Strona:PL Zola - Prawda. T. 1.djvu/279

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Zakłopotała się nieco, znów poszukując tłumaczenia.
— Może źle zrobiłam... Ale niech pan pomyśli nad naszem położeniem. Dwie biedne kobiety, bez opieki. Przytem tak przykro było pomyśleć, że nasze dzieci będą wmieszane do tej okropnej sprawy... Nie chciałam trzymać rzeczy, która mi sen odbierała i spaliłam papier.
Mówiąc, drżała tak silnie, że Marek spojrzał na nią z uwagą. Wysoka ta blondyna, o wyrazie twarzy łagodnym, zdawała się cierpieć skrycie. Nagle powziął podejrzenie, że nie mówi prawdy. Chciał więc wystawić ją na próbę.
— Niszcząc ten papier — rzekł — skazała pani powtórnie niewinnego... Niech pani pomyśli, co on tam cierpi w ciężkich robotach. Płakałaby pani, gdybym odczytał jego listy. Znosi najokropniejsze męki, zabójczy klimat, okrucieństwa dozorców, a nadewszystko poczucie swojej niewinności, wobec strasznej nocy w której się miota... Jakież to okropne widmo — myśl, że pani tego przyczyną!
Zbladła przeraźliwie, odsuwając ręką jakby straszne widziadło. Nie rozumiał, czy dobra a słaba istota doznaje dreszczu zgryzoty, czy toczy z sobą walkę. Przez chwilę jąkała z rozpaczą, jakby błagając pomocy:
— Moje dziecko, moje biedne dziecko!..
Wspomnienie dziecka, ukochanego Sebastyana,