Strona:PL Zola - Prawda. T. 1.djvu/378

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

uściskała matkę, jakby się obawiając, czy jej nie uraziła.
— Dobrze, mateczko — zawołała — będziemy razem powtarzały lekcye. Mateczka wie, że będę się starała zrozumieć.
Potem, zwracając się ku ojcu, dodała wesoło:
— Możesz mi pozwolić, ojczulku, chodzić na katechizm, zobaczysz, że i tam skorzystam. Sam przeciesz mówisz, że trzeba się wszystkiego uczyć, żeby wszystko wiedzieć i umieć wybrać.
Znowu zatem Marek ustąpił, nie mając ani siły ani możności postąpić inaczej. Potępiał swoją słabość, a nie mógł przestać kochać i być słabym w łonie rodziny, gdzie walka z dniem każdym stawała się boleśniejszą. Miał jeszcze trochę nadziei w Ludwini, która z rozsądkiem i czułością starała się unikać powodów do kłótni między ojcem a matką. Możnaż było jednak liczyć na słowa dziecka, zbyt młodego jeszcze, aby dobrze ważyła to, co mówi? Czy nie wydrą mu jej, jak wydzierają ojcom tyle innych dzieci? Gryzł się i niepokoił, niezadowolony z siebie, drżący wobec przyszłości.
Ostatnia okoliczność dokonała wkrótce zerwania. Z biegiem lat uczniowie w szkole Marka się zmieniali. Ulubiony jego wychowaniec Sebastyan Milhomme, piętnastoletni już chłopiec, z jego porady, przygotowywał się do Szkoły Normal-