Strona:PL Zola - Prawda. T. 2.djvu/143

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

korą tarzał się w pyle u stóp swego Boga. Poczem uspokojony, pozbywszy się ciężaru, dalej święcie służył Kościołowi, aż do chwili, kiedy błoto, z którego był stworzon, popychało go w nieczystość i wymagało nowego rozgrzeszenia. Tylko że on, jako prawy katolik, miał odwagę wyznania, siłę do pokuty, kiedy dygnitarze duchowieństwa, przeorowie zakonów, na których tak gorzko się skarżył, byli kłamcy i tchórze, drżeli wobec swych błędów, ukrywali je obłudnie, zrzucali na innych, obawiając się następstw i sądów ludzkich. Z początku w namiętnych tych napadach widać było tylko gniew za to, że, użyty jako powolne narzędzie, został później brutalnie odrzucony. Wiązał swoją sprawę ze sprawą ojca Philibina i braciszka Fulgentego, których uważał, równie jak siebie za ofiary najpotworniejszej i najgłupszej niewdzięczności. Od niejakiegoś przecie czasu głuche, niewyraźne pogróżki mieszały się z żalami. On, jako dobry chrześcijanin, płacił zawsze za swe winy, lecz byli inni, którzy mieli obowiązek pokutą publiczną opłacić swoje zbrodnie. Dlaczego nie czynili tego? Napewno spadnie na nich kara, gdy znużą cierpliwość Boga, który zeszłe mściciela i sędziego, a ten ogłosi ich ukryte, bezkarne zbrodnie! Robił widocznie aluzye do ojca Crabot’a, miał na myśli, rozmaicie opowiadaną, tajemniczą historyę milionowego spad-