Strona:PL Zola - Prawda. T. 2.djvu/180

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

na podwórzu z niepokojem oczekiwał końca. Piorun uderzył! Na Marka wionęła taka okropność, iż czuł, jak śmiertelne zimno mrozi mu krew w żyłach. Stała się najwyższa niesprawiedlimość, w którą prawe umysły nie mogły uwierzyć, zbrodnia nad zbrodniami, rano jeszcze nieprzypuszczalna, niedostępna rozumowi, obecnie będąca potworną rzeczywistością. W Beaumont wydawano okrzyki drapieżnej radości kannibalów, rzucających się na krwawą pastwę; tu — na sali, pełnej przecież zażartych antysimonistów, panowała przerażająca, przenikająca mrozem do szpiku kości cisza. Głuchy szmer przebiegł tylko jak długi dreszcz. Wszyscy wychodzili powoli, cicho, spokojnie, jak czarna fala ludzi w żałobie, zdławionych wzruszeniem, tkniętych strachem. Na podwórzu ujrzał Marek łkającego Dawida.
Zwyciężył zatem Kościół, szkoła braciszków odżyje, a świecka szkoła stanie się nanowo przedpieklem, jaskinią szatana, gdzie kalają się dusze i ciała dzieci.. Rozpaczliwy, olbrzymi wysiłek zakonów i całego prawie duchowieństwa dokonał opóźnienia porażki, pewnej jednak w przyszłości. Przez długie jeszcze lata młode pokolenia będą rosły ogłupione błędami, przegniłe od kłamstwa. Pochód ludzkości w przyszłość znowu zostanie powstrzymany aż do chwili, gdy, niepowstrzymanie dążąca naprzód wolna myśl wyzwoli naród