Jermoła/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Jermoła
Podtytuł Obrazki wiejskie
Wydawca Henryk Natanson
Data wyd. 1857
Druk Drukarni Gazety Codziennéj
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
JERMOŁA.


OBRAZKI WIEJSKIE.
PRZEZ
J. I. KRASZEWSKIEGO.
Amor omnia vincit.

WARSZAWA.
NAKŁADEM HENRYKA NATANSONA.

1857.


WŁADYSŁAWOWI SYROKOMLI
TĘ PRZYJACIELSKĄ PAMIĄTKĘ
PRZESYŁA
AUTOR.
Żytomierz, 1855.



Wolno drukować, z warunkiem złożenia w Komitecie Cenzury, po wydrukowaniu, prawem przepisanéj liczby exemplarzy.
Warszawa, dnia 12/24 Lutego 1856 roku.
Starszy Cenzor, F. Sobieszczański.

W Drukarni Gazety Codziennéj.




Amor omnia vincit.

Było to na Polesiu wołyńskiém, w jednéj z tych szczęśliwie zapomnianych okolic, przez które dotąd ani trakt pocztowy, ani żaden większy nie przerznął się gościniec; w zapadłym kątku, gdzie życie jest niemal średniowieczne i średniowieczna panuje prostota i poczciwość, rubaszność i ubóstwo. Proszę mnie nie posądzać, jakobym przez to chciał dać do zrozumienia, że wielkiemi traktami z cywilizacyą razem maszerują wszystkie występki z mantelzakami grzechów na plecach; ale, ale, jest podobno chwila między jedném a drugiém życiem, przejście, w którém nim się nowe wyrobi, a stare umrze, pozostaje tylko dość nieciekawe ni to, ni owo. Ta chwila już gdzieindziéj wybijająca na zegarze, nie przyszła jeszcze dla okolicy naszéj; żyło się tam, zwłaszcza po małych dworkach, na wzór XVI i XVII wieku, ich obyczajami, ich wiarą i trybem. Wprawdzie żółto pomalowane bogatsze dwory pół-panków już zaczynały przodować jakiejś reformie, ale ta drobnéj szlachcie wydawała się jeszcze niczém więcéj, jeno monstrualném dziwactwem. I mogłoż być inaczéj w poczciwéj téj dziurze, do któréj gazety dochodziły miesięcznemi paczkami, pocztę stanowili żydzi jadący na szabas do miasteczek, a handlowy ruch ograniczał się targami na bydło i łapcie (wyjmuję drzewo, o którém niżéj). Są ludzie, którzy uwierzyć może nie zechcą, że kąt taki znajdować się może na świecie; ale najprawdziwsza prawda, że na Pińszczyznie w Zarzeczu są, lub niedawno jeszcze były dwory, gdzie się dopytywano o zdrowie króla Stanisława Augusta, zostając w zupełnéj niewiadomości wypadków, które od Kościuszkowskich czasów ubiegły. Nikt tam nie widział żołnierza, nikt nie znał urzędnika; a ci, co jeżdżą płacić podatki do Pińska, niebardzo pytają komu je składają, i obwijając w chustkę kwit, nie wdają się w czytanie, które niebardzoby się im zapewne powiodło.
To tylko między nawiasami, bo w okolicy o któréj mowa, nie tak już było dziko. Kalendarze berdyczowskie dochodziły tu regularnie ostatnich dni grudnia, niosąc z sobą promyk cywilizacyi i zasób najpotrzebniejszych wiadomości dla tutejszych obywateli; na czele ich planetę mającą panować, ciekawą nowinę Wielkiéjnocy, wschody i zachody słońca, i sposób wygubiania pluskiew wynaleziony w Anglii! Poczta była nie daléj jak o mil dziesięć, ale po nią bogatsi posyłali raz w miesiąc, lub co najdaléj w sześć tygodni: niektórzy nawet tą drogą odbierali listy.
Większość jednak, powiedzmy prawdę, uważała za daleko pewniejsze w razie interesu, choćby o mil pięćdziesiąt wyprawiać umyślnego posłańca. Nie ma na świecie całym posłańców jak Poleszucy: nikt tak szybko nie chodzi, tak się nie dopyta, nie dotrze, o odpowiedź nie dokuczy i cało ze wszystkich niebezpieczeństw nie wyjdzie. Na oko, wziąłbyś owego w szaréj świcie, obwieszonego sakwami i prowizyą łapciów odartusa, za włóczęgę lub żebraka; gdy tymczasem za okładzinami jego czapki lub cholewą buta, w świstku papieru, krociowa często sprawa i najważniejszy interes spoczywa. Pan Bóg stworzył Poleszuka na posłańca: przewącha zawsze drogę najbliższą, trafi wszędzie i prześliźnie się z nieporównaną szybkością. To téż w nałogach szlacheckich jest dotąd posłaniec; i poczta najlepsza nie potrafi go zastąpić. W każdéj wiosce jest takich kilku kwalifikowanych pieszaków, którzy per pedes apostolorum o kilkadziesiąt mil chodzą, i byle im kilka złotych czystego zarobku, gotowi pójść z listem do Kalkuty. Dotąd trwa podanie o takim Poleszuku, którego jakiś pan Ogiński wyprawił do kuzyna swojego w Paryżu, a ten mu w kilka miesięcy odpowiedź z pokłonem dostawił.
Posłaniec Poleszuk choćby miał konia, to go nie użyje, uważając go raczéj za niepotrzebny ciężar, aniżeli za siłę pomocniczą.
Aleśmy się znowu rozgadali nie do rzeczy z tą charakterystyką poleskich posłańców: wróćmy więc do przedmiotu. Okolica nasza, któréj położenia geograficznego bliżéj oznaczać nie widzimy potrzeby, nie tak zapadła jak pińskie Zarzecze, między niém a Wołyniem usadowiona, stanowiła coś pośredniego. Był to wielki szmat kraju jeszcze po większéj części zarosłego lasami sosnowemi i dębowemi, wśród których na roztrzebionych polach tu i owdzie siedziały zakopcone smolnemi dymami wioski. Horyń spławny przerzynał bory, dając im wysoką cenę handlową, i główny dochód dóbr na nich téż polegał. Przy prostocie obyczajów i życia tutejszego, które wykwintném być ani potrzebowało, ani chciało, wszyscy tu niemal robili majątki i tyli na starość. Mięso najdrożéj sprzedawało się funt po trzy grosze, a żydzi je od wrót do wrót rozwozili; baran ze skórą płacił się około 3 złotych, chleba nie brakło, zarobku także: a na pozór nędzny, kołtunowaty Poleszuk nie mieniałby się na swój byt z pokaźniejszym Wołyniakiem. Wieśniak tutejszy nie spuszczając się na rolę, ma różne sposoby zarobkowania, które mu nie dopuszczają obawiać się zbytnio nieurodzaju, będącego klęską ostateczną gdzieindziéj, zwłaszcza gdy jakich nie siedm, ale bodaj dwa lub trzy lat po sobie głodnych wypadnie. Las i rzeka, od których go nie odpychają dziedzice, stanowią dlań nieprzebrane źródło drobnych dochodów i przemysłów. Las naprzód, mało co, lub nawet po wycięciu towaru nic nie robiący stosunkowo dziedzicowi, wszystkiém jest dla chłopka; gdyż zarobkowanie z takich rzeczy jak kora dębowa, lipowe łyka, obody, płozy, wyrób naczyń gospodarskich, obręcze, łapcie, łoza do wyplatania, skałki na podpał i t. p., nie zajmuje dworu, a wieśniak wszędzie prawie dotąd jeszcze swobodnie wyrabia co zechce, psując nawet młodzież i najlepsze drzewa. Suszone grzyby, jagody, dziki owoc jabłoni i grusz, tarnina, dają także choć niewielki grosz w potrzebie. Na brzegach rzeki zarobkują rękami: najmują się na flisów, stawią więcierze i saki, jeżdżą z poświatem i ościami: dość, że tu z zgłodu umrzeć nie można; a choć biéda dokuczy (bo gdzież ta dobrodziejka nie zajrzy), byle przednówek przekołatać, wlecze się daléj a daléj. Trafiają się i tu ciężkie, czarne, jak je u nas nazywają godziny; trafia się chléb pieczony z plewą, z korą, z owsem, z hreczką: ale świat nie byłby światem, żeby na nim wciąż było jak w niebie.
Po dworach to także patryarchalny żywot, do którego utrzymania handel i zamorskie kraje niewiele się przykładają, tak, że niemalby się bez nich obejść tu można, trochę ścisnąwszy. Wszystkiego dostarcza wioska, wszystko się robi na wsi, a z kupnych rzeczy to tylko cukier, kawa, butelczyna wina frankońskiego zwanego tu francuzkiém, jaka ćwierć funta herbaty, trocha pieprzu: — ot i po wszystkiém. W bardzo téż wielu razach cukier się zastępuje miodem, który nic nie kosztuje, kawa cykoryą, herbata rumiankiem i daleko zdrowszym lipowym kwiatem lub melissą, wino miodem i wódką, a pieprz chrzanem. Mięso bije się w domu lub żydek je przywozi oko po dziewięć, po siedm i po sześć groszy, w dodatku ofiarując ozory i flaki; drób hoduje się na folwarku, świece leją się u siebie, sukno tka na starożytnym warsztacie, rozczulającym prostotą, płótna snują na wsi, i nie ma rodzaju majsterstwa, któregobyś w znaczniejszych wioskach nie znalazł. Kowal, stelmach, cieśla, bednarz, mularz, choć nie tędzy, aleć przecie są. W razie gwałtownéj potrzeby, gdy przypilni a majstra nie ma, wyrwie się Poleszuk, który widział kiedyś jak coś gdzieś robiono, podejmuje się sprobować, i najczęściéj tym sposobem zepsuwszy kilka razy, wychodzi na professyonistę.
Nie powiem, żeby tu bardzo kwitły przemysł i sztuki;... ale téż w Polesiu niewiele się wymaga od artysty. Szewc kiedy ci but uszyje, prawda, że zdaje się na pozór nie na ludzką nogę stworzony: taki czegoś okrągły, niezgrabny, twardy i jakby z żelaza wykuty. Ale poprobuj chodzić: we dwa lata po wodzie i błocie ani dratwa nie puści, ani ci skóra pęknie, takie to sumienne i gruntowne.
Nogi się nie pytają jak im tam będzie: niech Pana Boga chwalą, że je skóra pokrywa, a podeszwa zastępuje żywą; nagniotki uważane są za naturalne następstwo lat i pracy, nie winę obuwia...
I tak we wszystkiém co się tu robi: mocno, bezpiecznie, grubo, a choć dla oka niepokaźnie, choć rozpieszczonym niewygodnie, tém gorzéj oku co się popsuło, i skórze, która się wydelikaciła. Dodam, że każdy rzemieślnik w tym szczęśliwym kraju, w którym z professyi ich niewielu, a najwięcéj amatorowie, bo wszyscy potrosze są wszystkiém, uważa się sam za artystę, istotę wyższą, poczęści niezrozumianą i nieocenioną przez współobywateli, mającą prawo dźwigać do karczmy swą wyższość zapoznaną, z dumą godną szacunku, ale wartą razem śmiechu. Stosunki z dworem, wysiłek ducha na odgadnienie niewyuczonych tajemnic rzemiosła, uczucie siebie jako niezbędnego w społeczeństwie członka i jednéj z osi koła towarzyskiego, budzą to uczucie, które i w innych kręgach i pod innemi strefami znajdzie się tak jak na naszém Polesiu. W tym względzie niejeden artysta paryzki stoi na równi z tutejszym szewcem. Znałem szczególniéj jednego łatacza..... Ale to znowu byłby niepotrzebny epizod: idźmy daléj i nie zbaczajmy z drogi.
Rozległe lasy stanowią tu wszędzie tło i opasanie każdego widoku. Wśród nich gdzieniegdzie spotkasz polanki, błyszczą stawki i rzeczułki, kisną odwieczne nieosuszone błota, zielenieją sianożęcia nawpół łozami zarosłe, szarzeją i czernieją chaty, odwiecznym okopcone dymem. Jak błyszczący pas, srebrny Horyń majestatycznie przerzyna się środkiem drzémiącéj okolicy, którą ożywia i wzbogaca: maleńkie miasteczka tutejsze prawie wszystkie leżą nad jego brzegami. Gdzieindziéj nie dałoby się to nazwać imieniem tak wiele obiecującém, ale w Polesiu, gdzie targowica i niedzielny zjazd, cerkiew i kościół, rynek, a nadewszystko więcéj niż jeden żyd, to już miasteczko.
Ilość Izraelitów stanowi wartość mieściny: im więcéj ich, tém się bogatsze nazywa. W każdéj takiéj maleńkiéj stolicy jest królujący w niéj Boruch, Zelman lub Majorko, który handluje wszystkiém, dostarcza czego się podoba, od kożucha do zegarka, kupuje zboże i plewy, ma dom zajezdny, arak, tytuń i cukier, a zna na wylot sąsiedztwo całe, pełen mając pugilares listów jego i kwitków. Kramnica w rynku po większéj części zastosowuje się do potrzeb biédnego wieśniaka, począwszy od garnka, pasa, czapki, do żelaza, soli, dziegciu i t. p. Dwa lub trzy sklepiki bławatne, kilka korzennych — ot i wszystko. Na łasce żydków żyje całkiem takie miasteczko: oni są jego duszą. Zresztą mieszczanie zarazem zajmują się rolą: bo u nas mało jest takich osad, gdzieby gospodarstwo rolne nie wchodziło po słowiańsku do zajęć mieszkańców! Trochę ubogiéj szlachty, jakiś tam ubogi urzędnik, ksiądz proboszcz, oficyaliści dworu: — ot i reszta ludności. W ciągu tygodnia pusto, dzieci żydowskie po ulicach grają w kręgle i kamyki, kury, kozy i krowy chodzą w rynku swobodnie; za to w niedzielę ani się przecisnąć tyle drew, tyle fur, taki gwar i żwawy targ na wszelkiego rodzaju produkta, a raz w rok w dzień odpustu lub prażniku, to jarmark całą gębą. Wówczas i markietani we trzy lub cztery powózki przyjeżdżają i buty stawiają na placu, i żyd czapnik na wysokich żerdziach rozwiesza przy ścianie swe ponętne wyroby, i cygan konował, i szejne katarynka, i towarzystwo ogromne. Zjeżdżają się wszyscy dobrodzieje z żonami z sąsiednich parafii, wszyscy ekonomowie i pisarze, szlachta czynszowa, i wieśniacy co jakiś towar niezwyczajny, jak np. skóry, wełnę, sukno, płótno i t. p. mają do zbycia. Aż pociecha patrzéć, aż miło słuchać co to tam za gwar, rwetes, jakie wre życie potężne. W rynku co chwila ktoś dobija targu i idą do karczmy zapijać mohorycz; a tu baby z cebulą, czosnkiem i tytuniem, z krasnemi pasami i zapaskami strach co zbierają groszaków. Nazajutrz po jarmarku, ba! nawet do piérwszego ulewnego deszczu, który te ślady spłucze, poznasz jedném wejrzeniem na placyk co się na nim działo; niekiedy nawet krwawe zarzniętych kóz i baranów pobojowiska, straszniejszych się rzeczy dozwalają domyślać, niż w istocie były.
Za ten dzień jeden szału, okolica rok cały najczęściéj spoczywa w téj błogiéj odrętwiałości, w téj smętnéj ciszy, która tu stanowi tło powszedniego bytu. Człowiek najczęściéj mimowoli, ale musi zastosować się do tego, co go okrąża: nie jesteśmy nigdy zupełnie wyzwoleni z pod tych wpływów, jakim ulega gąsieniczka zielona na liściu zielonym, czerwona w krasnym owocu. W krajach drzémiących jak Polesie, gdzie szum drzew odwiecznych, błoto do snu kołysze, a spokojem oddycha się w ciężkiém, wilgotném i smolnemi dymy przesyconém powietrzu, mieszkaniec zamknięty powoli uczuwa coraz tępiéj płynącą krew, coraz wolniéj krążące myśli: zachciewa mu się spoczynku, wzdryga się na burzliwe losy i przyrasta jak grzyb do ziemi. Wieśniacy w czterdziestu kilku leciech zapuszczają brody, a panowie w tymże wieku wkładają szlafroki, zrzekają się fraków, dozwalają wąsom rosnąć jak im się podoba, i jeśli żonaci, nie wyjeżdżają z domu, a kawalerowie poczynają się domyślać, że ożenienie do niczego nie prowadzi, prócz niepotrzebnéj subjekcyi.
Odwiedziny są tu bardzo rzadkie, choć stosunki przyjazne: w lecie gorąco, w zimie mroźno, w jesieni błoto i grzęzawica, na wiosnę bywają komary. Przezwycięża się lenistwo tylko na imieniny kochanego sąsiada lub w gwałtownéj potrzebie. A że bez posiłku jakiego i wyżyć niepodobna: żyd arendarz pospolicie go dostarcza. Przychodzi on zawołany lub w porze zwyczajnéj, staje w progu i poczyna zdawać sprawę z tego, co pochwycił w ciągu tygodnia w swych wycieczkach, czy téż co od przejeżdżających do młyna, do kowala, do folusza posłyszał. Tu się zwykle nie więcéj dowiaduje nad to, kto ile posiał, kto co zżął, czy gdzie nie wyjechał, czy sprzedał i po czemu, kto do kogo i po co jeździł i t. p.; ale ta odrobina karmi na jakiś czas dostatecznie kieruje gospodarstwem, zachęca, niecierpliwi, odpycha, a niekiedy z domu dla sprawdzenia wypędza.
Nie szukajmy tu naturalnie żadnych nowostek, ani zbytniego do nich popędu: niedowiarstwo raczéj i wstręt idą przed niemi. Wszystko się robi po staremu; ale za to chcecieli tradycyi żywéj, czynnéj, pamiątek i śladów zgasłego gdzieindziéj życia przeszłości: nigdzie jak tutaj. Pan dzieli z czeladzią głęboki dla nich szacunek, a jeśli go Bóg pokarał ziarnem filozofii, nawet w takim razie niby się śmieje z przesądów, ale w kątku im hołduje, bo z krwią i mlekiem, z powietrzem i słowem weszły weń od dzieciństwa.
Będzie tak, że we wsi od lat pięciuset zamczyska nie ma, a taki miejsce gdzie dwór stoi, podzamczem się nazywa; drwa wioząc dla dziedzica, powiedzą: na zamek. Gdzie była stara cerkiew, dziś może ogród dobrodzieja i kartofle, ale zagony te mianują monasterzyskiem i t. p. Na rozdrożu mogiła od wieku wpadła w ziemię bez śladu, krzyż się z niéj obalił i spruchniał; tylko po gęstszym chwaście poznasz gdzie ziemię użyźnił: a nie przejedzie chłop, żeby obyczajem pogańskim gałęzi lub kamyka na to miejsce nie rzucił. Żyje tu wszystko co żyło: i powieść o założeniu osady oboranéj parą czarnych byków, co ją ma bronić od zarazy i pomorku na bydło; i historya jakiegoś kniazia, który się w stawku utopił, i napad tatarski, i bajka o dwóch braciach, co się w jednéj kochając dziewczynie, zabili, a ona z żalu po nich na mogile ich się obwiesiła.
Pieśń jedna powtarza się od lat tysiąca, obyczaj jeden rządzi zawsze niemi, i są mu wierni jak obowiązkowi zaciągniętemu względem ojców.






Przenieśmy się teraz w opisaną okolicę nad brzegi Horynia.
Przyznam się, że pomimo przywiązania mego do naszéj ziemi, są lata, w których wiosny u nas, pięknéj owéj, świeżéj, zielonéj, wesołéj, zefirów pełnéj, poetycznéj wiosny dopatrzéć się trudno: wygląda ona na bajkę wierutną i niepotrzebnie na zaoskomienie pożyczony grecki mythus. Zaczyna się tu od wichru i deszczu nawpół ze śniegiem, od błota nawpół z mrozami, od skąpéj zieleni przypruszonéj szronem, i przykrzejszego nad zimowy mróz, chłodu, przejmujących nocy i dni w cieniu nabawiających dreszczem, zbytkiem jakiejś surowizny w powietrzu; potém nagle po syberyjsku przechodzimy do nieznośnych upałów, a zima podawszy rękę latu, wiośnie całkiem broni przystępu na ziemię. Nie wiem gdzie się wówczas podziewa zachwalona owa i opiewana wiosna sielankowa, którą tak regularnie zapowiada na 9 marca Berdyczowski kalendarz, tak jak nie wiem co się dzieje ze staremi księżycami, gdyż wielkiéj podpada wątpliwości owa dawniéj przyjęta teorya nianiek, wedle któréj Pan Bóg miał nowe z nich wykrawywać gwiazdy, a okrawki zrzucał i otrzęsał deszczem aerolitów. Wiosna zapewne musi wówczas biédna wędrować gdzieś sobie do innych krajów, jeżeli to prawda wedle Kämtza i innych meteorologów, że pewna summa ciepła i chłodu zawsze się w roku bez niedoimki wyszafować musi, tu, czy gdzie indziéj: może więc pociesza chłodniejsze strefy, lub dodaje ciepła gdzie go aż nadto. Bądź co bądź, to pewna, że u nas często jéjmość swego obowiązku nie pełni; nie zawadziłoby jéj więc przypomniéć, że może w końcu stracić miejsce jak urzędnik nie pełniący służby lub obywatel po kilkakroć nie stawający na wybory, który się sam ipso facto od wotowania odsądza.
Nieznośnieśmy się rozgadali, nie prawdaż? A wiecie kochani czytelnicy (jeźli kochani) czego to jest skutkiem? — Nie starości jeszcze, nie chęci powiększenia tomu, ale posłuszeństwa krytyce, która poprawiać każe i poprawiać bez końca. Ile razy przepisuje się rękopism na nowo, zawsze się coś doda; a że oto raz trzeci, chwała Bogu! tę powiastkę przechodzę, narosło w niéj przypisków bez końca. Już teraz powracam do wiosny, a od niéj, da Bóg doczekać, jakoś się powoli dobijemy do celu téj fantastycznéj podróży.
Są tedy szczęśliwe i u nas lata, kiedy wiosna zbierze się przyjść w porze, jeźli nie na zawołanie kalendarza Berdyczowskiego, to na przepowiednie chłopskie, i spełnia święcie co do niéj należy.
W tym roku o którym mowa (chronologia na nicby się nie przydała, a czasy niezbyt są dawne), właśnie się upamiętała bałamutka, i dawszy zimie wytrzymać z mrozami i śniegiem do drugiéj połowy marca, jakby jéj na świecie nie było, niespodzianie potém wionęła od południa wiatrem ciepłym i deszczem kroplistym: spłukała paskudną i poczerniałą skorupę, przejęła do gruntu stężałą ziemię, zaświeciła słoneczkiem wesołém, tak, że w chwili nastąpiła czarodziejska zmiana dekoracyi.
Wszystko tylko zdawało się oczekiwać znaku, będąc w gotowości do odegrania swojéj roli: bociany oddawna już przechadzały się wychudzone nad ciepłemi źródliskami, długiemi dzioby napróżno macając ich głębie, wśród których tylko kawałki lodu pływały; skowronek marzł, ale śpiewał biédak zaglądając ku słonku; na drzewach pączki były nabrzmiałe i pełne, wilcze-łyko i leszczyna promyka tylko czekały, by zakwitnąć; trawy niecierpliwiły się pod kilkomiesięczną pleśnią. Jak tylko wionął wietrzyk, spadł deszcz i wiosnę posłyszano nadjeżdżającą, zapachniała ziemia i piorunem ruszyło się wszystko. Dzień jeden ogromne zrobił zmiany: bocian podleciał i na oschłém zaklekotał gnieździe, skowronek puścił się śmieléj w górę, wilcze-łyko całe się ustroiło w różowe kwiaty, leszczyna swe purpurowe rozwinęła lilijki, trawa powyskakiwała z ziemi, anemony pootwierały się, pijąc chciwie piérwszą kroplę rosy i piérwszy promyk światła; powysychały kałuże niezgłębione, poweselało, rozjaśniło się, świat stał się innym i odmłodniał.
Wiosna tego rodzaju przychodząca w porze i taka jaką być powinna, wszędzie jest piękną, ale nigdzie może wdzięczniejszą jak nad brzegami rzek wielkich, gdzie ruch i życie budzi potężne. Nad Horyniem rozlanym ogromnie, szeroko zatapiającym ługi, i gdzieniegdzie wykradającym się aż na pola, w lasach zalegających brzegi jego, szczególniéj pięknie było i wesoło. Wprawdzie bór czarny nie pozieleniał jeszcze, ale czuć już w nim było budzące się życie: powietrze miało tę woń wiosenną wilgotnéj ziemi, pączków, trawy, wody, tak miłą i upajającą, która tajemniczą ma własność przypominania nam lat młodych; wody szemrały zwycięzko połamawszy nietylko lody, ale groble i zasieki, niosąc co gdzie na drodze pochwytały i rozrzucając na brzegi; las choć szumiał suchemi jeszcze gałęziami, ale już inaczéj, innym językiem niż w zimie.
Nad rzeką ludzie ruszali się także po zimowym spoczynku, biorąc się do handlu i pracy: wiązano drzewo w gąski, przyrządzano pasy, gromadzono rozpierzchłe bale, gotowano się do żeglugi, a świeżo zbudowana skarbówka oporządzała się właśnie, aby za chwilę wypłynąć z komendantem téj wyprawy. Tak zwana skarbówka jestto na mocno związanéj tratwie, często zgrabnie i schludnie zbudowany domeczek z tarcic, w którym na czas żeglugi mieści się gospodarz i wódz, kassa, policya, rachunki, spiżarnia, wódka w kufach i piekarnia dostarczająca chleba dla czeladzi. Nie wiem jak tam skarbówka do Gdańska przychodzi, może okopcona, brudna, zszarzana i niepozorna; ale na odjezdnem wygląda jak cacko: chciałoby się w niéj trochę pobujać po wodach, taka czegoś miła i ładna. Na nieszczęście najpospolitszym jéj mieszkańcem bywa gruby, tłusty, sapiący, czosnkiem przejęty, cebulą faszerowany żyd, faktor kupiecki.
Właśnie w tém miejscu, gdzieśmy się u brzegu Horynia zastanowili, żółciła się nieopodal od niego mała, ale ładniuchna skarbówka; dokoła niéj gęsto stojące pasy tak pokrywały wodę, że po nich nietylko do domku, ale na kilkanaście sążni daléj w rzekę przechadzać się było można. Wszystko to wstrzymane, oczekiwało znaku do wyjścia; ale ludzi brakło jeszcze: zbierano flisów, skupowano zapasy, zwlekano od dnia do dnia, a jeszcze téż żadna się na Horyniu nie pokazała partya, któraby ostrogską uprzedziła.
Otaczający kraj choć nagi jeszcze, nie był bez pewnego smutnego wdzięku. Z téj strony szeroko rozlanéj wody, nieco odsunięta od ługów, rozsiadła się wielka wieś poleska ze swemi chatami szaremi i mnóstwem drzew, które ją umajały latem; z cerkwią starożytną otoczoną krużgankami i oryginalną dzwonnicą, z cmentarzem w sosnowym borku, wśród którego gdzieniegdzie białe wytykały się brzozy. Za rzeką rozciągała się ściana borów w prawo i lewo jak zajrzéć okiem, a na płaszczyznie zajętéj wodami, podtopione łozy wskazywały dopóki wody opaść miały. Wieś długa była wielka i stara, jak z wzrosłych drzew, panujących nad nią, wnosić było można.
Oko szukając w niéj dopełniającego całości dworu, domyślało się go na pagórku nad Horyniem; ale zbliżywszy się, w sadzie i drzewach porąbanych okrywających zaroślami i pniakami to miejsce, dojrzałeś tylko ruin drewnianych budowli i smutnéj jakiéjś pustki. Dom mieszkalny stał napół rozwalony, z kominem jednym już obnażonym; a obok niego z zamieszkałego jeszcze, ale odrapanego dymiło się folwarku. Dziedzica znać tu oddawna nie było, krzyż nawet stojący u wrót dziedzińca wywalił się podgniły i butwiał na ziemi, a płot obłamany przepuszczał idących i jadących, gdy obok wrosłe w piasek wisznice, jakby na szyderstwo stały zamknięte, choć w nich już i jednego szczebla nie było.
Między wsią a dworem zamiast dawniéj szerokiéj drogi, dziś bujnie trawą porosłéj, wiły się ścieżki powydeptywane przez bydło, które się tu zwykle paść chodziło.
Toż samo opuszczenie widać było i we wsi na tych budowlach, których utrzymanie od dziedzica zależy; ale mimo to binduga, drzewo, zarobek, wlewały tu trochę zamożności i życia.
W chwili gdy się nasza powieść poczyna, na tratwach przygotowanych do wypłynienia, ludzi już było niewielu: mrok powoli padał, chłód od wody zawiewał. Na klocu porzuconym siedział z fajeczką drewnianą w ustach stary już i przygarbiony człowieczek, a obok niego przechadzał się coś z chłopska, coś z szlachecka i dworska odziany młody parobek. Trudno było poznać po starcu ile lat mógł liczyć sobie: są bowiem fizyonomie, które doszedłszy pewnego wieku, zmieniają się tak nagle i starzeją odrazu, że lata późniejsze już na nich nie zostawiają śladu. I tu powiedzieć było ciężko, czy pięćdziesiąt, czy o dwadzieścia więcéj miał mały, złamany człowieczek. Niewielkiego bardzo wzrostu, trochę zgięty w krzyżach, z głową łysą i osiwiałą, z zapuszczoną od niedawna, bo jeszcze niewzrosłą brodą i wąsami, cały pomarszczony jak zwiędłe jabłko zimowe, wyglądał dość jeszcze świeżo i czerstwo: cera jego miała krwi trochę, oko blasku, a rysy dawniéj regularne, dawały się jeszcze rozpoznać z pod pofałdowanéj skóry. Wyraz ich spokojnie i łagodnie smutny, miał niezwyczajną cechę swobody ducha, którą rzadko na twarzy biédniejszych ludzi spotykamy: rzekłbyś, że rachunek jego ze światem całkiem był skończony, i że zań czekał tylko cierpliwie obiecanéj zapłaty. Po ubiorze trudno go było zaliczyć do jakiegoś określonego stanu: nie byłto prosty wieśniak, choć strojem niewiele się różnił od niego. Świtka jaką miał na sobie była nieco krótszą od sukman poleskich, podpasywał ją skórzany pas z klamrą, spodnie były z cieńszego ciemnego sukna, na szyi chusteczka jakaś staruszka, na głowie czapka z daszkiem wychodzona i wytarta. W téj odzieży ubogiéj, mimo jéj zużycia, przeglądało jakieś staranie o siebie: koszula wystająca z za chustki była świeża, sukmana czysta, łapcie na nogach lipowe, parcianemi pooplatane sznurkami.
Stojący naprzeciw staruszka młody chłopek, flisak, nito dworak, ni wieśniak także, z długim ciemnym włosem opadającym na szyję obnażoną, z oczyma małemi piwnemi biegającemi żywo, rysów był właściwych ludowi poleskiemu, z którego pochodzić musiał: twarzy prawie kwadratowéj, ust dosyć szerokich, nieco zadartego choć kształtnego nosa, czoła nizkiego, ale roztropnego. Ogół jego fizyonomii oznaczał dosyć dowcipu, opromienionego jeszcze młodością i właściwém jéj weselem, a nieoględnością na jutro.
— Nas jest w chacie trzech, — mówił do starego — pan mi pozwolił nająć się na flisaka, a przyznam się wam, że to życie taki lepiéj mi smakuje aniżeli pańszczyzna i gnicie w chacie pod piecem....
Staruszek ruszył ramionami.
— Ja tu widzę, — rzekł — że ty mnie nie posłuchasz, bo ci się już na flis zachciało, a młodemu jak co w głowie zaświta, nie przekona go nikt, chyba biéda.... No, Bóg z tobą, a ja taki powiem swoje....
Rozśmiał się młody.
— A niechżeno ja powiem wam wprzódy co myślę — przerwał — to potém nastawię ucha na to, co mi mówić chcecie. Naprzód to taki młodemu świata zobaczyć nie zawadzi: — nietyle go co w oknie; powtóre juściż mnie tu swobodniéj z żydem, który zawsze potrochu się boi, choć sam nie wié czego, niż tam z panem i ekonomem; a naostatek i grosz się na podatek zarobi.
— Wszystko to prawda — zawołał stary — i jeszczeby się co dodać znalazło, ale starym oczom inaczéj się widzi: człowiek w téj wędrówce i od chaty i od regularnéj roboty odwyknie, mandrowanie, taj włóczęga zasmakują, a nie ma gorszéj rzeczy, jak swoje gniazdo sobie obrzydzić. Do domu powróciwszy wszystko się wydaje niepotemu: chléb gorzki, strawa postna, ludzie nudni, pańszczyzna ciężka. Zacznie się do żyda i karczmy zaglądać na pociechę, to się do wódki przywyknie: — ot i człowiek przepadł. Gdybym ja miał syna, tobym go nie puścił z domu na żydowskie ręce. Komu Bóg w chacie siedzieć przeznaczył, niech daleko od progu się nie odbija.
Młody chłopak zamyślił się słuchając.
— Albożto — rzekł po chwili — zaraz już człowiek ma zapomnieć w czém wyrósł i do czego się urodził? Oj! nie, ojcze, nie! Alboto co złego świata zobaczyć i umieć co na starość dzieciom opowiadać? Prędzéj się zatęskni za swemi niż swojego zapomni, a potém smaczniejszy chléb domowy.
— Wszystko to prawda potrosze: aby nie do zbytku, aby z Bogiem, i flisaczkiby się trochę przydały — odpowiedział stary. — Ale jak to łatwo się rozhulać, jak to łatwo nawyknąć codzień co nowego mieć i coraz czego innego żądać, a potém rozleniwieć i ręce opuścić! Na drzewie codzień jakaś okazya do kieliszka: żyd psia wiara na każdéj mieliźnie, przy każdéj śluzie wódczyskiem zalewa, a ludzi poczciwych diabli biorą.... Byle jego drzewo do Niemców doszło, i talary się posypały, co jemu flisy! Mnie ot, jak widzicie, wiek minął i nie zachciało się nawet zobaczyć, co tam daléj po świecie się święci: małom kiedy za wrota wyruszył, a niczego u Pana Boga nie proszę, tylko żebym tu moje kości położył.
— Kiedy wam z tém dobrze?
— Dobrze? hę? juściż teraz musi być dobrze, bo świat nie dla mnie, a byle kąt i łyżka strawy, więcéj człeku niepotrzeba; ale bywało różnie, a wszystko na swojém śmietnisku jakoś i złą dolę przeżyć łatwiéj przyszło.
— A wyście tutejsi? — spytał flisak.
— Tu się urodziłem, wiek przestękałem i życia dokończę — odparł staruszek trochę smutnie. — Grzybowi nie tańcować!
— To ciekawa być musi historya?
— Czyja?
— A wasza? — Moja! albo to historya! Biéda się urodziła i biédą zdechła....
— Ot nie ma co robić z wieczorem, do karczmy się boję: gdybyście ojcze powiedzieli mi o sobie. Samemu tak siedziéć na gąskach nie wesoło: godzinaby przeszła, a jabym się co od was nauczył....
Stary rozśmiał się jakoś łagodnie.
— A co ja tobie powiem! Moja dola nie ciekawa: podobnych wiele na świecie! Sam jeden jak palec zostałem się na starość, żywego ducha coby mi powiedział żeśmy swoi.... Ale staremu, widzisz bratku, w to graj, żeby gadać, aby go kto słuchał: nie wyzywaj wilka z lasu, bo się nie odczepisz od gaduły.
— E! mówcieno tylko, mówcie, mnie to nie dokuczy: ja słuchać lubię.
— Jak zapamiętam — począł stary — oto tu, nad brzegiem Horynia latałem z chłopakami wiejskiemi, a choć w podartéj koszulince i ze łbem gołym, jak mi się ta biéda przypomni, żadnéjbym w świecie rozkoszy nie pomieniał na nią.
— A rodzice wasi?
— Obojga nie pamiętam: odumarli mnie sześcioletniego z jakiejś gorączki; a że byli przybysze kędyś z Wołynia, nikogom nawet krewnego tu nie miał i nikt się do mnie nie przypytał. Jak przez mgłę widzę, że mnie nakaźny do sąsiedniéj chaty zapędził ze cmentarza po pogrzebie, a stara kobieta, którą nazywałem kumą, dała mi wielką misę strawy, bom od dwóch dni nic, oprócz chleba suchego schowanego zanadrę nie jadł. Nazajutrz posłali mnie paść gęsi, potém wzięli do świń, gdy zobaczyli że sobie radę dać umiem, w ostatku kazali mi iść do bydła gromadzkiego. Oj! nie było rozkoszy jak w tém życiu pastuszém. Prawda, że dodnia na rosę musieliśmy pędzać krowy, ale się za to we dnie smaczno pod krzakiem zdrzémnęło, gdy bydło było daleko od szkody, a w lesie albo na ługu nasza gromadka swobodnie się dobrze nahulała. Z bydłem niewiele kłopotu: bo to stworzenie roztropne, jak się raz przyzwyczai do wygonu, to go z miejsca i kijem nie spędzisz. Raz, drugi od szkody popilnowawszy, daléj już i samo nie pójdzie; człowiek tyle tylko że popatrzy zdaleka, huknie, a przez resztę czasu może się swobodnie bawić jak mu się zechce.
— E! co mi to za rozkosz — przerwał młody chłopak — kiedy ludzi nie ma....
— Toż nas tam bywała gromada, a jak nałożymy gdzie ognia w łozach na hrudku, albo w lesie przy starym pniu spruchniałym, napieczemy kartofli, napieczem grzybów i syrojeżek, przysmażym przyniesionéj słoninki, co to bywała za uczta! A jak poczniemy śpiéwać, a lasy nam wtórować, aż się serce raduje, tak pieśń nasza daleko rozlega się i leci.
To téż kiedy mnie raz pan nasz, dawniejszy dziedzic, świéć Panie duszy jego, napotkał w lesie idąc ze strzelbą na polowanie, zagadał do mnie, a coś mu się widać z oczu podobałem i zażądał mnie zaraz do dworu na kozaczka; samemu Panu Bogu wiadomo, jak mi się tam iść nie chciało!
— Aha! toście dworsko służyli!
— Całe życie, mój synku, całe życie!
— I cóżeście sobie na starość wysłużyli? torbę?
— Oto poczekaj: nie narzekam ja, choć mi się praca moja może nie tak poszczęściła jak drugim; ale na coby mi się to dziś przydało, gdybym miał i więcéj? Anibym jadł smaczniéj, ani spał spokojniéj? Posłuchajno, a potém powiész, czegom się dosłużył. Przyprowadzili mnie tedy nazajutrz gwałtem do dworu, odzieli, umyli, postrzygli, i nie było rady: choć się płakać chciało, musiałem zostać gdzie kazano. Ale trzeciego, czwartego dnia jużem się był wciągnął do roboty, bo to nie było nic tak ciężkiego: otargiwano mnie w kredensie dopóki nie puszczono do pokoju. Pan nasz był wówczas jeszcze nie stary człowiek, piękny mężczyzna, a co lepiéj, najpoczciwszego serca. Ledwie zagadał, a jużeś czuł, że go pokochać musisz i poszanować, bo z wejrzenia i postawy pan był całą gębą: choćbyś go w sukmanę przebrał, i po nocy poznałeś, że go Pan Bóg stworzył na panowanie. Aleć to panowanie nikomu ciężkie nie było: do człowieka srogo nie przemówił rozgniewawszy się nawet; milczał tylko i to była największa kara dla ludzi, gdy do kogo mówić nie chciał, a twarz odwracał. Jaki pan, taki kram; i stary kozak, co mnie miał w ręku, i inni dworscy nie byli źli: prędkom się oswoił z niemi. Popędzali mną trochę, wyręczali się, ale najwięcéj nogi cierpiały na posyłkach, a nie pamiętam nawet, żeby mnie kto trącił lub połajał. Kozak bywało mówi zawsze: to sierota, biédactwo, nie godzi się nad nim znęcać. I zapomniało się życie pastusze, a w kilka tygodni potém, spotykając na grobli starego Hryndę i moich dawnych wiejskich towarzyszów pasterstwa, tylkom się do nich zdaleka uśmiechał, pokazując szarawary z czerwoną wypustką, ale do lasu już nie miałem ochoty. Służba nie była ciężka: pan chciał mnie miéć przy pokoju i do tego tylko wprawiali. Koło niego niebardzo się kto strudził: najwięcéj sam sobie usługiwał, rzadko zapotrzebował człowieka, a obchodził się po ojcowsku. Ze starym kozakiem tak byli jak bracia, tylko kozak często gdérał na niego.
— Dobre jakieś widać było panisko.
— Karaj Boże do wieku — odparł łzy ocierając stary — nie ma już na świecie takich ludzi: to mi był brat i ojciec!... Mieszkał ot tam, widzicie, gdzie sterczy komin starego dworu, ale za jego czasów to inaczéj wyglądało.... Ho! ho! taki był u niego ład i porządek w najmniejszym kątku, że na szerokim dziedzińcu słominkibyś niepotrzebnéj nie znalazł; a dziś to chlewy i rozwaliny!
Stary westchnął ciężko i tak mówił daléj:
— Z domu bardzo rzadko wyjeżdżał, do niego téż nieczęsto ludzie przybywali; wszakże gość się czasem trafił, a choć jak w klasztorze, nie było u nas smutno we dworze, bośmy się zawsze i on i my koło czegoś krzątali: gospodarzył, polował, ogródek swój porządkował i czyścił, a chwili nie spróżnował. Lubił konie, psy, polowanie, drzewa, czasem nawet na rybę chadzał, i ot tak czas płynął, żeś się nie obejrzał, jak drugi koniec roku zobaczył. Nieżonaty był i sam jeden jak palec. Gdzieś, mówili, zdaleka przyjechał i majątek ten kupił, ale już do niego ludzie tak przystali, jakby z pradziadów żyli pod nim, i kochali go we wsi jak ojca.
Łatwoż-bo się było do niego przywiązać, takieto było serdeczne i poczciwe, a względne na biédę ludzką i człowieka najmniejszego, że nikt do niego nie przyszedł darmo i nie odszedł z żalem. Ja tam się taki zaraz przywiązał, i wpół roku jużem starego kozaka, który nie zdążał, zastępował przy nim. Tamtemu się chciało wypocząć, bo miał sobie nadane grunt i dożywocie; to téż mnie wyuczywszy i wpuściwszy do pokoju, sam się prędko do chaty wyprosił. Ale co to nałóg stary: zdawało mu się, że już będzie odpoczywał na swojém, a po trzech tygodniach jak począł z nudy zaglądać do dworu, tak często chatę kołkiem podparłszy z nami lulkę kurzył, siedząc w ganku od rana do nocy. Którego tylko dnia pana nie zobaczył, to jakby nie jadł, tak mu koło serca było głodno.
I mnieby téż był już biczem nie wypędził od niego, bo panisko było jakich nie ma, powiadam wam.
Dość powiedzieć, choć to głupstwo, tak każdego uważał, że kiedy co smaczniejszego jadł, czy to owoc z ogrodu, czy potrawę jaką, nigdy się nie trafiło, żeby choć kąska ludziom do skosztowania nie zostawił. W kilka lat, kiedym go lepiéj poznał, stał mi się ojcem, i jak każdy z nas, życiebym chętnie dał za niego. Ze wszystkich dworskich najbliżéj go byłem: chodziliśmy razem na polowanie, które niezmiernie lubił, jeździliśmy na rybę, pracowali w ogrodzie. Bywało pamiętam dodnia wstajemy ochoczo, a stary bekas, wyżeł jegomości, czując co się święci, podskakuje, wykręca się i szczeka; my torby na plecy i w chrusty lub na błoto, a czasem i dzień tak cały o kieliszku wódki, chlebie i serze przechodzimy. Dziwiłem się, że taki poczciwy człowiek mało żył z ludźmi; ale kiedym go bliżéj poznał, dopatrzyłem się, że choć poczciwie dźwigał się i krzepił i uśmiechał, coś tam było w jego życia takiego, o czém nikt nie wiedział, a co mu je truło. Bywało najweselszy zamyśli się nagle, westchnie, łzy mu po twarzy jak groch pociekną, ale ledwie je poczuł — oho! już albo strzelba na ramię i w las, albo na ogród, albo do jakiéj tam roboty, i nie poznasz że płakał.
Takiegomto ja miał pana, a było mi tak dobrze, że człowiek o sobie ani myślał. Dorosłem lat, on sam mi się naprzykrzał, czybym się ożenić nie chciał i osiąść na gruncie: ale jakże się było od niego oddalić? Przytém że u nas we dworze takeśmy byli od kobiét odwykli, jakby ich na świecie nie było; i zdawało się, że bez nich całe życie obejść się można, a kozak stary utrzymywał, że to tylko śmieci robi.
A taki sam się ożenił potém!
Pan nie zagadał do żadnéj, nie spojrzał nigdy; my téż choć się czasem poswawoliło za dworem, ale nam w głowie nie postało, żeby się ożenić! I tak pan sobie postarzał, i my sobie: jedni pomarli, drudzy jak ja powoli starzeć poczęli; a ja rychléj niż kto, bo mi w trzydziestu leciech nie wiedziéć z czego głowa poszpakowaciała. Życie się we dworze nie zmieniło, jegomość wciąż krzepko się trzymał, na polowanie chodził; ale wszakże coraz mniéj zapalczywie, więcéj około ogródka się krzątając, bo na nogi szwankować powoli zaczął. Myślę, że je chodząc po błocie zerwał, bo chodził bardzo wiele i niezmiernie szybko.
Kiedy się począł pochylać i trochę niedomagać, jeszcze jakoś smutniejszy się zrobił: pracy już mu było dobrać ciężko, do książek się wziął więcéj a stękał, i w nocy wzdychał czasem, wywołując imię boże, aż mnie śpiącemu w drugiéj izbie łzy się do oczu cisnęły.
Cośmy go chcieli zabawić, to tém, to owém, coraz nam przychodziło ciężéj. Jam mu ptastwo hodował: rozrywało go to trochę, ale z dnia na dzień zaczął gorzéj zapadać i obojętnieć na wszystko.
Jak tylko się położył, zaczęli powoli zaglądać do nas zdaleka jacyś dotąd nieznajomi panowie. Przyjechała jakaś jejmość, mówiono że jego bratowa; potém mąż jéj, jakoby brat pański, różnych krewniaków siła, co go dawniéj ani znali, a teraz nie wiem jak i zkąd z pod ziemi powychodzili.
Ale takieto wszystko było do niego niepodobne, jakby mu zupełnie obce: grzeczni, potulni, cicho gadający; tylko od ich własnych ludzi wiedzieliśmy, że się to poprzebierało dla jegomości, bo doma byli całkiem inni. Nie wiem jak to pan hurtem wszystko poodprawiał, że za jednym zamachem pojechali z gniewem, a myśmy znowu sami chwała Bogu zostali.
I ot tak wlekło się życie coraz smutniejsze: anim się opatrzył, jak lat trzydzieści z okładem przesłużyłem przy nim, a ostatek prawie ciągle przy łóżku. Bywało tyle jego zabawy i rozkoszy, co ze mną, ze starym bekasem i hodowaném ptastwem dzikiém, albo jak mu jaka książka do smaku przypadła, to ją dzień i noc czytał i zdawał się spokojniejszy. Widać już było, że meta niedaleka, aleśmy go tak kochali, że żaden z nas o sobie nie pomyślał, a śmierć jego ani się nam nawinęła na pamięć, ani co tam potém będzie. Miałem około lat czterdziestu, kiedy poczciwe panisko umarło. Spędziłem życie przy nim, przywykłem jak pies do niego, i kiedyśmy go położyli na katafalku, myślałem, że i ja się na nim wyciągnę, tak nie wiedziałem co począć z sobą.
Siadłem w nogach i płakałem. Przyjechali sądowi, popieczętowali, spisali, ktoś tam się zajął pogrzebem: ja ani wiem co się ze mną działo. Nazajutrz wróciłem do pokoju, pozamiatałem, poskładałem wszystko jakby żył jeszcze, i osłupiały czekałem nie wiedząc czego. Chwilami zdawało mi się, że to tylko sen jakiś przykry. Nierychło dopiéro przypędzili pocztą krewni, owa pani bratowa, brat, bratanki i cała czereda, i nuż się tu dopiéro ujadać, szukać testamentu. Zburzyli dom cały, a gdy nic się nie znalazło, podobno odepchnąwszy resztę familii, wzięli wszystko pan brat i bratowa.
Nuż tedy robić porządek, sprzedawać, wypuszczać arendy, pieniądze ciągnąć i swój rząd stanowić. Ja tylko prosiłem, żeby mnie przy dworze zostawili: ale na co im był dwór, kiedy tu mieszkać nie mieli. Kazali mi iść na wieś do chaty; nie było dokąd, a że pan nieboszczyk nie rozporządził niczém: niewiele brakło, żebym znów pastuchem nie został na miejscu starego Hryndy. Tyle mieli łaski nademną, że gdy się przekonali jak im wszystko oddałem w całości, pozwolili mi resztę życia swobodnie tu przepędzić. Chaty żadnéj nie było wolnéj, krewnych nie miałem. Widzicie tam starą rozwaloną karczmę nad bindugą, podle dębów za mogiłą? Otóżto tam dali mi kąt i ogródek za roczny czynsz trzy rublowy. Tu już lat dwadzieścia i kilka mieszkam i Pana Boga chwalę: co dzień pójdę do dworu, pomyślę, popłaczę i nazad do mojéj dziury.
— Tak sam jeden?
— Jak widzicie. Mojato już dola nie mieć nikogo i umierać samemu! Od czasu jak pan umarł, anim się ja do żadnego człowieka, ani się do mnie człowiek żaden nie potrafił przywiązać. Nie skarżę się, bo mi na wsi krzywdy nikt nie robi, prędzéj pomoże; alem taki sam jeden.... a! jak palec....
— Na starość to tęskno — odparł parobczak.
— A tęskno — westchnął stary — nie ma co mówić, ale cóż na to poradzić? Z siwym włosem i o kiju żenić się nie pora: a ktoby tam za mnie poszedł, chyba taka, któréjbym ja nie chciał. Brata, swata, rodzonych, nie dał mi Pan Bóg; co robić! trzeba samemu zdychać jak się samemu żyło.
— I nie narzekacie? — spytał zdziwiony flisak.
— Alboby to co pomogło? — rzekł powoli staruszek — albobym Pana Boga obraziwszy sobie ulżył, czy losu odmienił! Czyto zresztą człowiek choćby i do takiego życia się nie przyzwyczai?... Aby dzień do wieczora!
To mówiąc westchnął stary, fajkę wytrząsł i za kij swój wziąwszy, gotował się odchodzić.
— Dobranoc wam synku!... A wy tu myślicie nocować?
— Żyd prosił, żebym przespał w skarbówce, bo tam worki z mąką i fasy ze słoniną, to się boi szkody.
— U nasby to szkody być nie powinno, ale strzeżonego Pan Bóg strzeże — odpowiedział stary — ta i dobranoc wam....
— Dobranoc bat’ku! dobranoc!






I rozstali się tak ci ludzie, których traf zbliżył, a godzina rozmowy poprzyjaźniła, wiedząc, że się już może w życiu nigdy więcéj nie zobaczą. Dziwna rzecz: im prostsze obyczaje, im piérwotniejszy stan społeczności, tém, uważaliśmy to zawsze, stosunki przyjazne między ludźmi są łatwiejsze, bardziéj braterskie i prędsze. Cywilizowani naprzykład im więcéj chcą za ucywilizowanych uchodzić, tém grzeczniéj i przyzwoiciéj unikają zbliżenia się do siebie, omijają się. Przemówić do nieprezentowanego i nieznajomego człowieka jest prawie grzechem towarzyskim; przepytać się do kogo przy piérwszém spotkaniu, niedarowaną nieprzyzwoitością. U ludu wcale inaczéj, nie powiem że gorzéj: godzina jedna spaja i brata, słowo poczciwe lub twarz obiecująca wywołują zaraz wywnętrzenia, przyjaźń jedna się łatwo, i bywa gorąca jak nienawiść. Ludzie tu są jeszcze ludźmi: późniéj przerabiają się na jakieś lalki, pewnym pociągnieniom sznurka posłuszne.
Stary Jermoła z głową przypomnieniami życia swojego nabitą, powracał do domu powoli, a parobek świszcząc piosenkę i myśląc o biédnym dziadku sierocie, przygotowywał garść słomy, na któréj miał się położyć we drzwiach skarbówki, rad będąc odpocząć; bo po zachodzie słońca, wieśniak gotów usnąć w każdéj godzinie, byleby mu było wolno.
Jermoła tymczasem powlókł się do domu, do którego niedaleką miał drogę. Pomiędzy wioską a brzegiem rzeki, na piasczystym wygonie zarosłym zrzadka wyniosłemi staremi sosnami i wiekuistemi dębami, gdzieniegdzie poobcinanemi przez leniwych gospodarzy, którzy po drwa do lasu jeździć nie chcieli: widać było budowę dziwną, służącą staremu za schronienie. Nie chata, nie dwór, raczéj pustka i ruina: stara karczma opuszczona, niegdyś na zbyt wielką pobudowana skalę, zrujnowana jakimś przypadkiem, bez dachu, ze sterczącemi krokwiami, gołemi i częścią słomianego poszycia, zawieszonego nad kawałkiem ścian jeszcze cało stojących. Jeden róg w zrąb zbudowanego karczmiska, choć wychylony i skantowany, trzymał się jeszcze: widać w nim było okno nawpół zalepione gliną z kilką szybami u góry, drzwi połatane na nowo, i ściany, które od dawnéj pobiały i nalepy, dziś szary tylko i wątpliwy kolor zachowały.
Reszta gospody cała była stosem przegniłych belek i brusów, poczerniałego drzewa, kupą gnoju porosłego chwastem i bezkształtném rumowiskiem. Jakim cudem trzymał się tam ten dachu szczątek nad izbą mieszkalną i sama budowa, może podpierana nawalonemi obok gruzami? — odgadnąć trudno.
Obok niéj płot z żerdek ogradzał maleńki kilkogrzędowy ogródek, opasany kilką wzniosłemi dębami i sosnami.
Nad dachem stary komin obnażony, czarny, popękany, znać służył na coś jeszcze mieszkańcowi tego kąta. Ruina ta jak większa część naszych zwalisk drewnianych, nie miała wspaniałości i powagi rumowisk kamiennych, nieszlachetną była i brudną: mogłeś policzyć ile jeszcze lat żyć będzie, dopóki się nie zmieni w mogiłę chwastów bujnych i zielsk nieużytecznych. Zgnilizna od drzewa na ziemi przechodziła do ścian trzymających się jeszcze: widać ją było poczynającą dzieło zniszczenia, gdzie tylko opadły tynk i glina. Smutno było spojrzeć na te zwaliska i pomyśléć, że człowiek jakiś został zmuszony w nich zamieszkać. A jednak przywykły do swego śmietniska Jermoła, bez wstrętu zbliżył się do téj kletki, otworzył drzwi i wszedł do swojéj izby; a że w niéj już panowała ciemność, naprzód skrzesał ognia i podpalił trzaski przygotowane w piecyku.
Powoli rozjaśniały kątki alkierza i już go można było obejrzéć przy blasku suchego łuczywa. Była to niewielka izdebka narożna, nad którą ściel i dach trzymały się jeszcze: dawniéj musiała być to sypialnia i skład pana arendarza. Drzwi wiodące od niéj do drugiéj izby szynkowéj, dziś zrujnowanéj i niemieszkalnéj, zabite były deskami i oblepione słomą z gliną; stary piec co rok poprawiany i lepiony, straciwszy już dawny kształt prostokątny, wyglądał garbato, koślawo, nieforemnie i guzowato: zamiast blaszki zamykał się kilką cegłami. Obok komin całkiem był zamurowany: wierzchni gzems jego służył za rodzaj pułki, a wnętrze zastępowało szafę.
Sprzęt jak się domyślać łatwo, nie był wykwintny: nawpół wiejskiego pochodzenia, od siekiery obrobiony, wpół z resztek i łamu dworskiego się składał. Gdy Jermołę odprawiono z próżnemi rękami po trzydziesto kilko-letniéj służbie, za całą nagrodę styranego życia dano mu jakieś resztki potłuczone i niepotrzebne, które miano na śmietnisko wyrzucić. Z tych szczątków skrzętne ubóstwo złożyło sobie sprzęt prawie wygodny; przemyślny Jermoła umiał skorzystać z najlichszéj drobnostki, i izdebka jego ubrała się w pamiątki po dziedzicu i latach młodości. Spał na staréj kanapie z powyginanemi nogami, niegdyś biało ze złotem lakierowanéj, w głowach miał stoliczek z szachownicą jeszcze Kolbuszowskiéj roboty; para krzeseł deskami zamiast poduszek pozabijanych, widocznie pochodziła z Gdańska, ale już sznurki tylko i ćwieczki wstrzymywały je od rozsypania. Obok nich skrzynia zielono malowana, i kuta w domu, wiejskiéj była fabryki; ława ledwie ociosana stała przy drzwiach, drugi stolik nie zheblowany nawet, pośledniejszą zastawiony był poteruchą garnuszków i miseczek. Ale za to na kominie, zlepiony karukiem, świetnie się wydawał dzbanuszek z sewrskiéj porcelany bez ucha, jaśniały musztardniczka, imbryczek saski na nóżkach, z których jednę przed 50 laty odbito, filiżanka wydźwudowa i prosta ruska maselniczka w kształcie baranka. W ten sposób cała przedstawiała się izdebka: uboga, chędoga a smutna tém, że ją składały same resztki dawno zapomnianego dostatku, na pokrycie dzisiejszéj nędzy służące. Kilimek przy ścianie był turecki, ale dziurawy i połatany, a spotykał się z prostym krajczakiem u łóżka; obok garnków świeciły resztki szkła, porcelany i fajansów, przy mahoniu sośnina. Na ścianie obok nieforemnego obrazka Bogarodzicy Poczajowskiéj, wisiał przepyszny, ale szkaradnie zamokły sztych Rafaela Morghen’a, przedstawiający wieczerzę Leonarda, któréj całego rogu brakowało; daléj dwunastu apostołów pochodzących od Hoffmana z Pragi, i niemieckiéj szkoły na drzewie uszkodzone malowidełko, Narodzenie Pańskie.
Całą rzeczywistą ozdobą tego kątka była jego czystość i panujący w nim porządek: nie dostrzegłeś nigdzie pyłu, nigdzie śmieci, każda rzecz stała w miejscu; a choć w téj biednéj izdebinie mieściły się i zapasy, i jadło, i kuchnia ubogiego, i spiżarnia, i odzież, i wszelki dostatek jego: nie znać było ani nagromadzenia, ani bezładu. W ścianach porobione były szafy i pułki, pod stołami stojące skrzynie, komórka zapieckowa, komin zapuszczony suknem, służyły za składy. Nawet drewka i trzaski z pewną symetryą w wyznaczoném sobie miejscu nałożone były. Miał wprawdzie Jermoła obok w opustoszonéj szynkowni zagrodzony kąt, w którym część grubszych swych zapasów zwykł składać; ale tam bez zamku niewiele mógł rzucić, bo nędza z nędzą, nierozbierając praw własności, chętnie się dzielą.
Wszedłszy i rozpaliwszy skałki w piecyku, bo świéca była dlań rzeczą zbyt kosztowną, stary obejrzał się wprzód, czy wszystko w porządku zastał; poszedł do garnka, aby sobie przygrzać wieczerzę, którą mu przynoszono ze wsi od kozaczychy, lub ją czasem w części sam sobie przyskwarzał, a potém usiadł na zydlu przeciw ognia i rozpoczął pacierze.
Wiatr chwilami przebiegał po gałęziach sosen i dębów blizkich zagrody, cisza głęboka panowała dokoła, i Jermoła zamyślił się modląc, gdy wpośród milczenia, zrazu niewyraźny, potém coraz głośniejszy i dobitniejszy dał mu się słyszéć płacz dziecięcia.
Było to kwilenie niemowlątka.... a tak blizkie, że niemal zdało się gdzieś z pod drzwi wychodzić.






— Cóż to być może? — rzekł w sobie stary przerywając pacierze i powstając z ławy — późna godzina: czyby która głupia baba miała się wybrać nad rzekę z dziecięciem, albo do mnie po lekarstwo?
Nastawił ucha, ale kwilenie się ani zbliżało, ani oddalało: widocznie dziécię gdzieś leżało w miejscu. Pora nie była potemu, żeby je z przenośną kolébką postawić tam miano; chłód, wieczór, położenie wygonu nie dozwalało tego przypuszczać. A głos dziecięcia kwilił smutnie.
— E! to sowa! — rzekł sobie siadając stary — usiadła gdzieś na dębie i piszczy; ale przysiągłbyś, że dziecko:.... jakto one udawać umieją....
Posłuchał, płacz stawał się coraz wyraźniejszy i boleśniejszy.
— Nie! to nie sowa, to coś niepojętego: trzebaby pójść zobaczyć, może jakie nieszczęście. Ale coby to być mogło?
To mówiąc, chyżo się porwał, czapkę na uszy wcisnął, kij wziął do ręki i nawet o ulubionéj zapomniawszy fajeczce, za drzwi wyskoczył. Na progu już przekonał się, że najmniejszéj wątpliwości nie było, a krzyk nie sowa pewnie, ale biédne jakieś wydawało dziécię. Przeraziło to prawie starca i kierowany głosem, począł szukać zkądby pochodził; zwrócił się zaraz ku ogródkowi i ujrzał coś bielejącego pod najbliższym dębem. Oczy go stare nie zwodziły: na garbie mchem zielonym okrytym, obwinięte w bieliznę, kwiliło niemowlę.
Dziécię! dziécię porzucone, opuszczone od rodziców! — to się w głowie staruszka pomieścić nie mogło. Struchlał z przerażenia, z podziwu, z litości i smutku, podbiegł i nie myśląc co robi, pochwycił na ręce dzieciaka, który uczuwszy może ruch około siebie, natychmiast kwilić przestał.
Jak złodziéj z kradzieżą biegł, kija nawet zapomniawszy, stary Jermoła do swojéj izdebki, powtarzając sobie ciągle:
— Dziécię, dziécię! co to być może?
Nagle przyszło mu na myśl, że przypadkiem zapewne porzucono na chwilę niemowlątko, i że niepokojem matkę nabawić może, gdy go w miejscu nie znajdzie; począł więc wołać głośno i hukać po polesku, aż mu się lata pastusze echem przypomniały; ale nikt nie odpowiadał.
— Juściż tak biédnego dziecka na chłodzie zostawić niepodobna — rzekł z wzruszeniem — pójdę do chaty, domyślą się gdzie się podziało.
Otworzył drzwi, w piecu było przygasło, ciemności okrywały izdebkę; żywo złożył swój ciężar na łóżku, a sam jął się rozpalać trzaski i wióry, których nie oszczędzał tą razą.
Gdy światło znów zabłysło, a stary przybiegł do kwilącego znowu dziecięcia, podziwienie jego i przestrach wzrosły do najwyższego stopnia. Dziécię to widocznie nie było wiejskie: samo spowicie dowodziło tego. Jermole w głowie się pomieścić nie mogło, jakim sposobem, z jakichkolwiekbądź powodów, matka czy ojciec potrafili wyrzec się téj maluczkiéj istoty niewinnéj, na którą patrząc płakał z litości i wzruszenia.
W istocie od usłyszenia piérwszego płaczu do téj chwili, nieznane jakieś uczucie owładywało starcem dotąd spokojnym: czuł się poruszonym, przelękłym, ale zarazem ożywionym, jakby o lat dwadzieścia odmłodniał. Z ciekawością zbliżał się do zagadkowéj istoty, którą los, jakby ulitowawszy się nad jego osamotnieniem, rzucił mu na pociechę właśnie, gdy myśl szukała jakiegoś węzła, coby go jeszcze ze światem połączył.
Dziécię starannie obwinięte, było widać przysłonione umyślnie w ten sposób, aby z pieluch nawet pochodzenie jego wydać się nie mogło. Matka wyrodna czy ojciec obojętny, z resztką jakiejś troskliwości o nie, obmotali całe sztuką grubego białego perkalu, która tylko część twarzyczki rozpłakanéj zostawiła odkrytą.
Jermoła wpatrywał się w nią z uczuciem osłupienia i załamanemi rękoma.
Nierychło mu przyszło na myśl, że tu coś radzić potrzeba, że dziécię płacze może głodne, że na niego spada ciężar niespodziany, któremu podołać będzie trudno i nad siły. Błyskawicą przesunęły mu się przed oczyma: mamki, kolebka, niańczenie, macierzyńskie starania i niedostatek, który mu nie dozwalał nikogo nająć do dziécięcia.
Najemne téż ręce zdały mu się niegodnemi dotknąć tego bożego daru, za jaki podrzutka uważał, już się rachując niejako za przybranego ojca, przez Opatrzność wyznaczonego sierocie. Błysło mu w oczach, że mu to dziécię odebrać mogą, i nim się zastanowił co z niém uczyni, przeląkł się téj ostateczności.
— Nie! ja go nie oddam nikomu: to moje dziécię, moje! sam Bóg mi je zesłał: nie porzucę sieroty!
Ale radzić było pilno: dziécię kwiliło i płakało znowu. Jermoła wziął je na ręce... Co tu począć? do kogo pójść po radę? co najpierwéj robić?
Gdy je tak nosi po izdebce niemal oszalony swą dziwną przygodą, z powinięcia wysunął się zwitek ciężki i upadł na ziemię. Jermoła zdziwił się bardziéj jeszcze, podniósł i postrzegł w biały papiér zakręconych kilkadziesiąt sztuk złota.
Omało dziecięcia nie upuścił....
— A więc to ktoś dostatni wyrzekał się swéj krwi, płacąc, by mu ją ktoś odebrał!
Zamyślił się starzec usiłując odgadnąć świat, którego do téj pory tak mało rozumiał, a może intuicyjną siłą serca pojął chwilowo całą czarność, nędzę i cierpienia żywota....
— Mój Boże! — zawołał — znaleźliby się może i tacy, coby ten grosz odebrali sierocie... Nie! nikt o nim wiedzieć nie będzie: schowam go dla wychowańca gdy dorośnie, a wyżywić go i sam potrafię.
I rzucił złoto w szkatułkę starą stojącą przy łóżku, w któréj swój grosz, jaki miał, zwykł był chować, a sam porwawszy opończę, postanowił z dzieckiem pójść na wieś, popytać rady u ludzi.
Biédny starzec otulając swój ciężar, skłopotany, przerażony i szczęśliwy zarazem, do najbliższéj wbiegł chaty.
Siedziała w niéj wdowa po kozaku owym Harasymie, którą téż od służby mężowskiéj pospolicie kozaczychą zwano, z córką jedynaczką ukochaną, któréj od lat kilku szukając męża, wyszukać nie mogła, choć dziéwczę warte było zalotów.
Chata, którą jeszcze nieboszczyk dziedzic nadał Harasymowi na końcu wsi, ku brzegowi Horynia posunięta, mogła starego dworaka upoważniać do odpowiedzi: „Moja chata z kraju, niczeho ne znaju!“ bo za nią był tylko wygoń i pustka, w któréj mieszkał Jermoła. Z dawnych stosunków dworskich, między temi dwiema lepiankami pozostał węzeł przyjazny: kozaczycha opierała Jermołę, brał u niéj jedzenie, a czasem w złéj godzinie przychodził szukać pociechy, częściéj jeszcze gawędy i dobrego słowa. Ale tam lepiéj się działo niż u biedaka Jermoły: dostatek był większy, a że babka skąpa i rządna, nigdy na przednówku nie brakło niczego, i grosz jeszcze lub miarka zboża po ludziach się znalazła.
Chata dziś postarzała i czarna, choć ją kozak budował z pomocą pana i wielkiém staraniem, podobna była wszystkim innym, które zaraz za nią długim się ciągnęły sznurem: drzewo tylko użyte na ściany grubsze było, a wewnątrz trochę lepiéj, bo piec i komin porządny, a izba nie kurna.
Do niéj należał ogródek tuż wydzielony w połowie na ługu, i drugi obszerniejszy, na którym siano żyto lub jarzynę, nieco opodal z polami wiejskiemi w łanie. Kozaczycha miała krów cztery, z których zbierała sér i masło i przedawała je okolicznym dworom lub w mieście; cały pług najczęściéj wynajmowany lub wysyłany do obrabiania pola na współ z uboższemi; dziesięć owiec, troje ozimków, a nawet konia do brony kupiła była, choć się jéj nie powiódł i znosaciał z zapuszczonéj zołzy. Oprócz niéj i córki był w chacie stary Chwedor parobek, już poszpakowaciały na cudzym chlebie, nieco głuchy i wielki pijak; chłopak wyrostek sierotka i dziéwka najmitka. Słowem gospodarstwo to wcale zamożne, kierowane przez starą wdowę, tém dziwniejszém czyniło, że po rękę Horpyny nikt się dotąd nie zgłaszał, zwłaszcza że sama dziewczyna już dochodząca dwudziestki, była bardzo piękna i za najcelniejszą krasawicę na wsi uchodziła.
Słusznego wzrostu, co widać wzięła po ojcu, zręcznéj kibici, czarnobrewa, kiedy się na niedzielę wystroiła w krocie wstążek, w granatową bekieszę i żółte po wołyńsku buciki na wysokich obcasach, wyglądała jak przebrana pani. Chłopcy oczy nią paśli zdaleka, wzdychali, czapkami kręcili, w głowy się skrobali, ale zbliżyć się do niéj żaden nie śmiał. Naprzód, że istotnie Horpyna dumna była jak wielka pani; powtóre, że pocichu powtarzano, jakoby od lat już dwóch dojeżdżał do niéj szlachcic, który wprzód we wsi pisarzem służył, i ona go kochała i on do niéj przylgnął zapamiętale. Od téj pory każdy parobczak unikał od kozaczanki, i dziwy prawili o tych miłostkach pokątnych.
Stara jakby nic nie widziała, swatała się z córką po wsi jak mogła i umiała: jeździła z nią na odpusty, zapraszała na wieczorynki i doświtki. Spijano, zajadano, bawiono się, ale Horpyna nie doczekała dotąd od nikogo flaszy z ręcznikiem.
Trafił tak Jermoła, że nie zastał żywéj duszy przed chatą kozaczychy, gdy się do niéj zdyszany zbliżył z kwilącém znowu dziecięciem; światło tylko buchające przez okienko zwiastowało, że gospodyni doma. Wszedł więc wprost ze swojém zawinięciem do świetlicy staruszek.
Kozaczycha siedziała na ławie przy stole, podparta na ręku i zadumana, a Horpyna przy piecu: obie milczące i smutne, podniosły oczy razem, i ujrzawszy Jermołę z dzieckiem, zerwały się z krzykiem podziwienia.
— Co tobie stary? co to jest? — zagadnęła matka.
— Co? co? — zawołał przybyły padając na ławę i na kolanach składając dziecko, z którego oka nie spuszczał — ot co, widzicie.... mnie.... dziecko Pan Bóg dał!
— Tobie! jak!
— Dziw! cud! sam nie wiem co robić! Tylkom co powrócił znad rzeki od drzewa, gdzie byłem na balach, zapaliłem ognia i począłem się modlić, gdy słyszę coś piszczy pod dębami: ni to sowa, ni to dziecko.... Myślę sobie puhacz, bo tam są dziuple w starych dębach; modlę się daléj, a tu znowu płacze. Skorciało mnie, a no wyjrzę... Pobiegłem, przychodzę, patrzę, i ot co znajduję... dziecko... Co tu teraz robić!.... co tu robić!
Stara i młoda, obie niewiasty stanęły ciekawie nad Jermołą opowiadającym, kiwając głowami w milczeniu.
— Ktoś podrzucił — zawołała stara — ale kto?
— A któżby tak mógł dziecinę porzucić? — z oburzeniem podchwycił stary — czy to może być?
— Oj! oj! znamy my takich ludzi, — odezwała się kozaczycha trzęsąc głową na wszystkie strony — nie takie to historye opowiadają o złości ludzkiéj: alboście nie słyszeli o niemowlątku, co to je wyrodna matka na pastwę wieprzom wrzuciła w koryto, żeby śladu jéj sromoty nie zostało!
Stary Jermoła niezrozumiawszy, spojrzał prawie wielkiemi oczyma na kozaczychę, i ruszył ramionami; tymczasem dwie niewiasty aż poprzyklękały przy dziecięciu, żeby mu się przypatrzeć.
— A w jakieżto białe poobwijane rańtuchy!
— A jakie delikatne!
— Pewnie pańskie, bo u nas ktoby co podobnego odważył się zrobić: zawodu na to nie ma.
— I wybrali miejsce pod waszą chatą!
— Ale radźcieno, co ja z niém będę robić?
— Jak zechcecie, — odpowiedziała kozaczycha — możecie odwieźć do ekonoma, a on odstawi do pomocnika i zabiorą sobie gdzie do jakiego szpitalu...
— Zabiorą! — krzyknął Jermoła z płaczem w głosie — a to mi ślicznie radzicie! A będąż doglądać, pilnować: gotowi umorzyć niemowlątko! /
Stara ruszyła ramionami.
— A wy jak sobie z niém radę dacie?
— Radźcież na to kumo!
— A jakże myślicie?
— Czy ja wiem co myśléć — przerwał stary — mnie się w głowie zawraca co tu począć. Za nic porzucićbym nie rad dziecka, które sam Bóg oddał mojéj opiece: wyhodować go nie wiem czy potrafię,... Tylko mi się zda, czemużby nie!
— Będziecie je musieli oddać na mamki, to najprędzéj do Jurkowéj niewiastki.
— A! za nic! — zawołał Jermoła — ot to! taka zła baba, toby mi je przymęczyła, a zażądałaby odemnie nie wiedziéć czego, kiedy u mnie grosz grosza goni... Gdybyście mu dali mléka: patrzcieno jak się maże i płacze, możeby piło.... Jabym u was najął mléko dla niego.
Kozaczycha rozśmiała się.
— Cóż? i sami niańczyć będziecie? sami bawić, chuśtać, kołysać? A! to chyba nic już więcéj robić nie będziecie mogli! Dziecko, to wiekuisty kłopot; pamiętam, com ja miała ze starszym, z tym nieborakiem Tymoszkiem, który roku nie dożył, a i z Horpyną: ani dnia, ani nocy spokojnéj.
— Alboto ja i tak bardzo śpię, czy tak bardzo co robię wiele? — rzekł uparty Jermoła, który się do swojego znajdy przywiązywał coraz bardziéj — mnie aby się tylko kilka godzin przespać, a dziecko to prawie ciągle spi a spi, byleby nie było głodne.... Znajdę czas i przedrzémać się, i do ogródka zabiedz, i kartofli sobie upiec.
— Ale czémże je karmić będziecie?
— Ano, mlékiem.
— Kiedy ono może i pić jeszcze nie potrafi, takie małe...
Jermoła westchnął.
— Nie potrafi... to się nauczy! Ale co tu poradzić?
Kozaczycha powoli wzięła mu z rąk niemowlę i poczęła się w nie wpatrywać: ono kwiliło. Córka jéj pobiegła po świeżo udojone mleko, a przywabieni ciekawością i słowem rzuconém przez Horpynę sąsiedzi, schodzić się poczęli po jednemu, po dwóch, daléj całemi gromadami, i obstąpili kołem starego.
Jak wieś wsią, za pamięci najstarszych ludzi, nigdy się tu nic podobnego nie trafiło, słychać o tém nie było. Gadano nie mogąc się nagadać.
Radził wójt, radziła gromada i starzy i młodzi, i kobiéty i parobcy, ale nic uradzić nie mogli: bo wciąż powtarzali jedno, jednakowo się zbijając i znów powracając do piérwszego, a zawsze swatając na mamkę Jurkową niewiastkę.
A co było domysłów, co przypuszczeń dziwacznych, co żartów i co narzekań na niepoczciwych ludzi!
Nikt jednak poszlaki nie miał o sprawcy: we wsi nikogo obcego nie widziano pod wieczór, ani w pobliżu nawet; drogi były puste, w karczmie, na przewozie, nie pokazał się żaden podróżny. Gdy się dosyć nagadali, narozprawiali i powoli rozchodzić się już zaczynali, niosąc po wsi owę osobliwszą nowinę; stary Chwedko, znany bardzo posiadacz dereszowatéj klaczy, oparty na kiju, zebrawszy myśli, tak się odezwał do Jermoły:
— Ot co mi teraz na pamięć przyszło: słyszałem to już temu lat będzie ze dwadzieścia, w Małyczkach owdowiał był gospodarz znajomy mi; żona mu w słabości zmarła i zostawiła sierotkę, tylko że na świat przyszłą. Biedaczysko jednooki, ubogi, nawet mamki znaleźć nie mógł: chodził od chaty do chaty, ale nie wyprosił nigdzie, żeby mu córeczkę przyjęto, a nie miał nawet i krowy, żeby ją mlekiem karmić. Wiecie co poradził sobie? — kozę słyszę kupił za ostatniego pół rubla, co mu został od pogrzebu, i ta wykarmiła córkę, taką śliczną dziéwkę, jakiéj na okolicę nie ma.
Jermoła aż się porwał.
— Dawajże tu kozę! — zawołał z żywością — jest gdzie koza... kupię kozę...
— Koza u arendarza.
— Nie ma rady, idę i kupuję...
I już ruszył się do drzwi, kiedy go zarazem i kozaczycha i Chwedko wstrzymali.
— Bój się Boga! — zawołał chłop — a to cię żyd zedrze ze skóry, jak się dowié że koza potrzebna.
— A! niech weźmie co chce, aby kozę dał!
— Ostatnią koszulę oddasz za nią — przerwała zapalonemu kozaczycha — czy ty nie znasz Szmula: toż to okrutnik, że i między żydami poszukać podobnego... Powoli na miłość Boga! choć już kłamcie, że dla chowu potrzebujecie, bo ci za nią drożéj krowy każe zapłacić.
— Pójdęno ja z tobą — rzekł Chwedko — zobaczycie, zdurzym żyda.
— Ale cóż zrobić z dzieckiem?
— Nie turbujcie się, zostawcie u nas, nic mu się nie stanie.
— Jeno zmiłuj się matko, — rzekł Jermoła troskliwie — ostrożnie koło niego!
— A on mnie będzie uczył, patrzcie! Co to piérwsze u mnie czy co! Ja je ukołyszę, mlekiem napoję, choćby na palcu po kropli dawać przyszło... Tylko się już nie frasujcie.
— Ja się duchem zwinę — odparł Jermoła — ale proszę was, żeby się co dziecku nie zrobiło.
Stara się aż z niego rozśmiała, taki był skłopotany. Dopiéro na wychodnem przypomniał sobie jak dawno fajki nie palił, dobył luleczki, która go nigdy nie opuszczała z zanadrza, nałożył szparko, zapalił i razem z Chwedką puścili się pomimo ciemnéj nocy ku nowéj karczmie, w środku wsi położonéj.
W wiosce, w któréj dla bindugi i brzegu napływ ludzi jest ciągły, handel drzewny żywy, flisy, kupcy i ich faktorowie kręcą się nieustannie: lada żydek obszarpaniec siedziéć w karczmie nie może. To téż w Popielańskiéj gospodzie ów Szmul królujący nietylko włości, ale okolicy, wcale nie był pospolitym szynkarzem, jeżdżącym z beczułką po wódkę o trzy mile.
Byłto żyd zbogacony udziałem, jaki miał w kupnie towaru leśnego, handlem smołą, łuczyną, popiołami i dziegciem, brakiem klepki i belek, obodami i wszelkiego rodzaju poleskim produktem, aż do grzybów i suszonych jagód. Szynk także dawał mu, zwłaszcza na wiosnę, zyski nie do pogardzenia; a pan Szmul czując już trzos nabity i ważność swego położenia, powoli chorować zaczynał na morejnę. Nowa karczma w któréj się mieścił, nie miała już pozoru starych gospód, których kształty zachowały dawne podaniowe formy słowiańskich gromadzkich budowli wiecowych, na narady i obrzędy publiczne przeznaczonych. Brakło jéj zajazdu wspartego na słupach, bo na podróżnych nie oglądała się wcale, a dla kupca żyda miała szałasik, dla zatoczenia budy jego wystarczający: wyglądała więc raczéj na dosyć porządny dworek szlachecki. Z jednéj strony wielką izbę poświęcono w niéj na szynkownią, otoczywszy ławami do ścian przymocowanemi i ogromnym opatrzywszy stołem, a w przepierzeniu od alkierza urządzono szynkwans zamykany na noc rodzajem podnoszonéj okiennicy, na któréj we dnie wydawano wódkę, podpierając ją starym kołem brzozowym. W drugiéj domu połowie, nie bez pewnego wykwintu urządzonéj, mieścił się Szmul Popielański z całą swą rodziną, zostawując w tyle izdebkę osobną dla kupców przyjezdnych.
Piérwsza izba zakrawała na coś bawialnego, bo miała kanapę politurowaną, cycem w gwiazdy żółte pociągniętą, dwa krzesła takież z czarnemi strzałami w poręczy, lusterko zamuszone na ścianie, portrety za szkłem dwóch izraelskich znakomitości: rabina hamburskiego i wileńskiego, szafę z porcelaną, rumem, filiżankami i kosztowniejszym sprzętem, i stół kiwający się z lirą, zawsze pokryty kolorową serwetą.
Gdybym miał czas i humor potemu, o jakże ważne mógłbym tu filozoficzne wyciągnąć wnioski z tych strzał i liry, dwojga symbolów starożytnego świata, sponiewieranych do tego stopnia, że o piérwsze plecami się opierają, a drugie depczą nogami! Strzały! strzały w poręczu krzesełka; lira zeszpecona, z drewnianemi strunami, lira Amfiona, Orfeusza i Apollina, podpierająca stolik u żyda! Niestety! sic transit gloria mundi!... Strzały nie kaleczą, lira oniemiała — a my wracamy do żyda.
Podłoga w téj izbie była nawet zrazu malowana, ale to ją tylko dziś czyniło pstrokatą; piec zamykał się drzwiczkami żelaznemi z gałką mosiężną, co wszystko Szmul proprio sumptu et cura fieri fecit, dla dogodzenia swéj fantazyi: z czego zresztą tak się chlubić umiał, jak niejeden z nas, gdy dwa kołki wbije koło domu, lub ścianę wyklei. W drugiéj izbie większéj, nieco żydowskie brudy rozpościerały się swobodnie, ale przy nich były ochotki wystawności i pragnienia wygódek. Łoże stało pod sufit wysłane bebechami kolorowemi, z firankami w kwiaty; była szafa czarna z księgami i papierami, biurko kulawe, a obok kupa kartofli, niecułki, łokszyn schnący na serwecie, kadka z pomyjami, i przyjacielsko między bachurami chodzący biały indyk, pater familias.
Szmul był człowiekiem nie pierwszéj młodości, lat pod pięćdziesiąt mającym, żonatym powtórnie, gdyż z nieboszki miał tylko jednego syna, który już w miasteczku handlował, a jednym potomkiem tym nie mógł się kontentować: wziął więc młodziutką ubogą żydóweczkę wielkiéj piękności, a ta już mu troje Szmuląt w przeciągu lat niespełna trzech przyprowadziła. Siwe włosy jego ubłogosławiała ta niespodziana jéj płodność. Poważny ów, szpakowaty nieco potomek Izraela, zdawał się na piérwsze wejrzenie pięknym i szlachetnego oblicza; chciało się patrzéć nań, w poczciwość jego wierzyć: ale kłamał jak wielu innych, twarzą, oczyma i pięknością swoją.
Nie było bowiem pijawki nielitościwszéj nad Popielańskiego Szmula, a zyski coraz większe nie odstręczały go od maluczkich: obok tysiąców kładł wyszarzane grosze miedziane oblane potem wieśniaczym, i dumny swém położeniem i bogactwem, lud gorzéj bydła odprawiał, obchodząc się z nim bez litości.
Doszło do tego, że wieśniacy pokryjomu z interesami woleli się uciekać do uboższych żydków w miasteczku, niż je tu z nim pod bokiem załatwiać: co Szmula do większéj jeszcze przeciw nim pobudzało zajadłości, bo im przebaczyć nie mógł, że mu się obdzierać nie dawali. Uważał to za formalny bunt z ich strony; a że podanie jakieś gdzieniegdzie dochowujące się, dawało mu niejaką władzę dopominania się o ubytki, gdy kto z ludzi pojechał do cudzego młyna: zdawało mu się, że toż prawo upoważniało go do hałasowania, gdy kto na targ krowę prowadził lub sprzedał korzec zboża bez jego wiadomości. Niesłychanie czynny, Szmul nic nie opuszczał: wszystko mu było dobre, a czas miał na rzecz każdą. Zimna krew i spryt nie opuszczały go nigdy.
Do tegoto wszechmogącego władzcy biegł nieopatrzny Jermoła w nadziei kupienia białéj kozy. Szczęściem, daleko przebieglejszy towarzyszył mu stary Chwedko, bywalec wyuczony ludzkiém oszukaństwem, ostrożny i nie żałujący ani gęby, ani nóg, ani czasu, byle grosza oszczędzić. Po drodze dawał Chwedko nauki Jermole, ale ten ich nie słuchał, cały zaprzątniony myślą, jakimby sposobem kozy dostać. Staruszka ta na nieszczęście faworyta Sury i starszego jéj synka, który ją czasem za brodę ciągnął, choć go kilka razy potłukła, w najszczęśliwszym razie warta była około dwunastu złotych; ale Jermoła już był przygotowany dać za nią dwadzieścia, czemu się Chwedko nie tak bardzo przeciwił, zważając okoliczności. Ale jak tu było do Szmula z propozycyą przystąpić? Dość, żeby się dowiedział o potrzebie, zdarłby za nią niechybnie; chodziło więc o to, by jakoś żyda obejść i trochę oszukać, zapobiegając, żeby on nie oszukał nieboraka Jermołę.
Już się zbliżali do karczmy, gdy Chwedko namyśliwszy się głęboko, kazał się Jermole zatrzymać.
— Posiedźcie tu przed tą chatą — rzekł wskazując mu miejsce — poczekajcie, pójdę ja przodem i żyda wymacam: nie bójcie się, jakoś to będzie... ja go uchodzę. Przyjść tak prosto z mostu i kozy zażądać, to on ci ją jak krowę zaceni: trzeba, żeby żyd sam ją zalecał.... Dajcieno mi sprobować.
— A cóż zrobisz?
— No! zobaczysz — żywo rzekł Chwedko, biorąc do serca sprawę Jermoły — tylko mnie słuchaj.
Jermoła nabrawszy otuchy usiadł pod chatą, potrzebując prócz tego namyślenia i spoczynku; sparł się na ręku i zadumał głęboko, piérwszy raz oddawna zaglądając w przyszłość.
Chwedko pospieszył do szynkowni naprzód, ale tu Szmula nie było: chodziła tylko koza. Uchyliwszy więc drzwi paradnéj jego izby, i dobrze otarłszy nogi, i poprosiwszy wprzód o pozwolenie wnijścia, z czapką pod pachą wtoczył się kłaniając po kilkakroć na progu. Miał i to na uwadze, żeby stanąć na słomiance, bo żyd gniewał się, gdy mu jego izbę zanoszono błotem, a dobrze upewniwszy się w pozycyi, ręką do kolan pokłonił się raz jeszcze Szmulowi.
Potrzeba było chcąc być łaskawie przyjętym, dobrze pamiętać o wszystkich warunkach, tak właśnie jak baczny Chwedko; do nich należało otarcie nóg, trzymanie się u progu, i nie nazywanie starego żyda arendarzem, tylko kupcem: morejne bowiem utrzymywał, że szynk dla niego jest małą rzeczą, i że dla przyjemności tylko na wsi mieszka.
— Nu, a co to powiész Chwedku? — zapytał z krzesła żyd, który się kiwał nad książką nabożną, ale nabożeństwo przerywał, ilekroć była potrzeba dla interesu, wiedząc, że Pan Bóg cierpliwszy jest od ludzi.
— To, proszę pana kupca, jest tu jedna okazya.
Okazyą nazywa się u ludu wszelka niespodziana przygoda, każdy wypadek mogący być powodem do kieliszka.
— Okazya? no? co? chrzciny, zapowiedzi? wesele czy pogrzeb? Umarł kto, broń Boże? Pewnie wódki na kredyt chcecie?
— Ale nie, ja tu przypadkiem dowiedziałem się jednéj rzeczy, i chciałem panu kupcowi powiedzieć: może być zarobek...
— Nu! jaki zarobek? — wstając, założywszy ręce za pas i zbliżając się spytał Szmul.
— Jegomość (tytuł ten wielce żydowi smakował), jegomość zna Jermołę: tego starego, co siedzi w owalonéj karczmie?
— Jakże nie znam? gołysz! gołysz!
— Tato prawda, ale gdzieś kilka rubli sobie dostał.
— No, to co? chce przepić?
— At! on wódki nie pije, ale jemu do głowy przyszło koniecznie sobie krowę kupić: pół na kredyt, pół za pieniądze.
— Krowę! na co jemu krowa!
— Chciał już iść do miasteczka, ja go wstrzymałem, bo mi coś do głowy przyszło.
— Do miasteczka, zaraz u nich do miasteczka! — podchwycił żyd ruszając ramionami. — A no mów daléj Chwedko, coś tam obmyślił...?
— Ja jemu chcę perswadować, że na co jemu krowa z długiem: lepiéj za czysty grosz dojną kozę kupić, i mléko i przychówek miéć będzie. Możebyście wy jemu swoję starą białą sprzedali?
Szmul bacznie popatrzał w oczy Chwedkowi, który się szczęściem nie zmieszał; zresztą trudno się było domyśléć podstępu w narajeniu do sprzedaży białéj kozy. Arendarz sprobował go tylko zapytaniem rzuconém jak sonda w głębinę.
— Jermoła tu? w karczmie?
— Nie, siedzi od południa u sąsiadów, ale gdybyście chcieli, to go potrafię tu namówić i przyprowadzić, choć nie rad do karczmy zagląda. Ale może wy téj staréj kozy sprzedawać nie myślicie? Ja to tak z dobrego serca dla was pomyślałem, na co pieniądze mają ze wsi wychodzić. A jak wam to nie w ład, to mu dam pokój, niech idzie do miasteczka.
— Czekajno, czekaj — rzekł żyd po namyśle do Chwedka, biorącego już za klamkę — po co jemu do miasteczka...
I zawołał Sury, która weszła z minką kwaśną pieszczoszki Abizail; poszwargotali coś z sobą, żyd bardzo łagodnie, żona dosyć ostro. Chwedko chciał z ruchów i głosu odgadnąć jak sprawa stała, ale nie potrafił; żydówka wreszcie odeszła, a Szmul odwrócił się do Chwedka:
— Tyś dobry człowiek — rzekł klepiąc go po ramieniu — jak tobie będzie potrzeba na kredyt, każę dać na rubla, słyszysz. Przyprowadźno Jermołę do szynkowni, koza tam jest: niechaj kupuje.... To dobra koza... on na niéj wyjdzie... Bardzo dobra koza... A wiele ma pieniędzy?
— Tego to ja nie wiem — odparł Chwedko — kilkanaście złotych swoich miéć musi, a kozaczycha mu jeszcze miała dopożyczyć.
Żyd w milczeniu pokiwał głową i odprawiwszy chłopka, który do towarzysza pospieszył, sam coś cieplejszego na się wziąwszy, gdyż drogie swe i szacowne zdrowie umiał pielęgnować, pociągnął powoli do szynkowni, pod pozorem jakiegoś obrachunku ze starą rekrutką zwaną Marysią, która w szabas i nieszabas szynkowała Szmulowi, dzieci niańczyła, krowy doiła, słowem służyła im oddawna.
Wielka owa izba ciemna, bez podłogi, obrukana, smutna, oświecona jedném łuczywem kopcącém w kącie, zajęta była w téj chwili przez owę Marysię szynkarkę, kobiétę tak małą a grubą, że ją chłopi pospolicie do kadłuba kwaszeniny porównywali; ową kozą białą spacerującą i szukającą posiłku po kątach, i jakiegoś podróżnego Poleszuka, który sakwę i łapcie podłożywszy pod głowę, sam po kieliszku wódki i cebuli, twardym snem ujęty, spał jak kamień, a chrapał jak wóz niesmarowany.
Szmul przeszedł się kilka razy, spoglądając to na kozę, to na Marysię zdziwioną jego przybyciem; ziewnął, westchnął, i posłyszawszy szelest w sieni, poszedł coś na okiennicy rachować, udając niezmiernie zajętego.
Właśnie téż wchodzili Chwedko ze starym Jermołą, który drżał jak liść i wstydził się komedyi, którą dla kozy odegrywać musiał. Piérwsze jego wejrzenie padło na białą poważną jéj postać, i byłby się nieochybnie zdradził, gdyby Szmul to spostrzegł; ale żyd także odgrywając swoję rolę, bardzo zaprzątnionego rachunkiem miał minę, i tyłem był odwrócony.
— Dobry wieczór panie kupiec — powitał Chwedko.
— Dobry wieczór.
Szmul odwrócił się i pod nosem coś mruknął.
— A co? napijemy się po kieliszku? — rzekł Chwedko.
— Ja to rzadko piję, ale dla waszéj kompanii nalejcie Marysiu....
— Macie iść, słyszę, na jarmark — dodał piérwszy — trzebać się na drogę posilić.
— Nu! a to czego na jarmark? — zapytał Szmul — może chcecie co sprzedać, to i jabym kupił.
— Nie, inną mam potrzebę.
— A jak inną! — dodał żyd — to zaraz do miasteczka: u was wszystkie interesa w miasteczku... Myślicie co kupować?
— Widzicie panie kupiec — wtrącił Chwedko — kumowi zachciało się krowy: nudzi się i kłopotu szuka.
— A na co wam krowa? — zagadnął żyd.
— At... byłaby wygoda, a może i zarobek.
— Gwałt! — machnął ręką Szmul — wy jeszcze widać nigdyście krowy nie mieli, i nie wiecie co to krowę hodować... Daj na pastucha, a co te pastuchy kosztują, i zawsze głodne bydlę powraca; kup siana, a co to teraz siano, jak szafran; kup plewy, i plewa po dziesięć groszy worek; kup grysu, a ja nie sprzedam od czterdziestówki, mnie wszyscy tak płacą... Potrzeba ziela, kartofli, a nie, to wychudnie; a choroby, a zajałowieje... choć i tak przez pół roku mléka nie da...
— Ale przychówek i trochę nabiału.
— A kto wam będzie koło tego chodził? — zapytał żyd ruszając ramionami.
Jermoła jakby przekonany, w głowę się poskrobał.
— A co ja wam mówił? — dodał Chwedko — dla ubogiego bydlę to kłopot, czysta biéda.
— Juścićby cielę i choć kapka mléka była — rzekł Jermoła.
— Także gadajcie. Jeśli dla mléka, to ja wam powiem, że nie ma jak koza — dorzucił pośrednik. — Naprzód mało kosztuje, a żyje byle czém: gałązkami, ogryzkami, badylami. Starania nie potrzebuje żadnego, i jak się koziego mléka napijesz, to przynajmniéj wiész żeś pił, taki pachnie i zdrowe.
— Jużto prawdę powiedziawszy — dodał arendarz powoli — i ja mówię, że nie ma chyba koza... Już my to najlepiéj porachowali, a patrzajcie że najwięcéj kóz trzymamy; ale ludzie patrzą, a rozumu nie mają: koza to skarb!...
— Kto to wié, może i ja jak pomyślę, to sobie kozę kupię — rzekł powoli Jermoła.
— I najlepiéj zrobicie — zawołał Chwedko — mówię wam, najlepiéj zrobicie. Ot, gdyby pan Szmul swoję białą sprzedał.
— Co ty gadasz? — podchwycił żyd żywo, jakby dosłyszawszy przypadkiem — ja téj białéj kozy za żadne pieniądze nie sprzedam... Moja żona, moje dzieci, wszyscy ją lubią: to stworzenie nieopłacone, ona więcéj warta niż krowa.
— Szkoda — rzekł Jermoła przypatrując się chodzącéj — bo może, co się mam włóczyć do miasteczka, a stare nogi bolą, namyśliłbym się na tę waszę kozę...
— To jest taka koza! taka koza! — zawołał żyd. — Widzieli wy kiedy taką kozę? Ona jest tak rozumna, że do niéj gadać można, a mléko, nie poznać co to jest! Na mil dwadzieścia nie znajdziecie drugiéj podobnéj: to jest skarb nie koza, to jest osobliwość!
— Ale stara? — spytał Jermoła.
— Stara? — jakto stara: koza jak stara, to najlepsza! Jaka ona stara? ona dopiéro żyć zaczyna... ona będzie żyć dwadzieścia lat! — zawołał Szmul coraz się ożywiając.
— A cóż ona kosztuje was? — zapytał Jermoła.
— Co ona kosztuje, to nie ma co gadać: ona koźlęciem mnie dwa ruble kosztuje... Bo trzeba wiedziéć, to nie jest prosta koza, to jest wysoki gatunek! Jabym jéj za sześć rubli nie oddał: ona prawie nic nie jé, a zawsze tłusta, i co roku po dwoje koźląt przyprowadza.
Na chwilę zamilkli wszyscy. Jermoła kręcił się nie wiedząc co począć, i przypatrywał się kozie, która wciąż chodziła po izbie stukając kopytkami, głowę kładnąc gdzie tylko ją zaszedł jaki zapach jadła. Zbierała resztki liści, ogryzki kory, skórki chleba, i trzeba jéj oddać tę sprawiedliwość, że troskliwie myślała sama o swojém utrzymaniu, nie spuszczając się na nikogo.
— Toby to było dla was w sam raz — począł po chwili faktorując Chwedko — już przywykła do wsi, toby nie uciekła; zna gdzie się paść: stara, pewna, dojna, doświadczona.
— I nie prosta koza — dodał żyd pocichu — wysoki gatunek!
— Ale gdzież tyle za nią dać pieniędzy! — przerwał Jermoła.
— Nu! wiész co — podchwycił nagle żyd zbliżając się — wy jesteście uczciwi, ja was lubię, na jarmarku to was ludzie oszukać mogą: ja dla was to zrobię, że wam kozę za trzy ruble odstąpię... Ot tak! jak sobie chcecie.
Chwedko, który się obawiał gorszego, znalazłszy tak łatwym Szmula, sam pospieszył:
— Przybijcie rękę i podziękujcie kupcowi: taniéj grzyba... Płaćcie i bierzcie, ja wam życzę.
— A nu, to cóż robić? — odparł dworak — zgoda, niech i tak będzie, tylko mi sznurka dacie, żebym ją miał na czém do domu zaprowadzić...
Najniespodzianiéj więc targ się skończył: Jermoła dobył z węzełka trzy ruble i wyliczył je Szmulowi. Żyd obejrzał, plunął na nie wedle obyczaju, i schował do kieszeni.
— Ale sznurek mi jutro oddacie — bąknął powoli zawracając się ku swojéj izbie.
— A mohorycz? — pocichu rzekł Chwedko.
— To do Jermoły należy! — zawołał Szmul — ale kiedy się nie targował, nie płacicie już za wódkę: niechaj mohorycz będzie odemnie.
Marysia rzuciła sznurek z użewką, którego używano do noszenia drewek, i Chwedko zamknąwszy drzwi począł chodzić za kozą, która domyślając się jakiéjś zdrady, wymykała się łapiącym. Żyd zniknął już za drzwiami.
— A toście się we dwóch popisali — zawołała szynkarka, widząc że gospodarz wyszedł — tfu! mieliście co kupować: starą kozę za dwadzieścia złotych... Na jarmarku byłoby ich trzy młode za te pieniądze.
Zmilczeli starzy i uwiązawszy sznurek do rogów, wyprowadzili zdobycz swoję. Jermoła aż drżał z radości, łzy mu płynęły z oczu, a kuma całował.
— Otóżeś mi dogodził... niech ci Bóg płaci — wołał zcicha.
— Ale teraz już się Szmulowi ani na oczy nie pokazywać — westchnął Chwedko, mierząc niebezpieczeństwo, na jakie się naraził. — Byleby mu o dziécięciu powiedziano, domyśli się niewiara, i nie daruje mi figla. Byłby cię dobrze pociągnął za kozę, gdyby wiedział, że tak potrzebna.
Tak gwarząc pocichu, pociągnęli nazad do chaty kozaczychy, różnemi sposoby kozę do posłuszeństwa przynaglając, a ta od karczmy odchodzić nie chciała w żaden sposób.
Tymczasem za niemi już wrzała burza, bo w chwilę potém wpadła Sura z wiadomością od Marysi szynkarki, o podrzuconém Jermole dziécięciu.
Szmul się zaraz domyślił, nie w ciemię go bito, na co tak nagle koza była potrzebna, i aż się za palec ukąsił.
— A nu, pilnujże się Chwedku złodzieju! — rzekł kiwając głową — chyba ja żyć nie będę, żebym ci za to nie zapłacił.






W życiu osamotnionego człowieka, który wszystką siłę serca niezużytą na starość zachował, taki wypadek, jakiém było dla Jermoły znalezienie podrzuconego dziécięcia, spowodował nagłą i niesłychaną zmianę. Człowiek się odrodził, spoiły się znowu węzły, które go łączyły ze światem: miał cel życia, miał nadzieję, miał przywiązanie, znalazła się ochota do pracy, otwarło uczucie, a biédna sierota przez rodziców odrzucona stała się dlań skarbem na starość. Nieznana od lat wielu gorączką zatrzęsła całym Jermołą: spieszył, marzył, obawiał się, niepokoił i roił już o jutrze. Łzy wytryskały mu z oczu: czuł się innym, czuł ubłogosławionym i szczęśliwym, ani myśląc ile trosk, ile pracy, ile sobie gotuje ciężkich chwil w przyszłości. I był jak to ptaszę, w którego gniazdko kukułka rzuca jaje: zdziwiony, uradowany, przestraszony. Piérwszy raz przyszła mu na pamięć z téj obawy śmierć, starość, potrzeba i przywiązanie do życia. Chwedko go nie poznawał, tak się z owego milczącego i obojętnego staruszka przedzierzgnął w inną istotę, tak mówił żywo i gorączkowo, tak się spieszył i co chwila młodniał.
Nie mogąc wreszcie wytrzymać powolnéj nazbyt z kozą podróży do chaty kozaczychy, bo stara towarzyszka używała wszelkich możliwych sposobów, żeby się im wyrwać i do karczmy zawrócić: powierzył kozę Chwedkowi, a sam pospieszył przodem.
Wpadł pędem i wprost przybiegł do ławy, na któréj leżało rozpowite nieco dziécię, uspokojone mlékiem, drzémiące, a nad niém stara kozaczycha, Horpyna, wyrostek, dziewczynka i Chwedor: wszystko to stało milczące, zagapione, ciekawe, wpatrując się w niespodzianego gościa. Jermoła przebił się przez nich, i przysiadł na ziemi, żeby się dziecku lepiéj przypatrzéć.
— Drzemie, zdaje się — rzekł zniżając głos do kozaczychy.
— Usypia niebożątko — kiwając głową odpowiedziała baba.
— A pił mléko?
— O! pił dobrze... i zaraz płakać przestał. A koza?
— Kupiliśmy. Chwedko ją prowadzi.
Jermoła oka z dziecka nie spuszczał.
— Jakie śliczne! — zawołał po chwili — to musi być pańskie dziecko!
— Chłopiec zdrów i silny — przerwała stara kozaczycha, ale wszystkie dzieci jednakie póki małe... Dopiéro potém, mój stary, znać na nich, które pod płotem rosło jak pokrzywa, a które na słonku i powietrzu... Dzieciak jak ryba, to dobrze: mniéj będzie z nim kłopotu.
Jermoła śmiał się, a oczy mu płakały perłowemi łzami.
— Matko — rzekł — jak żyję tak pięknego dziecka nie widziałem.
Uśmiechnęła się kozaczycha.
— Wy to oszaleli Jermoło! — zawołała ruszając ramionami — ale czyż taki sami hodować je myślicie?
— A cóż? — zdziwiony odparł stary — a cóż? albobymto ja je na cudze dał ręce...
— Ale wy sobie rady z niém nie dacie. To się wam śni: sam jeden, bez baby, na starość niańczyć niemowlę. A toż trzeba karmić, kąpać, huśtać, bawić, tulić, pilnować: nie sposób żebyście temu wydołali.
Jermoła ręką machnął.
— Dajcie mi pokój: nie święci garnki lepią, to i ja to potrafię. Wy mi poradzicie zresztą, a jak Bóg Bogiem, dziecka tego nikomu nie oddam.
— Skręcił się stary — zawołała baba ruszając ramionami — jemu się zdaje, że to szczenię ułożyć: a toćto parę lat będzie koło niego zamoroki...
— Co dłużéj to lepiéj! Nie gadajcie matko, nie gadajcie: nie chcę słuchać... Ja go sam wychowam, zobaczycie jak!
Wszyscy się śmieli ze starego Jermoły. Postrzegł wreszcie to szyderstwo, i jakoś na chwilę zawahał się, zwątpił o sobie.
— Moja matko — rzekł zcicha smutnie — wszakci wy mi pomożecie, nauczycie, poradzicie: ja wam to odsłużę. Przyjdzie żniwo albo robota w ogrodzie: słowo wam wiele kosztować nie będzie...
— To nic — odpowiedziała kozaczycha — ja i darmo gęby nie pożałuję; pomódz pomogę i wam i sierocie, ale jak to się wam śni, żebyście na starość, nie znając co to chodzić koło dzieci, mieli zostać mu matką?
Jermoła już nic nie odpowiedział. Uczuciem swojém mierząc drugich serca, uląkł się, czy mu dzieciny pod tym pozorem nie chcą odebrać: powoli przysunął się do ławy, ogarnął pieluchy, wziął powoli na ręce dziecinę, i milcząc skierował się ku progowi. Wtém i Chwedko z kozą pokazał się we drzwiach. Na ciemném tle otwartych drzwi oświecona blaskiem łuczywa rogata głowa białéj staruchy poczęła się szamotać, a Horpyna aż krzyknęła z przestrachu.
— Otóż i mamka! — zawołała kozaczycha.
— Chodźmy do domu — cichym głosem przerwał Jermoła. — Dobranoc kumo, a przyjdźcie jutro jeśli łaska.
— Przez samą ciekawość — odpowiedziała gospodyni.
W obawie żeby mu dziecka nie odebrano, Jermoła przeszedł co żywo próg, i lżéj odetchnął, znalazłszy się w ulicy. Chwedko prowadził za nim kozę, i tak oba w milczeniu skierowali się ku obalonéj karczmie.
W drodze tylko Jermoła wciąż mruczał do siebie:
— Dlaczego nie mam sobie dać rady? Ja to rozumiem: staréj kozaczysze zachciało się dziecka; ale ja go nie dam: oniby o niém starania nie mieli... Nie święci garnki lepią: ja je sam wyhoduję, będę miał syna, będę miał syna! — powtarzał z dumą i radością.
— Chwedku kochanie! pilnuj kozy, dam ci złotówkę, boś mi poczciwie pomagał. Bóg ci zapłać!
Tak z ostrożnością postępując pociemku doszli nareszcie do gospody, drzwi otworzyli powoli. Dziecko drzémiące na własném łóżku położył Jermoła i ognia rozpalił, a że Chwedkowi pilno było do dereszowatéj klaczy, która cały jego składała majątek: dał mu zaraz złotówkę, uściskał i odprawił, pozostając sam jeden w swéj ciupce z kozą i dziécięciem.
Spać ani myślał, ani mu się chciało: tyle miał do roboty, tyle do przygotowania. Usiadł pod piecem nie wiedząc do czego się brać naprzód; ale na dziecko patrzał jak w tęczę, a tu i stara koza go niepokoiła robiąc przegląd izby, bijąc rogami we drzwi, plądrując po kątach i chwytając co do zjedzenia napadła. Stukanie jéj przebudzało dziecinę: leciał ją tulić Jermoła, aż wreszcie domyślił się, żydówkę (tak bowiem Chwedko odrazu nazwał kupioną mamkę) w kąciku uwiązać krótko. Podrzucił jéj trochę słomy, i koza się uspokoiła, zgadzając się z przeznaczeniem. Dziecko spało także snem cichym i głębokim; Jermoła nie miał na czém i nie zapragnął się położyć: pozostał tak na pieńku służącym za stołeczek przed piecem. Łóżko jego było zajęte, a do jutra tyle rzeczy do obmyślenia i do roboty!
Już go ludzie przestrzegli, że o dziecku trzeba będzie dać znać do dworu ekonomowi Hudnemu, i oznajmić mu, że je na siebie przyjmuje Jermoła. Oprócz tego niemiłego pochodu, od któregoby się był wykupił, miał jeszcze do wyciosania kołyskę i tysiąc do przygotowania lub postarania się drobnostek. Dziécię przebudzało się i kwiliło, musiał zaraz biedz do niego, aby mu się nie dać rozbeczéć. Ale na wszystko starczył, taka w nim znalazła się siła, pochodząca z serca.
Krótka noc wiosenna zbiegła w tych troskach Jermole, i dzień szaro zaglądający przez okna zastał go skłopotanego, choć nie czującego jeszcze potrzeby spoczynku. Chciał odejść, żeby wyciosać bieguny do kołyski ze starych polan w drugiéj izbie za ścianą, ale obawiał się odejść dziécięcia; koza go także przestraszała, skrzypnienie drzwi mogło przebudzić, a nużby stukając nie posłyszał płaczu!
Chwilami same tylko widział trudności i niepodobieństwa: to znowu malował sobie, że łatwo da wszystkiemu radę i krzepił się nadzieją, zapominając o głodzie, bezsenności i pracy. Już dobrze bielał ranek, gdy się wziął do dojenia kozy, żeby mléko na przebudzenie wychowańca miał gotowe; ale ze starą żydówką nie tak było łatwo jak sądził. Uparta była jak koza, miała przytém nawyknienie do osób i niechętnie ulegała przemocy nowego pana. Zrazu łagodnie z nią postępował Jermoła: głaskał, gadał, starał się przekonać o konieczności poddania się, aż wreszcie do środków gwałtowniejszych uciec się musiał. Koza podniosła bunt formalny, zerwała się ze sznurkiem, i poczęła bijąc rogami latać po izbie od drzwi do drzwi: dziecko się obudziło, stary schwycił się za głowę.
Szczęściem na tę scenę nadeszła kozaczycha, którą ledwie przebudzoną, ciekawość do chaty Jermoły sprowadziła. Zobaczywszy go w tém utrapieniu, w śmiech baba; ale zaraz téż do roboty się wzięła, i z kozą dała sobie naprzód radę w sposób czarodziejski. Żydówka czy to że do kobiét była przywykła, czy widząc przeciw sobie dwoje, a zwątpiwszy o dobrych skutkach podniesionego buntu, upokorzyła się dobrowolnie przed kozaczychą. Jermoła lulał już dziécię na ręku.
— A co? — zapytała stara — jakżeście noc przebyli.
— Ja się nie kładłem — odparł gospodarz — ale dziecko wyśmienicie spało. Ta przeklęta koza tylko...
— E! z nią najmniéj będzie kłopotu: we dwa dni się oswoi, bylebyś karmił. A chłopiec spał?
— Jak anioł! — zawołał Jermoła — żadne dziecko tak nie spi! Strach jaki on rozumny; zdaje się nawet, że mnie już poznaje!
Zdziwił się mocno przybrany ojciec sieroty, gdy na te słowa kozaczycha znów mu się w oczy rozśmiała, i zmieszany zamilkł.
— Ja nie wiem czemu wam Pan Bóg żony nie dał i dzieci — rzekła po chwili — albo was był powinien kobiétą stworzyć.
Nie dokończyła tych słów, gdy pod drzwiami silny głos dał się słyszéć.
— Hej Jermoło, trutniu jakiś, wychodźże: nie widzisz że stoję.
Było to wołanie Hudnego ekonoma, który jadąc w pole, już uwiadomiony o wczorajszym wypadku, sam osobiście chciał się o prawdzie przekonać, żeby żonie opowiedziéć jak to było. Zadrżał stary przed władzcą, którego się obawiał, i jak mógł unikał; ale dziécię zostawiwszy kozaczysze, co najprędzéj wyszedł.
Ekonom siedział na tłustym koniku, w szaraczkowym surducie podbitym barankami, w długich butach, z harapnikiem w ręku, w czapeczce na bakier: znać było z miny, że bez kieliszka wódki z domu na chłód nie wyjechał. Byłto jeden z tych młodego pokolenia rządzców włości, którzy zastąpili nam starych, wiernych, poczciwych sług zeszłego wieku. Wszystkie wady swych poprzedników przejąwszy, nowemi świeżego pomysłu zbogacony, pan Hudny zwał chamami po dawnemu chłopów, bił ich, trzymał ostro, kradł potężnie, a miał się za upośledzonego że ekonomował, rozkazując nazywać się panem rządzcą, i oznajmując wszystkim, że wkrótce wyjdzie na dzierżawcę. Żona jego i on samowładnie w opuszczonym majątku rządzili się jak szare gęsi: chwytali szparko, i oglądali się tylko jakby wyjść z położenia, które im nie smakowało. Serca w nich obojgu nie było za grosz: duma niesłychana, zepsucie jakie tylko na dnie rozprzężonéj społeczności znaleźć się może. Na twarzy sumiastemi ogromnemi wąsami pokrytéj, czerwonéj, okrągłéj, dwoje tylko oczu piwnych, nieco skoszonych, dawały poznać charakter człowieka w niepewném, lękliwém a chmurném spojrzeniu: resztę zarastały włosy, szpetne rysy przysłaniając gęstemi ciemnemi kupami kręcących się faworytów i podbródka.
Jermoła pokłonił mu się ręką do saméj ziemi.
— Co Wielmożny pan rozkaże?
— Co tam u ciebie się święci? Słyszę jakieś dziecko podrzucone?
— A tak, proszę Jaśnie pana — dodając jasności dla bezpieczeństwa rzekł Jermoła — wczoraj wieczorem posłyszałem kwilenie pod dębami, myślałem że puhacz... a to było dziecko, proszę pana.
— Chłopiec?
— Śliczny chłopiec!
— Nie było tam co przy nim? — zapytał ekonom bacznie wpatrując się w Jermołę — znaku jakiego? papieru? medalika: bo to trzeba odnieść do sądu, albo i dziecko odesłać do szpitala....
Jermoła pobladł i ręce załamał.
— Znaku? żadnego nie było znaku: dziecko tylko zamiast w pieluchy zawinięte było w sztukę mory grubéj... proszę Jaśnie pana... Ale ja dziecka, kiedy mi je Bóg dał, nikomubym oddać nie chciał.
Ekonom się rozśmiał.
— Ho! ho! coś to kuso wygląda. Podrzucone pod próg, a ty chcesz zatrzymać: może być śledztwo... kłopot, koszt dla skarbu! Nieś je sobie do pomocnika lub do sądu, niech postanowią, a tę sztukę perkalu odesłać mojéj żonie: słyszysz, zaraz.
Ekonom zlazł z konia i namyśliwszy się, dawszy go potrzymać Jermole, sam wpadł do izby. Staremu serce biło, obawiał się wejrzenia tego człowieka, a konia puścić nie mógł: chciał tam być przytomny i nie mógł, uchem chwytał rozmowę kozaczychy z ekonomem, a ten wysiłek i niepokój tak go zmógł, że gdy Hudny nazad powrócił, Jermole pot kroplami ze zbladłego ściekał czoła jakby w łaźni.
Szczęściem kozaczycha, którą ekonom trochę szanował nie wiem z jakich powodów, bo o tém różnie mówiono, najpewniéj dla pieniędzy i masła, któremi mu się okupywała dla spokoju: potrafiła wmówić mu, tak, że Jermołę już nie niepokoił i nie pędził go z dzieckiem do stanowego.
— Tfu! — zawołał na koń siadając Hudny — kłopotuś sobie stary napytał: no! no! Ja pomocnikowi sam dam znać, ale ci jednak życzę zbyć się tego znajdy: po kiego ci licha ten przybytek? Ha! chyba się do czego poczuwasz stary? — dodał śmiejąc się głośno.
Jermoła z wielkiego strachu aż w łokieć go pocałował, prosząc za dziécięciem z wyrazem tak poczciwego rozczulenia, że kto inny, nie ekonom, byłby nim rozczulony do głębi!
W ten sposób uwolnił się stary od chodzenia do dworu, co go zawsze podwójnie kosztowało: bo miejsce samo naprowadzało do smutnych wspomnień, a ekonomstwo oboje polityczni ze swemi, gburowaci byli z prostym ludem nieznośnie. Cały więc dzień miał przed sobą do przygotowań wszelkich dla dziecka.
Słońce wstało jasne, promieniejące, wesołe, jakby niosąc nadzieję i otuchę. Na brzegu Horynia ruch się i gwar rozpoczął; a że po wsi poszła już wieść o dziecku, ktokolwiek więc przechodził mimo gospody, wstępował do Jermoły zobaczyć sierotę, i podziwiać się i posłuchać opowiadania jak to było. Kozaczycha wyręczała z ochotą kuma, corazto ubarwiając opowiadanie swoje, z najdrobniejszemi szczegółami powtarzając je nieznużona. Tymczasem stary wyciosywał kołyskę, na którą szczęściem znalazła się kłomla z łoziny pleciona wyborna. Ta postawiona na dwóch jako-tako obrobionych biegunach, zasłana świeżém sianem i różnemi rupieciami Jermoły, około południa już była gotową. Łatwiéj wprawdzie daleko było, wedle zwyczaju wieśniaczego, na sznurach u bunta koszyk zawiesić i huśtać go nogą; ale się Jermoła sznurów, bunta, kruka i wszystkiego obawiał dla dzieciny, woląc podjąć pracę, niżeli je, jak sądził, na niebezpieczeństwo narażać.
Kozaczycha śmiała się z tych strachów, ale przekonać go nie mogła. Oprócz téj roboty około kołyski, całą izdebkę, owę tak porządną i od lat wielu nietkniętą, potrzeba było teraz wcale inaczéj usposobić, żeby dziecku blask nie bił w oczy, żeby na nie ze drzwi nie wiało, z pieca nie piekło. Żydówce musiano w kącie zrobić z drabiny zagródkę z furtką, gdyż się jeszcze przyswoić nie dawała: jadła wprawdzie co jéj rzucono, ale ani myślała słuchać; została więc na sznurku do jakiegoś czasu.
Zasiadłszy z kozaczychą, Jermoła wziął od niéj dokładną naukę o sposobie, w jaki się należało z dzieckiem obchodzić: rozpytał ją z największemi szczegółami ile razy miał je kąpać, w jakiéj wodzie, czém karmić, jak usypiać i tulić. Przywiązanie do malca wyrównywało w téj chwili prawie nienawiści, jaką miał ku kozie nieposłusznéj i czuć nieumiejącéj szczęścia, jakie ją spotykało. Jermoła groźnie spoglądał na nią, nie mogąc się zarówno nagadać o przymiotach dziecka i niegodziwości żydówki, jéj nierozumie, uporze i szkaradnych nałogach, jakich w obcowaniu karczemném nabrała.
Tak upłynął piérwszy ranek ojcowstwa biédnego Jermoły.






Dziwne są czasem przeznaczenia człowieka! Lata mu płyną nadaremnie w oczekiwaniu jakiéjś jednéj chwili, która wszystkie jego siły w czyn i działanie wprowadza: zdaje się, że przespał wiek, by się dopiéro w danéj przebudzić godzinie. Położenie nowe wywołuje zeń uczucia mu nieznane, otwiera serce, rozjaśnia głowę, i z bezczynnego przetwarza na niezmordowanego w pracy.
Tak właśnie stało się z Jermołą, który ożył dziécięciem, i z podziwieniem kozaczychy, całéj wioski, wszystkich co go znali wprzódy, nietylko wybornie sobie rady dawał z wychowaniem niemowlęcia, ale przerobił się na innego wcale człowieka. Znano go jako jednę z najobojętniejszych na wszystko istot na świecie: cichą, pokorną, milczącą, powolną; widywano zawsze o jednéj godzinie około staréj karczmy, słyszano od niego niemal jedne powtarzane słowa. Z spuszczoną głową, zgarbiony, o kiju, chodził ku dworowi, ku rzece, nosił sobie chrust i drewka, uprawiał trochę tytuniu i warzywa w ogródku, czasem na progu w piękne wieczory odmawiał pacierze, a po kilka miesięcy niekiedy na wsi nie bywał, gdy go siedzenie uparte napadło. W karczmie saméj nogą nie postał; na wesela, chrzciny i pogrzeby nie uczęszczał, proszony zaś przyszedłszy, co najprędzéj uciekał do swojéj nory, w któréj życie tulił okryte jakąś tajemnicą.
Prócz chaty kozaczychy, z którą go dawne stosunki i potrzeba pomocy łączyła, bo tam po części go karmiono, opierano i oszywano, nigdzie zresztą w gościnę nie poszedł. Mawiano téż o nim, że mruk i dziki; choć poznawszy go bliżéj mało kto nie miał dlań przyjemnego słowa. Pod tą bowiem pokrywą niepoczesną serce było złote, serce, jakie się częściéj niż sądzą uprzedzeni wyradza u prostego ludu.
Zagadnienie to namiętnie rozwiązywane zdaleka od tych, o których tu idzie, dziś wszyscy zwykli rozstrzygać najkrzywiéj, więcéj złego niż dobrego dopatrując w wieśniaku. Tymczasem rozrachowując wpływy jakim lud ulega, okoliczności w jakich zostaje, przykłady które ma przed oczyma, nędzę która często go gniecie, zupełny brak wychowania moralnego: zadziwić się potrzeba skarbom poczciwości, jakiemi go Bóg obdarzył. Największe występki w takiém położeniu byłyby wytłumaczone: bo myślimże o środkach wszczepienia w jego duszę jakichkolwiek zasad? Cóż dopiéro powiedziéć o cnotach, które tu są prawdziwym cudem! Zbliżyć się potrzeba, przypatrzéć, a na karb jakichś uprzedzeń lub pobłażania urojeniom czasowym nie kłaść tego, co z przekonania o ludzie naszym się mówi. Poszanujmy w nim cnotę tém droższą, że jest złoto samorodną. W nas ją szczepią, wpajają, uczą nas jéj od młodu. Mamy łatwość być poczciwemi: interes, miłość własną, pomoce ku temu, bodźce różne, wreszcie pojęcie jasne obowiązku, a jednak niezawsześmy i nie wszyscy jakiemi być powinni. Nie dziw, że wziąwszy ściśle w rachubę co przeciw nam, a co za ludem mówi, zawsze bezstronny sędzia przyzna téj klassie więcéj poczciwości niż innym: boć dla pięknych oczu możnych i szczęśliwych ani im darować błota, którém się walają, ani zapoznać ich nie zawadzi, co tak cudnie przykładem świeci nam od dołu.
Nie waham się, w ciągłych i żywych będąc stosunkach z wieśniakiem naszym, lepszym go uznać rodowo, instynktowo, niżeli ludzi innych klass społeczeństwa, niżeli lud w innych plemionach Europy, szczególnie na Zachodzie. Spojrzyjmy, porównajmy, policzmy występki, a zdziwimy się moralności ludu zupełnie opuszczonego, i z powietrza, ze krwi własnéj czerpiącego siły do cnoty. Maluczkie plamy, o! jakże łatwo wytłumaczyć się dają, byleśmy sprawiedliwemi być chcieli; lecz dziś przez nieuchronną reakcyą idąc w ślad za Zachodem, i my plujemy na wieśniaka, przenosząc wszystkie cnoty do salonu. Nie przeczę, jest ich wiele i tam; ale nas wszystkich uczą katechizmu i wiemy którędy droga: lud zaś sercem jéj szuka i znajduje ją, za co winniśmy mu choć uznanie tego i wydział sprawiedliwości.
Jermoła był właśnie jednym z tych ludzi, obdarzonych cudownym instynktem cnoty, w których dwór nie zabił szlachetnych popędów wrodzonych, co się często zdarza, cząstkowa ogłada nie wyziębiła serca, a wiek nie zastudził uczucia. Nie mogę téż inaczéj nazwać tego, tylko instynktem, i chętniebym w psychologii przypuścił obok zwierzęcego instynktu poziomego, egoistycznego, niszczącego, ten drugi szlachetniejszy, wyższy, wbrew piérwszemu przeciwny, który często najbardziéj upośledzonych dźwiga na wyżyny objawienia cnoty. Obdarzeni cudownym jakimś popędem idą wbrew interesowi własnemu, posłuszni sercu, w którém nie krew i namiętność, ale przeczucie udoskonalenia i potrzeba poświęceń żywie i bije. Starzec ten nigdy się nie poskarżył na stérane życie, nie rzucił przekleństwem na przeszłość, nie odezwał się przeciwko ludziom: wystarczał sobie, milczał, cierpiał i nie poddawał się, dźwigając się duchem pobożnym. Zawsze gotów z pomocą, choć niewiele mógł, nie skąpił siebie. Wiedziano o tém we wsi, i znajomi i nieznajomi uciekali się do niego, gdy dwojga rąk i serca potrzebowali: tyle bowiem tylko mógł dać stary Jermoła. Przy chorym posiedzieć, ubogiéj wdowie zżąć pokładzione już żyto, przypilnować dzieci, gdy wszyscy na łan powychodzili, poradzić na niezdrowie i przypadkowe skaleczenie: najlepiéj umiał Jermoła. Używano go tém chętniéj, że nigdy zapłaty nie wymagał, a wódki nie lubił i nie pijał. U ludu jest we zwyczaju zawsze w takich razach za najmniejszą przysługę wedle możności się wywdzięczać; uważają to sobie za obrazę, gdy się od nich podarku nie przyjmie. Wtykano i Jermole cośkolwiek, brał on żeby nie upokarzać, ale kilka jaj, bułka chleba, wystarczały mu aż nadto.
Nie miał nawet za złe swoim starym znajomym i obowiązanym, gdy w chorobie, w potrzebie, w smutku doświadczywszy jego pomocy, zapominali potém o nim. Nie nazywał tego niewdzięcznością, nie skarżył się na nich: wiedział bowiem, że wieśniak mało ma godzin, z którychby sercu mógł zrobić ofiarę, że nie chęci mu braknie, ale czasu i możności, a obojętność jego pozorna najczęściéj bywa dziełem przypadku. Trzeba znać to życie, widziéć znużenie, porachować ile tam zostaje na spoczynek i myśli, by się niczemu nie dziwić. Jedném tylko sercem wyższy był Jermoła od swoich współbraci, zresztą nie poprzestał być dziécięciem wioski, zachowując jéj upodobania, nawyknienia, obyczaje i przesądy.
Nazajutrz po opisanym wypadku, w całéj Popielni o niczém nie było mowy, tylko o znalezioném pod dębami dziécięciu, o Jermole i kozie kupionéj u Szmula, bo się Chwedko nią chwalił, równie jak swoją historyczną dereszowatą kobyłą. Tysiącznemi domysły usiłowano sobie wytłumaczyć zjawienie się podrzutka, niesłychanego w dziejach wioski zdarzenia, składając ten występek nie na wieśniaków naturalnie, którzyby go popełnić nie mogli, bo to nie jest w ich obyczajach, ale na tajemniczą jakąś istotę wyższego stanu. Podejrzenia padały na różnych dalszych i bliższych sąsiadów, ale na niczém oprzéć się nie dawały, i jedne obalały drugie. Usiłowano sobie przypomniéć dzień i wieczór wczorajszy; na nieszczęście ślady tych, co przywieźli dziécię i porzucili je pod dębami, doskonale były zatarte. We wsi ktoś tylko widział wózek szybko pędzący pod wieczór ku Małyczkom, ale się pokazało, że to był pisarz zakochany w Horpynie kozaczance; inny przypomniał sobie konnego nad brzegiem Horynia z czémś białém pod pachą, ale zaręczano, że to ekonom z ręcznikiem, którym od chłodu szyję miał obwiązaną. Marysia szynkarka przypomniała Poleszuka, co to spał na ławie w szynkowni i około piérwszych kogutów wyszedł niewiadomo dokąd; ale byłżeby spał tak spokojnie??
W karczmie, w polu, na drzewie, u bindugi wszyscy rozprawiali o podrzutku; nikt jednak więcéj od drugich nie wiedział: dziwiono się Jermole, śmiano się ze starego i ruszano ramionami. Tymczasem w chacie kąpiel przygotowująca kozaczycha, gdy owe perkale rozwinęła dla odesłania ich ekonomowéj, i przypatrzyła się lepiéj dziecięciu, podzielać zaczęła przekonanie przybranego ojca, że podrzutek musiał być istotnie pańskiego pochodzenia: takie to było delikatne, świeżuchne i śliczne. Na pieluchach żadnego nie dopatrzono się znaku, ale na szyi, na sznurku jedwabnym był bronzowy medalik, który za złoty wziąwszy Jermoła, jak najstaranniéj schował. Z tego powodu spór się wszczął, czy dziécię ochrzcić czy nie, i przemogło zdanie kobiéty, że na przypadek zawsze chrztem obmyć bezpieczniéj. Tegoż samego więc wieczora miał już imię Irodiona, które sobie sam w dniu tym przyniósł. Imię to na wsi lud pospolicie na Radiona lub Radiwona zesłowiańszcza: malec więc nazwał się Radionkiem. Jermoła płakał z radości nosząc go na rękach, po stokroć powtarzając że ma syna; a tak był z niego szczęśliwy!!
Piérwszy raz w życiu podchmielił sobie na tych chrzcinach staruszek, spoił Chwedka i kozaczychę, którą serdecznie uściskał, żartował, podskakiwał, a nieszczęśliwéj kozie, która chmurno jakoś poglądała na całą tę historyą, pięścią pogroził.
— Słuchaj bezecna żydowico — odezwał się stając naprzeciw z groźnie podniesioną ręką — plemię rogate i brodate: słuchaj i pamiętaj, jeśli mi uczciwą i posłuszną mamką dla mojego malca nie będziesz, znajdę drugą.... Ale ciebie, jak mi Bóg miły, zarznę tępym nożem.
Koza tupnęła nogą, pokręciła głową, a przytomni szerokim parsknęli śmiechem: bądź co bądź nauka w las nie poszła.






Takieto były początki, a w kilka miesięcy późniéj Jermoła już doskonale obywszy się z położeniem swojém, tak sobie wybornie radę dawał we wszystkiém, że mu się oddziwić nie mogli. Pociecha bo to była całéj wioski, kiedy stary z dzieckiem na ręku wyszedł na brzeg rzeki, albo na pole: otaczano go kołem, śmiejąc się i pieszcząc niemowlę i staruszka.
I czegoto cierpliwość nie dokaże: owa stara uparta koza, która tyle charakteru okazała w piérwszych dniach po rozstaniu się ze Szmulowstwem, powoli, powoli tak się obyła i przywiązała do Jermoły, że od niego i dziecka na krok nie odstępowała. Kilka razy w początku uciekła do karczmy, Szmul nawet dał był wyrok zarznięcia jéj pocichu; ale Jermoła, który odgadł wszystko, dziecko zostawiwszy u kozaczychy, sam przyjaciół zebrał, napadł na karczmę, kozę swoję za słomą w chlewku odkrył, i takiego strachu Szmulowi napędził, że żyd go już więcéj zaczepić ani myślał: a przypłacił chciwość swoję, będąc zmuszony częstować całą gromadę, żeby się hałasu i krzyku pozbyć, jakiego narobił Jermoła.
Koza żywiona dobrze zmiarkowała téż, że do Szmula nie ma po co uciekać: zobojętniała na dawne z nim stosunki, i wiernie służąc nowemu panu, gdy się trafiło przechodzić koło karczmy, głowy nawet ku niéj nie zwracała. Stała się téż z nieprzyjaciołki ulubienicą Jermoły i piérwszą u niego po dziecięciu; a że ciągle do niéj gadał, że zawsze z nim była, do małego téż Radionka tak przylgnęła, że nawpół niańką jego się stała. Dziécię znało jéj czarne oczy i długą brodę, z którą się małemi rączęty bawiło; żydówka szła sama na zawołanie, zaglądała do kołyski z roztropnością i zmyślnością niezwykłą: słowem wcieliła się w rodzinę. Jermoła oddawał jéj sprawiedliwość, że się zrazu na niéj nie poznał.
Ale fraszka ta pociecha, jaką miał ze staréj kozy, któréjby teraz za żadne nie oddał pieniądze: gasło to przy radości, jaką mu sprawiało rosnące i codzień roztropniejące dziécię. Chłopak był duży, silny, wcale ładny i tak szybko dojrzewający, jak zwykle sieroty. Bóg tym, których pozbawił matki, wcześniéj téż zsyła siły do życia potrzebne. Jakkolwiek zadziwiającym był Radionek, Jermoła jeszcze w nim widział daleko więcéj niżeli było w istocie. Śmiała się z niego kozaczycha, ale to go nie poprawiało, gniewało tylko: nazywał ją ślepą i uchodził ze swym skarbem nadąsany. Zresztą starucha kochała także wychowanka, który i jéj wiele był winien; stary ojciec przybrany bez niéj nie tak łatwoby sobie dał rady, a cała wioska pomagała mu potrosze, bo był jéj ulubieńcem i dziwotą.
Przez tych kilka miesięcy mamczenia i starań około utrzymania życia, Jermoła miał czas namyślać się co daléj pocznie, i rozpowiadał nieraz na głos projekta swoje dziecięciu i kozie. A było tego tyle! tyle! Naprzód nie chciał go mieć prostym wieśniakiem: lepszego zeń coś zrobić myślał. Wybór stanu zdawał mu się trudny, wszystko dla kochanego Radionka zamałe. Byłby mu kupił wioskę i posadził na niéj gospodarować, ale tego nie mógł nieborak: potrzeba było szukać czegoś innego. Myślą przebiegał zajęcia różne, rzemiosła wszelkie, i każdemu miał coś do zarzucenia: szewc musiał siedzieć na miejscu schylony i zgarbiony; stolarz cały dzień być na nogach, kowal palić się w ogniu, mularz dźwigać cegłę, po drabinach łazić, słońce i wiatr znosić: — wszystko to niepodobało się Jermole.
Obstawał przytém, żeby wychowańca czytać i pisać nauczyć; ale że nierychło do tego przyjść miało, a diak, jedyny we wsi mędrzec, który mógł przewodniczyć jego wychowaniu, stary był bardzo, a z następcą zaś jego niepewnym, niewiadomo czyby się można ułożyć: stary postanowił sam się u diaka wyuczyć czytania, żeby malca w porze módz zacząć oswajać z abecadłem bez cudzéj pomocy. W tym celu kupił u żydka z kramnikiem chodzącego asbukę, i na drugi koniec wioski wyruszał staruszek z dzieckiem na ręku i kozą nieodstępną na codzienne lekcye u starego Andreja Prosforowicza. Trzeba go było widzieć jak ślęczał nieborak, jak się męczył, jak pracował, dziecię tuląc jedną, a skazówkę wodząc drugą ręką. Pocieszało go to, że dosyć niecierpliwy diak Andrej, Radionka w obroty nie weźmie, bo z doświadczenia wiedział, że byłby się nad nim znęcał i męczył go po swojemu, a tak siebie był pewien, że naukę przeleje mu bez trudności.
W sześćdziesięciu leciech z górą, piérwszy raz spotkać się z abecadłem nie jest rzeczą łatwą, a wysiedzieć nad niém godzin kilka, i oczy przywykłe chodzić swobodnie zmuszać do rozpoznawania kształtów maluczkich: — męka to wielka, na któréj cierpliwe wytrwanie serce się chyba zdobyć może. Stękał Jermoła, ale raz sobie postanowiwszy dokonał nauki czytania. Szczęściem wzrok jeszcze miał dobry i gładzéj to poszło, niżeli się spodziewał diak, który za tę sztukę wziął półsetek płótna, dawno w kufrze chowany (i to piętnastkę), a w datku rubla karbowanego.
Z niańczeniem chłopca tak się już znał stary, jakby kilkoro dzieci wychował. Kołyska stała przy łóżku jego, obok tuż w kątku sypiała koza; byle się odezwała dziecina, ojciec był na nogach i zaraz poradził coś małemu niebożątku. Sypiał téż niewiele, ale snu nie tak bardzo potrzebował; we dnie wziąwszy na ręce Radionka to nad rzekę chodził, to pod dęby, to w las lub na pole, albo na progu z nim zasiadał. Widok ten zrazu śmieszny dla wielu póki był niezwykły, stał się potém dla całéj wioski miłym i zajmującym: uśmiechano się sierocie, dziwowano wytrwałości przybranego ojca, czasem w niedzielę jak na zabawę przychodzili ludzie do staréj karczmy, napatrzéć się na podrzutka i pogawędzić z wysłużonym dworakiem. Jermoła jak się miał przed kim pochlubić wychowankiem, rad był niezmiernie i tyle prawił o nim, że cała nareszcie wioska miała przekonanie, iż to dziecię obiecywało coś niepospolitego.
Najdziwniejszém ze wszystkiego było, że Jermoła wyraźnie odmłodniał, rozprostował się, twarz mu się rozjaśniła, wypełniła, uśmiechnęła. Niewygody, bezsenności, praca nietyle go wycieńczyły, ile pokrzepiła nadzieja: życie jego wypełniło się, rzec można rozpoczęło się na nowo.
A nie szło mu ono lekko i nie wplatało się w wieniec przyjemności samych, jakby z tego sądzić można: dziecina przynosząc z sobą wydatki codzień znaczniejsze, zmuszała go do pracy, przemysłu i zaopatrywania w chléb powszedni nie na dzień jeden, ale i na jutro. Tego rodzaju ubodzy niezmiernie mało potrzebują na żywot codzienny. Jermoła wystarczał sobie choć bardzo miał niewiele, obywał się to tém, to owém bez wielkich wysiłków, niedoświadczając przynajmniéj głodu, dopóki mu na ręce nie spadła siérota. Właściwie rzekłszy nie miał żadnego stałego funduszu, ale nie żebrał, płacił jeszcze za przytułek i ogród czynsz dwudziesto-złotowy bardzo regularnie, i wyżywiał się jako-tako. Nam przywykłym do innego trybu życia nie łacno pojąć, jak się to ubodzy maluczkiem utrzymać mogą. Stary Jermoła nic prawie nie wyniósł ze swéj długiéj służby dworskiéj, może zaoszczędzonych kilka tylko kawałków płótna, kilkanaście rubli i trochę rupieci małéj ceny. Było czém zrazu czynsz z góry opłacić i chléb kupić powszedni, ale bez nowego starania zapas ten byłby się prędko wyczerpał. Wprawdzie Jermoła na siebie wydawał bardzo mało, bo go po wsi karmiono, a kozaczycha nie żałowała strawy, nie upominając się o odrobek: trocha kartofli, kawał chleba i słoniny wystarczały, odzienie się nie darło i nie wymagało odnawiania, ale czynsz zawsze potrzeba było opłacać i wyciągnąć go z tego jednego ogródka, który cały dochód stanowił. Pólko ogrodzone żerdziami przy karczmie miało mniéj-więcéj rozległości zwykłego ogródka włościańskiego, mniéj morga ziemi niezłéj bliżéj karczmy, a ku dębom i sosnom wycieńczonéj przez drzewa, spijające żywotne soki dokoła. Siał na niém Jermoła tytuń pod budowlą, gdzie żyzniejsze były zagony, daléj sadził kartofle, trochę kapusty ku dołowi, buraków i ogrodowiny. Niekiedy udawało się tak szczęśliwie, że odjąwszy co było potrzeba na własny użytek, odbierał jeszcze swoje 20 złotych czynszu z samego ogródka: innych lat musiał ich szukać inaczéj. Las i rzeka w takich razach są dla wieśniaka wielką pomocą, a tych nie broniono w Popielni: wszyscy z nich użytkowali. Jermoła póki był sam, jeździł czasem na rybę i udawały mu się nocne łówki z ościami, zastawiał więcierze i saki, a rybę we dworach lub miasteczku sprzedawał. Oprócz tego zbierał i suszył grzyby, które są lepszym jeszcze towarem i od niejakiego czasu zwłaszcza poczęły iść w cenę. Ale oba te zajęcia z małym Radionkiem na rękach stały się niepodobieństwem: dziecko nie dozwalało ani nocy spędzać na czółnie, ani się po lasach włóczyć. Tymczasem wydatki rosły, zapaśny grosz zaraz w początku wyszedł na kupno kozy i inne drobne potrzeby. Jermoła musiał sobie inaczéj radzić. Dawniéj rabiał w polu prawie darmo swoim znajomym i ubogim: dziś czas mu się stał droższym, namyślił się najmować. Widywano go jak te baby z dziećmi i kolébką, chodzącego w dniu pilniejszéj pracy w pole na sznury włościańskie ze swoim malcem, kozą, ze trzema drążkami, koszykiem i namiotem. Stawiał koszyk z Radionkiem na miedzy w przenośnéj budce osłonionéj rańtuchem, pod opieką staréj żydówki, a sam żął, kosił lub wiązał. Dawało mu to czasem jadło i oprócz tego około 20 groszy dziennie, gdyż w Polesiu rzadko robotnik pieszy wart jest więcéj. Trzy dni potrzeba było pracować na dwa złote, które gdzieindziéj za jednę kopę płacą: i to pracować naprawdę, nażąć kopę rzadkiego żyta, naschylać się, napocić, i snopów nadźwigać; a snopy w Polesiu wydatne i ciężkie, choć je po kłosie zbierać muszą.
Często wróciwszy do swéj pustki, niosąc z dalekiego pola koszyk i dziecko, brzemię lat i ciężar dnia, starzec czuł się osłabionym, sennym, wycieńczonym; ale spojrzenie na Radionka uśmiechającego mu się, krzepiło go na nowo, a nocny wypoczynek dodawał sił na jutro. Nigdy zaprawdę tak się stary nie krzątał jak teraz, nie był tak czynnym i niezmożonym: ludzie z mimowolném nań patrzyli poszanowaniem, wzbudzoném wytrwałością i milczeniem szlachetném. Nieśmiejąc dotknąć złota znalezionego przy dziecięciu, choćby z głodu umiérał, gdyż uważał to za własność sieroty, musiał przysparzać sam, bo codzień szło trudniéj, a wystarczyć na wszystko nie mógł jednym przy karczmie ogródkiem. Tu rankami tylko i wieczorami robił urywkowo, a na resztę dnia się najmował.
Ale serce wszędzie i zawsze dokazuje cudów, gdziekolwiek pośle promyk uczucia. Wielkito talizman: bez niego każda rzecz trudna, a z niém nie ma niebezpieczeństwa.
Jakoś ta praca około roli, po upływie kilku miesięcy nie zaspokoiła starego Jermoły: chłopak rósł a zarobek był nieskończenie mały; prócz tego diak rubla wziął za naukę, a co czasu na nią stracić było potrzeba! Smutny jakoś powlókł się jednego wieczora staruch do chaty kozaczychy, z którą zwykł się był naradzać. Przyjęto go jak zwykle: Horpyna z uśmiechem i wykrzykiem, bo dziecinę lubiła bardzo i zaraz ją zabierała od Jermoły, bawiąc, karmiąc, uśmiechając się jéj, póki tylko stary był w chacie; kozaczycha kwaśno, gderliwie, ale serdecznie. Jermoła im tam nie zawadzał, nie uprzykrzał się, a często posłużył: bo jakkolwiek znużony, gdy go kozaczycha czém potraktowała, lub za to że się pogrzał przy jéj ognisku, czuł się w obowiązku pójść po wodę do studni, szczepać skałki, urąbać drewek, zastępując pijanego Chwedora, który wieczorami najczęściéj w karczmie siedział, i ztamtąd trudno go już było wywabić i kijem.
Miała się baba ciężko z tym Chwedorem, ale parobków najmitów mało było we wsi, bo co silniejszego szło z toporem do wyrobu belek i wańczosów, do klepki i łuczywa: musiała więc znosić trutnia, który gdyby nie wyrostek co mu pomagał, nawetby chudoby nie napasł i nie dopatrzył. A był takiéj natury ów Chwedor, że w nim jakby dwóch siedziało ludzi: z rana póki trzeźwy choć do rany przyłóż: pokorny, cichy, zapobiegliwy, przemyślny, często coś przypomniał o czémby i sama gospodyni nie pomyślała; ale powróciwszy z pola jeno woły na podwórko odprowadził, choć się zaklinał że do karczmy nie pójdzie, znikał i zasiadał za stołem u Marysi szynkarki, pił, a pijąc niestworzone dziwolągi wyrabiał. Czapka na bakier, w boki się wziąwszy, gadał a gadał, szumiał, odgrażał się gospodyni, łajał, karczmą trząsł, wrzeszczał, śpiewał, tańcował, i taka go opanowywała buta, jakby tam w nim wojewoda siedział. Powróciwszy do chaty, regularnie szedł kozaczysze za służbę dziękować, z piosnką jeszcze kładł się spać: legł, przedrzémał się, a im więcéj krzyczał wczoraj, tém nazajutrz był pokorniejszy i pewnie z rana, naprzeklinawszy wdowie wieczorem, przyhołubiał się różnemi ślicznemi pomysłami gospodarskiemi. Odprawiał się on sam i ona jego kilka razy, ale że innego dostać było trudno, a i on przyrósł już do téj kleci, zawsze po wieczornych kłótniach i awanturze, kończyło się pokorą i zgodą.
Wieczorami więc, przy takich nałogach Chwedora, przybywający Jermoła wielce był dla wdowy pożądanym: pomagał jéj trochę i było przed kim narzekać lub przeklinać niezdarę. Horpyna także dla dziecka, które się jéj uśmiechało, lubiła starego dworaka.
Jednego tedy dnia, dość już późno wróciwszy z łanu, gdzie się upocił i kopy nawet rzadkiego żyta nie mógł nażąć Jermoła, bardzo jakoś uciśniony na duszy, zesłabły od schylania, powlókł się do kozaczychy. Zaraz w progu Horpyna odebrała mu chłopca, z którym śpiewając zaczęła biegać po izbie, a stary zasiadł na ławie przeciw ognia i zadumał się. Bolała go głowa od słońca, krzyże od nachylania, ręce namulane od sierpa, choć starannie drewnianą rękojeść płachtą był obwiązał.
Chwilowa bezsilność przeraziła go, nie dla siebie, ale dla przyszłości dziecięcia: począł wzdychać ciężko, aż się baba opatrzyła chodząc około garnków, że jéj gość potrzebować musi rady i pociechy.
— A widzisz stary — odezwała się — co ja tobie mówiłam, kiedyś brał to siéroctwo, że ty temu nie podołasz. Nieprawda że ci ciężko, bo coś bardzo wzdychasz?
— Oj ciężko kumo kochana, ciężko! Jużem to ja, widzę, nie dwudziesto-letni, bo z pola wróciwszy choć prosto leź do trumny: tak się człowiek czuje biedny i zmęczony; ale cóż? pracować potrzeba, bo się z głodu zdechnie. Czynsz muszę zapłacić, Hudny i z téj nory wypędziłby, gdybym go na św. Michał nie złożył; jeść potrzeba i o dziecku jeszcze myśleć. Za cały dzień jak dziś i dwudziestu groszy się nie zarobi, a krzyże jak połamane.
— Bo ja wam zawsze powiadałam i powiadam, że inaczéj powinniście myśleć o zarobku. Całe życie spędziliście na stołku w kredensie, przy lekkiéj pracy, a tu wam się zachciało z sierpem i kosą chodzić w pole jak temu, co do nich przywykł od młodu: czemużeście nie przydumali sobie co innego?
— Kiedy nic nie umiem...
— Wszakcito i czytać nie umieliście, a mówicie, żeście się nauczyli. Możebyście tak i czego innego potrafili od ludzi nabyć.
— Myślicie?
— A cóż? — odpowiedziała baba zwykłą pytającą formułą, która zastępuje potwierdzenie.
— Naprzykład czego? — zapytał Jermoła.
— Czy ja tam wiém: jakiegokolwiek rzemiosła moglibyście się wyuczyć. Roztropni jesteście, widzieliście i nasłuchali się dużo po świecie, takiby to wam nie ciężéj przyszło niż młokosowi.
Jermoła głową pokiwał.
— Szewiectwa, choć sobie czasem buty łatam, nie lubię — rzekł powoli stary — krawców dosyć u nas z Kołków przychodzi z łokciami na ramieniu byle było co szyć, a mnieby nikt nie dał sukna ze strachu, żebym nie popsuł; kożuszników u nas aż trzech...
— A tkacza i jednego poczciwego nie ma! — zawołała baba — który weźmie osnowę pewnie ukradnie, u drugiego sztuki się nie doczekasz do trzech lat: pozastawiają w karczmie; na szlichtę daj im co zażądają, poniosą do żyda. Płótna nie ma komu zrobić, choć się nieźle płaci: wybyście się łatwo tkactwa nauczyli.
— A warsztat? krosna? gdzie to postawić u mnie? Izba mała, kołyska sobie, koza sobie zabierają miejsce, wszystko na kupie: ani sposobu. Macie radzić, radźcie co innego.
— Mnieby to najlepiéj smakowało, żebyście wy zostali tkaczem, bo nie mam komu dać przędzy: butwieje leżąc.
Jermoła rozśmiał się weseléj, ale i westchnął zaraz.
— E! radźcie sobie nie mnie: poradźcie lepiéj kumo.
— Wiecie co? zawołała Horpyna, — ja wam powiem co robić będziecie. Wszakżeto mawialiście sami, że we dworze bywało, jak nie ma co robić, toście sobie na skrzypcach grywali...
— Prawda, całemi wieczorami.
— A no! zostańcie muzyką!
— Tfu! — splunął Jermoła — co wam Horpyno takiego? A tożby się człek rozpił: gdzież mnie z dzieckiem po karczmach i weselach się włóczyć?
— A to widzicie, ja tak radzę jak matka..... Musielibyście dziecko u nas zostawiać...
Jermoła rozśmiał się znowu.
W téj chwili garnki, które kozaczycha przystawiała do ognia stuknęły się: jeden z nich, znać już pęknięty pokryjomu, nagle rozpadł się na części, ukrop bryznął po kominie na węgle, i wylał się pod nogi uciekającéj kozaczysze.
Wielka z tego powstała wrzawa: Horpyna oddała dziecko Jermole i pobiegła matkę ratować; wdowa kląć poczęła, służąca najmitka łamała ręce, kartofle nawpół ugotowane rozbiegły się po podłodze, a pies leżący w progu, przelękniony, gwałtownie szczekać zaczął.
Ledwie się to w kilka minut uspokoiło, gdy szczęściem nikt prócz garnka poszkodowany nie został, bo ukrop zbiegł wprost na ziemię, kartofle pozbierały dziewczęta, a gospodyni nałajawszy złą godzinę, siadła na ławie, żeby się wysapać.
Ale gdy przyszło znowu owe ziemniaki nastawiać, a do alkierza po garnki pobiegli, pokazało się, iż tak wielkiego drugiego nie było w zapasie, i nieboszczyka musiano zastąpić aż dwoma — zdawkową monetą.
— To był garnek jak mało! — poczęła mowę pogrzebową gospodyni — Pamiętam, żem go kupiła w Janówce na jarmarku; biały był jak mleko, a mocny, choć orzech nim tłuc! Wracaliśmy po nocy z pijanym Chwedorem. Około Małyczek kołem z drogi zjechał i wywrócił; ja, i co było na wozie, wszystko w rów: a było pięć garnków i rzeszoto. A! żeby cię pioruny z twoją wódką, myślę sobie, i nuż zbierać omackiem. Rzeszoto licho wzięło, bo je koło od wozu przebiło w samym środku: już to ono służy, ale niekoniecznie; garnków dwa poszło w łupinki, a mój grubas potoczył się tylko o staje... Ja do niego: cały! Oczom nie chciałam wierzyć. Służył mi lat dwa, teraz już takiego drugiego nie dostanę. Ot, z czém u nas biéda: z garncarzami! Trzeba czekać aż się który zlituje i zajedzie, a że to drogi złe, a towar kruchy, rzadko zajeżdżają i drąż bez miłosierdzia!! A ten w Małyczkach Prokop, pożal się Boże, czarne robi i kruche: na nic... chyba na popiół... Musi je daleko kędyś wywozić, bo tu je znamy i nikt ich nie kupuje...
— Ot co! — zawołała baba nagle — a gdybyście zostali garncarzem, to i poczciwe i spokojne rzemiosło, i taki robota nietrudna.
— Myślicie! — pokiwał głową Jermoła — a gdzież go się nauczyć? a glina? czy to u nas jest dobra? a kto potrafi piec postawić? Wreszcie gdyby się już co i zrobiło, jeszcze wozu i konia potrzeba, żeby się z tym wyrobem po świecie prosić..... A broń Boże wywrotu, nieszczęście!...
— Cóżto tobie dziś — zawołała znów stara — wszystko złe i trudne; a ja ci mówię, nie święci garnki lepią.
Poczęli się wszyscy śmiać, Jermoła się zamyślił.
Tak zszedł ten wieczór u kozaczychy, nie bezowocowo jednak: bo choć nic nie postanowił jeszcze Jermoła, powróciwszy do domu, jął niespokojnie rozważać co robić i nabrał otuchy.
Juściż kiedym się czytać nauczył — rzekł w sobie — a to taki najtrudniejsza rzecz na świecie, to i rzemiosła jakiego mógłbym nabyć. Stary jestem, prawda, ale czyto tylko młodzi wszystko mogą? Ot, zobaczymy.
Nazajutrz Radionka zostawił Horpynie, a sam poszedł pod jakimś pozorem do Małyczek. W głowie mu się coś snuło.






Wioskato była o miedzę niewielką, ze znacznym lasów i błot obszarem, w gruntach dosyć jałowych, sapach, torfowinie i piaskach; ale bogata, bo przemyślna i z samych niemal rzemieślników złożona. Włościanie tutejsi prawie co roku chléb kupować zmuszeni, bo tak jak w Opoczyńskiém, jeśli nie gorzéj, korzec posiawszy kopę zbierali, i ze zmłóconéj ledwie się dopytali korca ziarna, słomę za pracę mając w zysku; nawykli byli już inaczéj sobie zarabiać na życie. Palili węgle, przedawali korę, wycinali obody, strugali niecki i naczynia gospodarskie, stelmachowali, bednarzowali, bawili się ciesiełką, tkactwem, wyrobem sukien i pasów czerwonych, a jeden nawet był garncarzem. Ale mu to rzemiosło niebardzo poszło: zysk miał, wyrobu nie chwalili ludzie. W ogólności garncarze rzadko tam biorą się do roboty, gdzie ich z dawnych czasów nie bywało; a piece po największéj części utrzymują się od niepamiętnych wieków z ojca przechodząc na syna. Znać w przedhistorycznéj epoce, gdy zdunowie potrzebniejsi byli, dostarczając naczyń poświęcanych, znali się téż lepiéj na gatunku ziemi, na wypalaniu, trafniéj wybierali sobie miejsca, i lepszą mieli tradycyą rzemiosła; dziś ledwie się kto ośmieli założyć piec nowy, a garnki teraźniejsze wyrabiają się tam jeszcze, gdzie przed wieki toczyły i lepiły drogie starożytnikom popielnice, z tejże gliny, która dostarczała grobowego sprzętu pradziadom.
Ostatni potomek małyczkowskiego garncarnstwa bardzo był zszedł nizko w swéj sztuce: napijał się, rozwłóczył, o glinę nie dbał, ladajako lepił. Garnki jego nie miały dźwięku, czarne były i pękały tak łatwo, że ich we wsi już nie kupowano, chyba w ostatniéj potrzebie. Ale i ta lichota przecież odbyt miała, a stary Prokop i za majętnego uchodził, i niczego sobie nie żałował: słoninę jadł, wódką popijał, kożuch nosił wyszywany z siwym kołnierzem, opończę z kapturem, czapkę czarną baranią wysoką jak u dobrodzieja... Syna nie miał, córkę tylko jedynaczkę, wydaną za najlepszego we wsi gospodarza, któréj taki dał posag, że ludzie wierzyć nie chcieli: bydło, konie, trzy bodnie odzieży i rubli całą czapkę. Wiedział o tém wszystkiém Jermoła, bo i dawniéj i teraz dwór popielnicki z małyczkowskim, a wieś z wioską częste miewali stosunki: myśl staréj kozaczychy zajechała mu furą w głowę. Nie chciał się z nią jednak wydać zrazu, żeby nie narobić śmiechu, i jak zwykle wieśniacy, udał inną potrzebę, zawróciwszy się do dworu.
We dworze tym od bardzo dawna mieszkał niegdy przyjaciel popielańskiego pana, starzec już niemal zgrzybiały, rotmistrz jeszcze kawaleryi narodowéj, Felicyan Drużyna. Dawniéj bogaty, ale w zamieszkach krajowych straciwszy tak majętność, że przy jednéj małéj został wiosce, wałęsał się długo po świecie na zachód i północ; potém powrócił na Polesie, i ledwie z fortuny znacznéj ocaliwszy ten okruch mały, ożenił się, owdowiał, oślepł, i zaniemógłszy tak, że nie chodził, umrzéć już chciał tylko, bo się straszliwie męczył, a śmierć codzień wywoływana nie przychodziła.
Dom w Małyczkach dawniéj fundum dóbr znacznych, obszerny, stary, ciemny, z ogrodem strzyżonym, sadzawkami, kaplicą, skarbcem, tak pozostał jak go byli rodzice jeszcze rotmistrza zbudowali; ale się to wszystko chyliło do upadku: na jednéj wiosce nie było sposobu utrzymać tych splendorów. Życie starca było najosobliwszego rodzaju. Czy się z tém urodził, czy ludzie go tak zagryźli, czy choroba skwasiła, stał się najnieznośniejszym pod starość. Nie odstępował go nigdy syn już blizko trzydziestoletni, i uboga krewna wychowanka jego żony, skazani na nieustanne męczeństwo i najdespotyczniejsze kaprysy rotmistrza.
Pomimo ślepoty i niedołężności taki się duch krzepki trzymał w tym człowieku, że dotąd nic z rąk nie chciał puścić; z synem się obchodził jak z dwunastoletnim dzieciakiem, z wychowanką jak ze sługą, czeladź trzymał w najostrzejszym rygorze. Klucze mu przynoszono codzień pod poduszkę, a jeśli komu kazał za karę wsypać, nigdy mniéj nad 50, starszym po 100. Wszystko w domu ulegać i służyć mu musiało na skinienie, z każdéj najmniejszéj rzeczy zdawano przed nim rachunek.
Ślepy, znudzony ciemnościami w których był pogrążony, a co gorzéj bezczynnością, w zarządzie domem i gospodarstwem szukał roztargnienia, a w męczeństwie najbliższych sobie istot żywiołu i zajęcia. Jemu służyło tylko to, co go otaczało; nikt dla siebie prawa żyć nie miał. Szpiegowstwo uregulowane na wielką stopę weszło w obyczaj, wieczną wrzawą i niepokojem napełniając dom ten nieszczęsny, w którym nikt od niego wolnym nie był: syn nawet, poddany ojcu, przybity, Jan Drużyna siedział u łoża chorego, straciwszy nawet ochotę do życia.
Rotmistrz znowu srogi władzca dla swoich, obcym wydawał się najmilszym w świecie człowiekiem: w istocie innym był całkiem dla świata, innym dla domowników i rodziny. Dla gości uprzejmy nad wyraz, uczynny dla sąsiadów, wylany dla biédnych; przemawiał słodko, żartował, uśmiechał się, przysługi robił, i kto go nie znał, zdaleka zaledwie mógł wierzyć, żeby stary wojak takim był tyranem. Zapewne choroba nieznośna, męczarnia ślepoty, boleści i nocy bezsenne tak zgryźliwym i przykrym uczyniły jego charakter; serce widać zostało nienadwerężone, choć się niém ze swemi nie dzielił przez jakiś dziwny system surowości. Przesadzone pojęcie karności wojskowéj i potrzeby silnéj ręki w rządzeniu domem i gospodarstwem, przyczyniały się do utrwalenia tego despotyzmu. U łoża starca dwie istoty: syn Jan i kuzynka uboga Marya wiedli dni, któreby żółcią samą były zaprawne, gdyby ich nie osładzało wzajemne przywiązanie. Domyślił się go starzec, wyprowadził sam nawet na wyznanie, ale otrzymawszy je podstępnie, obojgu pod przekleństwem myśleć o połączeniu zakazał. Zostawił ich tak osamotnionych, jedno z drugiém nie rozłączając, a rozkazem absolutnym sercom ich pozamykać się kazał, sądząc, że słowo jego będzie wszechmocném, że nic sprzeciwić się mu nie ma prawa. Młodzi zamilkli i we łzach spełniali daléj ciężką powinność, tając się z przywiązaniem przed starcem.
Dzień i noc potrzeba było zostawać przy rotmistrzu, który ze spuchłemi nogami w łóżku leżąc lub z krzesłem wytaczany na kilka godzin do pokoju, zawsze przy sobie kogoś, najczęściéj Maryą lub Jana miéć musiał. Sen mając przerywany i krótki, zadrzémywał o dziesiątéj, budził się z północy, po kawie nadedniem trochę zasypiał i potém do obiadu ciągle się czémś zajmował, zwołując do łóżka z kolei sług i oficyalistów; ledwie oczy przymrużywszy nieco po jedzeniu, budził się znowu, by rozkazywać i pędzić do nocy. Z kalectwem podwójném, przy męczarniach swych rotmistrz wcale się nie szanował: pił wódkę kilka razy, jadł za cztérech, a żadna rada lekarska ani perswazya powstrzymać go od tego nie mogły.
U krzesła jego lub łóżka wytaczały się sprawy o najdrobniejsze gospodarskie i zarządu domowego szczegóły: konfrontowano ludzi, inkwirowano, sądzono; a Drużyna tak dobrze wiedział i pamiętał co raz mu powiedziano, że mimo braku oczu nic się przed nim utaić nie mogło.
Zdrowszy jeszcze nieco i nim oczy stracił, za życia popielańskiego pana, rotmistrz był jednym z największych jego przyjaciół i najczęstszych gości; widywał go tam Jermoła, a starzec przez pamięć dla przyjaciela, czasem mu w jego osieroceniu czémś pomagał. Poszedł więc i teraz naprzód do niego do dworu poradzić się Jermoła, ufając wielkiemu rozumowi i dobremu dla siebie sercu pana Drużyny.
Radzi tam byli każdemu nowemu przybyszowi we dworze, bo albo od rotmistrza odrywał na chwilę jego niewolników, dając im cokolwiek odetchnąć, lub rozweselał go potrzebą przybrania tego tonu, jaki miał zawsze w pogotowiu dla obcych schorowany starzec.
Gdy znać dano panu Drużynie że Jermoła widziéć się z nim żąda, zaraz jął wszystkich pędzać, żeby go przyprowadzili, przynieśli wódkę i przekąskę dla gościa, i z uprzejmości dla niego znalazł sposób wyłajać połowę swego dworu. Usłyszawszy kaszelek w progu, powitał go swoim najsłodszym humorem:
— Jak się masz stary? co tam słychać w Popielni.
— A cóż? nic, Jaśnie panie: pustka tylko i biéda.....
— No, a ty co tam porabiasz? Co tam nowego?
— O! i bardzo nowego — westchnął Jermoła — pan nic nie wié?
— A zkądże u kroć sto tysięcy kaduków miałbym wiedzieć — zawołał rotmistrz. — Widzisz, że jak Łazarz leżę w ciemnościach, a ci co mnie otaczają, nie powiedzą pewnie coby mnie rozweselić lub zająć mogło: wolą milczéć lub stękać i wzdychać. Cóżto się tam stało?
— To taka przygoda, żem ja myślał, że o niéj już i o sto mil wiedzą?
— No, ale cóż, cóż przecie mój bracie, gadajno?
— Pan Bóg mi dał dziecko.
— Co u diabła? czyś się oszalawszy ożenił?
— Ale nie, proszę Jaśnie pana.
— A, to coś gorszego jeszcze.....
— Jaśnie pan nie rozumié.
— Mówże jaśniéj mój Jermoło, co u licha?
— Trafiło mi się to jeszcze w kwietniu, że ktoś mi chłopaczka podrzucił.
— Jak? co? kiedy? — niespokojnie podchwycił rotmistrz...
— W kwietniu.
— Ano, powiédże mi jak się to stało?
Jermoła ze szczegółami opowiedział przygodę swoję, pociechy, kłopoty, historyą całą kozy i dziecięcia; daléj trudność zarobkowania, naukę czytania, chęć wyuczenia się jakiegoś rzemiosła. Starzec słuchał bacznie, a co dziwniejsza, pan Jan u drzwi stojący, choć miał już wyjść na świeże powietrze odetchnąć, tak się uczuł pochwycony opowiadaniem Jermoły, że do końca téj historyi pozostał.
— To dalipan coś ciekawego! — zawołał rotmistrz wysłuchawszy. — Jakaś wyrodna natura rzuca pod drzewem sierotę, a Pan Bóg mu stręczy takiego ojca, jakiegoby krew nie dała! Tylko stary mój przyjacielu, zapóźno ci przyszło to błogosławieństwo, widzi mi się; jak świat światem nie słyszałem, żeby się kto w twoim wieku uczyć czegokolwiek poczynał, o rzemiośle nowém zamyślał, i tak dalekie snuł projekta. Wiele ty masz lat?
Jermoła w istocie wiedział bardzo dobrze, że ich liczył sześćdziesiąt kilka, ale się obawiał przyznać, żeby go rotmistrz nie zbijał i nie straszył: odparł więc poprostu:
— Albo się to u nas liczy? Jak siwy, to i stary; jak niezdara, to grzyb: zresztą Pan Bóg tam najlepiéj wié tę liczbę.
— Pan Bóg! ba! ba! wiedzą i ludzie! Ja ci sam powiem wiele ty lat miéć możesz — przerwał rotmistrz obrachowując na palcach. — Mogłeś mieć sześć, siedm, gdy cię z pastuszka wzięto do dworu. Mnie tu jeszcze nie było; ale lat 40 jakem powrócił, już wówczas nieboszczyk mi mówił, żeś u niego był około lat siedmnastu: obliczywszy się szczelnie, sześćdziesiąt z czubem mój bracie.....
— Może to być, ale kiedy człek zdrów i silny.
— A! to wielkie szczęście — zawołał rotmistrz — nie tak jak ja kaleka od Boga nawiedzony i ludziom ciężarem będący, którego ziemia nawet nie chce, choć się jéj dawno należę.
— Co tam Jaśnie pan mówi!
— No! no, praw swoje: człek stęknąć musi, gdy go boli.
— Ot — rzekł Jermoła powoli — malca mojego wychowuję, pracować muszę na niego i na siebie, a w polu niebardzo zdążam: chciałbym sobie inny zarobek wymyślić, rzemiosła się jakiego wyuczyć.
— Toś ty trochę podszalał mój poczciwcze — zaśmiał się Drużyna — a toćto ci sama nauka dużo czasu zabierze. Gdzież będziesz terminował? ani ręce, ani oczy, ani siła potemu...
— Juściż żebrać pójść nie mogę.....
— Nie zechcesz.....
— I dla siebie i dla dzieciny..... wstyd jakoś z torbami się wałęsać... Nie... nie...
— No! ale jakże potrafisz na starość wyuczyć się rzemiosła?
— Mnieby się zdawało, że to łatwiéj przyjdzie jak młodemu: człek uważniejszy i wié na co się to przyda, nic go nie odrywa, siedziéć na miejscu lubi, a ręce toć takie same.
— A! a! kochanku! jeszcześ ty bardzo młody, kiedy tak mówić możesz.... Cóż wspólnego staremu z młodym?? — nic, nic: inne serce, inna głowa, inne ciało, inny człowiek; i gorszy i biedniejszy. Szczęśliwyś, że jeszcze tak odważnie brać się możesz do dzieła.
— Bo mnie się zdaje, że kiedym się dla tego dziecka czytać nauczył, to i rzemiosła potrafię...
Rotmistrz westchnął.
— Wybierzże sobie co łatwego przynajmniéj — rzekł kiwając głową.
— Radzili mi krosna, ale nie mam ani za co kupić, ani gdzie postawić: u mnie ciasnota.....
— A ty co myślisz?
— Ja, prawdę powiedziawszy, przywlókłem się tu do Prokopa...
— A! garnki lepić! — począł śmiać się rotmistrz — jeśli takie jak on, to niedaleko zajedziesz.....
— Byle mi cokolwiek pokazał, to i lepsze potrafię; ale Prokop zazdrosny podobno, uczyć mnie nie zechce.
— Na to byłaby rada — rzekł rotmistrz — kazałbym go zawołać i rzekłbym tylko słówko; nie ma tajemnicy, żeby ci jéj nie wydał, jak mu nakiwam.
Jermoła głową potrząsł.
— E! z musu, jakoś to nie idzie....
— Poprobujże dobrą wolą, a jak ci się nie uda, już ja na to poradzę.
I nakarmionego odprawiwszy Jermołę, rotmistrz kazał mu jeszcze przyjść do siebie wieczorem z doniesieniem.






Zmierzając do chaty garncarza, położonéj na wzgóreczku, gdzie pod wspaniałą starą gruszą widniał zasklepiony świeżemi garnkami piecyk garncarski; Jermoła począł się bardzo namyślać i zdało mu się wreszcie, jakoby wpadł na niewinny a szczęśliwy podstęp: rozjaśniła mu się twarz stara i pomarszczona, zatarł ręce, raźniéj i ochotniéj przestępując próg Prokopa.
Po wydaniu za mąż córki, stary zdun małyczkowski mieszkał z parobczakiem i gospodynią młodą jeszcze rekrutką, uchodzącą za jego ulubienicę, w opustoszonéj chacie, wiodąc życie wiejskiego hulaki i wygodnisia. Pracował mało, wierząc już w stare ruble, rzadko się brał do toczenia i wypalania, częściéj w karczmie zasiadywał, lub w domu z gosposią wywczasu zażywał.
I teraz właśnie zastał ich we dwoje Jermoła nad kwartą wódki i misą kwaśnego mléka ze śmietaną. Prokop poszpakowaciały już starzec, krzepki był jeszcze: ogromne chłopisko, barczysty, silny jak dąb, z brodą po pas. Spojrzawszy nań znać było, że się jeszcze mógł poborykać z niedźwiedziem. W karczmie gdy sobie podpił, obawiali się go wszyscy, bo chłopami jak gruszkami rzucał, pod oś plecy podłożywszy wóz ładowny dźwigał, a korcem zboża zamiatał jak plewą.
W butach juchtowych po kolana, w szarawarach białych, skrojonych z kozacka, w szaréj koszuli z guzem ogromnym i sutym czerwonym pasie; Prokop siedział z łyżką nad misą naprzeciw rekrutki, która do niego białe wyszczerzała zęby i śmiała się ręką zasłaniając. Znać jéj niedorzeczności prawił, gdy Jermoła pokazał się z pobożném pozdrowieniem w progu.
— Sława Bohu!
Trochę się znali i wprzódy, ale Prokop dla każdego był gościnny póki nie podpił i nie zadarł się, a nie począł być strasznym; wstał więc z ławy, rekrutka uciekła, a starzy się przywitali.
— A z czém Pan Bóg prowadzi? — zapytał gospodarz — napijemy się na dobry czas?
— Napijemy — odparł Jermoła — choćto ja nie zwykły.
— E! jeden nie zaszkodzi.... i zaraz do dzieła, jeśli jakie macie.....
— A jest tam coś trochę — rzekł przybyły — ale to długo gadać.
— No, to wcześnie zaczynać trzeba...
— Poczekajcie, niech trochę odetchnę...
— Jak sobie chcecie.
Powoli i rekrutka pokazała się z alkierza. Sprzątnięto misę, zostawując wódkę; poczęli stękać na czasy, na drożyznę: Prokop jął kląć rzemiosło i rozgadali się jakoś serdecznie.
— Otóżto trzeba wam wiedziéć — rzekł Jermoła nie bez obawy — że i ja jestem także syn garncarski, a dziadowie moi z dawien dawna byli zdunami.
— Oho! — z niejakiém podziwieniem odezwał się Prokop — doprawdy?
— Tak jest w istocie, ale ojciec i matka odumarli mnie w maleństwie: ledwie troszynkę mogłem się przypatrzéć rzemiosłu. Jeszcze dodziśdnia na dawnym naszym ogrodzie jest stare piecysko zielem zarosłe, ale ta ojcowizna poszła w obce ręce...
— Jak świat światem w Popielni o garncarzu słychać nie było.
— Bo ojciec był z Wołynia, a tu krótko robił.
— A to co innego — wódkę popijając rzekł Prokop.
— Otóż widzicie, na starość zachciało mi się powrócić do rzemiosła — wybąknął Jermoła.
Prokop spojrzał mu w oczy i poskrobał się w głowę coś mrucząc.
— To ty mi kawałek chleba chcesz odebrać? — ofuknął się groźno.
— E! posłuchajcieżno — rzekł Jermoła — jeszcze go może i wam dam: nie strachajcie się-no zawczasu.
— Gadajże, gadaj.
— Syna nie macie, córkę wydaliście za gospodarza, sami dosyć nachowaliście grosza: jużby wam i czas odpocząć. Tu glina nie do rzeczy, musicie jeździć z garnkami daleko, bo koło siebie ich nie sprzedacie, takieto nicpotém....
— O! o! a ostrożnieno bracie! co gadasz! — ofuknął się, pięścią w stół stukając gospodarz.
— Nie gniewajcie się: toć się bez was nic nie zrobi.....
— Ty mnie chcesz obedrzéć!
— Nie! nie, jeszcze się wam z tego darmo kawał chleba okroi.
— A nu! to gadaj, czortby miał twoję duszę...
— Ot jak: ja sobie łatwo przypomnę rzemiosło, byle mi cokolwiek pokazać, bo ono we krwi jest..... Założycie wy ze mną piec w Popielni, dopilnujemy razem wypalenia, a za to póki waszego życia, połowę zarobku mego do was należéć będzie, choćbyście sobie do góry brzuchem leżeli...
Prokop bardzo zaczął trząść głową.
— Dobreby to było; a kto za was zaręczy?
— Wasz pan...
— Rotmister! stary rotmister! — krzyknął Prokop.
— A no, on! bo téż to on widząc gorzką moję dolę na starość, tę radę mi podał.
Prokop zafrasowany aż się za brodę targnął.
Hde rym, hde krym! Rotmister! on tobie to poradził? Alboto wy wiecie co nasze rzemiosło? Wam się zdaje, że garnek zlepić jak grzędę skopać, albo piec wypalić i to mała sztuka. Atoć ja całe życie robię garnki i niezawsze mi się udaje.
— Bo wam już się niebardzo chce tém zajmować: macie grosz, chatę, chléb, a na co wam to?
— Nu! to prawda... ale ty mój stary także niełatwo się nauczysz: tu potrzeba młodéj głowy...
— Poprobujcie, i Rotmister wam będzie wdzieczen.
— Kroćsetby diabłów zjadł ze swoim Rotmistrem; — mruczał Prokop — jemu człowieka obedrzéć to nic.
— A jeśli w Popielni lepsza się glina znajdzie na białe garnki? Wy to tylko palicie czarne, a to lichota...
Prokop aż się zerwał z gniewem; oczy mu krwią zachodziły.
— Lichota! — krzyknął — ej stary! jak cię pochwycę, to cię i twój Rotmister z moich łap nie wyrwie.
— A co wam z tego przyjdzie, jak biédnego człowieka i sierotę zgubicie — rzekł potulnie Jermoła.
To rozbroiło starego Prokopa. Uśmiechnął się.
— Jaką sierotę? — zapytał.
— A to nic nie wiecie?
— Nic, jeździło się po świecie; gadajże co to za sierota?
Rad z uspokojenia gospodarza, który choć gwałtowny i popędliwy, niezłe w istocie miał serce: dworak rozpoczął swoje dzieje z tą szczegółowością, z jaką zwykle wieśniacy każdą rzecz opowiadają, nie pomijając najdrobniejszéj okoliczności. A potrafił je tak rozpowiedzieć, że Prokopa i zajął i poruszył; zawołał gospodarz rekrutki żeby słuchała także, i ani się opatrzyli, jak godzina upłynęła wśród gawędy z Jermołą. Uczucie wywołało uczucie, zbudziła się w sercach litość; Prokop klął, ale już nie gościa, tylko te gadziny, które śmiały biédne dziecko porzucić tak na drodze na los szczęścia, na sierocą dolę. Położenie Jermoły usposobiło go do przyjścia mu w pomoc, a może téż i wspomnienie rotmistrza, którego się wszyscy obawiali, pomogło nieco do tego; dosyć, że gdy wstali od stołu po kilko-godzinnéj gawędzie, stary garncarz obiecał nazajutrz przyjechać do Popielni dla zobaczenia razem i dziecka i gliny.
Wziąwszy odeń słowo, które zapić potrzeba było dla mocy kieliszkiem wódki, Jermoła wstąpił jeszcze do dworu opowiedzieć się rotmistrzowi, i pospiesznie, naprost, ścieżyną przez lasy mało komu znaną pobiegł do Popielni, co chwila już niespokojniejszy będąc o swego wychowanka, że mu Horpyna spać nie da pieszczotami, lub przysmakami zakarmi.
Spocony, umęczony, z zaschłemi usty, padając ze znużenia, miotany niepewnością co jutro będzie z garncarzem i czy się uda lub nie proba; w obawie, żeby darmo czasu nie stracić, wrócił Jermoła do chaty kozaczychy, a pochwyciwszy Radionka, którego jak po pół-roczném niewidzeniu wyściskał, niebardzo chcąc się spowiadać z tego co zrobił, pospieszył do swojéj chaty.






Nazajutrz raniuchno był już na nogach. Dziecko znów musiał zanieść Horpynie, bo nosić się z niém nie było podobna: sam począł zamiatać i biegać przyspasabiając wódkę i obiad mięsny w piecyku dla spodziewanego Prokopa, którego lada czém zbyć nie wypadało, bo gębę miał popsutą.
Nie chybił zdun stary i około ósméj zajechał wózkiem jednokonnym przed karczmę. Umieszczono jakkolwiek konia pod ścianą obwaloną w zakątku; a że Prokop wódki się napiwszy naprzód zażądał widzieć sierotę, poszli po kilku kieliszkach do kozaczychy. Tu się ich widać spodziewano, a starucha sprzyjając Jermole, trochę téż przez próżność chcąc się pokazać i wystąpić przed obcym, nagotowała krupniku z miodem, przyrządziła kiełbasę, największy przysmak na jaki zdobyć się mogła, a w dodatku i jajecznicę, co przyjęcie to podniosło do najwyższego stopnia przepychu, niepospolite dając Prokopowi wyobrażenie o zamożności domu.
Stary zdun wprawiony w doskonały humor, nie mógł się odchwalić sierotki: prawda, że Jermoła popisać się z nim umiał. Daléj tedy gdy nasz dworak wrzał z niecierpliwości, wyszli jakoś nareszcie szukać gliny we dwóch, choć Prokopowi od misy i flaszy niebardzo się chciało, i rad był odłożyć na kiedyindziéj.
Jermoła gorąco Pana Boga prosił, żeby się dobra glina znalazła, ale prawdę rzekłszy, ani pojęcia nie miał gdzie jéj szukać, ani nadziei znalezienia: ufał jednak że to się powiedzie więcéj w Opatrzność i los, niż ludzi. Słysząc zawsze, że dęby rosną na pokładzie glinianym; wiedząc, że glinę do obmazywania chat brano zawsze nieopodal od drzew, koło jego ogródka, w miejscu właśnie gdzie siérotkę znalazł, które się nawet glinkami nazywało: instynktem poprowadził tam zduna.
Wzięli z izby rydel, czyli jak go tam zowią zastup, i z milczącym Prokopem, który dla nadania sobie powagi obie ręce za pas pozakładał, poszli oba za pustkę na wzgórze.
— Ale to tu szczére piasczysko, — rzekł stary — glina musi być bardzo głęboko, i kto wié, czy się zda na co: niżéjby szukać jéj potrzeba.
Postąpili kilka kroków, i jakoś niedaleko dęba, który Jermoła Radionowym nazwał, dworakowi kopać się koniecznie zachciało.
Prokop, że to był rozkoszniś i fatygi nie lubił, zaraz sobie usiadł na ziemi, a Jermoła plunąwszy w dłoń, zamaszysto wziął się do kopania. Zrazu co odrzucił, licha było warte: piasek szary, piasek biały, piasek żółty i żwir, aż zastup coś twardszego napotkał i pokazała się glina.... Ale i ta nicpotemu: prosto żółta i kamyczkowata, jeszcze w niéj nadto było piasku.
Pokazał na rydlu próbkę Prokopowi, ale ten na nią wzgardliwie spojrzawszy, ruszył tylko ramionami.
— Kopcieno daléj — rzekł sapiąc po kiełbasie i jajecznicy — a dajcie mi swoję fajkę.
Oddałby był nie lulkę, ale ostatnią koszulę Jermoła, byle załagodzić Prokopa: żywo więc pozbywszy się cybuszka, jął się dalszéj roboty w milczeniu.
Po téj glinie, coraz zsiadlejsza i gęstsza pokazała się druga, ale i z téj Prokop jeszcze nie był rad: nie byłato prawdziwa garncarska. Nareszcie w trzeciéj szychcie zazieleniało coś i pokazało się nie wiedzieć do czego podobnego, płowego, gęstego, zsiadłego jak kamień. Jermole aż w sercu zastygło: odrzucił precz dobytą ziemię, sparł się na zastupie i westchnął. Wtém oko Prokopa padło na odrobinę téj ziemi wyrzuconéj pod nogi, twarz mu pojaśniała, porwał ją w palce, roztarł, posmakował.
— O! o! toście to wy wiedzieli o téj glinie na pewniaka! — zawołał — wiecie wy co to za glina: takiéj tu nie ma nigdzie naokoło aż we Włodzimiercu!... O! filut z ciebie stary! — zakrzyknął Prokop, rzucając fajkę.
Jermoła zaniemiał, ale mu wypadło udać, że istotnie szedł z wiadomością rzeczy, tam, gdzie w istocie Opatrzność go tylko prowadziła. Uśmiechnął się.
— A głęboko to tego: poprobujcieno? — zapytał garncarz...
O! o! będą garnki! i jakie! Na dwanaście mil nie ma takich prócz Włodzimierca... śliczna glina, choć ją łyżką jeść jak masło.
Jęli już oba kopać i rozgrzebywać, a warstwa tego drogiego pokładu pokazała się obfita. Przerzynały ją wprawdzie wązkie żyły bielszéj z piaskiem jeszcze i żwirem pomieszanéj, ale te zaledwie okazywały się i znikały, a zielonawa śliczna glina zdawała się niewyczerpaną... Zawiązali jéj w płachtę dobrą kupę dla sprobowania, i zapiwszy tę sprawę, Prokop siadł na wóz strasznie głową kiwając, a spiesząc do Małyczek.
Takim sposobem odkryto w Popielni glinę, o któréj wprzód nikt nie wiedział, i piérwszy garncarz z radością w sercu niewysłowioną, pokląkł się pomodlić w swéj izdebce, po odjeździe Prokopa.
— Dziécię chléb będzie miało! — wołał odchodząc od siebie z radości — dzięki ci Panie Boże, żeś mnie wysłuchał! Dziécię chléb będzie miało!






Pan Bóg radzi o swéj czeladzi, powiada przysłowie, a czeladź Boża to wszyscy ludzie dobréj woli, w których życiu tak znać widoczną rękę i pomoc Bożą, jak często w losach dzieci ciemności i zła, widome są skutki grzechu. Świat ten zbudowany tak przemądrze, kierowany tak cudownie, że na nim samo dobro spełnione owocuje naturą swoją, a złe niesie karę i zgniliznę jak chorobliwy pierwiastek. Często dla oczu ludzkich niewidocznemi zrazu są te działania wielkich owych czynników, ale w końcu wychodzi na jaw głośno, co się wśród ciszy fermentując przygotowywało. Często znowu ostateczne skutki dobra i zła spełnionego na świecie, poza granicami jego dopiéro się rozwijają: tam już sprawiedliwość Boża każe ich się tylko domyślać. To pewna, że w żywocie ludzkim gdziekolwiek znajdziesz miłość i poświęcenie, za niemi idą w ślad spokój wewnętrzny, ubłogosławienie ducha, siły nadspodziewane, potęga sięgająca cudu. Nic dzielniéj nie kieruje wolą i nie nadaje jéj większego znaczenia. Miłość ma jasnowidzenia nieziemskie, ma wiedzę wlaną, instynktową, niechybność zdumiewającą.
Gdziekolwiek się ona i w jakiejkolwiek objawia formie, poznasz królowę: w zwierzęciu nawet wydziedziczoném, ilekroć je instynkt podnosi chwilowo do przeczucia miłości wyższéj, macierzyńskie przywiązanie, związek dwóch istot uszlachetnia je i niemal przybliża do człowieka. Nie ma smutniejszego bytu nad żywot anormalnie nacechowany samolubstwem, nienawiścią, wydzieleniem się z ogółu. Świat stoi tą wielką więzią miłości, która go czyni całym i jednym, a w czyjém sercu jéj nie ma, odpadł od wielkiéj Bożéj rodziny.
Miłość bezsilnego starca, jakim był Jermoła, przetworzyła go cudownie: nad grobem tchnęła weń życie nowe, i dała mu siły, jakich nie miał w młodości. Spytacie może: czemu-m tak maluczką istotę wybrał na przedstawiciela skutków tak wielkiego i wzniosłego uczucia? Ale jestże co małem i lichem z miłością w sercu? Zresztą powtórzę zawsze: natura maxime miranda in minimis. Prawda ta nie do jednego mikroskopowego świata naturalistów zastosować się daje: w świecie moralnym czasby ją téż przystosować.

Po znalezieniu garncarskiéj gliny w Popielni, wielkim w życiu Jermoły wypadku, poszło już wszystko staremu jak z płatka, choć nie do wiary zdawało się prawie ludziom, żeby zgrzybiały niemal staruszek, jął się skutecznie zupełnie sobie nieznanego rzemiosła. Ale wola wszystkiém jest w człowieku, a kiedy nią skieruje uczucie silne, czegóż we dwoje nie dokażą?
Na probie w Małyczkach, gdzie się piec właśnie zasklepiał do wypalania, gdy parę garnków wytoczył Prokop z nowéj gliny, i poznaczywszy, umieścił je między swojemi; kiedy następnie ostudzono je i rozebrano, wyszły potém dwa białe, śliczne, dzwoniące, lekkie, a tak różne od wyrabianych z małyczkowskiéj ziemi, że i Prokop i wszyscy przytomni osłupieli.
Żaden z nich nie pękł przy wypale, i kiedy je przywieziono do Popielni do chaty kozaczychy, zeszła się gromada podziwiać tę osobliwość, a Jermoła całował je i płakał.
Z Prokopem umowa o naukę, o postawienie pieca, urządzenie garncarskiego warsztatu stanęła bardzo łatwo; szło już tylko o ekonoma Hudnego, od którego téż pozwolenia było potrzeba na kopanie gliny i wystawienie pieca w ogródku. Szczęściem pani ekonomowa obiecywała sobie z tego wygodę: podarowano jéj jeden z garnków na probę wyrobionych, i pan Hudny nie mógł być bardzo przeciwny. Nie chcąc jednak wyjątkowo odstąpić od prawa przyjętego, dał do zrozumienia, że Jermoła powinien mu się będzie opłacić. Tymczasem nowemu garncarzowi nim został rzemieślnikiem, tyle razem wypadków spadło na głowę, że nie miał im czém podołać; Prokop darmo się nie ofiarował, a warsztat i kopanie, i cegła, i przyrządy kosztowały także. Izba okazała się zamałą, drugą więc, obok potrzeba było wyłatać i oporządzić: czasu straciło się dużo, grosz zapaśny wprędce się wyszastał.
Nim cokolwiek przyszło z tego korzyści, trzeba się było zadłużyć po uszy. Przychodziło wprawdzie na myśl staremu ruszyć owo złoto Radionka, schowane skrzętnie, ale miał wstręt od tego; a obawiał się nie bez przyczyny, żeby pokazanie się dukata nie obudziło niepotrzebnych domysłów i nie spowodowało jakiego prześladowania.
Stara kozaczycha choć skrobiąc się i kiwając głową, ale że lubiła malca i Jermołę, potrosze rozwiązywała węzełki i podsycała go ciągle: im większy jednak był wydatek, tém więcéj obawiała się, żeby całéj téj garncarki licho nie wzięło, i wyrzucała sobie, że do niéj namawiała w początku.
Prokop, którego rotmistrz zawołał do dworu i surowe dał mu napomnienie, żeby się zajął nauką Jermoły, potrosze w tém i swego pilnując zysku, wziął się zaraz do roboty.
Hudny dostał 20 złotych za pozwolenie kopania gliny i wystawienie pieca; najęto dwóch ludzi do wyporządzenia izby, i w kilka tygodni stary Jermoła już niesił, gnoił, toczył, suszył, zabierając się do wypalania piérwszych garnków popielańskich. Sam Prokop pilnował ognia, i tak ślicznie wyszły, że ich w stratę nadzwyczaj mało odpadło; a kiedy je rozstawiono w izbie aż się oczy radowały, tak wyglądały schludnie i pięknie, tak dzwoniły, obiecując być trwałemi. Probę gotowania i drugiego ognia wytrzymały zwycięzko; a że nowość i na wsi popłaca, w kilka dni nie było jednéj misy i jednego garnka na składzie, tak się doskonale sprzedały. Nie popłaciło to długów, ale kozaczycha odebrała część jakąś, grosz się staremu został, Prokop się pożywił swoją częścią, ekonomowa uprowidowała, a nadzieje na przyszłość jak najpiękniejsze się być zdawały.
W czasie całego tego zamętu, małego Radionka Jermoła nie spuścił z oka ani z rąk, o ile tylko mógł. Chłopak się téż stawał coraz mniéj zawadny: rósł, roztropniał i już można było przewidziéć, jak śliczne zeń będzie pacholę. W najkłopotliwszych chwilach Jermoła porzucał go u Horpyny, która temu gościowi zawsze była bardzo rada; ale nocy nigdy mu nie dał przebyć pod obcym dachem, bo smutno już było na dłużéj pozostać bez dziécięcia. Nawet biédna koza w takich razach nie wiedziała co począć: zostawszy przy dziecku beczała za starym; pobiegłszy za Jermołą, tęskniła do Radionka.
Szczęściem najtrudniejsze do przebycia piérwsze chwile nauki i wprawy przeszły wprędce. Jermoła przekonał się o prawdzie przysłowia, że nie święci garnki lepią, i uczeń pojętny pochwycił żwawo piérwsze zasady swéj sztuki; ale toczenie i lepienie, przysposobienie gliny, daleko było łatwiejsze od układania garnków w piecu i wypalania ich. Tu umiarkowanie ognia, dopilnowanie go, zagaszenie w porę, poznanie dojrzałości, żeby wpół surowe lub przepalone nie wyszły: stanowiły dość trudne zadanie, potrzebujące i wprawy, i doświadczenia, i wiadomości pewnych.
Prokop, który chciał zawsze być staremu potrzebny, tajemnice owe półgębkiem tylko wyjawiał: musiał je odgadywać Jermoła, sam niejako domacując się prawdy. Silna wola skupiająca wszystkie władze umysłu na ten jeden przedmiot, i to mu wielce ułatwiała.
Piérwsze lody były przełamane, a gdy zima przeszła, a druga wiosna zalała brzegi Horynia; gdy znowu flisacy pokazali się nad rzeką, Jermoła już naprawdę został garncarzem, i cały swój zapas garnków sprzedał cieślom i robotnikom przy drzewie. Rozerwano je w okamgnieniu: ekonomowa się pogniéwała, stary swoje nawet garnuszki musiał pooddawać.
Mały Radionek rósł tymczasem szczęśliwie i tak się bujnie rozwijał, że w sercu było błogo nań patrzéć. Bełkotał już to słodkie imię ojca, które łzy z oczu wywoływało Jermole: probował chodzić, nie potrzebował staréj kozy, bo i ze skórką chleba dał sobie rady, a żydówka poczciwa służyła mu tylko do zabawy.
Przybyło i koźlę do tego gospodarstwa, za co się Jermoła nie gniewał, choć więcéj niém zajęta żydówka, przeniosła często naprzykrzone dowody swojego przywiązania na rodzonego syna. Radionek téż zabawiał się z tym braciszkiem jeszcze wcale niestrasznym w sposób tak śmieszny, że stary często patrząc na nich dwoje, brał się za boki; a że późniéj miał zawsze powód do tego wyściskać dziécię, i koźlęciu był wdzięczny.
Do téj smutnéj i osamotnionéj przed rokiem pustki, dziś z podrzutkiem razem wstąpiły: nadzieja, wesele, i życie. Trudno było poznać Jermołę, tak wymłodniał, tak się stał czynnym i żwawym. Część karczmy, którą zajmował wyłatano, na nowo pokryto, wyporządzono drugą izdebkę, ogród gdzie teraz był piec miał już płoty i wrota porządne: widać było choć powolny wzrost zamożności. Do kozy i jéj synka przybył służka nowy, którego do pomocy wziął Jermoła: chłopak lat około dziesiątka, sierota także, zwany Huluk. Samemu trudno już było podołać na wszystko, a wyrostka miał czém zapłacić. Kobiéty tylko brakowało w chacie, ale stara kozaczycha zastępowała im gospodynią: u niéj się chléb wypiekał, bieliznę szyła i prała, a poczęści warzyła strawę, i przygotowywała zapasy spiżarniane.
Ile razy Jermoła chwalił się swojém garncarstwem, wdowa zawsze przypominała mu ów pęknięty garnek, który do niego piérwszą myśl podał; a jak często zdarzenie to opowiadała, wyliczyć trudno. I jéj téż jakoś Bóg szczęścił w tém, czego najmocniéj pragnęła, bo Horpyna nareszcie wyszła za mąż bardzo świetnie. Pisarz ów, który oddawna do niéj dojeżdżał, umizgał się, kręcił, rozpatrzywszy lepiéj, a serca widać pohamować nie mogąc, naostatku oświadczył się staruszce. Nie było jéj to może zupełnie po myśli, bo choć córka szła za jednodworca i niby los robiła, ale wdowa wolałaby gospodarza, wieśniaka, któryby przy niéj został pryjmakiem. Chłopcu zaś o tém ani gadać było: na gospodarstwo wiejskie przechodzić nie myślał, wybierał się ekonomować i robił Bóg wie co: kozaczycha więc traciła córkę i sama jak palec zostawała w Popielni na dożywociu. Po szumném weselu, kiedy żonę nazajutrz wziąwszy, pisarz odjechał z nią do domu: wdowa w swéj pustéj chacie wytrwać nie potrafiła, tak jéj te kąty przypominające córkę osmutniały, i poszła na cały dzień do Jermoły. Odtąd rzadko doba upłynęła, żeby go nie odwiedziła, mogąc się z nim przynajmniéj wygadać o Horpynie, o swém sieroctwie, a taki i Radionek ją trochę obchodził, bawił i rozrywał: starucha przywiązała się doń powoli.






Przeskoczym teraz lat więcéj dziesiątka i spojrzym znowu na tych, których porzuciliśmy dziećmi i starcami, pracujących z nadzieją na przyszłość.
Wiele się tu odmieniło, a naprzód niktby Radionka nie poznał, tak wyrósł i dojrzał zawcześnie.
Ludzie wiejscy, których dzieci pracą przybite powolniéj odrastają od ziemi, patrzyli nań z podziwieniem i potrząsali głowami, szepcąc pocichu, że w nim krew musiała być szczęśliwa i silna, która taki wzrost, wejrzenie i raźność mu dawała. W istocie ani go było porównać do rówienników ulicznych, ale téż żaden z nich takiego jak Jermoła nie miał ojca, i nie wyrósł na kolanach ukochanym jedynakiem. Wśród tłumu zaraz na siebie ściągał oko: rysy twarzy miał bardzo regularne, owal nieco przedłużony, oczy piwne pełne życia, nos prosty, usta małe, i nieco wystające, co im nadawało wyraz szczególny, niby z odrobiną dumy, niby z uczuciem siły. Ten charakter fizyonomii powiększało jeszcze podgolenie głowy wysokie, będące we zwyczaju na Polesiu, istotnie twarz uszlachetniające uwydatnieniem czoła; na wierzchu tylko głowy pozostawiony włos długi, piękny, spadał na tył z fantazyą w puklach złocistych. W budowie jego ciała nie znać było, że mu brakło macierzyńskiego pokarmu: tak była silną i krzepką. Barczysty w ramionach obiecywał wzrost więcéj niż mierny, a wychowanie proste i nawyknienie wczesne do pracy, powietrza i niewygód, dało mu gibkość, sprężystość i zręczność niemal dzikiego zwierzątka.
W wejrzeniu Radionka malował się rozum bystry: śmiałe było i pewne, jakby o walce życia i ciężarach jego nie miało pojęcia, lub całkiem się ich nie obawiało. Gorących uczuć, ciekawy, żywy młody chłopak, wychowaniu starca troskliwemu i pieszczotliwemu winien był rozwinienie swoje, ciepłém sercem i miłością ojcowską przyspieszone. Miłość przelewa się w otaczające istoty, uzacnia, podnosi, nadaje rozum i władzę, jakiemi nic w świecie obdarzyć nie może. Otoczony opieką, czuwaniem i staraniem Jermoły, wszystko co go okalało od dzieciństwa widząc łagodném i przyjazném, przywykł do tych uczuć Radionek i upodobał w nich sobie: kochał wszystkich i czuł, że mu z tém było dobrze. Cała téż wieś uważała go, rzec można, za swojego wychowańca; i wyjąwszy ekonoma Hudnego, zawsze jeszcze mieszkającego w Popielni, chociaż wybierającego się co roku na dzierżawę, który chłopca nie lubił, reszta go kochała i pieściła.
Wioskowa młodzież, chłopaki i dziewczęta szli na jego skinienie w każdéj sprawie, a on choć trochę lepiéj od nich wyglądał, choć więcéj umiał, nigdy nie pomyślał nadużyć swéj siły, albo się nią przechwalać. Usługiwał się drugim, ale nie szkodził nikomu. Żaden téż ojciec ze krwi nie wychucha tak swego dziecięcia, jak Jermoła Radionka. W piérwszych latach hodował ciało; późniéj, gdy się oczy i usta otwarły, począł wypieszczać duszę i zbroić ją w siły na życie.
Instynkt przywiązania wskazał mu wybornie drogę, jaką miał postępować.
I stał się tu cud, który często niepostrzeżony przechodzi po świecie: nauczyciel wykształcił się razem z uczniem, wola wyrobiła serce, uczucie rozjaśniło rozum. Szukając dobra dla dziecka, Jermoła znalazł je dla siebie: z zamarłych nasion wyrosły owoce późne, ale piękne.
Chcąc nauczyć dziécię, musiał sam wprzód szukać nauki starzec: ślęczał, zgadywał, badał, modlił się i trafiał na to sercem, na co rzadko rozumem wpaść można.
Maluczko tam było téj nauki, ale wielkiéj. Dziécię umiało czytać, a innéj książki nie znało nad ewangelią... Ta je odrazu wykarmiła zdrowém słowem życia.
Oprócz tego starzec zawsze w obawie, by sieroty zawcześnie nie odumarł, jak tylko rękami władać począł Radionek i siłę miał potemu, wprawiał go do rzemiosła, oswajał z potrzebniejszemi w powszedniém życiu tajemnicami, które oswobadzają człowieka, czyniąc go mniéj zależnym od drugich. Wieśniacy nasi wszyscy są jeszcze na tym stopniu pół-dzikich ludów, które wyższość ich nad ucywilizowanemi stanowią, mogąc bez cudzéj pomocy prawie wszystkie swe zaspokoić potrzeby. Chłopek umie mnóstwo rzeczy; codzień co innego robić będąc zmuszony, jest zarazem rolnikiem, cieślą, stolarzem, budowniczym, mularzem, farbiarzem, tkaczem, a w gwałtownéj potrzebie wynajduje łatwo środki poradzenia sobie.
Inaczéj się ma wcale z ludami w stanie wyższéj cywilizacyi żyjącemi, i spojonemi w solidarniejszą całość. Nie powiem żeby to stanowiło ich wyższość; przemienieni na osadników w krajach nowych angielscy wysłańcy, po większéj części upadają pod ciężarem życia, któremu podołać nie mogą. Nietylko w wielkich miastach, ale po wsiach nawet każdą rzecz kupuje się gotową, a zatém jedno się tylko umié, i zamianą zdobywa resztę. To prawda, że to jedno fabrykuje się dobrze, tanio i zyskuje na zamianie; ale takie wyłączenie człowieka i uczynienie prostém kółkiem machiny, które tylko na swojém miejscu na coś się przydało, a wyrzucone z osi nie przyda się nigdzie: nie może być zdrowéj cywilizacyi wynikłością. Nieopatrzny to i niespodziewany skutek zbytecznego podziału pracy, który ma wielkie korzyści, ale posunięty do ostateczności jest także wielkiém niebezpieczeństwem. Myśmy w tym względzie nie podpadli jeszcze przesadzie, na jaką już Zachód chorować poczyna.
Jak każdy chłopek wiejski tego wieku, Jermoła umiał wiele rzeczy, które nabył w codziennych wypadkach pospolitego życia, a nie liczył ich nawet za umiejętność: przecież były to zapoznane skarby.
Z rzemiosła garncarz i garncarz wyborny, oprócz tego potrosze był rybakiem, nauczywszy się za zabawkę stawiania więcierzy i użycia ości; siekierą robił zręcznie, nie obca mu była ciesiołka, znał się z wozem, a w powszedniém gospodarstwie potrafił mnóstwu drobnych zajęć dać radę, które gdzieindziéj są rzemiosłem wyłączném.
Gdy dziécię to tak szczęśliwie podrastało i stawało na nogi, Jermoła przez ten lat dziesiątek niewiele na oko postarzał. Powierzchownie zmienił się mało: trochę nagiął się tylko, skurczył, posuwał nogami czasem, ale wespół z przybranym synem garncarzował, krzątał się, i ciągła czynność utrzymywała w nim siły. W nauce życia, któréj niestety nie uczą nigdzie z katedry, wielkato także tajemnica czynność nieprzerywana; wielu starców zawczesnych sami się wyrzekli życia, któreby przedłużyć mogli, nie dając ognisku wygasać. W pracowitéj doli wieśniaka do ostatniéj godziny, do choroby ostatniéj, dni są zawsze zajęte, ciało nie twardnieje w gnuśnym spoczynku: ruch je podsyca, krzepi, zastala. U nas często dobrowolnie pieszczota i niemoc umysłowa zabija ciało, nieużyte organa ulegają rodzajowi atrofii, władze moralne nawet niszczeją nie wprowadzone w czynność: kładziemy się spać i już późniéj nie wstajemy. Jermoła żył w ruchu i pracy, i niestarzejąc widocznie, zawiądł tylko.
Wprawdzie robota około garnków dość lekka i krzątanie się domowe, całém były jego zajęciem, bo go w cięższych rzeczach wyręczał Radionek i Huluk; ale życie było nie próżne, a pod pozorem starości, ani godziny więcéj nie dawał sobie spoczynku. Spokój umysłu i serca wpływał na utrzymanie go w tym stanie błogiego bytu i zdrowia. Nigdy mu nawet na myśl nie przyszło, żeby kto kiedy o dziécię jego mógł się upomnieć i śmiał mu je odbierać. Jeszcze lat kilka, a spodziewał się je widzieć usadowione bezpiecznie, ożenione, niepotrzebujące pomocy, idące o własnych siłach. Garncarstwo szło im coraz a coraz pomyślniéj: stary Prokop zmarł coś w lat kilka po przelaniu swojéj umiejętności na Jermołę, piec jego utrzymywany zrazu przez parobka, późniéj coraz gorszych dostarczając wyrobów, upadł w ostatku całkowicie. Nie potrzebował tego Jermoła dla odbytu swoich garnków, które i tak rozprzedawały się wybornie; ale nie zaszkodziło mu i to, że Małyczki zasposabiały się w Popielni. Zresztą garnki tutejsze tak były lekkie, mocne, tyle miały przymiotów, że się z niemi zapraszać nie mieli potrzeby; a nawet rzadko wozić je musieli, i to nie daléj, jak na targ do miasteczka, gdzie żydzi i przyjezdni natychmiast je rozchwytywali. Sąsiedzi zdunowie robili tylko czarne i kruche: ukazanie się więc białych na targu, zabiło całkiem odbyt pośledniejszych.
Jermoła robił wedle form i zwyczajów tylko różnych miar garnki gospodarskie, misy i hładysze, nie myśląc o czém inném; ale gdy podrosł Radionek, chłopak przebiegły a żywy, znudziło go wkrótce jedno toczyć a jedno. Najprzód owe czerwone pasy, pręgi i lęgotki zawsze jednostajne na wszystkich garnkach, począł coraz przemieniać i bawić się figlami, które na nich rysował; potém przyszła mu ochota dziwaczna wyrabiać niebywałych kształtów garnuszki, dzbanuszki, dwojaczki: aż do tego przyszedł, że i koniki ze świstałkami (zabytek indyjski pono, bo tam koniki takie gliniane są talizmanem strzegącym pól i ogrodów), i różne dla dzieci małe zabawki wyrabiać sprobował. Wszystko źle się wypalało, nie udawało zrazu, ale stary na te trzpiotowate proby pozwalał.
Kiedy to piérwszy raz na targ wywieziono i rozstawiono na rynku, zleciały się baby i spostrzegłszy różne rzeczy nowe, bardzo potrząsały głowami: garnki niezwyczajnych rozmiarów przerażały je, przywykłe były już do swoich znajomych, krytykowały więc tę reformę niepotrzebną. Ale młodszym i dzieciakom te drobnostki tanie a pocieszne podobały się: bogatsze gospodynie zamiast obwarzanków powiozły dzieciom koniki i dwojaczki maciupeńkie, a koniec końcem rozkupiło się to bardzo dobrze. Jermoła śmiał się i rad był, w głowę Radionka całował; chłopiec klaszcząc w ręce wieszał mu się na szyi.
Ale na tymże targu wpadły mu w oko gdzieś misy polewane, tygielki w środku zielone i różne wyroby ze szklistą powłoką, któréj dawać nie umieli; chłopiec począł się już tém niepokoić.
Wrócili do domu, Radionek posmutniał.
— A toż się cieszyć powinieneś — rzekł mu Jermoła — powiodło ci się nad moje spodziewanie; czego się znów chmurzysz moje dziecko?
Chłopak uściskał go w milczeniu.
— Ot co, ojcze — rzekł — polewa ta spać mi nie da.
— Polewa! znowu co nowego: a nam to na co? Garnki nasze i tak się dobrze dzięki Bogu sprzedają! Na polewane roboty innéj podobno gliny potrzeba, robota insza koło tego, zachód nowy: do czego sobie tém głowę suszyć?
— Ale bo to nie widziałeś ojcze, jaką cenę brał garncarz za polewane misy.... A jakie to harne!... malowane w liście różne i taki czyściejsze i mocniejsze... Ludzie mówią, że strawa się w to nie wjada i nie przechodzi, wymyć łatwiéj. Czemubyśmy, batku, i my nie mieli się nauczyć polewy?
— Ot! co ci się zachciewa — westchnął Jermoła ciężko, obawiając się zmiany, bo z dotychczasowéj doli był kontent. — Nie wiész dziecko, jak to rzecz trudna! Mnie już do nowego ciężko, tobie jeszcze zawczasu: gdy zechcesz, to się i późniéj nauczysz.
Radionek nic już nie odpowiedział, ukrył w sobie gorące pragnienie, ale polewy nie zapomniał, tylko dla spokoju starego już o niéj nie mówił.
Ale ojciec, który pragnął nad wszystko dziecku swojemu dogodzić, choć nie był pewien czy się uda, i dlatego nie łudził go nadzieją zawcześnie, aby na zawodzie nie cierpiał: nie omieszkał starania, i począł przemyślać o owéj nieszczęsnéj i kłopotliwéj polewie. A że u niego nic się nie działo bez kozaczychy, więc poszedł wieczorem do niéj na radę.
Tu także lat dziesiątek wielkie, choć powolne zrobił zmiany: wdowa podupadła na siłach, choć zawsze jeszcze trzymała się na czele swojego gospodarstwa; Horpyna już gdzieś we wsi była ekonomową o mil parę, i zacząwszy nosić szlafroczki i chustki na głowie, a nareszcie czepeczki i kapelusze, niebardzo się do matki przyznawała, chcąc trochę za szlachciankę uchodzić. Rzadko już przyjeżdżała do Popielni i to zawsze tylko z jakąś potrzebą; ale stara Harasynicha błogosławiła chwile ciężkie, gotową będąc do datku, byle się przez dni kilka córką i wnuczętami pocieszyć. Gdy się przyszło rozstawać, a nigdy jéj nawet dziecka zostawić nie chciano, kozaczycha upłakała się: siedziała potém dni kilka milcząca u pieca łzy łykając, ale i w tém dogadzając córce, wstydu jéj sobą robić nie chciała i nie jeździła do niéj. Ten stan ciągłego pragnienia i samotności zrobił kozaczychę smutniejszą niż dawniéj była: jedyną dla niéj pociechą stał się Jermoła, z którym o Horpynie mówić mogła, poskarżyć się i poboleć: on nawzajem naradzał się z nią o Radionku i bez niéj nie wziął się do niczego ważniejszego. Teraz téż, gdy się począł polewą zajmować, zaraz z nią do staréj przyjaciółki pospieszył, zostawiwszy Huluka i Radionka uprzątających coś koło warsztatu.
— No! a coście tam nowego przywieźli z jarmarku? — zapytała wdowa — nie było tam mojéj Horpyny?
— A była! rzekł Jermoła — O! ani jéj poznać, taka teraz pani: przyjechali parą końmi w półszorkach rzemiennych, wózkiem malowanym: kudy mene wedesz!! Stanęli w karczmie i kupowali coś po sklepach!
— A nie pytała się ona o mnie? — westchnęła stara.
— Owszem, owszem, jakże nie: kazała się kłaniać — podchwycił dworak — wołała mnie umyślnie do siebie, pogładziła pod brodę mego Radionka.
— A miała z sobą które z dzieci?
— Nie, żadnego....
To rozpytywanie nie miałoby końca, gdyby smutny wyraz twarzy przyjaciela nie uderzył kozaczychy.
— A co ty, nie słaby? — zapytała — coś tobie jest?
— Oj! odgadliście matko — zawołał siadając na ławie staruszek — mam znowu biédę....
— A no! to mi ją powiédzcie, poradzimy.
— Trudno! Mój chłopak, jakto gorączka a młode, najrzał na targu polewanego naczynia; teraz mu go z głowy nie wybić, zachciało się polewy!
— A co? nie mówiłam?
— Mówiliście?
— Jakże nie! Przypomnijcieno sobie, jak zaczął koniki lepić, i te garnuszeczki nie do rzeczy, w które ledwie półkwaterek włazi: zarazem prorokowała, że mu się poczekawszy polewy zachce.
— Otóż się tak i stało — rzekł Jermoła — ani teraz wyperswadować; ja go trochę pomiarkowałem, ale chciałoby się dziecku dogodzić, a nie wiem jak.
— No! to pójdziesz się polewie przypatrzéć.
— Moja matko, jabym to zrobił, ale czy potrafię? Garnek zlepić to inna rzecz, polewa trudniejsza daleko; bo to tam, słyszę, do niéj różne kramne rzeczy wchodzą: trzeba wiedziéć jak to smażyć.... Oczy mi nie służą: pamięć nie potemu — westchnął stary: — A! a takby się chciało dziecku dogodzić!
— Cóż zrobicie? — spytała kozaczycha.
— Sam nie wiem jeszcze: kupić nie kupić, potargować można — rzekł Jermoła — juściżby choć sprobować potrzeba.
— Byłam tego pewna — odpowiedziała stara z uśmiechem — jakbyście to wy potrafili oprzéć się w czém swojemu dziecku. Znam ja to, znam; to tak właśnie, jak ja z moją Horpyną: człowiek stęknie, ale musi robić co oni zechcą.... Pójdziesz gdzieś nieboraku za polewą.
— Juściż pójdę — westchnął Jermoła — alebym chciał, żeby dziecko o tém nie wiedziało. A nuż się tam nie uda? będzie go już korciało: za to jak się zrobi, o to będzie radość!
— Zupełnie tak jak ze mną — zawołała kozaczycha — słowo w słowo. O mój Boże! ja to znam; ale dokądże pójdziecie?
— A cóż? wezmę trochę grosza i pociągnę do tych garncarzy, co na targ polewę wywożą: za pieniądze mnie nauczą. Bylebym ja cokolwiek rzecz pokosztował, byleby się zresztą zgodzili. Jak ja nie potrafię, zaprowadzę malca: on to odrazu pojmie! Boję się tylko, żeby mnie nie przegnali.... A jak się tu do tego brać? przyjść z tém do nich żeby im chléb odbierać?
— Już to prawda, że nie z każdym tak pójdzie jak z Prokopem; ale nad syrotoju, Boh z kalitoju — dodała — jakoś to będzie.
— Takto i ja myślę — rzekł wstając Jermoła. — Ja jutro niby za inną sprawą pociągnę do miasteczka: moja kumo, miejcie oko na Radionka, żeby z Hulukiem razem nie zmalowali czego, bo gotowi popłynąć dziurawém czółnem, albo co!
— E! to chłopcy stateczne.
— Niczego, chwała Bogu, ale pałki szalone; jak im co do głowy zaświta, gotowi polecieć w las, pójść nad rzekę: uchowaj Boże jakiego nieszczęścia.
— Trudnoż mnie ich dopilnować.
— Ale najrzyjcie i przestrzeżcie.
Tak się starzy rozstali, a Jermoła powróciwszy do domu, zaraz chłopcu zapowiedział, że mu żydzi w miasteczku za garnki zawinili i kazali po jarmarku przyjść po pieniądze; że musi pójść długi odbiérać, więc może kilka dni zabawi, przestrzegając, żeby pod jego niebytność domu pilnowali i wzięli się do roboty, a rzece i lasom dali pokój.
— A to wy pieszkiem iść myślicie? — zapytał Radionek....
— A cóż? wszakci konno nie pojadę? — żartując odparł stary.
— Alebyście sobie wóz nająć mogli?
— E! pożal się Boże! Koni u nas we wsi nie ma prócz Chwedkowéj kobyły, któréj się nie doprosić; a wołami jechać, to lepiéj już iść piechotą. Przytém nogi zaklękają ustawicznie siedząc, trochę się człek rozprostuje.
Stary nie liczył lat swoich, a siedzeniu tylko przypisywał osłabienie nóg, które było skutkiem wieku. Żal mu było grosza wydać, bo od czasu jak się im cokolwiek lepiéj wiodło, składał dla Radionka co mógł, żeby na czarną godzinę nie zostawić go bez zapasu. Wolałby był z Chwedkiem pojechać, ale na to trzeba było wydatku, a dla siebie Jermoła był oszczędny.
Nie mógł go chłopak namówić, żeby furę najął; ale z wieczora cichaczem posłał Huluka na zwiady, czy kto nie jedzie do miasteczka, i za swój grosz tak najął wóz, żeby Chwedko nie powiadał, że jedzie najęty, ale darmo podwozi Jermołę, mając inną sprawę do miasteczka. Trafili szczęśliwie do Chwedka, że nie był zamówiony, a stary wziąwszy dwa złote, podjął się udawać i kłamać. Z wieczora już wszystko Radionek ułożył, a po powrocie Huluka ze wsi, przyszedł starego w rękę całując:
— Mój bat’ku — rzekł — tylko cośmy się spotkali z Chwedkiem; on jutro jedzie swoją kobyliną do miasteczka, nudno mu samemu, więc prosi się, żebyście z nim jechali: grosza nie dacie.
— Chwedko? gdzie? jak? — niedowierzająco spytał Jermoła, ściskając Radionka — ej, czy tylko nie bałamucisz, moje dziecko?
— Ale nie, poświadcież Huluk? — zawołał Radionek, który nad parobczakiem taką miał władzę, jaką zawsze daje wyższość umysłowa, połączona z sercem poczciwém.
— A jakże nie! — podchwycił chłopak gorąco. — Sam słyszałem jak prosił, żebyście się bez niego nie wyrywali, bo on tu jutro dodnia przed chatę zajedzie.
Jermoła pokiwał głową, myśląc już tylko, jak się daléj dostanie; ale rad był, że Chwedka mu złapali, i nóg nie namęczy: ucałował Radionka raz jeszcze i położył się spać, przemyśliwając o polewie.
Radionek milczący dumał o tém samém, a choć się nie odzywał, żeby starego nie męczyć, wciąż mu chodziło po głowie, jakiebyto on dzbanki i misy robił, jakby je ślicznie malował zielono, czerwono, czarno, biało i żółto, gdyby tylko umiał. Usiłował odgadnąć jaka w tém tajemnica być mogła; ale biédnemu dziecku bez żadnéj skazówki niepodobieństwem było wpaść na tor jakiś: wzdychał tylko i biedził się.






Nazajutrz raniuchno, na dzień się zabierało gorący, i od świtu straszliwie wypogodzone było niebo, co zawsze zapowiada niepogodę; nad lasami nawet białe maluczkie obłoczki polatując, zwiastowały zebrać się na wieczór mającą burzę: słońce piekło, wiatru ani powiewu. Chwedko słownie przystawił się ze swoim wozem i szkapą, i co lepiéj, umiał Radionkowi dochować tajemnicy. Wszedł do chaty oznajmić się i fajkę zapalić, powołując Jermołę, jakby z łaski zajechał, i narzekając na tę podróż.
— No kumie, a prędko? Wybierajcieno się: we dwóch nam będzie weseléj: Licho mi nadało interesa do miasteczka, a tu skwar, a tu ogniem pali.... Co to będzie o południu! trzeba pospieszać! Siadajcieno, siadajcie, nie marudźcie.
Jermoła pokryjomu tylko wziął z groszem węzełek zanadrę, zapalił lulkę i już był gotów.
— Jedziemy kumie.
Starzy przyjaciele umieścili się oba w półkoszku na wiązce siana, i dereszowata Chwedkowa kobyła zaprzężona w chomąto i duhę prostą, obejrzawszy się na swojego pana, wolno ruszyła drogą przez wioskę.
W tém życiu naszego ludu, stworzenia, które są mu pomocą, składają razem niejako towarzystwo jego: owieczka, koza, krówka, byczek, koń, nawet gęś i kura sąto wszystko przyjaciele serdeczni, druhowie: ileto po każdém z nich płaczu, choć z niemi ile kłopotu! Po przyjacielsku gniewają się na siebie, biją, kłócą, przeklinają, ale niechże bydlątko zachoruje lub broń Boże zdechnie, ile łez, jakie tam żale! Chwedkowa dereszowata, o któréj tu nareszcie wspomnieć muszę, bo na to ze wszech miar zasługuje, należała do tych istot wybranych, z któremi życie jest ciężkie, ale bez których obejść się nie można. Wielkich przymiotów i wad ogromnych, stanowiła bogactwo swego pana, jego utrapienie i pociechę, a w życiu jego niezmiernie ważną odegrywała rolę. Naprzód w téj wsi poleskiéj, jak inne tego rodzaju prawie całkiem obrabiającéj rolę wołami, była niemal jedynaczką; znano ją, szanowano powszechnie i na niéj opierały się wszystkie przyspieszone posyłki, do których najmowano Chwedka nieustannie. Zarabiał nią stary w rok najmniéj jakie trzysta złotych, tojest trzykroć więcéj niż dereszowata warta była, jeżdżąc do miasteczka z posyłkami, najmując się z żydkami i t. p. Woły woziły belki z lasu i odrabiały z chaty pańszczyznę, a sam Chwedko utrzymywał się całkiem z téj klaczy. Wyżywienie jéj niewiele go kosztowało, w lecie bowiem nie znała nic prócz zielonéj paszy podróżnéj, a zimą, zgoniny, sieczka, plewy, garść siana, rzadki garniec owsa wystarczały wstrzemięźliwéj z musu chudzinie. Niezbyt rosła, stara jak świat, bezdzietna zawsze, zdrowa i niezmiernie wytrwała, do pociągu silna: dereszowata miała moc charakteru i grzbietu nadzwyczajną. Maleńkim kłusikiem, w miarę obładowana, ciągnęła byle jéj nie pokazywać batoga; uderzona, stawała, i naówczas żadna siła ludzka ruszyć jéj z miejsca nie mogła. Chwedko téż dla proporcyi jako insignia nosił batóg, bo znów żaden wieśniak bez niego z domu nie wyjedzie; ale go nigdy kobyle nie pokazywał, a jeśli podpiwszy ćwiknął nieostrożnie, pewnie za to pół godziny w miejscu pokutować musiał. Instynkt dereszowatéj długiém nabyty doświadczeniem był nieomylny: wiedziała dokąd pan jechał, wiozła go, kierowała, omijała kałuże, wybierała drogę, zatrzymywała się gdzie było potrzeba z trafnością podziwienia godną, choć lejce jak batog, były tylko dla oka, i całkiem się z nią stawały bezużyteczne. Chwedko rozmawiał z nią jak z człowiekiem, przybierając tylko pewien głos donośniejszy, który klacz zaraz brała do siebie; swarzył się z nią, chwalił, pochlebiał, zachęcał, obiecywał, a o niéj tak rozprawiać lubił, dzieje jéj i czyny opowiadać, że w przysłowie poszła po wsi Chwedkowa kobyła. Gdy kto co nazbyt często powtarzał, śmiano się z niego, mówiąc: O! o! Chwedkowa kobyła!
Wywdzięczając się mu, dereszowata nikogo téż znać nie chciała prócz niego, i obcy człowiek nie miał do niéj przystępu, tak była złośliwa i uparta: jeden Chwedko mógł sobie z nią dać rady. We wsi znali ją tak wszyscy, jak kozę Jermoły dawniéj, póki nie zdechła; jak gniadosza Hudnego i srokatą krowę Szmulowéj. Typ naszego konia wiejskiego: niepozorna, mała, grubo-płaska, koścista, z nogami grubawemi, ale dobrze zbudowanemi, na zębach z przywileju wrześniaków zawsze siódmy rok pokazująca: dereszowata z początku każdéj podróży nalegała na jednę nogę, ale ta ułoga ją mijała, gdy się nieco rozeszła i rozgrzała. Łeb miała dosyć duży, jedno oko nieco przybolałe, sierć miejscami powydrapywaną, bo się tarła w stajence o chruścianą ścianę, grzywę i ogon potrosze straciła, trzechby groszy za nią nie dał spojrzawszy: ale niejeden dobrze pasiony szkapa, z pozoru piękny, nie sprostałby jéj w wytrwałości. Cały dzień mogła nic nie jeść i żyć tylko napojem, bo żydzi i chłopi po sześć razy konie poją, pewni, że to poczęści zastąpi owies, którego szczędzą. Głód był dla niéj pospolitą rzeczą: na noc zaspakajała się trochą siana i garścią zgonin, nie przebierała w jadle, nie potrzebowała podściołu, trawę gryzła gdzie już tak było czarno, że zdaje się, iżby i gęś nie pożywiła się: skrzywdzić się jednak nie dała.
Zwąchawszy worek z owsem pewnie go odwiązała i wyjadła, odgryść się z oboroti potrafiła czując w tém korzyść lub wygódkę; cudzemu koniowi odebrała zawsze obrok choćby się o niego pokąsać przyszło, a obronić się czy psu, czy ludziom umiała nietylko kopytami, ale i zębami. Obcy musiał bardzo do niéj przystępować ostrożnie, gdyż na wszelki wypadek zawsze nieznajomego częstowała wierzgnieniem. Nieoszacowane to stworzenie, wedle najumiarkowańszéj rachuby, służyło Chwedkowi lat już ze dwadzieścia, a pewnie nie późniéj piątego roku było do zaprzęgu wzięte; dotąd jednak, prócz trochy początkowéj astmy, nie miała innego defektu.
Usiadłszy na wozie, pozapalawszy fajki, Chwedko i Jermoła niezważając już wcale na dereszowatą, która wzięła na siebie pokierowanie podróżą, poczęli gawędzić swobodnie.
— A pamiętacie, kumie, jakto ja wam kozę kupował? — rzekł stary śmiejąc się — hę! Szmul jeszcze mi to dodziśdnia pamięta.
— Bóg ci zapłać, Chwedku, ślicznie się nam udało; choć koza zdechła, ale mi dziecko wyżywiła.
— Niech Bóg szczęści, śliczny chłopak.
— Aż pociecha patrzéć, gdyby jagoda! A! a! co to za chłopiec — dodał Jermoła — rokby o nim potrzeba gadać, żeby wypowiedziéć, jakie to poczciwe, rozumne, i śliczne, i roztropne....
— Jak moja kobyła — dorzucił Chwedko — nie porównywając: co to za skarb dereszowata! A nu! wiu! staruszko! wiu, gołąbko! wiu, het!... A wy się na starość wyprowadzili na garncarza?....
— Ha! potrzebać było dać chléb dziecku.
— Zapewne.... Ale czyto myślicie, że się o niego rodzice nie upomną do końca?
— A któżby się śmiał upomniéć? — zawołał niespokojnie Jermoła — a na cóżby go rzucali, żeby się potém dopominać?
— Ta! to się różnie trafia — odparł Chwedko — bywa i tak, że rodzice się wyrzekną nazawsze; ale bywa, że potém przyjdą i powiedzą: oddaj nam nasze.
Jermoła aż się wzdrygnął.
— A jakie ono ich? — krzyknął — a coto? przecież go rzucili nieboraka precz! A kto go hodował, harował, pracował i chuchał? Więcéj on dziś mój niż ich....
— Myślicie? ja to tam nie wiem — rzekł Chwedko — ale tak sobie kmetuję różnie.... A powiedzieliście malcowi jak do was przyszedł?
— Nie robiłem z tego tajemnicy — odparł Jermoła — zresztą i ludzie i cała wieś wié o tém, byliby bezemnie dziecku wyśpiewali: na co było taić? Zarazem mu całą rzecz jak była wypowiedział, skoro do rozumu przyszedł: ale chłopak mówi, że gdyby się teraz i opatrzyli rodzice, on już mnie nie porzuci.
— Dobre dziecko.
— Złoty chłopiec, sokół, mój Radionek.
— E! powiedzcieno mi, po co wy do miasteczka jedziecie? — zagadnął po chwili Chwedko.
— A prawdę wam powiedziéć? — rzekł Jermoła.
— Jużciż: a cobyście mieli zmyślać?
— No, to ja nie do miasteczka jadę, a daléj....
— Ot to! a chłopiec wasz mówił, że jedziecie długi u żydów odbierać?
— Takemto ja przed nim pobałamucił..... ale to co innego.
I tu Jermoła z westchnieniem opowiedział staremu historyą polewy, a Chwedko splunął ruszając ramionami.
— At! zachciało się dziecku kafli z pieca! Kiedy wam dobrze, trzymalibyście się tego co jest, a nie szukali lepiéj: czasem, kumie, zbyteczna mądrość to także głupstwo. Robicie proste garnki, na to macie kupców codzień: lada żebrak bez was sobie jadła nie uwarzy, najuboższy potrzebuje garnka. Z polewą to już inna rzecz: we wsi niewiele jéj kto weźmie, musicie do miasteczka. Żydzi od was będą szachrować, na targu sprzedaż licha: to całkiem co innego.
— Ale się chłopcu zachciało....
— Zobaczycie, że to nicpotém....
— A no: a cóż robić?
— Jeszczeż mniejsza o to, dla proby nie zginiecie; ale czy myślicie, że ci garncarze od polewy tak się rublem skuszą, że wam swój sekret wydadzą?
— A ja i dobrze zapłacę.
— Wszystko oni nie głupi za szeląg przedać złotówkę, wiedząc, że im chléb z gęby odbierzecie: boć dla zabawki tego nie będziecie robić.
Jermoła posmutniał i opuścił głowę.
— Wiemci to ja — rzekł — ale kiedy pan Bóg raz pomógł, nie opuści i do końca. Źle było z Prokopem, gliny téj anim wiedział gdzie szukać; a ot, znalazło się i pokleiło, i poszło: to i tu jakoś będzie.
Jakoś to będzie jest ostatecznym ludu argumentem, gdzie innych braknie: wszystko się na tém kończy, w tém jakoś jest wiara w Opatrzność i pośrednictwo Boże.
Wtém dereszowata, która była przywykła trochę siana przegryzać zawsze przed karczemką, na trzeciéj części drogi do miasteczka, położoną w lesie u granicy dwóch posiadłości, stanęła sama. Chwedko regularnie wypijał tu kieliszek wódki i fajkę sobie zapalał.
Zawstydziło go to jednak nieco, że bez jego pozwolenia zatrzymała się dereszowata; nie śmiał tak bez racyi pójść na porcyą, ale zsiadł z wozu i siano kobyle podrzucił.
— Ale parzy! — rzekł wytrząsając lulkę powoli.
— Jak ukropem....
— Możebyście poszli pod dach, a ja się wódki napiję, bo czegoś po żołądku kręci.
— A skwar?
— E! nie! wódka ochłodzi.
— No, to pij zdrów, ja zapłacę — rzekł Jermoła złażąc z wozu.
Karczemka, o któréj mowa, była jedną z tych jamek żydowskich, w których oni czatują na biédną chłopka duszę. Nie kryła się nawet z tém, że wódką żyła: zajazdu przy niéj nie było, mała, odrapana z tynków, krzywa, w ziemię wsiadła, placykiem tylko obszernym, który przed nią był wydeptany, świadczyła jak była uczęszczaną.
Miejsce to u krzyżujących się trzech dróg, wśród zarośli dębowych i krzaków olszyny szeroko wyjeżdżone wozami, dla oka badacza mieściło w sobie całą historyą Dubówki (tak się nazywała owa gospoda w gąszczach postawiona). Słomy, siana, łupin, ziarnek, resztek biesiady, skorup od jaj i czerepów pełno było dokoła, nie licząc śladów pobytu licznych furmanek, które się zatrzymywały przed Ickiem często dłużéj, niżeli chciały. Temi resztkami siana, słomy, plewy i czasem ziarna, tuczyła się krowa i kilka kóz żydowskich, wyuczonych doskonale złodziejstwa, bo ledwie się pokazał wóz, już pewnie jedno z tych stworzeń z tyłu cichaczem przykradło się do niego wyciągać pożywienie; a próżno je odpędzano batogiem, bo na stuknięcie drzwi odbiegały, ale w chwilę powracały z uporem głodu i łakomstwa. Starzy gospodarze dobrze znający miejscowość, nigdy wozu nie zostawiali przed karczemką, żeby na nim żony lub dziecka z biczem nie posadzili, dla odpędzenia napastników. A takieto było przebiegłe, że byleby się dzieciak zapatrzył lub baba zdrzémnęła, pewnie koza z tyłu się spiąwszy szkodę zrobiła.
Icek, miejscowy gospodarz, był żydek najlichszego rodzaju: rudy, kulawy, głupi, ale po głupiemu chytry, a zły najobrzydliwszym sposobem. Oszukiwał bezwstydnie, niekiedy aż do bójek przychodząc z chłopami, a zawsze guzy potém swoje umiejąc zamienić na gotowy grosz, i pobity czy bijący kierował tak, że mu się fatyga musiała opłacić.
Jak on tam żył w téj ciągłéj wrzawie dnia i nocy, w boju i pracy nieustannéj, nigdy prawie drzwi nie mogąc zamknąć i spać się nie kładąc chyba nadedniem na ławie: to należy do niezbadanych tajemnic, których rozwikłania zbyt szczegółowego psycho i fizyologicznego wymagałoby rozbioru.
Icek znał cały świat i wiedział naturę nietylko pojedyńczych ludzi, a częstych swych gości, ale nawet gromad sąsiednich. Z góry gdy zajeżdżały furmanki, umiał się na ich przyjęcie przygotować uśmiechem, kułakiem, pokorą lub miną nadętą. Popielańscy — mówił — to wszystko wielkie panowie: bez cebuli lub czosnku nie zakąsają, każdy prawie kugla kupi. Z Małyczek to majstry i pijaki, z Wierzbna to cyganie, a z Jurków złodzieje....
Głowę tylko Chwedkowéj kobyły zobaczywszy przez okno, poznał zaraz żyd kto jedzie; a że pusto było w karczemce, wyszedł na próg:
— Aj! gwałt — rzekł wyciągając się — Chwedko znowu do miasteczka; co ty tak bardzo je polubił? A! i stary garncarz; a to dziś nie targ, pewnie jaka okazya.
— Aha! okazya!
— A tymczasem dajno dobréj wódki.
— Co to jest dobréj? — ofuknął się Icek — alboto kiedy u mnie zła była? A waj! albo u waszego Morejne Szmula jest kiedy taka, jak moja: on połowę wody leje.
— Jużto prawda, że u Icka sprawiedliwa szumówka — rzekł Chwedko spluwając.
— Teraz taka, że na okoliczność nie ma podobnéj! Proszęno pokosztować; tylko panowie taką piją! Starka, dwuletnia, kupiona w Bębnowie. Drogo kosztuje, ale ja lubię recht.... u mnie tak.
Tak rozprawiając weszli do izby, do któréj wpadało się z progu jak do lochu, bo budynek był osiadł znacznie, sufit wisiał nad głowami, a tok zastępujący podłogę wrył się tak głęboko, że okna leżały na przyzbie. To położenie starego karczmiska, wzgórek przed nią, na którym fury stawały, brak ganku i spływ wody ku niéj, sprawiały, że u wnijścia wewnątrz stała wiekuista kałuża, przez którą przechodziło się po cegłach. Kaczki i gęsi żydowskie swobodnie się w niéj pluskały, a znajomi goście zgiąwszy się dla nizkich drzwi, z uwagą przebierali się przez to morze czarne, aby się po kostki nie zamoczyć. Żyd nigdy nie pomyślał o zaradzeniu téj niedogodności. W czasie wielkiéj posuchy trafiło się wszakże, że kałuża gęstniała i przerabiała się na zsiadłe błoto; ale świeżo po deszczu, zajmowała połowę izby. Icek nie znajdował, żeby to co do życia przeszkadzało.
W izbie oprócz Ickowéj saméj, strasznéj baby, rozmamanéj i brudnéj, sześciorga dzieci różnego kalibru, sługi, kilka kóz, kur i gęsi, nie było przybylców; jakiś tylko kapotowy na ławie siadłszy, głowę na stole położył i drzémał. Wchodząc Chwedko opsnął się z cegły wśród kałuży, pośliznął, plusnął w wodę i krzyknął przekleństwem; a ów obcy się przebudził.
Zakrawał on nieco na mieszczanina, miarkując po kapocie wyszywanéj z klapami, zielonym pasie, wysokiéj czapce i kiju kutym, który przy nim wraz z węzełkiem leżał. Młody, najwięcéj trzydziesto-letni mężczyzna, twarzy rumianéj, wzrostu wysokiego, znać nie zaznał biédy, bo mu z oczu patrzała hulanka; nawet i teraz Ickową wódką z Bębnową podpił widać sobie, bo ledwie głowę podniósłszy, zaśpiewał:

„Oj budesz ty moja“...

A gdy Chwedko topić się począł w kałuży, dodał:
— Gwałt! ratujcie! Popielańcy się topią!
Rozśmiał się Icek i drudzy, a rezolutny chłopak podparłszy się w boki, wpatrywać się począł w przybyłych.
— A zkądżeto nas znacie, żeśmy Popielańcy — zapytał Jermoła.
— O! wa! wielka sztuka: wszyscy Popielańcy poznaczeni!
— Czemże? krzyżami na plecach?
— A to nie wiecie — odparł parobek — że wam krawcy wasi inaczéj kaptury szyją, jak gdzieindziéj na świecie?
W istocie tak było, że z dawien dawna, we wsi téj inny był krój sukmany na plecach, o czém zapomnieli Jermoła i Chwedko; ale i oni jak inni pilnowali w tém święcie zwyczaju, i żadenby innéj siermięgi nie kupił i nie nosił, krom tak uszytéj, jak dziadowie używali.
— A wyto zkąd? — spytał Chwedko parobka.
— Z za siódmego morza, z za siódméj rzeki, z siódméj ziemi! — odparł wesoły hulaka.
— No! no! to i tam widać Popielańców znają.... Bez żartu, panie bracie, zkąd Pan Bóg prowadzi?
— Z Mrozowicy.
Byłato wielka osada szlachty czynszowéj, w któréj właśnie owi mieszkali garncarze, do których wybrał się Jermoła; tego aż tknęło coś, gdy nazwisko miejsca usłyszał.
— Z Mrozowicy? a dokąd? jeśli spytać wolno?
— W świat, gdzie oczy poniosą.
— O! to daleko!
— A cóż? już mi się unudziło nogi podkuliwszy na miejscu siedzieć: idę daléj biédy szukać....
— Na co jéj szukać? — rzekł Chwedko — ona i sama przychodzi.
— Alboto się jéj zlęknę! poborykamy się! — rzekł parobek.
— Czy nie krawiec? — spytał Jermoła — kiedyście się tak na naszych świtach poznali?
— A czemu nie? może i krawiec, — wesoło odparł rozpierając się Mrozowiczanin — zapytajcie czém ja nie byłem: byłem gospodarzem, byłem kowalem, byłem cieślą, byłem krawcem, byłem tkaczem, muzykusem i szewcem.... Tfu! Wszystko to kiepstwo! Ot! będę sobie panem!
— Tak myślicie? to najlepiéj podobno — rzekł śmiejąc się Chwedko. — A! bodaj cię kołtunie! bodaj cię! Kłaniam się jaśnie panu! — i czapką do ziemi się pokłonił.
— Coś mi się widzi — przerwał Jemioła — że wy, coście już wszystkiém byli, to niedługo i panem pobędziecie: i to się wam naprzykrzy.
— A no! to sę zostanę dziadem: i to dobry stan, mnie wszystko jedno — rzekł chłopak i począł śpiewać:

„Kij u meni bratom.
Torba meni żinka...“

— To jakiś wesoły chłopiec — mruknął Jermoła — ale dobrze mi się trafia w sam czas; nim dereszowata zjé siano, a Chwedko wódkę przekąsi cebulą z chlebem, dowiem się od niego cokolwiek o Mrozowicy. — E! bracie — rzekł zbliżając się do parobka — nie napijesz się wódki?
— Aby za cudze pieniądze, czemu nie! Cygan dla przyjaźni dał się powiesić!
— Dajcieno Icku, tylko téj, co z Bębnowa....
— Dawaj Icku, niewiaro, słyszysz! — wtorował Mrozowiczanin.
— Bo to ja do Mrozowicy jadę umyślnie — rzekł zbliżając się i na ławie siadając Jermoła.
— A! a! weźcież ze dwa kije, i pozaszywajcie kieszenie, bo tam rozbójnicy i złodzieje....
— A! co gadacie?
— Zapytajcie tych, co tam byli: żywéj duszy poczciwéj.
— A garncarze?
— A, to najgorsze paskudztwo.
— Patrzcie, a tom się dobrze wybrał.
— A po co?
— Długoby gadać, a mało słuchać.
— I nie ma po co jechać — rzekł chłopak — chcecie co kupić popękanego, to ruszajcie.
— Ale gdzietam, mnie nie o to chodzi...
— Powiedźcież o co?
— Ale bo to... — skrobiąc się po głowie wybąknął Jermoła.
Chwedko, który się wódką dobrze pokrzepił, przerwał mowę i postanowił służyć za tłumacza. Trzeźwy z podpiłym ciężko się zrozumieją, ale podchmielony z pijanym doskonale i łatwo.
— Bo to widzicie — szepnął na ucho parobkowi — Jermoła oto... niby garncarz.... widzicie! O! ale nie od polewy! O! a jemu się zachciało nauczyć polewy! o!
— Tfu! a po cóż jemu z tém do Mrozowicy...
— A gdzież jéj będzie szukał?
— Ja go nauczę... Co da?
Jermoła i Chwedko posłupieli i popatrzyli na siebie.
— Bałamucicie! albo to wy i garncarzem byli?
— Otóżto że i syn garncarza jestem, i polewę umiém, bo koło tego robiłem lat sześć; ale to głupie rzemiosło, mnie się go nie chciało — odparł Mrozowiczanin: — smaruj się w glinie, paskudź się w tych zacierkach, piecz się w ogniu! Plunąłem i porzuciłem, ale choć i teraz dlatego pomagałem panu Marcinowi, i znam się dobrze na polewie, choćby jakiéj, choćby jakiego koloru... A u mnie taka wychodzi czysta, jak szkło.
— Pewnie?
— A no, to probę wam dam.
Jermoła aż się rozśmiał.
— Co chcesz?
— Co dasz?
Icko słysząc targ a nie zrozumiawszy o co chodzi, wpadł nagle między nich, myśląc, że się co sprzedaje: wścibił nosa i stanął osłupiawszy, bojąc się, żeby mu okazya jaka zysku nie uciekła.
— Co to wy targujecie? — szepnął.
— Kota w worku — odparł chłopak...
— Nu! co to kota gadać! co to kota gadać! — obruszył się gospodarz — co to jest? ja kupię!
— O polewę się targują! — dodał Chwedko.
Żyd nie zrozumiał jeszcze, ruszył ramionami i odszedł na kilka kroków, pilnując daléj z pod pieca i targu, i mohoryczu.
Targ w targ, stanęło na pięciu rublach gotówką. Przybito ręce, zapito wódką bębnowską, i Jermoła już począł się nazad wybierać do wsi z Mrozowiczaninem.
— No! to i ja już do miasteczka dziś nie pojadę! — wybąknął namyślając się Chwedko — i tak pewnieby mnie deszcz schlustał.
Siedli tedy na wóz z Siepakiem (tak się nazywał) we trojgu, i zawrócili nazad do Popielni z wielkim gniewem Icka, który całego interesu zrozumiéć nie mógł, a czuł pod nim jakieś niedostępne dla siebie pieniądze.
Tak tedy i polewa przyjechała do Popielni, a Jermoła znowu za nią Bogu jak za cud dziękował.






Było już około południa, bo się i w karczmie i po drodze nie spiesząc zamarudziło, gdy nasi podróżni namówiwszy dereszowatę do zawrotu, nazad do wsi ściągnęli i stanęli z Siepakiem przed drzwiami staréj karczmy. W progu zastali Radionka nad kołem toczącego olbrzymią hładyszę, i Huluka, który mu pomagał, wesoło z nim rozmawiającego.
Zobaczywszy ojca, dzieciak zdziwiony i przestraszony zarazem, porwał mu się pomagać.
— A co to ojcze? czy się wam co w drodze nie zrobiło, że tak prędko powracacie?
— Nic, moje dziecko, nic, owszem zdybaliśmy tego oto poczciwego chłopaka, który był przy garncarzach w Mrozowicy, i ofiaruje się nas polewy nauczyć.
Radionek z krzykiem podskoczył.
— Czyż to być może?
— Ot tak! jak mnie żywego widzicie! — zawołał Siepak — i rad jestem, że moim kochanym Mrozowiczanom figla wypłatam, bo mi łotry kością w gardle siedli....

Ja tobi ne brat... ty meni ne swat,
Ne wertajsia wże nazad...

Począł śpiewać wziąwszy się w boki, i wyskoczywszy z wozu nuż się przyglądać z miną znawcy przyrządom garncarskim; ale znać w nim było wiejskiego próżniaka, który na wszystko rad z góry patrzéć i śmiać się z każdéj rzeczy. Przybór prostego zduna wydał mu się taką lichotą, tak ramionami ruszał, a brał się za boki oglądając go, że Jermoła i Radionek niezmiernie posmutnieli. Siepak gorzko się odzywał o ich wyrobach, nie miał ich za śmieci: podrzucał, tłukł, i rozparłszy się zaraz na ławie, począł z góry wychwalać co sam robił i mógł dokazać.
Nie podobało się to Jermole, który znał się na ludziach, ale ścierpiał próżniackie wychwałki Siepaka, w nadziei, że coś od niego skorzysta, choć z mowy coraz mniéj miał w nim ufności.
Tymczasem Mrozowiczanin kazał sobie wódki postawić, słoninkę przypiekać, położył się spać, a na wieczór poszedł do karczmy.
Nazajutrz trzeba było do miasteczka po glejtę, po inne farby i ingredyencye do polewy potrzebne, gdy Radionek pod kierunkiem wciąż wyśpiewującego Siepaka robił według jego wskazówki potrzebne pod polewę naczynia. Gdy przyszło w ostatku do roboty, Siepak nad wszelkie spodziewanie okazał się zręczny, i tém niemniéj zadziwił jak samochwalstwem swojém; ale ledwie pół godziny wytrwał w chacie, do karczmy uciekł, gdzie muzykę najął, pół wsi sprowadził i wódki wiadro postawiwszy, hulankę na dobre rozpoczął.
Wieczorem późnym pijaniuteńkiego Siepaka dwóch niemniéj od niego napiłych parobków przyprowadzili śpiewając, i położyli podedrzwiami Jermoły. Huluk i Radionek z politowaniem poglądali na niego.
Nierychło jakoś przyszło nareszcie do proby stanowczéj, ale nim się na to zebrało, pojętny wychowaniec Jermoły, z kilku wskazówek, ze słów, z roboty czeladnika tyle skorzystał a raczéj domyślił się, że przygotowawcze czynności już mu nie były obce. Tak samo poszło i z resztą: dość dla niego było kilku wiadomostek, opowiedzenia sposobu, wprowadzenie na drogę, a młode pojęcie dopełniało, czego brakło w nauczycielu. Rad był go się pozbyć Jermoła z domu, bo się lękał wpływu szkodliwego na Radionka, który z ciekawością dziecięcą poglądał na szaleńca; ale on dlań był przez los wyznaczoną istotą, dla obrzydzenia rodzaju życia, którego całą czczość widać było przez samo nieustanne powtarzanie i nagromadzanie przyjemności. Siepak zaprawdę ciekawy typ stanowił, typ jaki w całéj naiwności często powtarza się u ludu: zdatny, pojętny, zręczny, roztropny, przerzucał pracą i zabawą, zrażając się piérwszą, a nie mogąc drugiéj nasycić.
Czasem znowu dnie całe złamany hulanką wrzącą, spędzał leżąc do góry brzuchem na sianie, śpiewając na całe gardło i wzdychając piersiami całemi, jakby za chwilę miał skonać. Przez godzinę jakąś gotów był pracować zajadle: i ręka, która mu z początku drżała, niesłuchając go, w krótkim czasie nabywała wprawy zdumiewającéj; ale zaledwie ją uzyskał, lekceważąc zniechęcał się, rzucał wszystko, czepiał się piérwszego przechodzącego, poczynał żartobliwą rozmowę i szedł najczęściéj do karczmy, gdzie połowa życia jego za stołem schodziła.
Ledwie Radionek począł pod jego kierunkiem polewaną robotę, która się dosyć udawała, po kilku próbkach, Siepak którego już znudził pobyt w Popielni, Jermoła, karczma i spokojność jaka tu panowała; nieznajdując sobie towarzyszów do zabawy, upomniawszy się o resztę należnéj zapłaty, z nią razem przeniósł się do Szmula, gdzie trzy dni trwała pijatyka i muzyka szalona, a na czwartym wziąwszy tłumoczek z kijem na plecy, nie pożegnawszy się z nikim i nie dawszy dobrego słowa, powlókł się daléj z wielkim żalem szynkarki i kilku towarzyszów hulanki, którzy kosztem jego codzień miłe pędzili wieczory.
Tyle go i widziano w Popielni.
Spokój na chwilę zmącony wrócił do staréj gospody Jermoły, Radionek wziął się gorąco do roboty, i zrazu chciał już wszystko tylko polewane robić, ale go stary opamiętał.
— Pamiętaj — rzekł — że to niedosyć zrobić, trzeba jeszcze sprzedać, żebyśmy mieli co jeść; niewiadomo jak nam pójdzie targ: jeśli nie zechcą naszych mis i dzbanów, lub zmuszą nas do sprzedawania ich po lichéj cenie, to choć cokolwiek kosztu powróci się z prostych garnków, które dotąd doskonale nam kupują. Kto to wié jak się uda z polewą, a porzuciwszy nasze garnki, nauczymy ludzi szukać ich gdzieindziéj.
Tym sposobem namówił jakoś Jermoła gorącego chłopca, że nawpół rozdzielił robotę. Dotąd szło im bardzo dobrze, obawiał się więc, by ta zmiana nie pogorszyła położenia; a Radionek tak pragnął nowości i rachować nie umiał, że dla niego bojaźń ojca zdawała się urojonym postrachem. Tymczasem u ludu naszego nic się w istocie odrazu nie przyjmuje: powoli i ostrożnie potrzeba z najmniejszą nowostką, bo silnie się on trzyma instynktem konserwacyjnym przy zwyczajach starych, nawet w najmniejszych rzeczach.
Pokazało się to zaraz po wypaleniu piérwszych pieców z prostém naczyniem i polewą. Nadchodził wielki prażnik i targ w miasteczku, zapas został przygotowany. Chwedkowa kobyła najęta; wóz naładowano starannie, i wyjechawszy z północy z Popielni, nadedniem stanęli w miasteczku Radionek z Jermołą. Mieli oni zwyczaj rozkładać się z towarem zawsze w jedném miejscu pod okapem głównego żydowskiego zajazdu, gdzie już do nich jak w dym szli kupujący po garnki, i cały dzień do nocy szła sprzedaż ogromnie, tak, że na nią ledwie we dwóch można było wystarczyć. Rozpakowali się i teraz w zwykłym kącie garncarze nasi, dzieląc swój sklep na dwie połowy: robotę prostą i polewaną. Radionek oczekiwał na kupujących z nadzieją, Jermoła z obawą. Jak dzień poczęli się schodzić, ale kto tylko przyszedł, zawracał się do garnków. Napróżno podstawiano mu polewę, zniżając jéj cenę: gospodynie kiwały głowami nic nie mówiąc, inni otwarcie przyznawali się, że wolą się zasposobić u mrozowickich garncarzy. Nałóg przemagał, i ani piękność wyrobów, ani przystępne ich ceny nie pociągały: pokazywano przymioty, przekonywano o dobroci; niedowierzająco przyjmowali to ludzie i szli, gdzie chodzić przywykli. Radionek płakał pocichu, a stary sam go teraz pocieszał wmawiając, że tak być musi z początku, że trzeba zrazu przecierpiéć i umieć czekać.
Nad wieczór trochę się polewy sprzedało nieznajomym, a garnków zabrakło. Zostało dużo niezbytego, a żyd za pół ceny zakupił to do klatki, bo się już Jermoła nazad wozić nie chciał z towarem.
Obrachowawszy, pokazała się strata.... Posmutniało dziecko; przez całą drogę stary pocieszał je jak umiał, przysposobiając tém małém niepowodzeniem do większych życia zawodów, które ani odwagi, ani nadziei łamać w człowieku nie powinny.






Odmalowaliśmy już troskliwie to życie biédnych ludzi, i najważniejsze w niém wypadki, jakiemi były: zmiany w pracy, ukazanie się nowych postaci, maluczkie polepszenie bytu. Dni ich płynęły tak jednostajnie, ale szczęśliwie: przynajmniéj Radionek nie pojmował nic lepszego nad to, co miał. Ojciec go kochał i dogadzał mu, wiodło się im, było się czém zabawić, a przyszłość się uśmiechała.
Niekiedy tylko zamyślone chłopię siadało w progu i osmutniałe patrzało kędyś na wody Horynia, na lasy i pola, płacąc chwilą tęsknoty dług nieodgadnionym pragnieniom, palącym człowieka całe życie. Naówczas przychodziły mu na pamięć szczegóły opowiadane przez ojca tylokrotnie o znalezieniu go pod dębami, o tajemniczém jego pochodzeniu, i dziwném przeznaczeniu, które go nie wiedziéć zkąd rzuciło w objęcia poczciwego starca. Nie pojmował dlaczego się wyrzeczono, czemu o nim zapomniano; coś mu mówiło, że się ktoś o niego upomni: niekiedy przysłuchiwał się ciszy, jakby w niéj tętniło już przybycie oczekiwanych, strasznych, nieznajomych gości.
Różnie mu malowała wyobraźnia nieznanych rodziców; ale wspomniawszy poczciwego starego Jermołę, rozstanie się z nim, osamotnienie któreby go zabiło: Radionek płacząc postanawiał nigdy go nie porzucić. Jak w każdym budziła się i w nim chętka nowych losów; ale czuł, że powierzchownie zyskując na nich, musiałby coś ze szczęścia prawdziwego utracić. Gdzieżby mu lepiéj być mogło? gdzie swobodniéj? Pracował ile chciał, zmieniał zajęcie, a nigdy stary nie ofuknął się nawet na niego; prawda, że zrazu tak go wychował, by dobrém słowem prowadzić, i groza była dlań środkiem niepotrzebnym. Starzec trochę się dziecinił dla Radionka, dziécię usiłowało dźwignąć się do jego dojrzałości: dzielili się latami jak wszystkiém.
Wśród tego błogiego spokoju, w którym powoli zapominano o mogącéj zagrażać zmianie, dni sobie płynęły niezmącone niczém, gdy jednego wieczora Chwedko powracający z Małyczek mimo staréj karczmy, bo na drodze, którą zwykle jeżdżono, mostek się był popsuł i musiano go tędy objeżdżać, wstąpił fajkę zapalić do Jermoły. Dereszowata nieprzywykła do téj objażdżki niechętnie wprawdzie stanęła, czując już chatę blizko, ale się jakoś dała zatrzymać.
Stary garncarz i Radionek siedzieli na progu: ten paląc lulkę, ów rozpowiadając o swoich na przyszłość zamiarach i głośno sobie rojąc, gdy Chwedko zlazł z wozu i pozdrowił ich zwykłem:
— Sława Bohu!
— Na wieki! A zkądżeto jedziecie?
— Z Małyczek.
— Samiście byli?
— Woziłem kartofle sprzedane Mikicie.
— Co tam słychać?
— O! o! bardzo słychać — odparł Chwedko przysiadając na kłódce — jest nowego dużo.... Rotmister umarł.
— Umarł stary! — podchwycił Chwedko — o ba! wieczne odpocznienie nieborakowi, bo téż się namęczył....
— Ale i drugim z nim nie było słodko.
— Umarł! ha! — począł rozprawiać Jermoła — patrzajcie! czas! czas! na starych wołają!.... Żeby się i o nas nie upomnieli rychło.
— Chory był — dodał Chwedko — i tak nie wiem jak się to tyle lat trzymało.... We dworze teraz sądny dzień.
— A syn?
— Wszyscy: i syn i ludzie, co ich namęczył stary Rotmister, jak bobry po nim płaczą.... Gromada cała w dziedzińcu, lament taki aż strach....
— A! każdemu skończyć potrzeba! — westchnął Jermoła.
— Tać zapewne — ciągnął daléj Chwedko — ale Bogiem a prawdą, Rotmister ciężki był dla swoich. Taki był chory, niedołęga, kaleka, a kluczów i gospodarstwa do śmierci nie puścił, ani synowi, ani téj krewniaczce nie wierząc. Syn postarzał na służbie, własnéj doli nie skosztowawszy: żenić mu się nie dał, odstąpić nie pozwalał. Sieroty téj także nie uwolnił, i wiedząc że oni się z sobą kochali, na kupie ich trzymał, a żenić się pod karą zabronił!
— No! to się teraz pobiorą! — rzekł Jermoła.
— A to wy nic nie wiecie? Oni się już kiedyś dawno bardzo pobrali, tylko staremu to było tajno i wszystkim we dworze, wyjąwszy jednéj klucznicy.... Sam ksiądz proboszcz im ślub dawał, byli i świadkowie, ale cóż z tego, kiedy żyć z sobą nie mogli, bo ich dzień i noc Rotmister tak trzymał z kolei przy sobie, że albo jedno, albo drugie wciąż przy nim być musiało. Jeszcze takie tam było zaprowadzenie we dworze, że i ekonomowie i słudzy musieli na panicza donosić jakby co zobaczyli, bo inaczéj wszystkich bizunował i rozpędzał, a synowi za to małżeństwo, że śmiał o niém pomyśleć, aż przekleństwem był pogroził.
— Ciężki był stary, to prawda — odezwał się Jermoła — ale miał i on swoje dobre.... A zresztą téż ciężko i on cierpiał, że czasem po całych nocach krzyczał jednym głosem: „Miłościwy Boże! weź mnie z tego świata!“ Dla cudzych znowu taki był słodki jak baranek: ja sam mu winienem, że Prokopowi nakazał mnie garncarki wyuczyć; a co bywało nagada się ze mną, co naśmieje.... A! bo to był stary przyjaciel mojego pana.
Starzy długo tak jeszcze rozprawiali o Rotmistrzu, najdrobniejsze szczegóły jego życia opowiadając sobie z kolei, a w ogólności jak zawsze żałując zmarłego: bo każdy odchodzący z tego świata choć trochę żalu po sobie zostawić musi. Jeszcze tak rozprawiali, gdy tętent dał się słyszeć od strony Małyczek, a po turkocie poznali wszyscy, że to nie prosty wóz jechał.
— Pewnie Hudny zkąd powraca: schowajmy się do chaty! — rzekł Jermoła — lepiéj się mu na oczy nie nawijać.
— Oj nie! — odpowiedział Chwedko — to coś obcego jedzie: turkot jakby krytéj bryczki. Ktoś widać zabłądził.
Z ciekawością poczęli zaglądać w stronę poza dębami, którędy wiodła drożyna, i wkrótce ukazała się w istocie parokonna bryczka, żywym kłusem posuwająca się ku wsi.
— Ktoby to być mógł? — szeptał Jermoła.
— Konie rotmistrza... To z Małyczek panicz i jego żona: ja ich znam. Ale co oni tu robią?
Radionek wyjrzał także ciekawie.
Powóz zbliżał się prędko, i zamiast minąć starą karczmę, pod którą wszyscy stali przypatrując mu się, zatrzymał się nagle.
Trzydziesto-kilkoletni mężczyzna i młoda jeszcze kobieta razem prawie wyskoczyli z powozu i pobiegli ku Jermole, ale o krok od niego stanąwszy, mowy im zabrakło, tchu nawet: krzyk jakiś tylko, płacz i łkanie dały się słyszéć. Kobiéta rzuciła się na Radionka, mężczyzna także za nią posunął się ku chłopcu, który cofał się przestraszony.
Jermoła już się był domyślił wszystkiego: pobladł, posłonił i przysiąść musiał, tak uczuł się osłabionym i przelękłym: wybiła dlań straszna godzina, któréj samą myśl odpychał.
— Mój syn! dziecko moje! — wołała pani.
— Maryo, na Boga... mówmy wprzód z niemi.
Radionek błyszczącemi oczyma spojrzał na matkę i przytulił się do Jermoły, jakby w nim szukał wsparcia i opieki.
— A! on mnie nie zna! — z boleścią zawołała kobiéta — nie zna i znać mnie nie może: odpycha, ucieka... Inaczéj być nie mogło! Lepiéj się było wyrzec wszystkiego, przekleństwo sprowadzić na głowę, a nie opuszczać dziecięcia: straciliśmy je, stracili!
I łamała biédna ręce.
— Maryo! uspokój się na Boga — prosił młody człowiek.
Jermoła wśród tego zamętu miał czas oprzytomnieć trochę: twarz jego przybrała wyraz poważny i smutny.
— To dziécię — odezwał się do niego ojciec wzruszonym i przerywanym głosem, — dziécię, które znalazłeś pod dębami przed dwunastu laty... jest synem naszym. Unikając przekleństwa, którém nam groził ojciec, szpiegostwa ludzi, którzyby nas przed nim oskarżyli, gdyby się mogli domyśléć potajemnego małżeństwa, musieliśmy się wyrzec go i porzucić na czas... zapomnieć o niém... Ksiądz, który nam ślub dawał i chrzcił to dziécię, poświadczy; człowiek, który je tu przywiózł....
— Mógł to być syn wasz — odparł powoli starzec, któremu sił przybywało w chwili stanowczéj — ale dziś to jest tylko dziécię moje. Widzicie, że nie zna matki, że przed ojcem tuli się do mnie: jam go wychował, chléb sobie od ust odejmując, pracą mojéj starości... Nikt mi go odebrać nie może... Radionek mnie nie opuści.
Kobiéta słuchając zachodziła się od płaczu; Jan podtrzymywał ją płonąc na twarzy najrozmaitszemi uczuciami.
— Na Boga! — zawołał — dobrą wolą czy nie, musisz nam oddać to dziécię, na którego uścisk czekaliśmy lat tyle.
— Gdybym je oddał, dziécię to nie poszłoby za wami: ono was nie zna — odparł Jermoła — ono nie opuści starca, który je przysposobił.
Radionek stał zbladły i pomieszany. Matka wyciągała ku niemu ręce, oczy jéj mówiły do niego, usta go wołały, tajemna siła przywiązania macierzyńskiego ciągnęła: łzy poczęły mu zwilżać źrenice.
— Wszystko, co chcesz za naszego syna! — zawołał Jan.
— A czegóż ja od was chciéć mogę — oburzył się stary Jermoła — cóż możecie mi dać, coby zapłaciło za moje ukochane dziecko? Nic od was nie potrzebuję, tylko mi umrzéć przy niém dozwólcie spokojnie.
To mówiąc, stary się rozpłakał, nogi się pod nim zatrzęsły: szukał ściany, aby się o nią oprzéć. Radionek go podtrzymywał i posadził na progu, a Jermoła uściskał dziécię i pocałował w głowę. Kobieta łamała ręce rozpaczając, uczucie jéj wzmagało się: poskoczyła wreszcie jak lwica do chłopca i objęła go nagle w macierzyńskie ramiona.
— Tyś mój! — zawołała zanosząc się od płaczu — tyś mój.
A i Radionek już się z jéj objęć nie wyrywał; piérwszy to w życiu był dla niego uścisk matki, tak upragniony, tak słodki i uspakajający. Drżący ojciec przystąpił za nią i przytulił się także do dziecka, i począł je całować ze łzami.
Jermoła patrzał na to okiem rozpłakaném, to błyszczącém od zazdrości: jedna chwila, jedno słowo wyrwać mu miało skarb jego.
Dość było szczęścia — rzekł — Bóg mi je odbiera.... Trzeba je oddać, los mi je tylko pożyczył.... A! niedługo téż życia może....
— Panie — odezwał się głosem pełnym wzruszenia i jęku — widzicie, ja was teraz proszę. Jam stary, mnie żyć już niedługo: zostawcie mi dziecko moje... do śmierci tylko! Ja umrę prędko! jam bardzo stary: weźmiecie je potém od mojéj trumny.... Jakże ja żyć bez niego potrafię! Nie róbcie mnie nieszczęśliwego sierotą na ostatek dni moich, nie trujcie mi ich za to, żem dziecko wasze przytulił i wychował!...
— My cię weźmiemy razem z dziecięciem — zawołał Jan — jedź z nim: my dla ciebie mamy wyższe nad wyraz wszelki obowiązki wdzięczności....
Stary począł płakać, a na głos łkania jego Radionek powrócił do Jermoły, przykląkł przed nim i głowę złożył na kolanach.
— Ojcze! ojcze! — zawołał — nie płaczcie proszę; ja nigdzie i nigdy od was nie pójdę. Nie ruszym się ze staréj chaty naszéj, zostaniemy tutaj, mnie z tobą było tak dobrze.... Ja nic nie chcę więcéj.
Na widok tego odstępstwa, matka znowu płakać i słabnąć zaczęła; ludzie, którzy się zbiegli przypatrywać téj scenie, kozaczycha, Chwedko, Huluk, płakali także łzami niewytłumaczonemi, które lud ma nawet dla cierpień i niedoli, jakich nie pojmuje: dosyć mu widzieć płaczących, by się rozrzewnił.
Nareszcie ojciec się otrząsł z chwilowego osłupienia, westchnął i począł coś na ucho szeptać żonie.
— Chcecie czy nie chcecie — odezwał się surowiéj — dziecko to oddać nam będziecie musieli: mamy świadków i dowody że jest nasze. Możecie żądać za nie co się wam podoba....
Jermoła dźwignął się nagle na nogi.
— Dziecko was nie zna — rzekł — odbierzcie mi je siłą, ja go dobrowolnie nie oddam: to nie jest dziécię wasze. Na świadków postawię świadków: to nie pański syn, to wieśniak, rzemieślnik... sierota... Zawołajcie go, choć nie wiecie nawet jakiém pozwać go imieniem, a głosu waszego nie usłucha...
— Ale ten stary szaleje — zawołał pan Jan, w którym kipiało — no! to udamy się do innych środków: użyjemy jakie są w naszéj mocy.... Chceszże pozbawić dziecko lepszego losu i swobodniejszéj doli, jaka u nas je czeka?
— Jakiéj doli? — odparł śmiało dworak — jakiego losu? Spytajcie go czy mu tu u mnie źle było, czy mu czego brakło, czy pragnie więcéj? Znamci ja życie wasze i szczęście, które mieszka po dworach, bom się ich napatrzył.... Nie kłóćcie mi spokoju, nie trujcie mi starości, nie odbierajcie mi dziecka!
Matka zbliżyła się drżąca i ujęła go za rękę.
— Bracie, ojcze — zawołała — ja pojmuję boleść twoję, ja wiem co tracisz z dziecięciem; ale jam po niém lat dwanaście gorzkie łzy połykała: ale maszże ty serce nieszczęśliwéj matce odbiérać skarb jéj jedyny!... Byłżebyś tak okrutny, żebyś nas do niewdzięczności zmuszał? Nie: ty pójdziesz z nami, będziesz patrzał na swe dziécię i podzielisz szczęście nasze.
Mowa matki lepiéj trafiła do serca Jermoły, który się powoli opamiętał, otarł łzy i odpowiedział pocichu:
— A! spełniła się ta chwila, któréj dożyć nie chciałem; widziałem ją codzień we snach przez lat kilkanaście, bałem się każdego obcego, sądząc, że przychodzi dziécię moje odbierać odemnie.... Drżałem, prosiłem Boga, żeby mi wprzódy dał umrzéć: przedłużył wieku, niech przyjmie tę godzinę jako ofiarę za grzechy.....
W czasie téj rozmowy, Radionek stał pomieszany nie wiedząc co począć, i poglądał to na starego, to na nowych swoich rodziców. Na twarzy ojca jego widać było niecierpliwość, rozczulenie i jakby urazę; w oczach matki tylko niepokój i litość. Jermoła opadł na siłach i ze spuszczoną głową siedział przybity.
Rozmowa przerwana ostygła, i powoli weszła na ton powszedni, spokojny. Znać było, że Drużyna chciał zaraz zabrać syna i z nim odjechać, i nie wiedział jak sobie począć: noc stawała się coraz ciemniejszą. Jermoła się już nie sprzeciwiał niczemu, milczał, a niekiedy wzrokiem tylko badał swe dziécię.
— Jedźmy — rzekł nareszcie pan Jan pocichu do żony — jutro po niego powrócim.
— A dziécię....
Radionek dosłyszał tych słów i przelękniony przytulił się do starego piastuna. Jermoła z wdzięcznością przycisnął go do piersi.
— Tyś dobre dziecko — rzekł — ty mnie nie opuścisz, nie porzucisz, nie zapomnisz o starym ojcu. Wiész, że jabym umarł bez ciebie; oczy mi zamknąwszy rób co zechcesz, a błogosławieństwo Boże niech z tobą będzie na wieki.
W milczeniu patrząc na ten obraz Drużyna pociągnął, a raczéj oderwał gwałtem żonę od niego, i przemocą niemal uwiózł ją nazad do domu. Chwedko pojechał na wieś niosąc z sobą ciekawą nowinę.






W staréj karczmie nic się na oko nie zmieniło po odjeździe Drużynów, ale już szczęście i spokój wczorajszy nie powróciły pod złamaną strzechę. Jermoła nieruchomy, przybity siedział w progu; Radionek płakał, to zamyślał się gorączkowo. Szeptali do siebie i ranek ich zastał na progu uśpionych, przytulonych, jakby się obawiali, aby ich nie rozerwano.
Biały dzień otwierając im oczy swą siłą powołującą do życia i uśmierzającą boleści, przypomniał im wypadki wczorajsze, ale zimniéj im je przedstawił, inne obudził w nich uczucia. Przyszła rozwaga; obawy, nadzieje i cały szereg uczuć różnych, które idą za każdym wypadkiem i myślą, jak najemni słudzy za pogrzebem: wszystko się to stręczyło, narzucało, popychało i cisnęło znowu odepchnięte.
Ani stary, ani Radionek nie miał już do niczego ochoty: bieg zwykły ich życia był przerwany, nie wiedzieli co począć z sobą. Dziecku przewijały się po głowie to obrazy jakiejś nieznajoméj a świecącéj przyszłości, to żale po dniach wczorajszych, niepowrotnych a tak szczęśliwych!
Przypomniał sobie rysy matki widziane przez mrok wieczora, drugiego ojca swego: i serce to go ku nim pociągało, to odpychało uczuciem obawy. Będzie mu tam lepiéj czy gorzéj? A w każdym razie inne zupełnie życie rozpocząć potrzeba, opuścić kątek cichy, wnijść między nieznajomych ludzi, zaprzéć się wczorajszego i rozbratać z tém, co się kochało.
Jermoła dumał także, a dzień przyniósł mu myśli nowe; poszedł wedle zwyczaju do kozaczychy, bo nie miał się przed kim wygadać.
— Coście wy oszaleli? — zawołała baba widząc go — a to dnia wczorajszego takeście się upierali przy dziecku, jakbyście mu mieli Bóg wié jaki los do dania! To przecież panowie, to dola! A cóż wam złego pójść do dworu z Radionkiem i żyć sobie spokojnie, patrząc na jego szczęście?
— Tak! alboto ja tam dla niego tém będę, czém tu byłem? Ojcem nie będę! sługą zostanę! Powoli odbiorą mi jego serce, zbałamucą chłopca, popsują. Znamci ja to ich życie! Trochę lepsza strawa, trochę cieńsze odzienie, trochę delikatniejsza mowa: ale czy im z tém lepiéj? Panu Bogu wiedziéć, nam nie sądzić. Spytaj się ich, czy nie płaczą pocichu, czy czarne godziny pod ich dach nie zachodzą? czy takie tam złote szczęście, jak nam się zdaje zdaleka?
— Takito wy bałamucicie z tego wielkiego żalu — zawołała kozaczycha niecierpliwiéj coraz ruszając ramionami — jużciż co ich życie, to nie nasze.... Jakby to nasze lepsze było, wszyscyby się do niego cisnęli; a taki z panów, po dobréj woli niebardzo kto się do nas przebierze, a z nas każdyby chciał ich chleba skosztować! Co prawda, to prawda!
Jermoła się zamyślił.
— Moja kumo — rzekł — jak przyjdzie umierać, podobnoć to wszystko jedno, czy po razowym, czy po sitnym chlebie: wszystko to jedno, jak człowiek przeżył dolę swoję, byle z czystém sumieniem i rękami poszedł do Boga. A czy mojemu chłopcu, bo taki on mój, lepiéj będzie tam, czyby lepiéj było w staréj karczmie garncarzem, o! to wielkie pytanie!
— Aleć go taki oddać musicie, na to nie ma sposobu!
— Juściż mu iść nie zabronię, ale niech sobie między nami wybiéra, bo ja, to gdziem żył, chcę i umierać: kości położę na naszym cmentarzu.... Kosztowałem dworskiego chleba, nie pójdę już na ostatki lat wyciągać ręki i kłaniać się młokosom, coby ze mnie szydzili.... Zostanę w Popielni, a Radionek jak sobie chce, niech idzie panować w Małyczkach.
— A jakże się bez niego obejdziecie, stary biédaku?
— A wy-to jak się obchodzicie bez waszéj Horpyny, bez wnucząt? Chyba je czasem widujecie pokryjomu.
— A! to prawda! — westchnęła kozaczycha — ciężka dola nasza dzieci hodować, żeby potém — fru! wyleciały z gniazda, a samym siedziéć z połamanemi skrzydłami i tylko patrzéć za niemi!
— Czy to długo — dodał smutnie Jermoła — dni-to policzone: jeszcze jeden i drugi, zastuka śmierć do okienka, zamkną się oczy i — po wszystkiém.... Tylko rachunek z Panem Bogiem.
— A! smutno kumie gadacie!
— Bo i w duszy niewesoło!
Gdy tu taka narada w domu kozaczychy, Radionek już się do niczego wziąć nie mogąc, siadł w progu i duma sobie: to go za serce nieznajomy świat ciągnie, to stary Jermoła przytrzymuje.
Rodzice! matka rodzona! wielkieto słowa i potęga ich wielka nad sercem sierocém: bo nic nie zastąpi matki, nikt nie zastąpi ojca.
Uśmiecha mu się państwo, dwór; ale nie mając pojęcia życia innego nad te, które prowadził, wcale nie wié co go tam czekać może: ciekawość tylko gorąca, uroczo maluje przyszłość nieznaną. To znowu gdy wspomni, jak staruszkowi samemu ciężko będzie zostać, ile on uczynił dla niego, jak go kochał: nie wié, czy nawet miłość macierzyńska téj od Boga danéj wyrówna. Kiedy tak myśli, wczorajsza bryczka zaturkotała znowu. Radionek chciał się schować i nie miał siły: matka go ujrzała zdaleka, skinęła ręką i został. Rodzice pieszczą go i płaczą.
— Wszak prawda, że pojedziesz z nami? — zawołała Marya wpatrując się w dorodnego chłopaka, na którym przykro jéj, że dotąd cięży siermięga, proste odzienie wieśniacze.
— Zobaczysz — szepce — jak ci tam z nami będzie dobrze: przecierpiałeś, ale to się zapomni.
— Alem ja nie cierpiał — odparł Radionek ośmielony — ja nigdy zapomniéć nie chce starego bat’ka! Jego mi tak żal, tak żal!
— Ojciec twój, to ja — rzekł z żalem i wymówką pan Jan — nazywaj go jak chcesz, ale nie kradnij mi mojego imienia....
— O! on mi był długo ojcem, i będzie nim do śmierci.... On mnie tak kochał!
— A my! ty nie wiész ile nas łez kosztujesz?
— Jam ich nie widział.... Wierzę, ale stary płakał także i nieraz, a ja na łzy jego patrzałem.
— Starego weźmiemy z sobą.
— On nie pójdzie! — szepnął Radionek.
Jakby przeczuciem wiedziony nadszedł Jermoła, który ujrzawszy bryczkę pospieszył co mu tchu stało i przybiegł zadyszany, przelękły o dziecko. Drużynowie przywitali go uprzejmie, ale chłodno: on ich obojętnie.
— Dziś już — rzekł stanowczo pan Jan — puścisz z nami chłopca. Tęskno nam bez niego: potrzeba żeby był na pogrzebie dziada.
— Niech robi co chce — odparł stary — niech jedzie, ja mu nie bronię: ja go już nie wstrzymuję.
— Pojedziesz? pojedziesz — zawołała matka rzucając się ku niemu.
Chłopiec zawahał się i rozpłakał.
— Nie, nie mogę, od was ojcze pójść nie mogę!
— Powrócisz gdy zechcesz — dodał pan Jan usiłując ton przybrać łagodny — my ci bronić nie będziemy.
Nastąpiła chwila milczenia, a dziecko zwracało się niespokojnie to do starca zamyślonego i smutnego, to do matki, która oczyma błagać go się zdawała, żeby nie odmawiał.
— Róbcież ze mną co chcecie — rzekł wreszcie Radionek — ja sam nie wiem co począć; tracę głowę.... ciężko mi i smutno.... A! i tubym chciał zostać, i was nie rzucać.... Zostańcie lepiéj z nami.
Pół dnia prawie trwały przerywane namowy, targi, obietnice, pokusy, i bryczka wreszcie odjeżdżając z przed staréj gospody, uwiozła z sobą płaczącego i ręce do Jermoły wyciągającego Radionka, który nazajutrz obiecał powrócić.






Kto na sercu ludzkiém buduje, głęboko się w nie wkopać musi, by dom jego nie osiadł i nie rozpadł się pozbawiony podstawy. Głąb serca to mielizna i trzęsawisko, które tężeje chwilami, ale je tysiąc strumieni utajonych nurtuje i rozmywa. Są jednak serca wybrane, ukute z innego jakiegoś materyału, na których raz wyciśnione piętno pozostaje nazawsze. Stary Jermoła raz w życiu kochając tylko, jednę tylko mając istotę, na którą zlał wszystką siłę miłości, do któréj ostatniém przywiązał się ogniwem, czuł, że mu jéj nic zastąpić nie potrafi, że nigdy brak jéj nagrodzić mu się nie może!
Boleść z jaką patrzał na ujeżdżający powóz, który pochwycił mu Radionka, opisać się nie daje: nie byłato wściekła i gwałtowna rozpacz, ani burzliwy i namiętny gniéw, ale coś powoli zabijającego jak trucizna, usypiającego jak mróz w górach. Oczy zapłakane osychały natychmiast, ale słupem zwrócone stały, nieruchomie skierowane w jedno miejsce. Nie słyszał nic, nie myślał o niczém, w głowie mu się wiło coś nieopisanego — czarny kłębek nici porozrywanych i brudnych. Stracił władzę, wolą, ochotę czynności, stężał i sposążał na progu z otwartemi ustami, z wyciągnioną ręką, i pozostał tak niepoliczone godziny, pochłaniając bez uczucia przemijającego czasu.
Huluk, dobry chłopiec, widząc, że go ani słowem, ani targaniem nie obudzi, że mu nic nie odpowiada i nie rozumié, pobiegł do Harasymychy po ratunek, a kuma pospieszyła z gniewem na starego za jego bezrozum, jak go nazywała.
— Czyste dziecko! — wołała — a taki stary, a taki głupi. Tożby się losem Radionka cieszyć przecie powinien....
I poczęła, jak tylko go spostrzegła, łajać go zdaleka; ale z przestrachem przekonała się, że choć powinien ją był usłyszéć, głowy nie odwrócił, nie dał znaku życia.... Oczy miał zwrócone ku dębom, wargę obwisłą, głowę opadłą, a bezsilne ręce wyciągnięte i skostniałe.
Zbliżywszy się musiała go targnąć kozaczycha i buzowała po swojemu, nie szczędząc wyrazów, bo innego nie obmyśliła sposobu.
— Oszalałeś stary durny Jermoło, a toż ci go nie na zarznięcie wzięli!... to go zobaczysz... Przeżegnaj się... to grzéch...
Nierychło potrafiła go ocucić: rozbeczał się stary, począł szlochać, niewyraźnemi narzekać wyrazy, wreszcie jakoś przyszedł do siebie.
— To darmo — rzekł — wszystko się skończyło: nie ma już mojego Radionka. Jest panicz w Małyczkach, ale dziecka u mnie nie ma i nie będzie.
I począł tłuc naczynia garncarskie, wyrzucając je za drzwi.
— Do czego to — zawołał — na co mi to: wrócę do dawnego życia, chcę zapomnieć że on był tutaj, że miałem syna. Wiem ja, co oni z nim zrobią: oni mi go obałamucą, zepsują. Nie potrafi jak dawniéj słodka dziecina mówić ze mną i śmiać się serdecznie; będzie mu tęskno za ich murowanym dworem, zimno w chacie; chléb mu nasz i woda smakować nie będą.... Jermoła wyda się uprzykrzonym gdérą. Nie! głupim, głupim! trzeba było uciekać, wynieść się z nim daleko, gdzieby mnie nie znaleźli i wydrzeć mi go nie mogli.
Kozaczycha słuchała ruszając ramionami, rzucała po słówku, ale wiedząc, że wielkiéj boleści trzeba się dać wypłakać i wynarzekać, nie przeszkadzała Jermole. Co krok stary potrącał o nowe jakieś wspomnienie dziecka w téj izdebce, która pełną ich była jeszcze: tam rzucona siermiężka stara, owdzie garnuszek malowany jego roboty, piérwsza polewa kwiecista którą się tak cieszył; owdzie czapeczka rogata poleska, którą kładł na zimę, wyszywana ponsowemi sznurkami, ulubiona dziecinie, ławeczka na któréj w kątku siadać lubił, miska z któréj jadał, koźlę co becząc za nim tęskniło....
— O! tu, choć sobie o ścianę głowę rozbić — zawołał Jermoła — ja tu żyć bez niego nie potrafię! Zdaje mi się, że umarł mój chłopak....
Kozaczycha napróżno wyglądając żeby mu to przeszło, widząc, że to się na długo zabiera, posłała Huluka po Chwedka, który zaraz starego znajomego przyprowadził do karczmiska. Chwedko wiedząc o co chodzi i rachując na wódkę, jako dzielny środek pomocniczy, przyniósł z sobą butel gorzałki: począł od żarcików i powinszowań, potém przeszedł do porównań przywiązania swego do dereszowatéj klaczy, wreszcie nie wiedząc już co robić, dobył flaszę i na stole postawił.
Jermole na widok jéj oczy zabłysły, pochwycił ją i caluteńką duszkiem wychylił; ale są tak silne wstrząśnienia w człowieku, że w nim zwykłe skutki wszystkiego, co go otacza, nie objawiają się wedle praw pospolitych: stan ten duszy, z chłodem, głodem, mógłby zdaje się zwycięzko walczyć i z trucizną. Nieraz w boju, na placu bitwy, człowiek wychyla ogromną ilość napoju, która w zwykłém usposobieniu powaliłaby go o ziemię, i nie czuje po niéj wrażenia. Tak się stało z Jermołą, który chciał się upić a nie mógł: zdawało mu się, że wodę przełknął i nie poczuł jéj w sobie.
— Ależ głowę ma: ta-to kwarta szumówki! — rzekł pocichu Chwedko z rodzajem uszanowania.
— Nie głowę on ma taką, ale żal wielki — szepnęła kozaczycha — daj mu teraz wiadro, to go nie spoisz: boleść go wytrzeźwi....
Chcieli go nareszcie pod wieczór wyciągnąć z chaty do wdowy, ale nie potrafili: zasiadł znów na progu, zadumał się, zapatrzył pod dęby i tak pozostał; a że Chwedko miał pilną sprawę, bo dereszowatą poić przyszła godzina, a kozaczysze o téj godzinie udój mléka przynoszono właśnie i wieczerzę potrzeba było przystawiać do ognia: musieli go oboje z Chwedkiem porzucić.
Biédny parobczak płakał zostając sam-na-sam ze starym.
Już się zmierzchło dobrze, a Jermoła nie wstał ze swego miejsca: zadrzémał trochę, bo go boleść złamała. Obudził się przestraszony i siedział nieruchomy: Huluk rozespany pilnował go stękając.
Już piérwsze kury piały, kiedy się coś mignęło przed chatą, i Huluk, który miał kocie oczy zaraz poznał Radionka, przybiegającego od strony Małyczek. Starzec nie widząc go, przeczuł, pochwycił się, obejrzał i krzyknął:
— Radionek!
— To ja, ojcze!
— Ty! poczciwe dziecko moje... A! niech ci Bóg płaci, byłbym umarł, dałeś mi życie... Ale jakżeś ty przyszedł? piechotą?
— Piechotą, ojcze... alboto ja drogi nie znam? czyto ja się boję chodzić po nocy?
— Sam...
— Z kijem.
— I dali ci tak pójść?
— A ja się nie pytałem: położyli mnie spać, ale mi tak było tęskno, że oka zmrużyć nie mogłem; czegoś mnie brał niepokój, musiałem przyjść do was. Zresztą, rano gdy mnie nie znajdą, domyślą się gdzie szukać.
Jermoła ściskając go ożył, oprzytomniał odrazu.
— Huluk! — zawołał głosem silnym — on przeziąbł może, on nie jadł, pewnie go zgłodzili: ognia do pieca! Masz co jeść? i mnie coś czczo: chodźmy do izby.
— Dziw! — szepnął chłopiec — kiedy cały dzień nic nie jedli.
— A! prawda!
— Ja wam sam i ognia rozpalę i jeść ugotuję — pochwycił Radionek — pozwólcie po staremu sobie usłużyć.
— A! dziecko moje, nie, nie, usiądź przy mnie, jutro mi cię odbiorą znowu: nie odstępuj mnie proszę.... Ale tobie tu od rosy chłodno będzie, chodźmy lepiéj do chaty.
Gdy Huluk ognia rozpalił, a izba się rozjaśniła, postrzegł stary zwróciwszy oczy na Radionka, że choć mu tak rychło sukni przerobić nie mogli, już go potrosze przebrali rodzice. Matka wynalazła mu białą koszulkę, zawiązała jasną chusteczkę na szyi, zmyła i utrefiła złote jego włosy, podpasała paskiem jedwabnym, dała mu czapkę ojcowską, i oblała go jakimś paniczykowskim zapachem. Na wychowańcu Jermoły wydały mu się te przystrojenia jako znaki odstępstwa, niewoli, jak cechy nowo przybranego stanu: westchnął patrząc na nie, choć Radionkowi ładnie z niemi było. Chłopiec ślicznie się wydawał tak nawpół przebrany i odświeżony.
Nie mówili do siebie, bo starzec znowu posmutniał na chwilę, popatrzał na dziecko i gryzł się przyszłością swoją.
Jutro przyjadą po niego i zabiorą go znowu: poczciwe dziecko już do mnie uciec nie będzie mogło, bo mu straż postawią. Kto wié, może i to za grzéch mu wezmą, że przybiegł do ojca.
— Lepiejże ci tam było? — począł stary po chwili — pocieszże mnie choć tém, że ci u nich dobrze.
— Dobrze, ale smutno — rzekł chłopiec. — Trup leży na marach, księża śpiewają w wielkiéj sali, ale matka siedziała ze mną i cały dzień gadała, i rozpytywała się o wszystko. Musiałem jéj opowiadać całe życie nasze: składała ręce i co chwila wam i Bogu dziękowała... Karmili mnie, całowali, chcieli zaraz przebierać, ledwiem się wyprosił; ale po krawców posłali, żeby mi inne sprawić odzienie.... Ojciec mówił — to imię dane panu Janowi Drużynie przez Radionka smutnie odbiło się w uszach Jermoły — ojciec mówił — dokończył chłopiec — że mi przyjmie nauczyciela; darował mi ładnego konika.
— Daj Boże, żeby ci tam było jak najlepiéj — zawołał stary — i nie wątpię, że kochać cię będą. Ale, o! nieraz zatęsknisz za chatą naszą, za spokojnemi dniami, które tu przeżyłeś.
Noc prawieby cała bez snu ubiegła, gdyby się Jermoła o Radionka nie obawiał, i położył go znużonego, a sam zasiadł pilnować.
Nadedniem niespokojny nadjechał ojciec, a choć nie łajał dziecka, wymawiał mu jednak nieostrożność jego i śmiertelną obawę, jakiéj matka doznała z jego powodu. Chłopiec zmilczał smutny.
— Ażeby tego na przyszłość nie było — rzekł pan Jan — weźmiemy Jermołę do Małyczek: jest izba porządna we dworze, będzie mieszkać z nami, i jak on ciebie, tak my go pielęgnować będziemy.
— Nie! nie! — potrząsł głową stary — ja do was nie pójdę: kocham dziécię moje, ale ztąd wywlec się nie potrafię. Ciężko mi już na starość cudzym żyć chlebem, przywykłem panem być w domu. Tambym się rychło naprzykrzył, ktośby mi słowem bryznął: dzieckuby to zabolało, mnie za niego. Nie poszanowaliby słudzy wasi przybysza; zdawałoby się wam, że mi łaskę robicie... Nie! nie! ja tu pozostanę.
Napróżno prosił i namawiał pan Jan, nie było sposobu starca przekonać: uściskał Radionka, opłakał, wstrzymywał go, w końcu pobłogosławił i usiadł w progu czekając śmierci.






Dziwne są często losy ludzkie i przeznaczenia Boże: jednym nić tego życia urywa się, gdy złotem szczerém przetyka ją dola; drugim cierpienie i boleść szarpiąc czarną przędzę odciąć nie mogą.... Jermoła przeżył rozstanie i umrzeć nie potrafił. Przechorował, postarzał po raz drugi, pochylił się, stał się milczącym i ponurym, począł nową epokę żywota; ale siły zaoszczędzone wiodły go daléj jeszcze: kazano mu patrzéć na dziécię zdaleka, i gryść się, i pocieszać wspomnieniami.
Równo z oddaleniem się Radionka porzucił sam garncarstwo, oddając je Hulukowi, który mu się był nieco przypatrzył: sobie jak dawniéj, zostawił ogródek i kątek zajmowany przedtém, dzieląc czas na ciche rozmyślanie w téj izbie, w któréj swe dziécię wychował, i odwiedziny a długie rozmowy z kozaczychą.
Ta jedna rozumieć go i cierpliwie słuchać mogła. Położenie ich zbliżało: on się litował nad nią pozbawioną Horpyny, która całkiem na panią wyszła i prawie nigdy już u matki nie bywała; ona tęskniła z nim razem za Radionkiem. Długie godziny u ognia tak pędzili na opowiadaniach o starych szczęśliwszych czasach; a choć po sto razy każdą rzecz sobie wyspowiadali, umieli cierpliwie wysłuchiwać jéj na nowo, gdy prąd pamiątek przyniósł ją znowu na usta.
— Pamiętasz moję Horpynę, jaka ona była śliczna, kiedy się bywało do cerkwi ubierze; teraz już jéj ani poznać, tak wymizerniała po pięciorgu dzieciach, na tym swoim pańskim chlebie... Oj! niezdrowy to chléb!...
— A Radionek? — rozpowiadał stary — czy nie ładniejszy był w sukmanie z podgoloną głową?






Zrazu tak było, że codzień prawie Radionek to sam, to ze sługą, to z ojcem lub matką dojeżdżał do dawnego piastuna; potém przywozili go tylko w niedzielę; potém co kilka tygodni, wreszcie gdy zatęsknił staruszek, wlókł się o kiju do wychowańca, żeby go choć na chwilę, choć zdaleka zobaczyć.
I zrazu biegł téż do starca Radionek jak go tylko zobaczył: wyrywał się wszystkim, nie było go sposobu utrzymać. Potém czasem nań chwilkę musiał czekać Jermoła, aż przyszło do godziny; a było i tak, że stojąc dzień cały u drzwi napróżno, już go nawet zobaczyć nie mógł i odchodził spłakany. Odprawiano go na folwark, karmiono; ale staremu nie tak potrzeba było pokarmu, tylko syna zobaczyć, wzrok nim napaść: to jedno nasycić go mogło.
Jermoła nie uskarżał się na to: wiedział on dobrze, że dziécię jego nie było temu winne, że rodzice i nauczyciele powoli starali się w ten sposób odciągać Radionka od przybranego ojca, a dziécię szeptało płacząc zawsze, że radeby było pójść nazad do Popielni.
Prędko się wychowanek do niepoznania odmienił: z chłopaka wiejskiego, gdy mu suknie wdzieli pańskie, gdy go poczęli karmić swoją strawą i zamykać między czterema ścianami, kwiatek ten uwiądł, zbladł; a choć wzrost szybko go pędził w górę, znać było wiotką roślinkę, którą lada wietrzyk miał zwarzyć.
Skarżyła się biédna matka, obawiał ojciec: rozweselali go, bawili, chuchali; ale im bardziéj zamykali i strzegli, tém dziwniéj chłopak począł blednąć i słabnąć. Czasami wśród nauki, pieszczoty, zamyślał się, łza błyskała mu w oku, i gdy go pytali co mu jest, uśmiechał się tając z bolem.
Dawne życie, piérwsze lata młodości spędzone w swobodzie wiejskiéj, w pracy i weselu nieopatrzném, dziś ciężyły nad dzieciną kamieniem; zmiana trybu, gwałtowne przejście jak przesadzenie rośliny zmęczyło tę biédną istotę. W nocy, we snach przypominała mu się chata, wesołe ranki nad garncarską robotą, wycieczka na rzekę i do lasów, i to wolne bujanie po świecie, w którém czuł się już sobą, czémś oddzielném i samoistném. Tu słodkie wprawdzie, ale krępowały go więzy: uczyniono go napowrót dziecięciem, otoczono staraniem zbyteczném, obawiano się o niego, obwarowano tysiącem ostrożności, nie dając rozwinąć się woli.
Pozbawiony natury, powietrza, słońca, do których przywykł, tęsknił za niemi jak za Jermołą.
Dobrze mu było przy matce i ojcu, ale wzdychał za wczorajszém sieroctwem; w ostatku ta walka i przerabianie się zmogły go i chorzeć zaczął.
Rodzice nie zgadując stanu dziecięcia, zamiast goić ranę rozdrażniali ją; wpływom starego przypisywali upadek ducha w synu, i usiłowali go oddalić od Radionka, popełniając zarazem niesprawiedliwość i niezręczność.
Dziécię im troskliwiéj starano się oddalać, tém bardziéj garnęło się do Jermoły; oprócz przywiązania, litość, uczucie wyrządzonéj krzywdy i niewdzięczności dręczyło je potajemnie. Przed ojcem surowszym, który coś zachwycił charakteru dziadowskiego, nic powiedziéć, do niczego się przyznać nie było można; matkę bolało to przywiązanie tak stałe, tak wielkie, za które czuła jakąś zazdrość, srodze, jak grzéch wyrzucając je dziecięciu.
Nowy wypadek zmienił wkrótce położenie Radionka: powiększyła się rodzina braciszkiem jego Władziem, a ojciec i matka przelali nań prawie całe swe przywiązanie, jakie mieli do pierworodnego, dając mu powoli poznać zobojętnienie, a nawet wymówkami za Jermołę go dręcząc. Chłopiec znosił je milcząco, łzy połykał, ale dręczył się boleścią potajemną.
Wszystko to razem wzięte złamać musiało tak wprzód swobodnie rozwijające się, tak dziś wielą sprzecznemi uczuciami skrępowane i onieśmielone swém położeniem dziécię. Z wesołego stał się ponurym Radionek, zamyślonym, z otwartego skrytym i bojaźliwym, a nocami płakał po dniach minionych przy kochanym staruszku. Serce jego krajało się na widok Jermoły, który pieszo, o kiju przywlekał się z Popielni do Małyczek, stawał w ganku i jak na jałmużnę czekał, dopraszając się widzenia, tylko widzenia dziecka. Jeśli mu je puszczono, stali stróżowie, którzy pilnowali, aby Radionek niezbyt się rozczulał, nie mówił zawiele, nie skarżył się i nie bawił długo: a często, bardzo często, z okna tylko najrzało go dziécię jak smutno godziny długie stał w ganku, jak popychali go słudzy, jak go odprawiano nielitościwie, jak w końcu o mroku biédny staruch ze spuszczoną głową, powoli, oglądając się za siebie, powracał próżno do domu. Naówczas Radionek płakał, cierpiał, a chorobę i cierpienie przypisywano nie obejściu się z nim niestosownemu, ale saméj już tylko przytomności, natręctwu Jermoły.
Zejść tak z ojca i z opiekuna na głodnego żebraka, u drzwi ganku czekającego litości, ciężko to i boleśnie; nie poskarżył się jednak stary, nie wyrzucał im tego gorzko: milczał, taił w sobie boleści, aby go całkiem nie odpędzono. Tylko gdy tak raz i drugi odprawiono go niedawszy zobaczyć chłopca, powracał częściéj, stał uparciéj, aż go gdzieś taki pochwycił na przesmyku. A gdy coraz bledszą widział twarzyczkę, coraz bardziéj omdlałe oczy, głos słyszał cichszy i mowę zmienioną: niekiedy aż się w nim na burzę zbierało; ale starość bezsilna, niemoc podcinająca nogi, ubóstwo, sponiewieranie, nie dozwalały myśléć o jakimkolwiek ratunku.
I szło tak coraz gorzéj a gorzéj.
Matka zajęta Władziem utyskiwała na starszego, ojciec się srożył i burzył, ale to nie pomagało: podwojono pieszczot, sprowadzono lekarzy. Któryś z nich wpadł nawet na myśl zbawienną radząc powietrze, słońce i ruch swobodny; inny smutku się dobadawszy wskazywał środki moralne: — spadała zawsze wina wszystka na Jermołę.
Pan Jan zniechęcony i zgryziony, długo walcząc z sobą, w końcu postanowił starego piastuna pozbyć się raz nazawsze.
Jednego poranku, wedle zwyczaju swego, Jermoła który przez trzy już tygodnie ledwo przez okno widywał dziécię swoje, i codzień przywlekał się do Małyczek, przeszedłszy bramę, opędziwszy się psom, któremi go szczuli psiarczyki, stanął we drzwiach i stał czekając, słowa nie mówiąc, jak Łazarz u drzwi bogacza. Słudzy już dobrze nauczeni potrącając go i pozbywając się, chcieli go odpędzić, ale się stary nie dał. Trwało to tak do południa, aż pan Jan znudzony tą naprzykrzoną postacią, która mu stała w oczach jak wyrzut sumienia, wyszedł sam przeciwko Jermole.
— Mój kochany — rzekł siadając na ławie w ganku, sucho i ostro — widzę cię tu już od dni kilku: czegóż tak uparcie stoisz? Na co nam koniecznie chcesz bałamucić dziecko? Powiédz czego chcesz? damy ci co możemy, a nie zakłócaj spokojności naszéj. Mówisz, że kochasz dziécię: nie dręczże go. Widok twój go burzy, nie daje mu się do nas przywiązać: powinieneś miéć rozum. Jeśli w ten sposób chcesz co u nas utargować, zapowiadam ci, że się to nie uda: mów, czego ci potrzeba.
— Ale, panie, ja nic nie chcę, tylko zobaczyć moje dziecko i pobłogosławić — rzekł Jermoła powoli jeszcze i łagodnie.
— Właśnie czas, żebyś już to sobie wybił z głowy: hodowałeś je, chcieliśmy ci za to nagrodzić; dziś to skończone, dziecko powróciło do nas, daj mu spokojnie żyć z nami. Kochasz je, a zamęczasz.
— Ja? panie!
— Ty! patrz co się z niém dzieje: zwiędło, zeschło!
— Ja! panie! ja! to ja! — powtórzył boleśnie Jermoła.
— Juściż nie my....
— Wy! wy go zamęczacie — wybuchnął w ostatku stary — oddałem go wam wesołym, zdrowym i swobodnym: zamknęliście i zamorzyli go tęsknotą. Dziécię mnie kocha, bo inaczéj nie miałoby serca: wy uczycie je niewdzięczności!
— Czy ty stary oszalałeś? — oburzył się pan Jan — co to jest? śmiész mi to mówić? Wynoś mi się ztąd natychmiast, i żeby tu noga twoja nie postała.
Jermoła osłupiał, zadrżał, wstrząsł się, chciał mówić coś, ale słowa nie znalazł.
— Wypędzacie mnie — rzekł wreszcie — pójdę, pójdę, i noga tu moja nie wróci; ale pamiętaj człowiecze, że tak, jakeście wy mnie odebrali to dziécię, tak Bóg sprawiedliwy wam je odbierze.
Rzuciwszy to straszne przekleństwo, które nadbiegająca matka, by powstrzymać męża, usłyszała i krzyknęła boleśnie; Jermoła prawie nieprzytomny, ostatkiem sił zbiegł z ganku i przeszedł dziedziniec, nie oglądając się za siebie.
Pan Jan zapóźno opamiętał się, poczuł popełnioną krzywdę: słowo prorocze serce mu przebiło. Odchodzący starzec był dlań wyrzutem; sam nie wiedział co począć: rzucił się w głąb domu, gdy na ręce prawie omdlała padła mu żona. Chcieli zaraz posłać po Radionka, żeby dogonił staruszka i z nim ich pojednał; ale gdy do przyległéj weszli izdebki, znaleźli dziécię omdlałe, zbladłe jak marmur, zimne, i nim się go dotrzeźwili, Jermoła już był daleko.
Wieczorem przywlókł się biédny do staréj kozaczychy, żeby się poskarżyć i poradzić, bo tydzień już nie był u niéj, chodząc nieustannie do Małyczek; ale nie wiedział, że wdowa od trzech dni zachorowała, i wszedłszy dopiéro na próg uderzyło go, że okienka w chacie były wyjęte, trumna stała wśród świetlicy, a przed izbą bractwo z chorągwiami, krzyżem, i ksiądz z księgą, mający towarzyszyć pogrzebowi.
Jakby przebudzony ze snu popatrzał Jermoła długo, długo, przykląkł i począł się modlić.
— Nie ma i jéj! nie ma! czas umierać — rzekł czując po ciele przebiegający jakiś dreszcz złowrogi — trzeba ją odprowadzić na mogilnik i rzucić garść piasku na jéj domowinkę...
Milczący postał przy drzwiach na kiju oparty, i powlókł się za orszakiem pogrzebowym, w którym zięcia ani córki nie było: sami obcy i domownicy, czeladź i dalecy krewni.
Cmentarz był między dworem a chatą Jermoły: w tę stronę poszli z pogrzebem, a wśród mroku szereg świateł, z któremi bractwo towarzyszyło trumnie, rozwijał się długim sznurem oświecając rozwite chorągwie. Mogiła już była wykopaną przez Chwedora, żółta glina kupą leżała nad nią: poświęcił ją ksiądz i spuścił do dołu staruchę, a kto żyw rzucił jéj garść piasku z pożegnaniem na oczy.
Jermoła dopełniwszy obowiązku, powoli nieprzytomny powlókł się machinalnie do staréj chaty: nie pilno mu tam było.
Huluka, który się już tutaj niemal za pana uważał, i choć dobre chłopię, trochę miał staremu za złe, że mu zawadzał, zastał w progu na pełnych nadziei rozmyślaniach. Chłopcu zdawało się, że gdyby nie Jermoła, mógłby ogródek i piec wziąć na siebie, ożenić się z Pryśką, i wyjść na poważnego rzemieślnika. Dawny opiekun już mu dziś zawadzał.
— Co tu słychać? Nie przysyłali od kozaczychy jak zachorowała? — zapytał przybyły.
— Jakże nie! stara ze trzy razy pędzała po was Chwedora, chcąc się widzieć i coś wam powiedzieć, ale was nie było....
— Ha! ha! powiedziała już ostatnie słowo! — obojętnie jakoś wyrzekł Jermoła wchodząc do izby — nie ma co mówić daléj: skończyło się, wszystko się skończyło.
Powtarzał te wyrazy z kąta w kąt kręcąc się po izdebce, potém usiadł na ławie i zadrzémał staruszek, a Huluk wyszedł ruszając ramionami.
— Nie wiedziéć co temu staremu — mruczał do siebie — poszedłby z torbami, i po wszystkiém. Jabym się z Pryśką ożenił i wszystko byłoby dobrze: a dopóki on tu siedzi, jak o tém pomyśléć? Ot biéda!
W téj izdebce przed laty tak czystéj i porządnéj, teraz w ostatnich czasach nieład i opuszczenie panowało: znać było, że nikt się o nią nie troszczył. Sprzętu część Huluk zabrał do drugiéj izby, część stary sam porozdawał, reszta pyłem i śmieciem przyrzucona leżała. W piecu ognia oddawna nie było, ani zapasu drewek, ani tych wkoło porządków gospodarskich: resztki niedotłuczone leżały tu i owdzie po podłodze. Stary już i na to patrzéć nie mógł. Rano gdy się obudził, zdawało się, że miał ochotę wziąć się do czegoś; ale tak mu się wszystko wydało smutném, przykrém, zatrutém, samo miejsce tak nienawistném, że piérwszy raz pomyślał opuścić je na wieki.
Nie mógł wyjść za próg, żeby się oko jego nie spotkało z dębami, pod któremi dziécię, pociechę lat swych starych, znalazł w białych pieluchach; z okolicą, wśród któréj zabawiał się Radionek wesoło igrając. Wspomnienia te zbyt były żywe jeszcze, nadto gorzkie, żeby je przenieść mógł starzec, ustawicznie obcując z niemi.
— Pójdę powoli w świat, z modlitwą, niech im Bóg przebaczy! — powiedział sobie — od kościoła do kościoła modlić się za dziécię moje: a cobym tu teraz robił? Nie ma miejsca dla mnie, nie ma ludzi moich: torby na plecy, kij w rękę i w świat. Nie przydałem się na nic więcéj.
I wyjął trochę grosza zachowanego z kryjówki, żeby, gdy śmierć gdzie zaskoczy u obcych, choć pogrzeb i nabożeństwo za duszę zrobić było za co: trochę odzieży narzucił na plecy, chust w sakwy, worki na sznurze przewiesił przez plecy, i tak już gotów będąc do drogi, zawołał Huluka.
Ten wyszedłszy z drugiéj izby, ujrzawszy go w ubraniu żebraczém aż się przeląkł odgadnionéj myśli swojéj: serce mu zabiło, pożałował starego, odechciało mu się i żony i gospodarstwa.
— No! ja idę w świat chłopcze — rzekł stary powoli — com miał, to ci tu zostawiam: żyj z Bogiem, daj ci Boże szczęście na tém miejscu, a dłuższe jak moje. Wszystko co tu jest, twoje: jeśli kiedy tu zajdę, nie odmówisz miejsca i wypoczynku. Niedługo mi się tułać i ludziom narzucać.
Huluk rozpłakawszy się upadł mu do nóg, bo sierocie i ta trocha sprzętu była wielkim datkiem, i żal się zrobiło Jermoły.
— A! czyż już idziecie? — zawołał.
— A cobym tu robił? — westchnął stary — kozaczychę ponieśli na mogiłki, Chwedko chory może nie wstanie: nikogo już nie mam we wsi znajomego i przyjaciela..... Dziecka mojego nie ma! nie ma!
To mówiąc otarł łzy cisnące się do oka, i ruszył, a zdało mu się, jakby się wkoło niego cały świat okręcał. Huluk widział go przechodzącego przez wieś, naszczekujące już nań psy, które go dawniéj znały, potém wlokącego się ku lasowi i niknącego na drodze do miasteczka.






We trzy dni potém, gdy dziécię coraz bardziéj chorzało, a lekarz świadomszy przeszłości, bez ogródki oświadczył rodzicom, że je dać potrzeba staremu Jermole, by wróciło do piérwszego życia, strawy i pracy do któréj przywykło: oboje rodzice przybiegli z nim razem do Popielni. Jakież było ich podziwienie, jaki płacz Radionka, gdy starego już tam nie znaleźli, gdy dowiedzieli się że poszedł w świat żebrać nie chleba, ale zapomnienia przeszłości.
Ta wielka i poczciwa boleść piastuna trafiła wreszcie do serca rodziców, poznających się zapóźno na swoim błędzie, a nadewszystko przerażonych żalem i płaczem dziecka, rozpaczającego po przybranym ojcu. Rozesłano zrazu na wszystkie strony szukać Jermoły, ale gdy go nie znaleziono, rodzice powracając do piérwszego, trochę radzi już byli, że ich stary niepokoić nie będzie, sądząc, że dziécię zapomnieć o nim musi.
Tymczasem Radionek, który u rodziny miał imię Julka, wśród pieszczot usychał; nic go nie bawiło, nie zajmowało, nie skarżył się, ale był smutny, starał się uśmiechać, ale widocznie tęsknił: choroba nieskreślona, niezbadana, wycieńczała go powoli. Na chwilę czasem rozbawił się gdy go puszczono w ogród, w las, samego jednego, lub pozwolono puścić się konno; ale rodzice obawiali się tych rozrywek i samotności dla dziecka, i rzadko mu je dozwalali.






Jermoła błądził w początku ze swoją tęsknotą od wsi do wsi, od kościoła do kościoła: modlił się, chodził, zmieniał miejsca, usiłował przywyknąć do tego życia błędnego, zmiennego codzień, wystawionego na tysiące niespodzianych wypadków i niewygód, które ma swoje przyjemności dla człowieka-sieroty, gdy mu kąt obrzydł rodzimy. Ale z nim szła wszędzie nieodstępna boleść, wspomnienie spokoju, pogruchotanych nadziei i ukochanego dziecka.
Jeszczeż gdyby choć ono było szczęśliwe, ale w krótkich chwilach, gdy mu się z niém widywać pozwalano, nietylko z twarzy odgadł stary smutek wychowańca, widział go w słowach, łapał w przypomnieniach młodości. Radionek ze łzami mówił o Popielni i szczęśliwych godzinach spędzonych w staréj karczmie, nad prostym garncarskim warsztatem; nieraz wyrwało mu się słowo znaczące: „O! gdyby się to wrócić mogło!“
Niepokój coraz przykrzejszy owładał starcem, gdy myśląc o Radionku począł przewidywać, że rodzice sposobiąc go do nowego życia, umorzą dziécię zbytkiem troskliwości lub obejściem zimném i surowém. Kochali go ojciec i matka, ale ich miłość wielce się różniła od przywiązania Jermoły; przywykli sami do surowości rotmistrza, byli dla dziecka czuli w sercu, choć powierzchownie zimni: nie wiedzieli zresztą jak się z niém obchodzić, nie umieli doń przemówić, bo go od dzieciństwa nie wykołysali. Radionek mniéj ich rozumiał, obawiał się więcéj. Słowem, przybrany ojciec był dlań prawdziwym; prawdziwy, przybranym tylko.
Im daléj od Popielni i Małyczek odchodził staruszek, tém znowu więcéj go powrócić korciło; i tak dnia jednego skręcił powoli z drogi, zawracając się ku wychowańcowi, postanowiwszy jeszcze choć zdaleka go zobaczyć, lub przynajmniéj o nim się dowiedzieć. Nogi dziwnie mu służyły w téj drodze, nigdy się nie czuł tak lekkim: a choć miał trzy mile przed sobą, zrobił je w dniu jednym, i ku nocy stanął w Małyczkach. Trzeba mu było całą wieś przechodzić, żeby się dostać do karczmy, w któréj choć się obawiał być poznanym, musiał noclegu szukać. Po drodze naturalnie wpadła mu w oko chata Prokopa garncarza, ale jakże się zdziwił zobaczywszy ją pustą, ogród napół rozgrodzony, gruszę pod którą był piec prawie uschłą, a piecysko same zarosłe chwastami nakształt starego pogorzeliska. W chacie nikt już zdaje się nie mieszkał, bo okien w niéj nie było: części odartego dachu brakowało, zrąb jéj zapadał w ziemię, drzwi tylko kołkiem jeszcze podparte nie wpuszczały do środka.
Łatwo się było domyśléć jak do tego przyszło: córka Prokopa wyszła do drugiéj chaty, zięć, choć oba grunta trzymał, téj nie potrzebował, najemnik się nie trafił, i po pół-roczném zajmowaniu jéj przez rekrutkę, stara sadyba opustoszała.
Dziwną to myśl zrodziło w głowie Jermoły.
A gdybym ja — rzekł — za co za to najął sobie tę chatynę i w niéj osiadł, możebym czasem mógł dziecko moje zobaczyć? Ktoby tam wiedział o mnie! Możeby i nie poznali, możeby nie postrzegli: choć nocką podkradałbym się pod okienko mojego Radionka.
Łzy zakręciły mu się w oczach, stanął i począł żałować starego Prokopa, gdy z ogródka, gdzie wybierano właśnie konopie, kobiecy głos dał się słyszéć:
— A co tak dziadku stoicie na drodze, jeszcze was kto przejedzie: furmanki z góry idą.
Spojrzał Jermoła i poznał mówiącą: byłato córka Prokopa, Naścia, która sama z dziewczyną parała się w ogródku; znać go nie poznała. Zdało mu się z mowy, że powinna być dobrą kobiétą, i podumawszy zbliżył się ku niéj do płotu.
Hożato była w sile lat i zdrowia niewiasta, słuszna, zbudowana mocno, barczysta, pięknéj twarzy, nieco może zaotyła, ale taka właśnie służyć mogła za typ pięknéj naszéj wieśniaczki. Twarz jéj z żywym rumieńcem zdrowia, z oczyma czarnemi, z wiśniowemi usty tchnęła wesołością, swobodą i siłą; a białe zęby okazujące się w każdym uśmiechu, odbijały swym blaskiem od nieco ogorzałego lica. Byłato w istocie dobra, litościwa, trochę zalotna, ale i bardzo gospodarna kobiéta: nie od tego, żeby się nie pośmiać i nie pożartować, ale matka troskliwa i żona wierna. Mąż jéj, syn najbogatszego we wsi Koleśnika, mały, blady, chuderlawy, słabowity, tak jéj słuchał jak matki i ojca, a obawiał się jak ognia: kochał ją, że i bić się i zabić dał był gotów za Naścię.
— Nie poznaliście mnie, Naściu Koleśnikowa — rzekł pocichu przybliżając się stary — a toćto ja Jermoła, stary wasz znajomy, com to się garncarki uczył u Prokopa ojca waszego.
— Jakto? wy? z torbami? na żebraczce? A cóż się to z wami stało? Mieliście chléb w ręku: nie już starość?
— Oj! długoby gadać! Wiecie zapewne, wychowałem waszemu panu syna.
— Toćto o tém cały świat gada....
— Odebrali mi go.
— Zachcieliście, tożto było ich dziecko, nie wasze!
— Ależ moja Naściu, potrosze i moje: teraz mi na nie już patrzéć nie dają, jakbym ja, broń Boże, urok miał rzucić na mojego chłopca. Skwaśniało mi życie: tu nie puszczają, w Popielni samemu tęskno, bo nawet kuma kozaczycha umarła, więc puściłem się w świat.
— Biédny stary, to wam tak było żal tego dziecka?
— Było moje jedyne, rodzone, a tu mi je tak wzięli.... Poczęło schnąć, słabnąć, Bóg wié co z niego będzie. Mnie nawet dostąpić do niego nie dają: powiedzcie, mająż oni Boga w sercu? Sam pan mnie przepędził, żeby tam noga moja nie postała.
— A! czyż to może być!
— Klnę ci się na Chrystusa Pana, że tak było!
— Aj! krew Rotmistra, będzie z niego drugi bat’ko — zawołała ciszéj nieco Naścia, oglądając się — patrzcie! dobrodzieja swojego tak wygnali.
— Otóż, com ja wam mówił: musiałem pójść w świat, a jakem wyszedł, tak mi się znów za dzieckiem tęskno zrobiło, i powróciłem, żeby je choć zobaczyć.
— A widzieliścież?
— Nie, tylko co idę.... a sam nie wiem dokąd?
— To wstąpcie do nas.
— Bóg zapłać Naściu, niech ci na dzieciach to wróci: nie mogę, zobaczyliby mnie, rozgadali. Ja nie chcę, żeby już o mnie we dworze wiedzieli, abym dziecko choć zdaleka zobaczył: pójdę daléj. Ale powiedzno mi, co to, Prokopowa chata pustuje?
— A cóż popsuła się, nie było komu po téj rekrutce mieszkać, nie naprawialiśmy: jak upadnie, ogródek się powiększy.
— A nim upadnie?
— Ot! będzie sobie stała jak jest.
— Żebyście mi w niéj jaki tydzień pozwolili przemieszkać: jabym zapłacił.
Naścia się rozśmiała.
— Za co? za przemieszkanie w pustce? A to mojemu Sydorowi łaskę zrobicie jeszcze, bo onby chciał chatę utrzymać: jakby był kto, coby ją podpierał i pilnował, postałaby dłużéj. Jeżeli myślicie tu posiedziéć, przysłałabym wam okienko, któreśmy wyjęli, żeby kto go nie ukradł.... Ot! i zgoda!
— Doprawdy? — spytał uradowany Jermoła.
— A cóż, i owszem.
— A niechże wam Bóg płaci i szczęści! — zawołał staruszek — będę wam pilnował kąta, oczyszczę sam i wylepię, i jeszcze taki siud tud posłużę za to. Lżéj mi tu będzie, bo bliżéj mojego chłopaka: dowiem się co czasem o nim.
— Ano, zgoda: Sydor będzie kontent, wy radzi, czegóż chciéć? Mnie to wszystko jedno, jeszcze mi ogródka dojrzycie?
— Nietylko dojrzę, ale go wam porządniéj choć kozikiem ogrodzę: byle chrust.
— Ot i dobrze! — zaśmiała się Naścia — chodźcie do nas na wieczerzę, pogadacie z moim, zabierzecie okno, weźmiecie trochę trzasek przepalić, bo tam musi być wilgotno, przenocujecie już w swojéj chacie.
To mówiąc Naścia poczęła zabierać konopie, huknęła na dziewczynę i zaśpiewawszy piosenkę czystym a donośnym głosem, poważnie skierowała się ku chacie nie bliższą ścieżką i przełazem, przez który można było dostać się na ogród, ale drogą, bo jéj konopie ciężyły. Chata Sydora Koleśnika stała obok, ale w drugiéj uliczce, tak, że dwa ogródki grzbietami się stykały, a była wcale nowa i porządna.
Na piérwszy zaraz rzut oka widać było, że gospodarz miał się dobrze: izba wielka, piękne złociste obrazy w kącie nad dzieżą, stół czysty ręcznikiem białym zasłany, chleb na nim ogromny, wypieczony aż miło, pokryty płachtą świéżą; cebry, wiadra i czerpaki jakby tylko co z targu: ciepło, skrzętnie, zasobno. Tylko sam gospodarz ani do żony, ani do chaty nie był podobny: taki chudzieńki, blady, zwiędły, zachrypły, biédny, skulony, płachtą miał zawiniętą bolącą szczękę, oko jedno zaczerwienione, brodę dawno nie goloną, a choć lat trzydziestu nie doszedł, na czterdzieści kilka wyglądał.
— Oto macie starego Jermołę z Popielni — odezwała się wchodząc Naścia do męża, który pod piecem siedząc, fajką się na ból zębów kurował — ofiaruje się na komorne do Prokopowéj chaty, i jeszcze chce dozierać ogrodu, byleście go przyjęli.
— Jermoła! a! pamiętam: jak się macie ojcze! — powitał go spluwając po bakunie Sydor — co wy tu robicie?
Nie dała mu odpowiedziéć Naścia, która do innych swych przymiotów łączyła wymowę nadzwyczaj łatwą i obfitą, i poczęła zaraz obszernie historyą Jermoły; a że Sydor był serca miękkiego i łatwo ulegał wrażeniom żony, zaraz się przejął położeniem staruszka i posadziwszy go przy sobie na ławie, począł gawędzić.
— A coto was boli? — podchwycił Jermoła przypominając sobie dawne swe po wsi leki — możebym ja co poradził? powiedzcie?
— Nie wiem: szczęka czy ząb. Poczęło się od jednego pruchniawego zęba, a teraz poszło po twarzy i głowie, że cała rwie i swędzi.
— A nie probowaliście choć przykrego, ale skutecznego lekarstwa: wykurzyć lulkę mchu dębowego?
— Ot, nie.
— Tylko ten mech potrzeba umiéć wybierać — rzekł Jermoła — a jest u was dębina?
Pełne podwórko.
Jermoła zaraz się ruszył szukać, znalazł łatwo przygarść porostu, osuszył, oczyścił z wiórek kory i lulkę nałożył biédnemu Sydorowi. Zapalono ją: smród przykry rozszedł się po izbie, aż Naścia kichać zaczęła; ale czy skutkiem tego lekarstwa, czy innego usposobienia, ulżyło zaraz mężowi i nie mogli się staremu oddziękować. Gęba tylko mu puchnąć zaczęła, ale choroba się przesiliła.
— Już niech sobie puchnie — rzekł Sydor — aby nie bolało, bom myślał się na ścianę drapać.
Tym mchem zyskał sobie przyjaciela Jermoła: dano mu okienko, przygarść trzasek do pieca, łuczynkę na podpał. Naścia nakarmiła go jeszcze i wetknęła garnuszek strawy na jutro, a szczęśliwy Jermoła poszedł przez przełaz na nową sadybę.
Nic nie ma smutniejszego nad pustkę po człowieku: każda wieje śmiercią i trupem. Chata Prokopa już opuszczona od kilku miesięcy, wszędzie pleśnią i grzybami porastać zaczynała: w szczelinach jéj ziarna traw i zboża zabłąkane, puszczały żółte, blade, pozbawione światła: wyciekłe porostki; wilgoć sączyła się ze ścian, tok okrywały mchy siwe, a niezliczone robactwo królowało już w ruinie. Ale dla Jermoły wszystko się to wydało dobrém, i radę dać sobie umiał, ożywiony zbliżeniem do swego dziecięcia, pokrzepiony nadzieją widzenia go.
Założył okno, rozpalił ognia, wymiótł, wytarł, drzwi otworzył i dwie ławy jakotako zestawiwszy do kupy, podesławszy worki, położył się na nich spocząć po dniu długiéj i ciężkiéj lasowéj a piasczystéj drogi.
Nazajutrz cały dzień spędził w chacie krzątając się około oporządzenia izby, trochę Naści podpomógł w ogródku, a pod wieczór dobrze znając dwór i ogród, na wszelki wypadek pociągnął drogą ku niemu. Wybrał się już o późnym zmierzchu, ażeby go nie poznano, i nie zawrócił do ganku, gdzie tyle razy niegościnnie był przyjęty, ale poza sadami ścieżką wlókł się powoli w odzieniu żebraczém. Drożyna ta wiodła, okrążając zabudowania, na drugą stronę ogródka, z któréj widać było ulicę wyprostowaną, dwór i na przestrzał miejsce, gdzie się najczęściéj Radionek przechadzał. Puszczano go tu samego, bo sad był oczęstokolony, niewielki, a dziecko wyjść daléj z niego nie mogło. Ale dnia tego pusto było w ogrodzie, i Jermoła patrząc przez szczeliny częstokołu, nikogo nie zobaczył prócz ogrodniczka. Świeciło się w okienku Radionka: na to światło popatrzał stary, westchnął i nazad powrócił.
Jakoś mu przecie lżéj się zrobiło na sercu, gdy się uczuł bliżéj dziecka i gotowym przyjść mu w pomoc; zakrzątnął się koło gospodarstwa, przekąsił i spać się położył prawie wesoło. Naścia nie zapomniała o jego wieczerzy: znalazł na piecu garnuszek starannie przykryty, pełen kaszy, któréjby i na dwa dni stać mogło.
Nazajutrz tak samo dzień przepędził i bez przerwy codzień chodził Jermoła do dworu, aż wreszcie udało mu się Radionka spotkać przechodzącego uliczką pod częstokołem. Nie wytrzymał, syknął na niego, a chłopak jak wryty się zatrzymał.
— Radionku — zawołał Jermoła — na miłosierdzie Boże, przyjdź do mnie i powiedz choć słowo.
Na ten głos tak znajomy, choć stłumiony i cichy, chłopak wzdrygnął się, poskoczył i jednym rzutem był już na płocie.
— A! ojcze! to ty! co tu robicie?!
— Cicho! cicho! nie wydaj mnie... Przyszedłem dla ciebie.
— Dawno?
— Dni kilka.
— Gdzie siedzisz?
— W pustce po starym Prokopie.... O! nie wydawaj mnie: będziemy widywać się co wieczora... ale bądź ostrożny synku.
Radionek pokraśniał, zawrzał; ale w tém ktoś nadszedł, głos dał się słyszéć w ogródku: stary znikł zaraz, a Julek udał, że po gniazdo wdrapał się na ogrodzenie.
Zganiono mu niebezpieczne wdzieranie się na wyżynę i odprowadzono do domu, obawiając się padającéj już rosy; nikt jednak nie postrzegł zmiany, jaka zaszła w dziecięciu: Radionek nie spał noc całą.
Nazajutrz nie było zabawy, tylko w ogródku. Wieczorem znowu przydybał Jermoła, znaleźli miejsce gdzie się częstokół rozszedł, i wygodniéj pomówić z sobą mogli. Ale krótką chwilę trwała ta rozmowa: stary odszedł z niéj pomieszany i niespokojny. Serce jego było szczęśliwe, ale walczyło z sumieniem. Radionek prosił i zaklinał, aby go zabrał z sobą i z nim razem daleko od Małyczek uciekał: tak mu tu życie nieznośném się stało.
Codzień więcéj na przybyłego brata przelewała się wszystka miłość rodzicielska. Julek przestał być dla nich ulubieńcem, stał się prawie zawadą i natrętem; wyrzucano mu jego smutek, milczenie, chorobę, nazywano szydersko chłopskiém dzieckiem.
Nie brakło mu wprawdzie nic prócz serca, ale przywykły do starego ojca swego, najmniéj umiał znieść ten niedostatek.
— Jakże ja ciebie zabrać mogę? — mówił mu stary — wszak to są rodzice twoi: powiedzą, żem cię ukradł. Tyś przywykł u nich do wygód, jak ja ci wystarczę? gdzie się skryjemy oba? Dogonią nas i znajdą, a wówczas twoja i moja pogorszy się dola.
Ale dziécię miało odpowiedź na wszystko, a Jermoła słabnął. Rodzice nie kochali jak ojciec przybrany, on tu żyć nie mógł: wygód nie potrzebował, bo za przysmak odkradał sługom chleb razowy, żeby sobie młode lata przypomnieć, za co go karano i naganiano niemal codzień. — Skryć się — odpierał Radionek — było łatwo idąc gdzieś daleko, daleko, w strony nieznane... Byle siermiężka i jakietakie okrycie, któżby go poznał?
Na piérwszą tę myśl rzuconą otworzyła się, uśmiechnęła dusza Jermoły, ale wkrótce zasmucił się niepodobieństwem wykonania jéj, niepokojem sumienia. A nużby go w drodze téj śmierć gdzie zaskoczyła, i dziécię samo zostało bez opieki? Godziłoż się je wyrywać lepszemu losowi? Stary wyrzucał już sam sobie że przyszedł, podraźnił Radionka, i namyślał się uciekać ze wsi, aby dłużéj na tę probę nie być wystawionym.
Chciał to wykonać prędko, czuł bowiem, że Radionek coraz silniejszy wpływ wywiera na niego; ale wieczorem, gdy przyszedł pod ogródek, musiał go wydać czy głos drżący i łez pełny, czy nieostrożne jakieś słowo: chłopiec bowiem milcząco się z nim rozstał, ale jakby z stałém jakiémś postanowieniem.
Ledwie wróciwszy do chaty, począł się zaraz nocą wybierać biédny włóczęga, i przy świetle łuczywa sakwy swoje pakował, gdy drzwi powoli się otworzyły, i wyrostek w siermiędze wpadł do izby. Nie poznał go zrazu stary po téj odzieży, ale czegoś mu serce zabiło: byłto Radionek przebrany w suknię odkradzioną parobczakowi z folwarku. Piastun na widok jego przelękniony załamał ręce i drżéć począł cały.
— Nie bójcie się, to ja! idę z wami! — krzyknął rzucając mu się na szyję — prędzéj, prędzéj, dopóki się nie postrzegą, żem uciekł. W torby nabierzcie chleba, pójdziemy głęboko w lasy, a jutro już nas nie dogonią! Gdzieś daleko znajdziemy chatę, dobrych ludzi, brzeg rzeki, dołek gliny, i znów zaśpiewamy lepiąc garnki, ojcze drogi!
Staremu mowy i tchu brakło.
— A! dziécię! dziécię! coś zrobił!
— Com ja zrobił? Wczoraj jeszcze ojciec, dawniéj matka wyrzucali mi, żem ich miłości i starań nie był godny; mówili mi sto razy, idź i szukaj sobie swego przybranego ojca, powróć do dawnego życia, które ci tak miłém było, że i przy nas tęsknisz za niém jeszcze: nam Władzio wystarczy. Oni mi sami to radzili....
Wielkiéj potrzeba było z jednéj strony siły przywiązania, z drugiéj słabości, żeby Jermoła dał się namówić na uczynek, który za ohydną poprostu kradzież uważał; ale dziecku oprzéć się nie było sposobu: Radionek prosił, zaklinał, całował, padał na kolana. Stary oszalał i ująwszy go za rękę, wybiegł z chaty.
Noc była, choć oczy wykól, ciemna, szczęściem pogodna i dość ciepła: wiatru najmniejszego. Wieś oddawna już spała, gdzieniegdzie tylko obudzony na przyźbie pies naszczekiwał, kur młody zapiał niedoświadczonym ochrypłym głosem, a w dali zwierzęta nocne, sowy i puhacze, odzywały się głucho naprzemiany, jak strażnicy rozstawieni na czatach. W milczeniu przeszli Małyczki, znaleźli się za kołowrotem, i przeżegnawszy się u figury na rozdrożu, oślep puścili się drogą wiodącą w moczary i zarośla, a niemi w głąb lasów, któremi dostać się było można aż ku Litwie. Dla ostrożności potrzeba było iść bez żadnéj ścieżki, ale w jednym pewnym kierunku. Stary Jermoła, który wiele dawniéj polował, umiał błądzić po puszczach, sterując sobie to światłem nieba, to drzew mchami. We dnie spodziewał się dać łatwo rady, ale nocą nie sądził, by podobieństwem było zbić się z jakiejś drogi, a utrzymać w jednym kierunku. Obrał wiec ścieżynkę małą, leśną, wiodącą do pieca smołowego o milę położonego, w ostępie Smolna zwanym, i postanowił nią iść do brzasku, a o piérwszych dnia brzasku, puścić się daléj bez drogi ku północy.
Starzec i chłopię ruszyli w milczeniu modląc się pocichu. Radionek zdawał się odżywiać i dotrzymywał kroku Jermole; a gdy ich las dokoła ogarnął i pokrył, swobodniéj odetchnęli oba.
— A! ojcze — rzekł zbieg — dwa, trzy, pięć dni cierpliwości, wysiłku, a znajdziemy się gdzieś na wyżynie i będziemy spokojni: nikt nas tam nie dopędzi, nikt nie pozna.... Chleba nam na tyle wystarczy: widziałem w torbie. Nie potrzebujemy do żadnéj wsi wstępować, woda jest w źródłach po lesie, a choćby i z liści drzew pić przyszło, nie pomrzemy z pragnienia. Dniem będziemy po gęstych odpoczywać ostępach, a nocą i rankami iść daléj a daléj.
Stary westchnął widząc jak się to młodemu wszystko łatwém wydawało: nie chciał dziecka przestraszać, ale czuł, że obu im wkrótce sił może zabraknąć, że w lesie tysiąc zawad i niebezpieczeństw spotkać ich mogą.
Lada kto téż uciekających bez drogi ujrzawszy, mógł zatrzymać, a schwytanych wydać w ręce sądu.
Wszystko to, i daleko więcéj myśli przychodziło do głowy staremu, ale uśmiechnął się w milczeniu i słuchał szczebiotania dziecka, którego tak długo był pozbawiony, nie mogąc się niém nasycić: nie chciał go zbijać, nie miał siły.
Może strach sam tak ich pędził, że na długo przededniem stanęli u pieca w Smolnéj, gdzie się ich drożyna kończyła, a daléj nieznaczne już tylko, drobne smugi kołami porobione krzyżowały się, wskazując, którędy po szurki łuczywa jeżdżono. Noc była jeszcze szara, daléj już iść trudno; stary postanowił wypocząć, pewien, że ich tu szukać nie będą. Rozpalili ogień, dostawszy węgla i trzasek, a Radionek wesoło przypadł do nóg starego.
Nie! — rzekł — nie, ani mnie gonić, ani żałować długo nie będą: na co ja im potrzebny? Oni mnie, ja ich zrozumieć nigdy nie mogłem. Matka ma Władzia, ojciec ma Władzia: bezemnie lżej i lepiéj w domu będzie.
Westchnął jednak.
— Kiedyś — rzekł — późniéj, późniéj, powrócę tam, do matki; ale teraz tak mi tam żyć było ciężko! Byłbym umarł z tęsknicy: byłem zamknięty, nikt się do mnie takim jak wy nie odezwał głosem... Com tylko zrobił, zawsze mi powtarzali, że to chłopska nauka, że chłopi tylko tak robią. Ja chłop jestem, oni panowie!.. Żal mi Władzia, który tylko się do mnie uśmiechał i wyciągał ręce...
— Dziecko kochane — rzekł Jermoła — nie mów już o tém: oni tam płaczą może i mnie przeklinają. Serce mi zakrwawiasz, jam ich zdradził.
— No! to mówmy o Popielni! Pamiętasz ojcze nasze garnuszeczki, nasze z Chwedkiem wyprawy na jarmarki, i jakeśmyto radzi byli, kiedy się nam piérwsza polewa udała!
— A! nie wrócą te czasy! — przerwał stary.
— Dlaczego wrócić nie mają? — zawołał Radionek. — Ja nic nie zapomniałem, o! nie! Choć mi zabraniali, lepiłem sobie garnki z gliny, którą mi przynosił Iwanek: i polewę pamiętam. Założym znowu piec, zobaczycie jak to pójdzie!
Tak gwarząc, usnęli znużeni obadwa, a gdy się ocknęli obudzeni przez wilgę, która im kuła nad głową przyśpiewując, dzień już szarzał dobrze: mgła się była rozpostarła gęsta. Stary porwał się żywo i poczęli iść daléj ku północy, kierując się mchami na drzewach.
Wnętrze puszcz naszych, jakkolwiek wytrzebionych i wyciętych, zniszczonych i powypalanych, jeszcze przypomina stare dzieje świata: są w nich miejsca dzikie, samotne, ledwie stopą ludzką dotknięte, zagęszczone, splecione, przez które człowiekowi przedrzéć się trudno. Tam zwierz dziki zakłada gniazda swoje, i odpoczywa z szumem tylko drzew nad głową. Walące się tu od wichrów kłody, spadają jedne na drugie i próchnieją stosami, porastając mchami i krzewami; oplata je chmiel dziki, opasują bujne chwasty. Tu i owdzie sączy się przez warstwy niedogniłych liści strumyk czarny, wiodąc za sobą odrębną roślinność, trzymającą się jego brzegów; gdzieniegdzie rozlewa się szerzéj w trzęsawice i błotko, rokiciną i trzciną zarosłe; to znów opada, ścieka i przerzyna się ciasno wymytemi rozpadlinami. Naprzemian to gąszcze ciemne, polanki i łąki, to bory wypalone i przezroczyste, to zapusty młode a ściśnięte, to znowu błota, niziny, zarośla. Najsmutniejsze ze wszystkiego są przestrzenie, przez które przeszła puszczona nieostrożnie pożoga, z wysokiemi okopconemi pniami, żółtemi sosen gałęźmi, zniszczonemi trawy, ciężko, choć późniéj bujnie porastającemi na pogorzeliskach. Czasem wśród majestatycznéj ciszy zaszumi ptak, zaszeleści swawolna wiewiórka, przeciągnie kruk krakając głodny, lub czarny bocian mieszkaniec niedostępnych lasu głębin; skoczy koza pierzchliwa, i znowu milczy pustynia poważna, drzémiąca staruszka. Im daléj idziesz, tém mniéj śladów ludzkiéj stopy: zrazu to droga, to ścieżka, to wydeptane przejście, to pień ścięty, to na ziemi struga trzasek żółtych, gdzie ciosano belkę; to buda myśliwców, którzy siedzieli na tokach lub czatowali na słomki, chata strażnika, dół węglarza, wypalona sosna pastusza, przy któréj ogień niecą; potém tylko bydlęce ślady, potém żadnych, bo zwierz ich po sobie nie zostawia prawie, wprawne ledwie je wyśledzi oko.
Drugiego dnia, gdy się zapuścili w głąb’ puszczy, ciągnącéj się pasmem długiém, już rzadko spotykali te puścizny po człowieku: cisza była głucha, a rzadkie ciupanie siekiery w oddaleniu, zmuszało ich do okrążania miejsca, w którém się słyszéć dawało. Stary kierował się światłem i mchami, zawsze idąc ku północy; nie spotkali i nie widzieli nikogo, a na noc rozłożyli się na suchym pagórku tak obrosłym sośniną starą, podszytą leszczynami, że śmiało mogli tu ognia rozpalić i nie obawiać się, by ich miał zdradzić. Jermoła miarkował, że dosyć już byli od Małyczek daleko, a gonić ich tak jak oni szli, nikt nie mógł. Na ślizkiéj powierzchni leśnéj ziemi, pod borami sosnowemi, ludzka noga nie zostawia żadnego śladu: przypadek chyba mógł ich wskazać pogoni.
Oba podróżni uczuli się zmęczeni i z rozkoszą zjadłszy suchego chleba, napiwszy się z bańki wody, któréj im strumień leśny dostarczył, spać się pokładli przy nanieconém wysoko ognisku. Jermoła upiekł trochę kartofli, których nabrał z sobą, i te stanowiły przysmak wieczerzy. Radionek wesół był, ale milczący: piersi jego często brakło siły do oddechu, tak się był przyzwyczaił do innego powietrza i powolniejszego chodu. Na dobranoc zaśpiewał im kos zabłąkany, którego obudziło światło, zaszumiał las wiatrem przelotnym, ślizgającym się po jego wierzchołkach, i znowu cisza uroczysta rozciągnęła się nad niemi i puszczą.
Trzeciego dnia lasy poczęły się przerzedzać, drzewa maleć, zarośla miejscami zajmowały ich miejsce: ziemia stawała się coraz wilgotniejszą. Czuli, że schodzili w jakąś nizinę: moczary szerokie musieli okrążać, tu i owdzie pokazały się niezmierzone okiem błota, okryte szuwarem, i czyste jeziora.
Iść daléj w obranym kierunku było niepodobna, ale że chleba starczyło jeszcze i sił nie zdawało się braknąć, postanowił Jermoła rzucić się nieco w lewo, aby ominąć niziny. Śmielszy Radionek chciał już szukać drogi, wnijść na nią i do pierwszéj dostawszy się wioski, daléj już otwarcie i jawnie w głąb kraju wędrować; ale Jermoła jeszcze się tego obawiał. Suchszemi więc pagórkami, rzadkawym lasem posuwali się kilka dni jeszcze, gdy na odpoczynek ostatniego usiadłszy stary, postrzegł w dziecku tak straszną zmianę, że nią przerażony sam już postanowił drogi szukać.
Dziécię ledwie się już wlokło: duch je tylko trzymał na nogach, nie siły. Odwykłe od pracy, nagle wysilone, zdawało się, że co chwila paść może i nie powstanie. Blady był, zdyszany, skarżył się na zawrót głowy, a gdy padł snem zmorzony, Jermoła ledwie go się mógł dobudzić. Potrzeba więc było szukać ratunku, ludzi, drogi i wioski, a tymczasem trafiwszy na opuszczoną budę w lesie, choć dnia jeszcze dosyć zostawało do wieczora, Jermoła w niéj sam udając znużonego, zatrzymał się.
Okolica w któréj się to działo, już nie tak była pustą jak te, które podróżni przebyli przez dni kilka przedzierając się przez gęstwiny. Tu i owdzie pólko stare, trzebież, świeżo pościnane pnie, świadczyły, że wieś musiała być blizko: samo powietrze przesycone wyziewami dymów i oddechem pól, dawało poznać sąsiedztwo zamieszkanego kąta.
To uspokoiło nieco starego, ale widząc osłabłe dziécię, nie wiedział jak sobie radzić, jak odejść, gdzie i jak szukać ratunku dla Radionka. Groźne to położenie ich obu, dopiéro tu w całéj sile czuć się dało. Polecając się opiece Bożéj, ostatkiem własnych sił nadwątlonych, Jermoła jął się dla wychowańca przysposabiać pościołkę z liści suchych w kątku budy, a przemyślał, jakby się na wieś na zwiady dostać, gdy zaśnie. Dziecko osłabłe, napiwszy się tylko wody, upadło na posłanie i zasnęło snem kamiennym; starcowi także nogi drżały, w głowie się kręciło: czuł potrzebę odpoczynku, ale użyć go nie śmiał. O kiju powlókł się rozpatrzéć w lesie, i szukać wsi, którą już czuł niedaleko.
W istocie widać było za gęstemi zaroślami w prawo czarne sioło, dosyć długim sznurem nad jeziorem rozsiadłe, najeżone staremi gruszami, żurawiami studzień, z dwiema kopułkami starych cerkwi po dwóch końcach, i małym dworkiem na dawnym gródku wśród wałów wysokich, zapowiadającym, że nie sam dziedzic, ale ekonom mieszkać tu musiał. Stary wpatrzywszy się w nie, poznał, że to nie było polesko-wołyńskie sioło, ale kraj jakiś inny, różny od niego, choć podobny, błotnisty, płaszczysty i posępniejszy. Przekonywały go o tém i budowa chat inna, i wydmy piasczyste, i szerokie wody jeziora, i świérki przy cerkwiach rosnące: to mu się kazało domyślać kobryńskiéj Rusi lub okolic Pińska. Zadaleko jednak iść było na wieś po ratunek, dziecko tak samo zostawiając w téj budce pod noc zbliżającą się i za chwilę przyjść mającą. Powrócił stary po chwili, siadł w progu, głowę sparł na uszaku, i tak niespokojny zasnął, oglądając się na Radionka, którego twarz blada, wydawała się w cieniu marmurową. Śledził chwilami jego oddechu, przysłuchiwał się snowi; to znów złamany powracał, przysiadał i sam oprzéć się nie mogąc gwałtownéj potrzebie odpoczynku, zamykał oczy znużone.
Trochę rozpalonego ognia, podsycanego to liśćmi, to gałązkami suchemi, świeciło się pilnując ich do dnia; a gdy na brzask się wzięło, już uspokojony nieco staruszek zdrzémał się na dobre.
Gdy się przebudził, ujrzał zdziwiony pogodne nad głową słońce, ranek wkoło ciepły i pogodny, a przy sobie stojącą kobietę lat średnich, piękną choć bladą, przypatrującą mu się z uczuciem jakiegoś niewysłowionego podziwienia, zadumy i prawie smutku.
Kobiéta ta słusznego wzrostu, hoża czarnooka, ubrana była w szlafroczek perkalowy; chustkę miała na głowie i strój szlachcianek, kosz do grzybów na ręku, nóż prosty i jakieś w płachcie białéj zawinięte zapasy. Podniósłszy oczy na nią, Jermoła równie jak ona zdziwił się i opamiętać nie mógł: otworzył usta, chciał jakieś imię wywołać i wahał się, obawiał, nie śmiał, zwątpiwszy gdzie się znajduje.
Aż na krok cofnąwszy się, zjawisko owe zawołało:
— Wszakto stary Jermoła?
— A! to Horpyna! to wy jejmościuniu.... — poprawił się staruszek.
— Co ty tu robisz?
Zmieszał się biédny zbieg, i co miał odpowiedzieć, nie wiedział przelękły.
— Sam jeden jesteś?
— Nie jejmościuniu, z Radionkiem.
— Uciekliście z Popielni? Mów, co się stało?
Przed znajomą i życzliwą nie było co taić: wyspowiadał się Jermoła. Słuchała go z podziwieniem, oburzeniem, zamyślona, może niebardzo rada ze swojéj strony, że się ktoś znalazł, co o jéj pochodzeniu mógł tu rozpowiadać, gdzie ona je taiła, chcąc za szlachciankę uchodzić; ale z litości i przywiązania do dziecka, nie odmówiła pomocy i rady.
— Darmo tu dziś myśléć o grzybach — zawołała składając nożyk — pójdziemy do wsi, mój mąż tu rządzi, jest chata pusta po kowalu podedworem: tymczasem was tu przytulimy.
Jermoła rzucił się i za nogi ją uścisnął, a potém zaczął budzić dziecko... Ale noc całą Radionek przepędził w gorączce: gadał przez sen, czego stary nie słyszał, rzucał się; a teraz, gdy go przyszło ocucać, nie dawał się obudzić, ruszał się, podnosił, nie poznając nawet Jermoły i padał na posłanie, skarżąc się to na żar, to na zimno.
Przypatrzywszy się bliżéj niepodobna było nie poznać straszliwéj jakiejś rozwijającéj się choroby: Jermoła ręce załamał przelękły.
— Zmarzł, zmęczył się, może się złéj wody spotniały napił, — zawołała Horpyna. — Nic to, nic, ale przechoruje biédactwo.
— Ale jak go przenieść do wioski? Może lepiéj dać mu już tu wypocząć?
— Zapewne, nie budźcie go, to snem przejdzie, — odpowiedziała ekonomowa — ja idę do domu i przyślę tu jakie jedzenie, bo i głód może być także chorobą... Napal ognia na kominie, drzwi przytknij czém, okryj dziecko i nie ruszaj: ja mu ziółek przyślę....
Jermoła zwlókł z siebie do ostatniéj siermiężki, by otulić swe dziécię, i płaczący siadł u łóżka; Horpyna powróciła do domu spiesznie, bo Radionek, którego dzieckiem na ręku nosiła, wzbudzał w niéj serdeczną litość.
Nierychło przyszła ze dworu przysłana strawa, chléb świeży, woda, ziółka, wódka dla Jermoły, i chłopiec, który miał zostać dla usługi przy starym; ale Radionka i teraz zbudzić nie było można do lekarstwa. Twarz jego ogniem pałała, oczy otwierając się świeciły jakimś blaskiem nieprzytomnym, gorączka wzmogła się widocznie.






W głuchym lesie, wśród szumu starych sosen odegrała się ostatnia scena tego cichego dramatu wiejskiego, nieprawdopodobnego może, gdyby nie był prawdziwy....
Drugiego dnia po zatrzymaniu się w budzie strażniczéj, Radionek otworzył oczy: trochę oprzytomniał, uśmiechnął się do starego i promykiem nadziei go pocieszył; ale to był błysk ostatni dogorywającéj lampy.
Zaczął mówić pocichu, co będą robić gdy wyzdrowieje i odpocznie; obiecywał sobie zaraz wziąć się do roboty. Przypomniał Popielnią, Huluka, kozaczychę, dawne czasy, Małyczki i smutne dni tam spędzone, usiłując rozweselić starego, który płakał, choć łzy taił.
Słabnął tak mówiąc, usypiał; to znów wpadał w gorączkę w któréj majaczył, płakał, z obawą jakąś porywał się z posłania, i tak skonał na rękach Jermoły, uścisnąwszy go za szyję.
Zastygłe białe ciałko jego długo trzymał przytulone do piersi starzec, nie chcąc go oddać mogile; słowa nie rzekł, płakał tylko łzami cichemi, wielkiemi. Wreszcie wyrwał mu się wykrzyk bolesny:
— Dziécię moje! moje dziécię — pochwycił się za głowę i uciekł nieprzytomny.




Na cmentarzu w Horodyszczu wznosi się teraz mogiła Radionka, o któréj lud, przemieniwszy nieco tę historyą, dziwy opowiada. Nie ma na niéj krzyżyka nawet, ale darń ją bujno porasta i zielonością świeżą pokrywa. Pod blizkim kościołkiem długo siadywał staruszek zgrzybiały, maleńki, zwany dziadkiem kościanym: bo téż zdawało się, że w nim tylko kości same zostały.

Lud zbiegał się w niedzielę, żartując sobie potrosze z niego, bo go śmieszyło to, że na rękach trzymał zawsze w płachty zakręconą lalkę, spowitą jak niemowlę, tuląc ją do piersi i do snu jéj śpiewając, luli, różnemi głosami, a czasem płacząc nad nią... Tym dziadkiem kościanym był poczciwy Jermoła.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.