Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Jermoła.djvu/300

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

się nie było sposobu: Radionek prosił, zaklinał, całował, padał na kolana. Stary oszalał i ująwszy go za rękę, wybiegł z chaty.
Noc była, choć oczy wykól, ciemna, szczęściem pogodna i dość ciepła: wiatru najmniejszego. Wieś oddawna już spała, gdzieniegdzie tylko obudzony na przyźbie pies naszczekiwał, kur młody zapiał niedoświadczonym ochrypłym głosem, a w dali zwierzęta nocne, sowy i puhacze, odzywały się głucho naprzemiany, jak strażnicy rozstawieni na czatach. W milczeniu przeszli Małyczki, znaleźli się za kołowrotem, i przeżegnawszy się u figury na rozdrożu, oślep puścili się drogą wiodącą w moczary i zarośla, a niemi w głąb lasów, któremi dostać się było można aż ku Litwie. Dla ostrożności potrzeba było iść bez żadnéj ścieżki, ale w jednym pewnym kierunku. Stary Jermoła, który wiele dawniéj polował, umiał błądzić po puszczach, sterując sobie to światłem nieba, to drzew mchami. We dnie spodziewał się dać łatwo rady, ale nocą nie sądził, by podobieństwem było zbić się z jakiejś drogi, a utrzymać w jednym