Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Jermoła.djvu/101

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Jermoła oka z dziecka nie spuszczał.
— Jakie śliczne! — zawołał po chwili — to musi być pańskie dziecko!
— Chłopiec zdrów i silny — przerwała stara kozaczycha, ale wszystkie dzieci jednakie póki małe... Dopiéro potém, mój stary, znać na nich, które pod płotem rosło jak pokrzywa, a które na słonku i powietrzu... Dzieciak jak ryba, to dobrze: mniéj będzie z nim kłopotu.
Jermoła śmiał się, a oczy mu płakały perłowemi łzami.
— Matko — rzekł — jak żyję tak pięknego dziecka nie widziałem.
Uśmiechnęła się kozaczycha.
— Wy to oszaleli Jermoło! — zawołała ruszając ramionami — ale czyż taki sami hodować je myślicie?
— A cóż? — zdziwiony odparł stary — a cóż? albobymto ja je na cudze dał ręce...
— Ale wy sobie rady z niém nie dacie. To się wam śni: sam jeden, bez baby, na starość niańczyć niemowlę. A toż trzeba karmić, ką-