Przejdź do zawartości

Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Jermoła.djvu/238

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

zu i pobiegli ku Jermole, ale o krok od niego stanąwszy, mowy im zabrakło, tchu nawet: krzyk jakiś tylko, płacz i łkanie dały się słyszéć. Kobiéta rzuciła się na Radionka, mężczyzna także za nią posunął się ku chłopcu, który cofał się przestraszony.
Jermoła już się był domyślił wszystkiego: pobladł, posłonił i przysiąść musiał, tak uczuł się osłabionym i przelękłym: wybiła dlań straszna godzina, któréj samą myśl odpychał.
— Mój syn! dziecko moje! — wołała pani.
— Maryo, na Boga... mówmy wprzód z niemi.
Radionek błyszczącemi oczyma spojrzał na matkę i przytulił się do Jermoły, jakby w nim szukał wsparcia i opieki.
— A! on mnie nie zna! — z boleścią zawołała kobiéta — nie zna i znać mnie nie może: odpycha, ucieka... Inaczéj być nie mogło! Lepiéj się było wyrzec wszystkiego, przekleństwo sprowadzić na głowę, a nie opuszczać dziecięcia: straciliśmy je, stracili!
I łamała biédna ręce.