Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Jermoła.djvu/287

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Zachcieliście, tożto było ich dziecko, nie wasze!
— Ależ moja Naściu, potrosze i moje: teraz mi na nie już patrzéć nie dają, jakbym ja, broń Boże, urok miał rzucić na mojego chłopca. Skwaśniało mi życie: tu nie puszczają, w Popielni samemu tęskno, bo nawet kuma kozaczycha umarła, więc puściłem się w świat.
— Biédny stary, to wam tak było żal tego dziecka?
— Było moje jedyne, rodzone, a tu mi je tak wzięli.... Poczęło schnąć, słabnąć, Bóg wié co z niego będzie. Mnie nawet dostąpić do niego nie dają: powiedzcie, mająż oni Boga w sercu? Sam pan mnie przepędził, żeby tam noga moja nie postała.
— A! czyż to może być!
— Klnę ci się na Chrystusa Pana, że tak było!
— Aj! krew Rotmistra, będzie z niego drugi bat’ko — zawołała ciszéj nieco Naścia, oglądając się — patrzcie! dobrodzieja swojego tak wygnali.