Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Jermoła.djvu/307

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

ludzka noga nie zostawia żadnego śladu: przypadek chyba mógł ich wskazać pogoni.
Oba podróżni uczuli się zmęczeni i z rozkoszą zjadłszy suchego chleba, napiwszy się z bańki wody, któréj im strumień leśny dostarczył, spać się pokładli przy nanieconém wysoko ognisku. Jermoła upiekł trochę kartofli, których nabrał z sobą, i te stanowiły przysmak wieczerzy. Radionek wesół był, ale milczący: piersi jego często brakło siły do oddechu, tak się był przyzwyczaił do innego powietrza i powolniejszego chodu. Na dobranoc zaśpiewał im kos zabłąkany, którego obudziło światło, zaszumiał las wiatrem przelotnym, ślizgającym się po jego wierzchołkach, i znowu cisza uroczysta rozciągnęła się nad niemi i puszczą.
Trzeciego dnia lasy poczęły się przerzedzać, drzewa maleć, zarośla miejscami zajmowały ich miejsce: ziemia stawała się coraz wilgotniejszą. Czuli, że schodzili w jakąś nizinę: moczary szerokie musieli okrążać, tu i owdzie pokazały się niezmierzone okiem błota, okryte szuwarem, i czyste jeziora.