Pan sędzia/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Klemens Junosza
Tytuł Pan sędzia
Podtytuł Obrazek z niedawnéj przeszłości
Wydawca Księgarnia Teodora Paprockiego i S-ki
Data wyd. 1887
Druk Drukarnia „Wieku“
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


PAN SĘDZIA.
OBRAZEK Z NIEDAWNÉJ PRZESZŁOŚCI.
Przez
KLEMENSA JUNOSZĘ.
WARSZAWA.
NAKŁADEM KSIĘGARNI
Teodora Paprockiego i S-ki.

1887.




Дозволено Цензурою.
Варшава, 16-го Октября 1886 года.
Druk „WIEKU“, Nowy-Świat 61.








· · · · · · · · · · ·

Tak niedawno, a zdaje się że dawno już, bardzo dawno... Widzę cię jeszcze przed sobą, dobra, mała mieścino, rozsiadła na piaskach, otoczona lasami. Nibyś ty ta sama, a jednak już nie ta! Pozostały odrapane mury w rynku i nizkie w bocznych uliczkach domeczki, te same kałuże lśniące, czarne, niewysychające nigdy — ale już w oknach kamienic odrapanych i domków niziutkich, znajomych twarzy nie widzę...
Na rynku, jak dawniej, żydzi za geszeftami gonią, poważny mieszczanin, w granatowej kapocie, ściśnięty pasem czerwonym, w wysokiej rogatywce na głowie, ku szynkowni kroczy; chłopek z furką drzewa kupca wygląda, stara żydówka nad straganem siedzi... niby jak dawniej — a jednak nie tak jak dawniej. Nie widać tu pewnych typów, pewnych sympatycznych postaci.
Zniknęły one, rozproszyły się po świecie, a potroszę i zapomniano już o nich.
Któżby cię poznał dziś mała mieścino, rozsiadła na piaskach, otoczona lasami?! I lasy już rzadsze i piaski lotniejsze i ty sama mieścino inna jakaś... chociaż niby ta sama.
Może sądzisz czytelniku że chcę tu kreślić z końca zeszłego wieku obrazek? Ale gdzież tam! tak daleko pamięć moja nie sięga.
To co opowiadać będę działo się przed laty... lecz nie wspominajmy dat; może ktoś posiwiały przedwcześnie wziąłby to za złośliwą aluzyę, może jaka panienka z owych czasów, chciałaby protestować.
Mieścina i wówczas była taka sama jak dziś, miała dwa piękne kościoły, rynek pełen sklepów, synagogę wielką, niezgrabną, pomalowaną na żółto, magistrat, sąd, pocztę, słowem wszystko co do życia cywilizowanego miasta było potrzebnem.
Na rogatkach trzymali straż nie halabardziści, nie uzbrojeni od stóp do głów rycerze, lecz zwyczajni żydkowie w kamlotowych żupanach, w czapkach aksamitnych, w pończochach, w pantoflach, z pejsami, jak Bóg przykazał; gdyż wówczas pod tym względem istniała nieograniczona swoboda i pięknie zakręcone loczki obywatela-wyznawcy Mojżesza nie budziły energii policyjnych nożyczek.
Wjeżdżając do miasteczka, podróżny zatrzymywany był na rogatce przez żydka, który zamiast halabardy trzymał w ręku ostro zakończony drut i takowym jak lekarz sondą, badał wnętrzności bryczki.
— Co wielmożny pan deklaruje? było pierwsze zapytanie strażnika, któremu chodziło oto, ażeby jakaś baryłeczka wódki, lub kawałek mięsa nie dostały się do miasteczka bez opłaty na rzecz „dzierżawcy dochodów konsumcyjnych i propinacyjnych“.
Dziobano tedy zawartość bryczki na wsze strony i kłuto bez miłosierdzia — a każdy z przyjezdnych musiał się tej kontroli poddawać, gdyż inaczej mógłby się narazić na interwencyę sławetnego magistratu, w osobie policyanta z kołnierzem i nosem czerwonym, męża uzbrojonego w miecz zawieszony przez plecy na szerokim rzemieniu, taki sam miecz, jakich ongi używali sławni grenadyerzy wielkiego Fryderyka...
Na pochwałę mieszkańców miasta i obywateli przejeżdżających przyznać należy, że groźny ten oręż nigdy a nigdy z pochwy dobywanym nie bywał — a nawet wątpić się godzi czyby się dał wyjąć i czy posiadał kiedykolwiek ostrze... Ludność była lojalna i spokojna, żydkowie strażnicy w pełnieniu obowiązków sumienni, a pan dzierżawca konsumcyi składał tysiączek do tysiączka i setki takich tysiączków dla swych dziatek zbierał.
Do dziś dnia pozostały owe rogatki miejskie ze szlabanami, budkami i całym aparatem, zapomocą którego można było miasto uczynić nieprzystępnem, nie dla nieprzyjacielskiego najazdu wprawdzie, lecz przynajmniej dla zwyczajnej fury chłopskiej, albo ładownego towarami wozu.
Może dzięki owej „fortyfikacyi konsumcyjnej“ i czujności straży, może dzięki groźnemu obliczu policyanta i energii pana burmistrza, nie słychać było w mieścinie o wielkich kradzieżach i rozbojach — a obywatele miejscy rolnicy, wychodząc w pole na robotę, zamykali drzwi domostw swoich na patyk, spokojni że im nic a nic nie zginie.
Tak, tak; były to czasy prawie patryarchalnej prostoty i czystości obyczajów, tak dalece że nawet na jedyny w całem mieście bilard, z mocno podziurawionem suknem i wyszczerbionemi bilami, zapatrywano się jako na rzecz niemoralną i zdrożną.
Prostota przechowywała się w miasteczku w czystości, bo też nawet wieści z szerszego, łatwiej ulegającego wpływom zepsutego zachodu świata, dochodziły tu w dozach homeopatycznych.
Dwa razy na tydzień, chrapliwy dźwięk trąbki pocztowej obwieszczał miastu przybycie biedki, w której wnętrzu mieściły się gazety i listy. Na ten odgłos zapaleni politycy: pan major emeryt, gorący wielbiciel Napoleona, stary doktór zawzięty wróg francuzów, i rewizor tabaczny, zawsze milczący i ściśle neutralny — spieszyli na pocztę i zatapiając się w gazetach, ćwiertowali Europę na drobne kawałeczki, wypowiadali wojny, bili, masakrowali na wszystkie strony, dopóki nie zawarli pełnego chwały i korzyści pokoju, przy preferansowym stoliku...
Próżno dziś odzywa się trąba. Ci starzy politycy już na jej odgłos nie spieszą.
Może trochę dla nas oryginalne i zabawne, ale w gruncie rzeczy poczciwe, sympatyczne ich postacie, zniknęły z widowni, przeszły do galeryi typów zapomnianych, minionych.
Wierny swoim zasadom ex major kazał się pogrzebać w zachodniej stronie cmentarza, bo się przez całe życie na zachód oglądał; stary lekarz empiryk we wschodniej części grób sobie za życia jeszcze wymurował, a neutralny rewizor spoczął na środku cmentarza, pod trzema płaczącemi brzozami.
Zapomniano już prawie o tych ludziach, bo starsza generacya wymarła — a młodsza, bieżącemi troskami zajęta, nie bardzo się we wspomnieniach zagłębia. Mało kto już przypomina sobie granatowy płaszcz majora i rozwianą szeroko almavivę lekarza... mało kto wspomni ich nazwiska w rozmowie.
I niby to niedawno — a dawno; niby taż sama mieścina a nie ta sama, bo jak się w niej rozejrzyć bliżej, to widzi się że tego typu niema, tamtego brakuje... że z inteligentnej sfery mieszkańców wszystko rozproszyło się, rozwiało, niby pożółkłe liście na jesieni, gdy je wiatr po szerokim świecie rozrzuci...
Nie ma was, nie ma już, dobrzy, starzy znajomi! Fala czasu, jak wzburzonych wód fala, uniosła was na swoim ruchliwym grzbiecie; uniosła bezpowrotnie już może...
Któżby cię poznał dzisiaj mała mieścino, osiadła na piaskach, otoczona lasami?!

· · · · · · · · · · ·



І.

Wczesnym rankiem, cicho jeszcze było w miasteczku. Z kościołów rozlegały się dźwięki sygnaturki — a jednocześnie, siwy jak gołąb, długobrody szkolnik żydowski kołatał zakrzywionym kijem w okiennice, budząc tym sposobem ze snu swych współwyznawców i przypominając im że trzeba dzień rozpocząć modlitwą.
Z jednej i drugiej kamienicy wysuwali się żydzi, z czerwonemi workami pod pachą i spieszyli ku wielkiej, na żółto malowanej synagodze, która, jak starożytny zamek nad jeziorem, rozsiadła się nad wielką, czarną jak smoła kałużą.
Na środku pryncypalnej ulicy zjawił się obdarty, głupowaty pastuch miejski i głośnem trzaskaniem z bicza oznajmiał że czas bydło na pastwisko wypędzać... Na to hasło, ze skrzypieniem i zgrzytem otwierały się bramy i wychodziły z nich krowy z dzwonkami i klekotkami na szyi.
Bury, kusy, o zjeżonej sierci pies pastuszy, patrzył pilnie na gromadkę bydła, jak gdyby policzyć pragnął wszystkie sztuki i sprawdzić, czy której nie braknie.
Miasto nie mogło się pochwalić zegarem, bo ażeby mieć zegar potrzeba wieży, aby mieć wieżę trzeba posiadać ratusz. Ratusza tymczasem nie było, a urząd miejski miał swoją „posiedzialność“ jak mówili mieszczanie, w kamienicy pana Fiszla Fajn, pierwszego bogacza w mieście, członka dozoru bóźnicznego i innych korporacyj.
Powiadają starzy ludzie, że niegdyś, ale to już bardzo dawno, był tu w miasteczku ratusz, jak się należy, fundamentnie zbudowany, z wieżą, zegarem, nawet z trębaczem miejskim — ale stało się nieszczęście. Ogień zniweczył wspaniały gmach, wieża runęła, zegar zginął w płomieniach, a trębacz rozpił się ze zmartwienia i umarł.
Od czasu tej smutnej katastrofy, mniej oświeceni mieszkańcy, w letnim sezonie zwłaszcza, liczyli czas „według wygnania i przypędzania bydła“ — i dobrze im się z tem działo.
Gdy trzaskanie pastuchowego bicza rozległo się na pryncypalnej ulicy, budzili się mieszczanie rolnicy, budzili żydzi, szynkarze i kramarze otwierali swe zakłady, słowem w miasteczku ruch się zaczynał.
Na ulicach, na rynku, robiło się ludno dość i gwarno, wozy zaczynały dudnić po bruku, a jeżeli to był dzień targowy to i furki chłopskie z wszelkiego rodzaju prowiantem ciągnęły od rogatek.
O tej porze zwykle, to jest w chwili wypędzenia bydła stawał przed drzwiami swego domostwa garbaty żydek Szulim, z którym musimy zapoznać bliżej czytelnika.
Mały ten, jak wszyscy ułomni, ruchliwy, prędki o bystrych, przenikliwych oczach człowieczyna, był znany całemu miastu. Współwyznawcy wołali na niego: rebe Szulim, chłopi i mieszczanie: Szulim Garbaty, w obliczu magistratu i innych władz zwał się on Szulim Geliebter — a na szyldzie nad drzwiami mieszkania i zakładu swego miał napisane: „Szulim Angielski, starszy felczer z Londynu.“
Najbardziej mu się podobało gdy kto na niego zawołał „panie Angielski!“ W takich wypadkach rozczulony Szulim gotów był nawet wyrwać komu ząb nawpół darmo, lub postawić bańki niżej ceny kosztu. Londyn albowiem był jego czułą stroną, jego słabością. Uwielbiał to miasto i przejęty był zasadami cywilizacyi angielskiej tak dalece, że wbrew zwyczajom miejscowym, nosił kapotę sięgającą zaledwie do kolan, strzygł krótko włosy na brodzie, a w uroczystych godzinach życia ubierał się w cylinder odwiecznego fasonu.
Innemu żydowi możeby takie nowatorstwo nie uszło na sucho — dla Szulima jednak istniały pewne koncesye. Był z niego przecież felczer i to sławny felczer, o mały włos nie doktór; miał stanowisko i stosunki, golił albowiem wszystkich dygnitarzy miasta, samego pana burmistrza przynajmniej dwa razy na tydzień za nos trzymał... a przytem człowiek, który tyle świata zwiedził, takie podróże odbywał, miał, bądź co bądź, pewną wyższość nad domatorami, którzy co najwyżej gubernialne miasta widzieli w swem życiu.
Słynny bogacz Fiszel Fajn, wielki kupiec zbożowy, był dwukrotnie w Gdańsku, a Markus Rybieoko, utrzymujący handel win, dotarł w peregrynacyach aż do Brodów, ale cóż to znaczy wobec podróży Szulima, wobec jego dość długiego pobytu w Londynie! Wybaczano mu więc zbyt krótką kapotę, przystrzyżoną brodę i oryginalny cylinder, wybaczano, bo znakomitym ludziom wiele rzeczy uchodzi...
Może się kto zapyta z jakiej przyczyny i w jakim celu biedny żydzina, felczer z małego miasteczka odbywał tak daleką wędrówkę? Stało się to niespodziewanie. Pewnego dnia nadszedł pocztą list z Anglii, donoszący że jakiś krewny Szulima, dziadek czy wujaszek, oddawna w stolicy Anglii zamieszkały, przeniósł się do lepszego życia, a zapisawszy Szulimowi cały majątek, wynoszący coś sto ośmdziesiąt, czy podobno nawet całe dwieście funtów.
Radosna ta wieść skłoniła Szulima do podróży.
Jako szczęśliwy sukcesor, Szulim miał zaraz w miasteczku otwarty kredyt; pożyczył więc sto rubli, z których połowę dał żonie na założenie sklepiku, żeby tymczasem miała z czego żyć, z drugą zaś połową puścił się w podróż.
Jechał bardzo długo, ale tanim kosztem. Akurat tak się szczęśliwie zdarzyło, że to była wiosna i jeden z miejscowych kupców wyprawił drzewo do Gdańska. Dzięki uprzejmości kupca, Szulim dostał miejsce na tratwie i popłynął na falach Wieprza do Wisły, a Wisłą het, het dalej, aż do Gdańska.
Na tratwie niewiele miał do roboty. Był wprawdzie na niej niby okrętowym lekarzem, ale oryle, zdrowi jak konie, nie dostarczali mu wielkiej praktyki. Miał więc czas, mógł rozmyślać o tem co zrobi z sukcesyą, w jaki sposób stanie się milionerem z owych dwustu funtów?
Rozmyślając po całych dniach na ten temat, dopłynął nareszcie, po długiej podróży do Gdańska, a tamtejsi żydkowie dali mu informacye co do dalszej podróży, i ulokowali go na pierwszym okręcie dążącym do Londynu.
Opowiadał później Szulim że morze wywarło na nim wielkie wrażenie; opowiadał że jest ono tak ogromne, tak straszne, że gdyby w nie świat wrzucić, to ten świat wyglądałby jak jedno ziarnko pieprzu, pływające w kadzi browarnej...
Okręt bujał się i kołysał jak łupina orzecha rzucona na rzekę — i Szulim był przekonany najmocniej, że ani spodziewanych dwustu funtów, ani Londynu, ani żony swej i rodzinnego miasteczka już nigdy w życiu nie zobaczy.
Szulim miał głębokie przekonanie że dusza jego uleci lada chwila w nadziemskie krainy, błagał tylko Boga aby to rozstanie się ducha z ciałem odbyło się w sposób najmniej dla ciała bolesny.
Nie zapisanem jednak było w księdze przeznaczeń aby Szulim Geliebter miał zginąć w słonych falach. Po chwilowej słabości, wróciła mu moc ducha i energia, bałwany morskie wydały się mniej strasznemi... Na drugi dzień patrzył na nie już z pewną wyższością a przy końcu podróży z lekceważeniem nawet.
Przybywszy do Londynu i zobaczywszy olbrzymie miasto, biedny Szulim przeraził się znowu, i zaczęła go męczyć obawa, w jaki sposób on, prosty żydek, w takiem ogromnem rojowisku ludzi, w takiem nagromadzeniu sklepów i wszelakich bogactw, zdoła znaleźć swoje biedne dwieście funtów?
Szulim miał jednak szczęście, które jak wiadomo w handlu znaczy więcej aniżeli pieniądz; — i w tym razie dopisało mu ono. Znalazł kilku żydków, którzy za niewielkiem wynagrodzeniem zaprowadzili go gdzie należało i pomogli załatwić pomyślnie interes.
Przez kilka tygodni trwał pobyt Szulima w stolicy trzech królestw, poczem szczęśliwy sukcesor, zgarnąwszy pieniądze do kieszeni, wsiadł znowuż na okręt i dostał się szczęśliwie do Gdańska, ztamtąd zaś do Warszawy.
Tu zmienił angielskie funty na ruble i pewną część tego kapitału umieścił w kieszeni; pewną zaś znacznie większą, dla większego bezpieczeństwa, zaszył pod podszewkę kapoty. Tęsknota ciągnęła go do rodzinnego miasta, wynajął więc sobie miejsce na żydowskiej furze i w licznem gronie współwyznawców pojechał w swoje strony.
Było gorąco — upał nieznośny, koniska wlokły się noga za nogą, a Szulim skracał podróżnym czas opowiadaniem o dziwnych osobliwościach i bogactwach, które widział za morzem.
Zmęczony upałem i szybkiem mówieniem, Szulim zrzucił z siebie kapotę i jechał dalej w negliżu... Dopiero już prawie u celu podróży spostrzegł że mu kapota zginęła.
Czy niezauważona spadła z fury i stała się łupem pierwszego lepszego przechodnia, który nawet nie domyślał się jej wartości — czy też ją który współpasażer ukradł, — dość że przepadła jak kamień w wodę.
Szulim wydzierał sobie włosy z brody, krzyczał, lamentował, złorzeczył, wzywał pomsty niebios i wszystkich plag piekła na sprawcę nieszczęścia, ale to nic nie pomogło. Kapota zginęła bezpowrotnie i o dalszych jej losach nie można się było dowiedzieć.
Niepiękne przywitanie z żoną miał dzięki temu wypadkowi nasz podróżnik — ale z czasem pogodził się z losem i przestał się martwić. Stracił kapitał, to prawda, ale bądź co bądź, świat zwiedził, zbogacił się mądrością i doświadczeniem, co także jest majątkiem, o tyle od pieniędzy lepszym, że go ani w kapotę zaszyć, ani nieopatrznie zgubić nie można.
Szulim nie został Szulimem bogatym, lecz Szulimem angielskim, o całe niebo wyższym od zwyczajnych Szulimów krajowych. Posiadał puszczadło, dwa lancety i pięć brzytew najoryginalniejszych angielskich, gdyż sam je kupił w Londynie, w tem mieście gdzie nie ma żadnego oszukaństwa, gdzie najzwyczajniejszy nóż, prosty nóż do krajania chleba, jest autentycznie angielski!!
Otworzywszy okienice, Szulim szedł do bóźnicy pomodlić się — a powróciwszy do domu zabierał się do codziennych zatrudnień.
Włożywszy do kieszeni swoje oryginalne angielskie brzytwy i wszystkie przybory potrzebne do sztuki golarskiej, puszczał się na wędrówkę do mieszkań dygnitarzy miejskich.
W owym czasie wąsy nie były w modzie, brody nosili tylko żydzi, ztąd też Szulim miał dosyć zatrudnienia. Najpierw stawiał się zwykle u pana burmistrza, który ex re swego urzędowania musiał wstawać najwcześniej; później szedł do doktora, następnie zaś operował członków sądownictwa, administracyi, golił głowy zakonnikom w klasztorze, słowem jako jedyny „Figaro“ miejski bywał wszędzie.
Przyjeżdżających do miasta chłopów operowała pani Szulimowa, przy pomocy dwóch swoich synów wyrostków.
Dziś, wbrew zwyczajowi, Szulim ominął magistrat i skierował swe kroki w boczną uliczkę, przy której miał swoją posiadłość Dr. Zabłocki, stary już człowiek, niegdyś chirurg wojskowy.
Realność rzeczona składała się z domku drewnianego, zabudowań gospodarskich i ogrodu; cała otoczona była wysokiemi sztachetami i utrzymana bardzo porządnie.
Pan doktór posiadał maleńkie gospodarstwo, trzymał kilka krów, parę koni i liczył się do zamożniejszych obywateli miasta. Mówiono nawet że ma jakiś kapitalik — wypierał się tego jednak, chociaż widziano nieraz jak zaglądał do gazet i szukał kursu listów zastawnych.
Szulim otworzywszy furtkę, wszedł prosto do gabinetu doktora. Przed biurkiem, w wielkim staroświeckim fotelu, siedział wysłużony syn Eskulapa, w szlafroku, w paciorkami wyszywanej czapeczce na głowie. Na nosie dźwigał duże okulary w niezgrabnej rogowej oprawie, a w ręku długi cybuch z wiśni tureckiej, ozdobiony kilkoma dużemi bursztynami.
Doktór był to sympatyczny staruszek; pełną i dość jeszcze czerstwą twarz jego otaczały białe starannie utrzymane faworyty, w oczach znać było inteligencyę i spryt pewien.
Szulim wszedłszy do gabinetu ukłonił się nizko.
— Dzień dobry, panie konsyliarzu — rzekł.
— Hajdujudu, mester Szulim.
— Pan doktór zawsze po angielsku! ja bo już coprawda trochę zapomniałem tę mowę, bo to było dawno... oj dawno, panie doktorze.
— To mnie dziwi, taki sprytny człowiek, jak ty, mój Szulimku, powinien mieć lepszą pamięć.
— At! proszę pana doktora, niby to w Londynie to każdy po angielsku ma gadać?
— Po jakiemuż więc?
— Ja tam gadałem sobie jak w domu — po żydowsku! Co pan doktór chce, za tę trochę sukcesyi, co mi ukradli, miałem sobie, broń Boże, gębę popsuć.
Rzekłszy to, Szulim zaczął z wielką energią ostrzyć brzytwę na pasku.
— Cóż mi powiesz nowego? co słychać w mieście? — spytał doktór.
— Aj, wielmożny panie konsyliarzu, dobrego to nic nie słychać. Powiadają nasze żydki, że... nie wiem czy oni prawdę powiadają, ale tak słyszałem — że za tydzień ma się tu do nas sprowadzić nowy doktór.
— Ho! ho!... a niewiesz ty Szulimku, co on będzie tu jadł?
— Nie wiem jakie on w swojej głowie pomyślenie ma, ale mnie się widzi, co cała ta bieda wylazła z apteki.
— Intrygant! — szepnął przez zęby konsyliarz, — nienasycony! Mało mu recept zapisuję?! Chyba chce żeby epidemia spadła na miasto.
— Aj, aj, panie doktorze! To nawet grzech pomyśleć co się takiemu aptekarzowi może zachciewać!!
— Jakto grzech?
— No tak proszę pana konsyliarza... Aptekarze, to całkiem paskudny naród! Jak mają co dać to rachują na uncye, na drachme, na grany — a brać to chcieliby zaraz na centnary! Mam ja już dosyć z naszym panem aptekarzem! un mi całkiem praktykę chce popsuć.
— Ciekawym bardzo w jaki sposób?
— Aj, aj, on ma na wszystko sposób — zwyczajnie jak aptekarz! On powiada że krew puścić to już wychodzi z mody... bańki postawić nie pasuje, bo to jest chłopska kuracya... pijawki to, powiada, są szkodzące na oczy... a ząb wyrwać, to już cały gwałt! Po co ząb wyrwać? kiedy on ma takie krople od zębów co od nich cały język człowiekowi spuchnie!.. Pan konsyliarz myśli że ja nie wiem co w tych kroplach jest! ja wiem... jedno z drugiem nic... trochę gorczycowy olejek, trochę miętowy olejek, a trochę okowity... Wielgie mecyje takie lekarstwo!
— Zkądżeż to ten nowy doktór?
— Dalibóg nie wiem. Powiadają że młody, że dopiero co swoje uczenie skończył. Zkąd on jest? djabli jego wiedzą... pewnie musi być fuszer.
— Co ty się możesz znać na tem, mój Szulimku.
— Przez urazy wielmożnego pana konsyliarza, czy to mnie pierwszego doktora widzieć.
— Tego przecież nie widziałeś jeszcze.
— To jest prawda żem nie widział, ale mogę sobie miarkować. Już skoro go nasz aptekarz sprowadza to nie będzie wielgi cymes, bo co on sprowadzi to zawsze jest i drogie i gałgaństwo!.. Niech-no pan konsyliarz podniesie troszkę brodę... Oj, oj, — mówił dalej Szulim przeciągając brzytwę po twarzy doktora, — on by chciał mieć nawet na rumianek hazake...
— Jakto hazakę?
— Żeby broń Boże nikt nie sprzedał rumianku tylko on! Tu jedna żydówka, ślepego Lejbki żona, miała trochę rumianek w sklepiku — pan aptekarz zaraz ją zaskarżył że utrzymuje wszystkich materyałów! Napisał całe dwa arkusze, co una sprzedaje wronie oko... opium, arszenik, hiszpańskie muche, co pan tylko chce! Żeby nasze żydki nie wdali się w ten interes, to ja nie wiem coby to buło!
— No, no, Szulimku, — rzekł śmiejąc się doktór, — aptekarz miał racyę... ta pani Lejbkowa naprawdę sprzedawała różne rzeczy.
— Co z tego? Sprzedawała! wielgie rzeczy... ja wiem że ona sprzedawała — ale co miała z tego? Całe parade tylko jeden ambaras! Pan konsyliarz myśli że u nas może być jaki handel? W Londynie to całkiem co innego! Tam każdy sprzedaje co mu się podoba; może nawet trzymać w sklepie armatę i pikę i jeszcze gorszy interes niż wronie oko. Co to komu przeszkadza? Jak się kto chce zastrzelić albo otruć, na co mu bronić? Niech on się truje!
— A — tak nie można.
— To, widzi pan kosyliarz ja powiadam dla przykładu, że u nas to wszystko inaczej niż na świecie. Coby mnie pan konsyliarz powiedział żebym ja chłopu postawił, dajmy na to, sto ciętych baniek na plecy, albo puścił tyle krwi ileby on sam chciał?
— Miałbyś się zpyszna! z urzędu bym cię ścigał.
— Ja wiem o tem, i nie robię takich interesów — ale tylko pytam dla czego? Skoro chłop chce postawić sto baniek na plecy, co komu do tego? Postawić mu! Przecież to za pozwoleniem ani pana konsyliarza plecy, ani z przeproszeniem rządowe plecy... tylko chłopskie plecy... Dla czego jemu nie wolno robić ze swemi własnemi plecami co on chce?
Doktór, ogolony już, poprawił na nosie okulary, odchrząknął i zabierał się do wytłómaczenia Szulimowi ważności przyczyn, dla których plecy obywatela otoczone są troskliwą opieką państwa, gdy wbiegła do gabinetu małżonka pana konsyliarza — i nie dając nikomu przyjść do słowa zasypała Szulima gradem różnorodnych zapytań i poleceń.
— Dzień dobry mężu! jak się masz Szulimku! spodziewam się że przepędziłeś noc spokojnie, bez kaszlu?
— Dziękuję pani konsyliarzowej, — rzekł z ukłonem Szulim. — Bogu dziękować co nie mam kaszel...
— Głupi jesteś... cóż to mnie obchodzi? Pytałam się męża... podobno dziś są bardzo ładne ryby na targu?
— Nie wiem duszko...
— Szulim! cóż stoisz jak kołek! Są ryby czy nie? bo jak są, w tej chwili posyłam na targ... dowiesz się czy pani burmistrzowa kupiła i po czemu płaciła? bo ja nie myślę drożej... każdy pan za swoje trzy grosze... Może sobie mieć burmistrz tańsze mięso, to jego przywilej — ale ryby należą do całego świata! Proszę cię także daj mi znać jak będzie drzewo... mogą tu wprost zajechać, notabene jeżeli nie drogie. Ale co tu mówić... Ręczę że co było to już aptekarzowa wykupiła.
— Aj, aj, — wtrącił potakując Szulim.
— A co? nie mówiłam? ta kobieta chyba o północy wstaje i biegnie za rogatki czatować, jak przekupka... Jednak mają ludzie przywiązanie do grosza... Szczególne, jak dzieci kocham, szczególne!.. Widziałeś ją za rogatkami Szulimku, założyłabym się żeś ją tam widział... Zabawne, jak dzieci kocham, zabawne! Powiedzże gdzieś ją widział?
— Mnie sze zdaje, proszę pani konsyliarzowej, co pani aptykarka z córeczką szła sobie chyba do kościoła... w tamtą stronę szły.
— Komedya dalibóg!.. Tym paniom się zdaje że oszukają Pana Boga! Coś w tem musi być! Bardzo były postrojone? co? gadaj.
— Bardzo... nawet bardzo postrojone, — rzekł Szulim.
— Pewnie w granatowych sukniach?
— Nie pamiętam, ale wyglądały jak grafinie; miały spódniców do same ziemie, jak zwyczajnie, nawet trochę opadnięte bo się ciągnęły po bruku... mieli wielgie czepki ze wstążkami...
— Co ty pleciesz! chyba kapelusze.
— Nie wiem — może uni są i kapelusze.
— Ależ kochana Salusiu, — odezwał się doktór, — nie dasz nikomu przyjść do słowa. Szulim właśnie przyniósł ciekawą nowinę.
— Więc czemu stoi jak kołek i nic nie mówi? Ja zawsze powiadam że ten żydzisko jest patentowany niedołęga!.. sto tysięcy razy to powtarzałam i jeszcze raz powtórzę. Cóż więc? nie wykrztusisz nareszcie tej nowiny? Czy się magistrat zawalił? czy rabin z Kocka ma przyjechać? Bo pytam jakąbyś ty nowinę lepszą mógł przynieść?
— Przepraszam panią konsyliarzowę...
— Nie przepraszaj, tylko mów co masz mówić; bo nie mam czasu... muszę zaraz pójść wyszamerować sługi, że do kawy jeszcze nie nakryły.
— Ależ Salusiu, Salusieczko, pozwól-że mówić... nowość jest ważna... nowy lekarz ma się tutaj osiedlić.
Pani konsyliarzowa usiadła na sofie.
— Nowy doktór?! nowy doktór, — rzekł po chwili milczenia. — Ktoby się to spodziewał? nowy doktór — ale może to nieprawda Szulimie?
— Oj, żebym ja tak zdrów był, jak to prawda jest...
— Cóż nic jakoś nie mówisz Salusiu? — zapytał pan konsyliarz z ironicznym uśmiechem.
Ten uśmiech wywołał burzę natychmiast.
— Ciekawam co mam mówić? — rzekła nawpół z płaczem. — Chyba powtórzyć to, com już tysiąc razy powiedziała... Wychodząc za ciebie popełniłam mezalians... gdyż matka moja była z domu hrabianka, a ja wychowywałam się w pałacach. Pomimo tego poświęciłam ci moją młodość, piękność i jaki taki posażek, chociaż ty nie byłeś już pierwszej młodości. I cóż mam za to? Wieczna niewolnica! zamurowana w tej obrzydliwej mieścinie, zapoznana!... Gdzie jestem? gdzie? czy to towarzystwo jakie mam jest towarzystwem dla mnie? A w co się obrócił mój posag? w tę nędzną chałupę z ogródkiem! taką samą posiada przecie lada łyk...
— Przepraszam wielmożnej pani konsyliarzowej, — wtrącił Szulim, — takie piękne posesye żaden łyk nie ma. Un by ją zaraz przepiuł...
— Czego tu stoisz? czego chcesz? po co się wtrącasz w nie swoje rzeczy? Czy wiesz gdzie jesteś?
Szulim pospiesznie zebrał swoje przybory golarskie i pocichutku wyniósł się z pokoju.
— Aj waj! — szepnął w progu, — konsyliarz będzie miał teraz gorących kataplazmów!!
— Czyś już skończyła Salusiu? — zapytał flegmatycznie doktór, założywszy ręce na piersiach.
— Ja nie zaczęłam jeszcze! — krzyknęła w uniesieniu.
— To się pospiesz moje serce, bo już dziewiąta; mam kilku chorych na mieście, a nie chciałbym wychodzić nie dosłyszawszy do końca...
— Ach! ty kamieniu! rybo! głazie! istoto bez uczucia! moje łzy padają na ciebie jak na drewno, na bruk!...
— Owszem Salusiu duszko, każde twoje przemówienie zawsze mnie wzrusza, ale jak w tym wypadku, nie mam wyobrażenia o co ci idzie?
— O co mi chodzi? Tyle lat tu siedzisz i nie było doktora, a teraz gdy się drugi sprowadza... praktykę ci wydrze, intrygować będzie... tu, tu, pod bokiem, to ty nic!? Ty opowiadasz najobojętniej w świecie „nowy doktór przyjeżdża“... i ty jesteś mężczyzna? masz energię... siłę? Ha! ha! gorzka ironio... Ty masz tylko jedną odpowiedź na wszystko: „róbcie co chcecie byle mnie nie ruszcie“.
— Przecież tamtego z miasta nie wyrzucę.
— O! jestem tego pewna... że go nie wyrzucisz — wolisz cierpliwie czekać aż on ciebie wyrzuci.
— Nie dam się... — rzekł flegmatycznie.
— Ty się nie dasz? z takiem usposobieniem, z takim temperamentem!! Ależ on cię sprzeda dziesięć razy i pieniądze weźmie — a ty nawet wiedzieć o tem nie będziesz... Ty nawet gotów jesteś zaprzyjaźnić się z nim, w karty grywać! kieliszkiem się trącać!!
— Dlaczego nie? Jeżeli człowiek porządny...
— Mój mężu, ty mnie chcesz do grobu wpędzić! ty mnie umyślnie tak drażnisz...
— Broń Boże... życzę ci lepiej niż sądzisz.
— Więc dlaczego takie rzeczy mówisz?
— Naprzód dlatego, że nie mam zasady nienawidzieć człowieka, który mi dotychczas nic złego nie wyrządził — a powtóre że jestem ojcem córki dorastającej.
— Brońci?! cóż nasza Brońcia ma do tego?
— Różnie bywa na świecie... Słyszę że ma to być człowiek młody... któż wie czy nie zechce wejść do naszej rodziny? — a jeżeli chłopak uczciwy to pobłogosławię...
— Nie ty pobłogosławisz tylko ja! bo córka do matki należy. Zresztą i ja nie pobłogosławię!... dość mam już doktora! dość, dość tej rozkoszy! Póki młodszy to biega za praktyką i ani chwili w domu nie posiedzi — jak zaś starszy to pozwala żeby mu inny lekarz osiedlał się pod bokiem. Mieć męża flegmatyka i wiecznie pełną sień chorych żydówek i płaczących dzieci — to wcale nie rozkosz! Moja Brońcia warta trochę lepszego losu...
— I... nie wydziwiaj, bo nasz los nie jest bardzo zły. Masz co jeść, w czem chodzić.
— To samo ma każda sługa; ostatnia wyrobnica nawet za swoją pracę dostaje łachman na grzbiet i pożywienie.
— Przyznaj że cokolwiek gorsze, aniżeli twoje...
— Gorsze?! Ty nie masz pojęcia jak one teraz grymaszą!.. żeby im wołu upiec to jeszcze mało! Nienasycone gęby... spiżarnia dla nich nie wystarczy! Żebyś ty widział ile nasza Maryśka zjada, to przeląkłbyś się. Nawet będę cię prosiła żebyś im co zapisał na zmniejszenie apetytu, bo ja, jak cię kocham, nie wystarczę. Proszę cię mój Ignasiu, siądź i zaraz zapisz... to będzie najlepiej.
— Co znowu? Niech jedzą, to znaczy że są zdrowe.
— Tego jeszcze brakuje żebym im dawała tyle ile chcą! Tobie się zdaje że one mają żołądki!
— O ile mi wiadomo z anatomii...
— Widać że ten kto anatomię wymyślił nigdy sług nie trzymał. One nie mają wcale żołądków, tylko studnie, przepaście bezdenne! No proszę cię, siadaj zaraz i zapisz tę receptę; w tej chwili poszlę do apteki.
— Salusiu... Salusiu! cóż znowu?
— Bez żadnych wymówek! proszę cię pisz!...
— Przyznam ci się że tego zrobić nie potrafię.
— To wyborne! Doprawdy wyborne! Doktór medycyny, były chirurg wojskowy! ludzi leczy, na konsylia jeździ, nieboszczyków kraje! a głupiej recepty dla sług nie potrafi zapisać! I dziwić się że nowy lekarz przyjeżdża i osiedla mu się pod samym nosem!
— Ależ nie pod nosem, Salusiu... zkądże znowu?
— Takiemu ciamajdzie jak ty, mógłby osiąść nawet i na nosie!
— Być może, — odpowiedział flegmatycznie doktór, — ale już dziewiąta... idę do chorych... Rozmowę naszą możemy dokończyć jak powrócę.
— Możesz sobie nie zaprzątać tem głowy... bo czy mówić do ściany czy do ciebie, to wszystko jedno.
Doktór nic nie odrzekł, wziął kapelusz, skłonił się grzecznie małżonce i wyszedł.
Pani rzuciła się na sofę. Przez jakiś czas siedziała w milczeniu. Tysiące myśli cisnęło się do jej głowy. Nowy lekarz, możliwa ztąd utrata, lub przynajmniej zmniejszenie się praktyki męża... wilczy apetyt sług, kapelusz aptekarzowej... wszystko to razem niecierpliwiło ją i gniewało.
Nagle zerwała się z siedzenia i wyszła.
— Brońciu! Brońciu! — wołała przebiegając przez stołowy pokój, sypialnię i salonik, — Brońciu, chodźżeż tu prędzej! gdzie jesteś?
— Jestem w ogródku, mateczko, — ozwał się z za okna dźwięczny głosik, — maliny zbieram.
— Tobie tylko maliny w głowie!
— Przecież mateczka kazała — mamy konfitury smażyć...
— Co mi tam konfitury! chodź do pokoju.
Na to wezwanie Brońcia pospieszyła natychmiast.
Była to przystojna, siedmnastoletnia dzieweczka, o pełnej, kwitnącej zdrowiem twarzyczce i jasnych włosach.
— Moja kochana, — rzekła tonem wymówki pani konsyliarzowa, — ty nic nie dbasz o twoją toaletę. Dziewczyna w twoim wieku powinna być zawsze wystrojona jak laleczka.
— Zawsze mateczka mówi że nie powinnam uganiać się za strojami; ja też staram się stosować...
— No tak; nieraz to mówiłam, ale nie można się znowu zaniedbywać... jesteś już w tym wieku, że możesz się komu podobać.
— Podobać?!
— Cóż się tak patrzysz? ciekawam dla czego nie miałabyś się podobać i pójść zamąż?
— Ach, mamo! czyż mi to źle w domu?
— Źle czy dobrze, to wszystko jedno. Kiedy starsza aptekarzówna wyszła, to i ty powinnaś wyjść zamąż.
— Nikt się o mnie nie stara, mateczko.
— Zkąd ty możesz wiedzieć, czy kto stara się o ciebie, lub nie? Zresztą tak czy owak, potrzeba pomyśleć o jakiejś strojniejszej sukience. Ubierz się, pójdziemy do sklepów i poszukamy. Może znajdzie się co u Berkowej, a w razie gdyby się nie znalazło, to każę natychmiast sprowadzić. Tylko proszę cię pospiesz, żebym nie potrzebowała czekać na ciebie. Ty wiesz że ja nie lubię bałamucić, co z myśli to z głowy, nie odkładając do jutra!
— Dobrze, dobrze, mateczko — za pięć minut będę gotowa.
— Znam ja twoje pięć minut... Ciebie tylko do preferansa zasadzić z majorem i z twoim tatusiem razem!




II.

Inteligencya miasteczka lubiła bardzo spacerować po pięknym parku poblizkim, w którym znajdował się stary, od dawna opuszczony pałac.
Gmach ten, niegdyś świetny i błyszczący, był pańską rezydencyą; później opuszczony, niezamieszkały i zaniedbany, służył za przytułek sowom i nietoperzom, które się w nim masami gnieździły.
Pałac opustoszał i do upadku się chylił, ale parkowi za to nie zaszkodził ząb czasu. Przeciwnie, drzewa rozrosły się w nim potężnie, krzewy potworzyły niezbite gąszcze, a oddawna nie strzyżone szpalery lipowe, wybujały, poplątały swe gałęzie tak, że nawet promień słońca nie zdołał przedrzeć się przez nie.
Było w tym parku chłodno i zacisznie jak w boru, na polankach między drzewami poziomki rosły, — a nieraz i grzyb się tam znalazł. Przez uszkodzone w kilku miejscach ogrodzenie dostawały się tu zające z pól sąsiednich — słowem było tu zupełnie jak w lesie. Z pod stóp ogromnego dębu wytryskiwało źródło, a woda szumiąc po kamykach, spływała do małej ocembrowanej studzienki, z której każdy spragniony mógł czerpać dowoli. Wiele osób umyślnie dla tej wody przychodziło do parku; przypisywano jej nawet jakieś lecznicze własności.
Oprócz źródła, znajdował się jeszcze w parku staw ogromny, ale zaniedbany, do połowy już zarośnięty trzciną i sitowiem.
W głównej alei stało jeszcze kilkanaście ławek niezgrabnych, ciosanych z kamienia, a przed jedną z nich był stół duży, okrągły, z takiegoż materyału. Powierzchnia owego stołu była poszczerbiona i porysowana. Bóg wie czyje ręce powyrzeźbiały na niej cyfry, daty i wizerunki serc strzałami przeszytych — a ślady nabazgranych kredą rachunków świadczyły, że nietylko zakochani, ale i kupcy siadali przy tym stole.
Dalej nieco, w grupie drzew zasadzonych w półkole, znajdował się marmurowy posąg „rycerza“, jak mówiono w miasteczku. Trzeba wierzyć tej wersyi — gdyż z samego posągu nie można się było domyśleć na czyją cześć został tu postawiony. Posągowi odtrącił ktoś obie ręce, nos i cały tył głowy; marmur zlasował się i popękał pod wpływem deszczów, a z napisu, jaki niegdyś istniał, nie zostało nawet i śladu.
Pomimo opuszczenia i zaniedbania zupełnego, park był bardzo miłem ustroniem; nic też dziwnego że mieszkańcy miasteczka przychodzili tu szukać wytchnienia i spoczynku. Tu nie dolatywał zgiełk rynku, ani dudnienie wozów po bruku — tu wiosną śpiewały całe chóry słowików, zdziczałe róże kwitnęły, a z pobliskich łąk dolatywał zapach świeżej trawy i kwiecia.
Pod cieniem drzew parkowych, doktór z majorem kreślili często laskami na ziemi mapy Europy, według nowego, przez nich samych wykoncypowanego podziału. Tu opowiadano sobie o dawnych czasach, o kłopotach codziennych lub o preferansowych turniejach; tu zakochani promieniom księżyca powierzali swe smutki, tu wreszcie wesoła, szczęśliwa dziatwa, nie znająca jeszcze cierni i goryczy życia — igrała wesoło, aż się jej śmiech szczery po całym parku rozlegał.
Latem, przed wieczorem zwykle, gromadził się w parku cały wielki świat małego miasteczka i lokował się po różnych alejach, według tego jak był na różne podzielony koterye.
Mały, krzywy cokolwiek i bardzo złośliwy podpisarz sądowy ponadawał nawet alejom rozmaite nazwiska. Jedną nazwał aleją pani aptekarzowej, drugą aleją wyższej dyplomacyi, inną preferansową znowuż...
Doktór załatwiwszy się z pacyentami, odbywszy poobiednią drzemkę, ubierał się w swój szeroki płaszcz hiszpański i szedł do parku, pewien że majora tam znajdzie.
Dziwna przyjaźń łączyła tych ludzi... Nie potrafili oni trzech zdań z sobą wymienić bez sprzeczki, a zarazem obejść się jeden bez drugiego nie mogli.
Gdy major zachorował i bezprzytomny zupełnie, znajdował się, jak to mówią, jedną nogą w grobie... stary doktór nie odstępował prawie jego łóżka; w krytycznej chwili konsylium zwołał, żadnych kosztów nie szczędził, aby tylko przyjaciela ratować; lecz gdy niebezpieczeństwo minęło i przyjaciel mógł już rozmawiać — pokłócili się jak najzawziętsi wrogowie. Pomimo tego, na drugi dzień zrana, doktór z największą troskliwością badał rekonwalescenta.
Major znacznie od doktora był starszy, ale pomimo różnicy wieku, żwawszy i ruchliwszy. Chodził zwykle prędko, mówił dobitnie, wyraźnie, węzłowato, nie znosił przeczenia i opozycyi. Rodziny nie mając, żył samotnie i oszczędnie, szczupła pensyjka wystarczała mu jednak na opędzenie skromnych potrzeb życia.
— Powiadam ci majorze, — mówił doktór wchodząc ze swym przyjacielem do parku, — że ten ostatni artykuł daje wiele do myślenia... w tem coś jest...
— Głupstwo!
— Ale pozwól-że...
— Głupstwo jest!
— Gorączka z ciebie, poczekaj, rozważ tylko te słowa: „burza, która przyjdzie ze wschodu“...
— Fałsz!
— Powtarzam ci „burza która przyjdzie“...
— Nawet kulawy pies ztamtąd nie przyjdzie!!
— U ciebie, mój majorze, zaraz: pies! kot! nie umiesz porządnego dyskursu poprowadzić.
— Nieprawda! umiem — ale jak jest o czem. Wschód! wschód! wielka rzecz — cóż kiedy ztamtąd dobrego wyszło? Nie tam patrz, mój szanowny chirurgu. Obróć się w przeciwną stronę — a uważaj co się tam dzieje. Co tam myślą?
— To zgadnąć nietrudno...
— Jakto?
— Boć wiadomo że tam myślą tylko jakby nas oszukać.
— Fałsz! — krzyknął zaperzony major, — fałsz! to są nasi najlepsi przyjaciele.
— Tak, tak; to też wśród najlepszych przyjaciół psy zająca zjadły...
Major nic nie odrzekł, tylko groźnie ruszał wąsami, co było u niego zwykle oznaką niezadowolenia i gniewu.
— Cóż majorze, nie odpowiadasz?
— Nie mam panu nic do odpowiadania; możemy nawet wcale nie rozmawiać z sobą. Żegnam pana doktora...
Powiedziawszy to, ex-wojak przyspieszył kroku, tak że otyły doktór nie mógł za nim nadążyć.
— Fajerwerk! wulkan! mente captus! — powtarzał doktór sapiąc i usiłując dogonić majora, ale tamten szczupły i żwawy, skręcił w boczną uliczkę i zniknął w zaroślach nad stawem.
Konsyliarz, widząc że nie dogoni przeciwnika, usiadł na ławce i fularem spocone czoło ocierał.
— Ha! ha! — odezwał się w pobliżu głos jakiś ostry i piskliwy, — otóż i nasz Eskulap; zdaje mi się że pan sędzia chciałeś się z nim widzieć.
Doktór obejrzał się.
Ku ławce zbliżali się dwaj ludzie, których powierzchowność dziwny stanowiła kontrast.
Jeden był wysokiego wzrostu, dobrej duszy, poważny — drugi zaś malutki, ułomny trochę, a ruchliwy jak żywe srebro...
— No, panie doktorze, — wołał zdaleka mały człowieczek, — szukamy cię!
— O! cóż się stało?
— Musiałeś pan jakąś straszną krzywdę majorowi wyrządzić — bo nawet nie spojrzał na nas, tylko biegł jak szalony. Sędzia wołał: „dobry wieczór, dobry wieczór panie majorze!“ ale napróżno.
— Zawsze jednakowy!
— Zapewne o politykę panom poszło? — zapytał podpisarz.
— A o cóżby? Osądź pan sam, — rzekł doktór, — sam osądź panie sędzio. Opowiem od samego początku jak było...
— Nie trudź się, — odrzekł zagadnięty siadając na ławce, — nie trudź się mój doktorze. Tyle razy byłem świadkiem waszych sprzeczek, że wiem bardzo dobrze o co wam chodzi. Wiecznie ta sama historya.
— Prawda... ale niech sędzia powie kto ma słuszność? niech powie bez żadnej ceremonii, bez ogródki. On według mego zdania, ma maleńkiego bzika na tym punkcie...
— Zostawmy tę kwestyę w spokoju, tem bardziej że o pilniejszych pomówić nam wypadnie. Sto tysięcy razy kłóciliście się już i godzili — pogodzicie się więc i teraz przy pierwszej sposobności.
— Zdaje mi się że jutro gazety przychodzą, — wtrącił podpisarz.
— Jutro... tak. Rzeczywiście jutro przychodzą...
— Więc znajdziecie panowie nową okazyę do sprzeczki.
— Ja już z nim dysputować nie będę — to waryat, skończony waryat!
— Więc wylecz go pan...
— Za trudnych rzeczy żądacie. Byli już tacy co go leczyli. Puszczano mu krew kilkakrotnie, chłodzono go... ale wszystko to na nic. Jedna idea siedzi mu w głowie jak ćwiek...
— To też dajmy mu pokój.
— Zapewne, zapewne, moi panowie. Sam Hipokrates na to nie poradzi jak komu setki tysięcy francuzów w głowie utkwią... jak ćwiek.
— Mój doktorze, — wtrącił sędzia, — musimy jutro pojechać, ale raniutko, żeby upału uniknąć. Przykry obowiązek nas wzywa...
— Cóż tam nowego?
— Samobójstwo. Czy nie słyszałeś pan jeszcze?
— Zkąd miałem słyszeć. Zdrzemnąłem się trochę po południu... i poszedłem prosto tutaj do parku... spotkałem majora i gawędziliśmy... Któż sobie życie odebrał?
— Okropny wypadek! powiadam ci doktorze, że jeszcze nie mogę przyjść do siebie...
— Ale kto?!
— Dzierżawca z Płużyc.
— Szelążek?! Co pan mówisz?! — zawołał doktór zrywając się z ławki, — to niepodobieństwo! to nie może być!!
— Niestety... kochany doktorze! to fakt... przed godziną otrzymałem o tem wiadomość od wójta. Dziś rano jeszcze był na folwarku, wydawał ludziom dyspozycye... wybierał się w pole. Później zamknął się w swoim pokoju — i... niezadługo usłyszano wystrzał... Ludzie zbiegli się, wyłamali drzwi... już nie żył. Wpakował sobie w usta dwa naboje loftek.
— Straszna rzecz; straszna rzecz... — powtarzał doktór — któżby się spodziewał?
— Wójt sam przyjechał z tą wiadomością. Powiadam ci doktorze, — że z płaczem opowiadał szczegóły tej katastrofy...
— Co za powód? co za przyczyna tak rozpaczliwego kroku?
— Zapewne wykryjemy to na śledztwie; podobno zostawił jakieś listy...
— Żony muszą pilnować, żeby sobie także nie odebrała życia, — wtrącił podpisarz.
— Możeby lepiej zaraz pojechać, — rzekł doktór, — być może że nieszczęśliwej kobiecie pomoc potrzebna?
— Nie; — pojedziemy jutro. Ta biedaczka ma już jaką taką opiekę. Mówił mi wójt że zaraz po wypadku, o niczem nie wiedząc, nadjechał sąsiad nieboszczyka, Zawalski z Woli, i zajął się nieszczęśliwą — dzieci odesłał do siebie do domu, sprowadził lekarza...
— Dla czegóż po mnie nie posłał?
— Bliżej miał po tamtego. Straszne rzeczy!.. doprawdy straszne rzeczy!.. Ona nietęgiego zdrowia, dwoje dzieci... bez zasobu, bez funduszu.
— I podobno massa długów, — wtrącił podpisarz.
— Rzeczywiście.
— Prawdopodobnie one to były główną, a może jedyną przyczyną samobójstwa...
Podpisarz milczał. Twarz jego, zwykle uśmiechnięta złośliwie, przybrała wyraz powagi i smutku. Jakieś wspomnienia cisnęły mu się do głowy...
Przed siedmioma, czy ośmioma laty, starał się on o rękę panny Zofii, córki nadleśnego z sąsiedztwa, najpiękniejszej w swoim czasie panny w całej okolicy. Starania nie powiodły się. Biedny, ułomny człowieczek dostał grochowy wianek, a panna stanęła przed ołtarzem z kim innym. Dziś ta sama kobieta pogrążona jest w rozpaczy i łzach; jej wybrany, samobójca z roztrzaskaną czaszką, broczy w kałuży krwi, a dwoje drobnych dziatek, skazanych na sieroctwo i nędzę, płacze, nie rozumiejąc nawet ogromu swego nieszczęścia....
Zamyślił się smutnie niepozorny człowieczyna nad zmiennemi kolejami losu; nad swoją jedyną, a może jeszcze aż dotąd niewygasłą miłością... Zamyślił się — i rzekł, jakby sam do siebie, z westchnieniem:
— Przykra rzecz.. bardzo, bardzo przykra...
— Bolesna nad wszelki wyraz, — potwierdził doktór; — taki młody człowiek... mógłby jeszcze żyć...
— Wyjeżdżamy raniutko, doktorze, — rzekł sędzia, — nie spóźnij się pan... o piątej punktualnie.
— Nie bój się panie sędzio, nigdy jeszcze nie czekaliście na mnie...
Wieść o samobójstwie dzierżawcy z Płużyc szybko rozeszła się po miasteczku. Każdy spieszył do parku, aby się dowiedzieć nowych szczegółów. Aptekarz, burmistrz, regent, pisarz sądu, obrońca, kasyer, damy miejskie, słowem cała inteligencya znalazła się w głównej alei i, bez względu na koterye, stanęła w jednej gromadce, aby usłyszyć co mówią o tym niespodziewanym wypadku.
Nawet major wyszedł ze swego ukrycia i zapomniawszy o niedawnej sprzeczce, stanął obok doktora.
Najwięcej szczegółów miał aptekarz.
— Wiecie państwo, — mówił, — że ja od dwóch miesięcy już, co mówię od dwóch miesięcy? od dwóch lat! wiedziałem że tak się musi skończyć.
— Z czegóż to pan wnosiłeś?
— Proszę państwa... z wielu objawów, co mówię z wielu? z mnóstwa! Nieboszczyk bywał u mnie często w aptece, a nawet nieraz wstępował tak sobie, bez żadnego interesu, na pogawędkę, na kieliszek wódki, którą nie chwaląc się, przyrządzam wcale nieźle... co mówię nieźle... wybornie!.. artystycznie!
— Zawsze ją czuć jakąś miksturą, — wtrącił major.
— Są różne gusta... mój panie majorze i różne smaki. Jest pański gust, delikatny, wykształcony i jest także gust grenadyerski. Dla jednego pachnie olejek różany — dla drugiego terpentyna... co kto lubi... co kto lubi... co mówię kto lubi? raczej powinienem powiedzieć, jak do czego kto przyzwyczajony!
— Panie Szwarc, — odezwała się burmistrzowa, — odłóż pan na później tę dysputę o gustach; mieliśmy przecież coś o tym biedaku usłyszyć?
— A prawda! o nieboszczyku Szelążku. Bardzo trafnie nazwała go pani prezydentowa biedakiem, bardzo słusznie... Właśnie przed godziną robiłem pastylki od robaków; wiecie państwo te takie skuteczne... co mówię skuteczne?! te cudowne pastylki! gdy wtem wpada Jankiel, ten rudy, faktor... i powiada że się Szelążek zastrzelił!! Wielki Boże! krzyknąłem z przerażenia, i tak jakoś machinalnie, bez żadnej ukrytej myśli, spojrzałem do książki kontowej... Trzydzieści sześć rubli pozostał mi dłużny... tak, trzydzieści sześć rubli i jeszcze coś złotych... Jak tu dawać na kredyt? jak tu dziś otworzyć komu rachunek? pytam państwa...
— Wspominałeś pan dobrodziej, że nieboszczyk, wedle pańskich obserwacyj, zdradzał już od dość dawna skłonność do samobójstwa, — rzekł doktór.
— Naprzód nic nie wspominałem, tylko mówiłem... powtóre, to nie były żadne obserwacye lecz jedynie, tak sobie, domysły... potrzecie nakoniec że... no, że przecież wolno się każdemu domyślać...
— Zapewne.
— Otóż nieboszczyk brał u mnie często rozmaite środki i, niech mu Bóg tego nie pamięta, bo ja niestety zapomnieć nie mogę, po większej części na kredyt! To aloes, to sól glauberską, to truciznę na muchy, albo na szczury... Raz nawet prosił mnie w zaufaniu żebym mu sprzedał strychniny... Aż skóra na mnie ścierpła!! Mówił że niby to na lisy, ale czyż można komu dziś wierzyć? co mówię wierzyć? dziś nawet nie można udawać że się komu wierzy! Ale jak zaczął mnie molestować, nudzić, obiecywać że mi da ze trzy skórki z lisów... tak w końcu wynudził... i dałem mu...
— Strychniny?
— Nie... dałem mu całą uncyę soli karlsbardzkiej... bo ciągle mi coś szeptało że ten człowiek swoją śmiercią nie skończy... Pamiętam nawet, jak się starał o swoją żonę, to raz powiedział wyraźnie, że gdyby mu jej nie dano, toby sobie życie odebrał... Uważałem też w ostatnich czasach, że bywał często zamyślony, roztargniony, nie odpowiadał na pytania... Przed dwoma tygodniami, jak tu był w mieście, w bardzo delikatny sposób przypomniałem mu że teraz czasy ciężkie... co mówię ciężkie! — że są obrzydliwe czasy! i że wartoby uregulować ten mój, maleńki zresztą, rachuneczek... Wiecie państwo co mi na to odpowiedział? pamiętam jak dziś, odpowiedział mi tak: „Panie Szwarc, żebyśmy tak naprzykład do współki założyli fabrykę smarowidła do wozów“!? No, przyznam się że kto w podobny sposób załatwia propozycyę uregulowania rachunku, ten już jest na złej drodze, co mówię na złej, na fatalnej drodze! Dzisiejszy wypadek przekonał mnie że nie byłem w błędzie...
— Ale to wszystko, co pan dobrodziej mówisz, — rzekł major, — nic a nic nie wyjaśnia z jakiego powodu ten biedak życie sobie odebrał.
— Ach! pan major chciałbyś wiedzieć powody — powody bywają rozmaite...
— O tem wiemy.
— Tak; czasem interesa majątkowe, rodzinne, sercowe... no i tym podobne, czasem pojedynki amerykańskie... czasem... przepraszam państwa, — rzekł wspinając się na palce i oglądając się dokoła, — przepraszam, czy tu nie ma mojej żony?
— Widziałam przed kwadransem, — rzekła burmistrzowa, — że pani Szwarc wyjeżdżała z córeczką.
— Prawda dalibóg, zapomniałem na śmierć że pojechały na spacer!.. Otóż wracając do rzeczy, powiadam że bywają pojedynki amerykańskie, że w takich sprawach są zazwyczaj jakieś romantyczne przygody...
— Czy pan co wiesz? — spytał podpisarz.
— Czy ja co wiem? co za osobliwsze pytanie, co ja mam wiedzieć? ja tylko tak powiadam że bywają różne powody... bo proszę pana, co znaczy taki naprzykład szczegół, że wczoraj, to jest w przeddzień samobójstwa, była w Płużycach jakaś pani, obca zupełnie, nieznana w tych stronach i o ile wiem, młoda... Co znaczy, że przed tygodniem nieboszczyk wyjeżdżał z domu na trzy dni — a nikt z domowych, nawet żona, nie wiedziała dokąd i po co? Co znaczy dalej, że od dwóch tygodni nie było poczty, któraby nie przywiozła mu przynajmniej trzech, lub czterech listów z markami zagranicznemi... Przecież nie jest to rzeczą zwyczajną, żeby dzierżawca na biednym folwarczku prowadził tak obszerną korespondencyę. Niech mnie zetrą w porcelanowym moździerzu na najdrobniejszy proszek, jeżeli w tem nie ma czegoś podejrzanego, co mówię podejrzanego! czegoś gorszego jeszcze...
— Jezus Marya! — zawołała burmistrzowa, — co pan mówisz, panie Szwarc!.. Czyż być może, żeby takie straszne intrygi działy się tak blisko — i my! my o tem nic nie wiemy! mając przecież mężów na takich stanowiskach!
— Moja pani dobrodziejko, — rzekł major, — nasz kochany prezydencisko to poczciwy człowiek z kościami, on się w żadne plotki wdawać nie lubi...
— Rozumiem, — syknął aptekarz, — rozumiem, to niby do mnie przymówka...
— Rozumiej pan jak chcesz, — a jeżeli czujesz się obrażonym, gotów jestem dać satysfakcyę honorową.
— Nie czuję się obrażonym — co mówię, nie czuję! nie śni mi się nawet być obrażonym! a co się tyczy tak zwanych honorowych satysfakcyj, to nie moja rzecz; nie piszę się na takie interesa; ani bowiem w dragonach, ani w grenadyerach nie służyłem...
Major rozśmiał się.
— Różne są pojęcia, — rzekł.
— Panie Szwarc, — odezwał się doktór, — opowiadaniem swojem dałeś nam wszystkim wiele do myślenia. Zapewne wiadomości pańskie muszą być prawdziwe?
— Czy wątpisz pan?...
— Nie — i tem bardziej mnie to zastanawia. O ile znałem nieboszczyka, to wątpię żeby się wdawał w jakie romantyczne przygody, lub miał interesa, z któremi potrzebowałby się ukrywać.
— Panie doktorze... — rzekł aptekarz. — Panie doktorze! Przepraszam że to powiem — ale nie znasz pan ludzi, co mówię nie znasz!? nie masz o nich pojęcia! Dla czegóż naprzykład do pana nie przyjeżdżają młode, zawoalowane kobiety? dla czego nie odbierasz pan listów z zagranicy? dla czego wreszcie nie masz pan żadnych stosunków z rzemieślnikami, których wyroby nie są potrzebne do codziennego użytku... co mówię do codziennego! do...
— Rzeczywiście co pan mówisz? — spytał major.
— Ja wiem co mówię — to są fakta! fakta autentyczne i niezaprzeczone, mój panie! fakta, co mówię fakta!? pewniki...
— Może pan będzie łaskaw podzielić z nami tą wiadomością — rzekł sędzia.
— Dla czego nie? Żyje przecież Icek Szpigelman, mosiężnik, niech więc powie jakie osobliwsze sztuczki wyrabiał według rysunków nieboszczyka... a Szmul furman, który jeździ do Warszawy, przywoził do Płużyc rozmaite kawałki z odlewni żelaza. Do czego to wszystko było potrzebne? na co? niech kto będzie taki mądry i zgadnie — jeżeli to uczyni dam mu konia z rzędem, co mówię konia! krowę z rzędem mogę mu dać!!
— Szczególna rzecz, — szepnął major.
— Mój Boże, — rzekła z westchnieniem burmistrzowa, — jakie to życie ludzkie jest marne; dopiero co był człowiek młody, zdrów, pełen nadziei, a teraz co? Biedna żona! biedna żona — biedne my wszystkie kobiety! Żebym tak miała córkę tobym nigdy, przenigdy nie pozwoliła jej wyjść zamąż.
— Przecież nie każdy mąż samobójstwem kończy, a za poczciwego prezydenta można ręczyć że nie ośmieliłby się nigdy....
— Co on? chybaby mi się na oczy nie pokazał!
— Małoby go to obchodziło już — zauważył major.
— No tak, — odrzekła burmistrzowa, zmięszana cokolwiek, — zapewne... ale powiedzcie państwo, więc ten nieborak ze strzelby się zabił...
— Z dwóch luf odrazu pani dobrodziejko, — rzekł aptekarz, — podobno mu głowę rozerwało na drobne kawałki...
— Oh! nie kończ pan, nie kończ! — zawołała któraś z kobiet, — tego słuchać nie można... to straszne, całą noc będzie mi się śniło!..
— Parę kropeleczek kropli laurowych, droga pani, parę kropeleczek nie zawadzi, mam świeże właśnie... co mówię świeże! świeżutenieczkie!.. Przyszlę pani przez ucznia....
Wieczór już zapadał, czas było wracać do domów. Pani burmistrzowa zapraszała do siebie wszystkich na herbatkę i na preferansika. Poszedł major, regent, aptekarz i jeszcze kilka osób. Sędzia wymówił się że musi nazajutrz, raniutko wyjechać — doktór dla tejże przyczyny poszedł prosto do domu.
Malutki podpisarz miał minę bardzo zakłopotaną, widocznie chciał coś sędziemu powiedzieć, ale krępowała go obecność tak licznego towarzystwa.
— Panie sędzio szanowny, — rzekł odkrząknąwszy kilkakrotnie... taki prześliczny wieczór... takie miłe powietrze... możebyśmy jeszcze chwileczkę pochodzili po parku... Nie zawadzi odetchnąć, orzeźwić się cokolwiek...
— Ha... jeżeli pan chcesz, to mogę panu towarzyszyć.
— Dziękuję... bardzo dziękuję... serdecznie dziękuję — rzekł chwytając sędziego za rękę.
— Za co? — zapytał sędzia zdumiony.
— Istotnie... za co? hm: albo ja wiem za co? naprawdę to nie ma za co... ale nie! nie! panie sędzio, jest za co, dalibóg jest za co! słowo honoru daję.
— Pan jesteś wzburzony jakiś... niespokojny — co się panu stało?
— Ma pan sędzia słuszność, ten dzisiejszy wypadek wstrząsnął mną do głębi... chwilami sam nie wiem co mówię...
— Czy z nieboszczykiem łączyły pana jakie stosunki rodzinne?
— Żadne a żadne, panie sędzio. Co prawda mnie z nikim nie łączą stosunki rodzinne...
— Jakto nie?
— Istotnie... tak jest. Pan nie wie — i nikt nie wie, bo ja nie lubię mówić o sobie... cóż to kogo obchodzi? — ale dziś skoro się o tem zgadało, powiadam...
— Więc nie masz pan nikogo? rodziców, braci, krewnych?
— Ani żywego ducha. Pochodzę z małej szlacheckiej wiosczyny, z szaraczków zagonowych. Ojciec mój chodził za sochą i broną jak chłop — matka także pracowała ciężko. Dzieci było kilkoro — ja najmłodszy. Wypadek wpłynął na mój los. Będąc małym chłopcem wdrapałem się na drzewo po jabłka... tymczasem gałąź złamała się i spadłem ze znacznej wysokości. Długo, długo chorowałem — alem się jakoś wygrzebał. Wszakże niewielka mogła być ze mnie pociecha; z wykrzywioną łopatką, ułomny, nie rosłem jak inne dzieci, nie miałem siły do roboty. Tyle rodzice mieli ze mnie pożytku żem bydło pasał latem. Zimową porą chodziłem do organisty i uczyłem się trochę. On pokazywał mi litery — a ja służyłem do mszy, pomagałem sprzątać w kościele. Przepraszam panie sędzio, może ja pana nudzę... ale muszę już wszystko opowiedzieć — zanim wyłożę panu moją prośbę...
— Masz pan prośbę?
— Tak, mam wielką prośbę... udaję się do pana z całem zaufaniem — i mam nadzieję że...
— Jeżeli spełnienie pańskiego żądania będzie w mej mocy....
— Ale ja jeszcze chciałbym o coś prosić... Oto żebyś się pan nie śmiał ze mnie, panie sędzio!
— Dlaczego to zastrzeżenie?
— Bo widzi pan, ludzie śmieją się często z tego z czego nie godzi się śmiać... a to boli; nic tak nie boli jak śmiech ludzki... niech mi pan wierzy...
— O ile mnie pan znasz, to wiesz spółczuję każdemu nieszczęściu i nie wyszydzam niczyjego bólu.
— Przepraszam, stokrotnie przepraszam... może uraziłem tem zastrzeżeniem, ale wymknęło mi się ono mimowoli. Mam dla pana sędziego wysoki szacunek, poznałem bowiem jego prawy i szlachetny charakter... Chodźmy tu nad staw, niedaleko ławeczka jest, usiądziemy trochę. Opowiadanie moje nie będzie długie...
Usiedli na ławeczce nad stawem i podpisarz tak ciągnął dalej rzecz swoją:
— Raz, nie pamiętam już po co, byłem w mieszkaniu proboszcza. Zastałem tam bardzo zamożnego obywatela, wielkiego filantropa, a może większego jeszcze dziwaka, słynnego ze swoich ekscentrycznych wybryków... Ten wdał się zemną w rozmowę i widocznie musiałem mu się podobać, gdyż rzekł do proboszcza: „Wiesz co księże, to wcale sprytna małpka ten malec... wartoby go wykształcić; przekonasz się że będzie z niego szelma jakiej świat jeszcze nie widział!“ „Co chcesz się uczyć?“ spytał mnie — odpowiedziałem że pragnę z całej duszy. Ojciec mój nie miał nic przeciwko temu; „i tak i tak to marne i do niczego niezdatne, rzekł, niechże się tedy uczy, kiedy taka wola jasnego pana“. Oddano mnie do szkół. Po siedmiu latach ukończyłem je pomyślnie i wszedłem na aplikacyę do sądu. W tym czasie panowała okropna cholera, całe wsie wymierały. Mój ojciec, matka, siostra i dwóch braci skonali jednej nocy... zostałem sam jeden. Przyjechałem w rodzinne strony, sprzedałem chałupę i grunt po rodzicach, i powróciłem do Warszawy. Pieniądze ulokowałem w listach zastawnych. Przyjaciół nie miałem...
— Dla czego?
— I w szkołach i później szydzono z mojej ułomności, śmiano się z mojej głowy wielkiej, nieproporcyonalnej, z twarzy starej i wzrostu małego. Szydzono ze mnie, a ja szydziłem nawzajem ze wszystkich... serce moje zgorzkniało; na ustach miałem zawsze szyderstwo. W urzędowaniu nie miałem wielkiego powodzenia — chociaż pracowałem nie gorzej od innych. Na posadzie kancelisty siedziałem coś sześć lat, aż nareszcie ktoś mi się przysłużył i wysłano mnie tu na podpisarza. Od tej pory, zdaje się że w Komisyi zapomniano o mnie. Koledzy moi są już assesorami, sędziami — a ja siedzę wciąż tutaj...
— Źle pan robisz że nie starasz się o awans.
— Po co? Mnie tu źle nie jest. To co mam wystarcza mi — i jeszcze odkładam nawet. Godności nie pragnę i siedzę tu jak mysz w norze... wegetuję. Raz, raz tylko jeden, zdawało mi się, że mi promyk szczęścia zajaśnieje — poznałem bowiem tę... no, tę dzisiejszą nieszczęśliwą wdowę...
— Po Szelążku?
— Tak... tak. Niech się pan nie śmieje, panie sędzio, wszak i robak wyłazi czasami ze swej nory do słońca. Patrząc na nią, na tę dziewczynę, zapominałem że jestem mały, ułomny, brzydki, ogłoszony w okolicy za skąpca i dziwaka. Zapominałem... i miałem tyle śmiałości żem się oświadczył. Zdobyłem się na ten akt odwagi cywilnej...
— A ona?
— Ona poszła za Szelążka, panie sędzio. Niech się pan nie śmieje ze mnie — ja przyjąłem tę odmowę spokojnie, bardzo spokojnie, zdawałoby się że obojętnie nawet — ale zapomnieć nie mogłem. Cieszyłem się gdy jej było dobrze: martwiłem słysząc o ich późniejszych niepowodzeniach... a teraz gdy się ten wypadek straszny zdarzył... jestem poprostu w rozpaczy... Co ona zrobi? co ona biedna zrobi?!
— Przecież ma ojca.
— Cóż on jej da? Sam biedak schorowany, bez posady, na lichej emeryturce. Ja przyznam się panu sędziemu, już raz chciałem jej przyjść z pomocą. Gdy dwa lata nieszczęść podkopało ich byt... a on musiał wyjechać i był jakiś czas nieobecny, ona została sama... na gospodarstwie. Wtenczas proponowałem jej pomoc... lecz nie przyjęła. Lękam się że i teraz to samo się powtórzy, i dla tego chciałbym prosić pańskiego pośrednictwa, panie sędzio... To jest właśnie owa prośba, dla której zatrzymałem pana tu w parku.
— Kochany panie Wincenty, — rzekł sędzia, — bądź ze mną otwartym i powiedz co właściwie chcesz? bo jeżeli myślisz o wskrzeszeniu swoich dawnych marzeń, to przyznam ci się, że wobec niezastygłego jeszcze trupa — to byłoby co najmniej przedwczesnem...
— Nie zrozumiałeś mnie pan, — rzekł smutnie podpisarz, — nie zrozumiałeś, panie sędzio... Ja już nie mam żadnych marzeń, nie mam, i nie chcę wskrzeszać tego co umarło... Ale ona jest nieszczęśliwa... nie da sobie rady z sierotami, chciałbym tedy dopomódz, a nie wiem w jaki sposób żeby nie obrazić... nie zrobić przykrości.
Księżyc był już wysoko na niebie i blademi promieniami oblewał twarz małego człowieczka i jego szare, ruchliwe oczy. Zdawało się sędziemu że w tych oczach dostrzegł blask jakiś szczególny...
Sędzia z podziwieniem spoglądał na swego towarzysza, z podziwieniem tem większem, że dotychczas nie znał go bliżej; podpisarz albowiem był charakteru skrytego, a z tem co dotyczyło jego osoby nie zwierzał się przed nikim. Sumienny i punktualny urzędnik, ściśle pełnił wszystko co należało do niego — po za biurem zaś, chociaż od towarzystwa nie stronił, nie utrzymywał jednak z nikim bliższych i poufalszych stosunków.
Zwierzenia małego człowieczka, dały sędziemu dużo do myślenia.
— Cóż panie sędzio, — odezwał się nieśmiało podpisarz, — co pan na moją prośbę odpowie? Jesteś pan jedynym człowiekiem, przed którym otworzyłem moje serce, jedynym, któremu dałem poznać najskrytsze moje myśli tajone starannie przed ludźmi... przed ludźmi, mającymi dla mnie tylko śmiech i szyderstwo...
— Kochany panie Wincenty... z tego com tu usłyszał widzę że jesteś szlachetnym człowiekiem, że masz najzacniejsze serce. Jeżeli mam być szczerym, to przyznam że sądziłem nieco inaczej... Wybacz i daj mi twą rękę, niech ją uścisnę serdecznie.
Mały człowieczek gorączkowo uchwycił podaną mu rękę, potrząsnął nią kilkakrotnie i całując ramię sędziego, rzekł wzruszony:
— Bóg zapłać... Bóg zapłać panie sędzio... nikt jeszcze tak do mnie nie przemawiał jak pan... nikt, odkąd żyję na świecie...
— Uspokój się panie Wincenty i uważaj mnie proszę za przyjaciela, który za szczerość szczerością ci również zapłaci. Posłuchaj mnie uważnie, tak ja ciebie słuchałem i przyjmij moją życzliwą, z serca płynącą radę. To co chcesz uczynić jest w wysokim stopniu szlachetnem i bezinteresownem, to poświęcenie rzadkie w dzisiejszych czasach — lecz z drugiej strony znowuż, to także i wielka nieopatrzność, mój kolego...
— Dla czego?
— Czyż nie wiesz, co w niedalekiej przyszłości czeka ciebie i mnie i nas wszystkich?...
— Wiem, wiem, ale to jeszcze odległe...
— Nie myśl pan tak, panie Wincenty, to co wydaje ci się odległem może nastąpić prędzej niż sądzisz. Mogą zajść różne zmiany, w skutek których zostaniemy wykolejeni i będziemy musieli porzucić pracę, do której przywykliśmy od młodości. Nie ma się co łudzić, kolego.
— Tak, to być może — ale co mi tam!... Nie mam rodziny, nie mam obowiązków, sam jeden... jakoś może zarobię na kawałek chleba.
— W każdym razie przezorność nie zawadzi...
— A jednak panie sędzio... ona jest taka nieszczęśliwa!.. Pan nie odmówisz, nie możesz odmówić mej prośbie...
— Dobrze, dobrze, zrobię wszystko co żądasz, tylko powoli. Zbadamy stan interesów, zobaczymy co potrzeba... obmyślimy w jaki sposób dopomódz. Teraz chodźmy do miasta, wiesz pan że jutro raniutko trzeba wyjechać na tę smutną czynność.
— Chodźmy więc, — odpowiedział podpisarz, i obadwaj ruszyli szybko ku bramie parkowej.
Gdy byli w miasteczku, sędzia rzekł do swego towarzysza:
— Zastanawiają mnie jednak te szczegóły, które opowiadał aptekarz.
— Głupstwo! — odrzekł podpisarz, — zwyczajne plotki małomiejskie, nic więcej.
— A jednak ta korespondencya w ostatnich czasach... wyjazdy, obstalunki jakieś szczególne, dają do myślenia...
— Przekonasz się pan, panie sędzio, że nie ma w tem wszystkiem nic nadzwyczajnego. Wytłómaczyłbym to — ale już późno; niech pan idzie spać... wreszcie jutro będziesz pan miał te wszystkie listy w oryginałach — więc się rzecz wyjaśni.
Rzekłszy to, mały człowieczek uścisnął rękę sędziego i poszedł boczną uliczką do swego mieszkania.




III.

Pan Szwarc do późnego wieczora siedział na ławeczce przed apteką i spoglądał nieustannie na drogę.
Miał on w tem wyglądaniu podwójny interes; z tej strony albowiem mógł lada chwila nadjechać nowy lekarz: i tą drogą również powinien wracać z Płużyc sędzia i doktór.
Lekarza nowego nie znał — a o samobójstwie pragnął by się jeszcze czegoś dowiedzieć; to też palił cygaro za cygarem i chcąc sobie skrócić oczekiwanie, mówił sam do siebie półgłosem:
— Dziwni ludzie, co mówię dziwni! głupi poprostu... jak honor kocham! Ten lekarz naprzykład, ledwie że ze szkoły wylazł, goły jak święty turecki, co mówię jak święty turecki! jak bizun! otwieram mu poprostu drzwi raju — a on się jeszcze ociąga! Boże! Boże! czegóż on chce więcej? Będę go protegował, dam mu moją Kornelcię za żonę... bezinteresownie, co mówię bezinteresownie! za pół darmo... Ha! ha! mieć zięcia lekarza to nie głupi interes... dopieroż będzie zapisywał recepty, co mówię zapisywał! będzie malował recepty! W intercyzie zastrzegę żeby ordynował żydom po pół funta chininy, po uncyi castoreum!... Niech dogadza ludzkości, co mówię niech dogadza! niech ją tuczy lekarstwami... Jeszcze nie widać... I ten sąd także siedzi tak długo, nie wiem po co? Zabłocki zrobi wielkie odkrycie, że człowiek który się zastrzelił, umarł wskutek rany zadanej z broni palnej!! Ale cyt... ktoś jedzie...
Rzeczywiście po kilku chwilach ukazała się duża bryka, na której siedzieli: sędzia, doktór, kancelista i Szulim, pełniący zwykle przy sekcyach funkcyę prosektora...
— Dobry wieczór panom! — zawołał Szwarc.
— Dobry wieczór... — odpowiedziano mu z bryczki.
— Za pozwoleniem panów, proszę na chwilkę stanąć... na momencik... Mój Szulimku zejdź-no proszę cię, mam do ciebie ważny interesik, co mówię interesik! ogromny interes...
— Ny, kiedy un taki wielgi ten interes, to ja już złażę... już jestem. Dobranoc wielmożnym panom...
— Moje uszanowanie! moje uszanowanie! — wołał aptekarz za odjeżdżającymi.
— No jakżeż tam Szulimku, dobrze poszło, co?
— Co miało iść? ja jeszcze w mojej giębie nie miałem od rana kawałek jedzenia... a wytrzęsiłem sobie wszystkich gnatów.
— No proszę, a możebyś ty się tak napił wódki naprzyklad? co mówię wódki! wódeczki! kordyału...
— Jak wielmożnego pana aptekarza łaska.. — odrzekł Szulim z ukłonem.
— Chodźmy więc do apteki, sam ci przyrządzę, ale jak przyrządzę! przekonasz się że będziesz przez siedm tygodni zdrów na żołądek jak koń, co mówię jak koń! jak hipopotam... a wiesz ty co to jest hipopotam?
— Co prawda nie wiem — ale ja jego pewnie widziałem w Londynie... bo ja tam wszystko widziałem...
Aptekarz uśmiechnął się — i biorąc różne flaszki z półki, wlewał z nich po parę kropel do kieliszka.
— Przepraszam pana aptykarza, — rzekł Szulim, — na co pan leje waleriane? po co mnie waleriane? czy ja jestem broń Boże, moja żona?
— Pyszne pytanie! jak honor kocham! czy on jest jego żona? Nie bój się nic, mogę ci zaręczyć że nie będziesz nigdy twoją żoną... Wypij, proszę cię Szulimku, po podróży to cię wzmocni... a na zakąskę dam ci dwa migdały, świeżutkie, zeszłorocznego zbioru.
Szulim wypił podaną wódkę i skrzywił się okropnie.
— A co?! — zawołał aptekarz z tryumfem — delicye? nieprawdaż?
— Czy ona jest delicya to ja nie wiem, ale że pali w gębie jak ogień... to ja wiem. Gorzka jest... żeby moje wrogi takie gorzkie życie mieli!
— Niewszystko zdrowe co słodkie, mój Szulimku, nie wszystko! Najcudowniejsze lekarstwa są gorzkie i w smaku przykre... to też nie na smak zważać się powinno, lecz na skutek; ale à propos skutku... powiedz-że mi mój kochany jakże tam w Płużycach?
— Et, pfe! niech pan aptekarz nie wspomina... to był całkiem paskudny interes! Kto to widział żeby sobie zabić, żeby samemu śmierci szukać!
— A przyczyna? czy wykryli jaka przyczyna?
— Nie wiem, ale sobie miarkuję co to głupstwo się zrobiało, przez to co nieboszczyk miał dużo długów. Nasze żydki mieli u niego kilka tysięcy rubli. Ja nie rozumiem proszę pana, dla czego on to zrobił? U nas, w naszym zakonie, to się nie przytrafia — a dlaczego się nie przytrafia? dla tego, że u nas bardzo mądre książki czytają.
— Phi! phi! takie mądre powiadasz?
— Oj, oj...
— I cóż tam w nich jest?
— Tam wszystko stoi; nie ma take rzecz żeby o niej nie stojało. Naprzykład taki człowiek co sobie zabije przed długami, to myśli co już nie będzie płacił.
— Bo pewnie że nie zapłaci... co mówię pewnie! jak dwa a dwa cztery tak nie zapłaci.
— Widzi pan — a u nas stoi że zapłaci.
— A to jakim sposobem?
— Bardzo prostym sposobem, proszę pana aptekarza, taki człowiek po śmierci musi się obrócić w konia i póty wozić wodę, drzewo, ciężary, póki długu nie odrobi. Może się też obrócić w kurę... i... albo ja wiem w co on się może nie obrócić?
— No patrzaj-że Szulimku, ja nic o tem nie wiedziałem!
— Zkąd pan aptekarz mógłby wiedzieć o wszystkich interesach, co gdzie w jakie księgi stoi?
— Ślicznie mówisz, co mówię ślicznie! jak Cyceron! Ja nie mogę wiedzieć o wszystkich interesach i dla tego chciałbym pomówić z tobą o jednym...
— O co?
— Wiesz że nowy doktór już jedzie?
— Ny — niech un sobie jedzie... kto jemu przeszkadza?
— Otóż widzisz kochany Szulimku, nietylko że mu nie należy przeszkadzać — ale przeciwnie, trzeba mu dopomagać, co mówię dopomagać! dogadzać...
— Z jakim sposobem ja mam jemu dogadzać? — zapytał Szulim.
— Już ty wiesz najlepiej i pytasz się tylko tak sobie, aby się pytać. Przecież nie jesteś w ciemię bity.
— Za co ja mam być bity? pfe! niech pan nie mówi takie słowo.
— Filut jesteś... znam ja ciebie na wylot, co mówię na wylot! na wszystkie strony — ale wiesz przecie co ja myślę... Nowy doktór przyjeżdża, trzeba mu rozgłos zrobić między żydkami... tego coś... dobre słówko powiedzieć... Teraz... przejść się po rynku, czy nie przywieźli zkąd chorego chłopa... a jakby przywieźli to przyprowadzić. Słowem ruszać się, gadać, kręcić... żeby był krzyk jak się należy.
— A co mnie z tego ruchu przyjdzie? co staremu doktorowi z tego przyjdzie?
— O starego doktora nie kłopocz się, ma on dosyć!... a przytem już jest niedołęga, nie umie leczyć! fuszer poprostu, partacz! Co zaś do ciebie kochany Szulimku, to tylko sprawuj się dobrze, a zobaczysz że cię ozłocę, co mówię ozłocę! ubrylantuję cię...
Szulim przyjął tę obietnicę dość obojętnie.
— Czy to jest cały interes, co pan aptykarz do mnie miał?
— Cały — i jak uważasz, czysty jak szkło... i cóż ty na to powiadasz?
— Tymczasem to nic.
— Pamiętaj że cię ozłocę!
— Ny, ny... niech ja będę ozłocony — a tymczasem póki nie jestem ozłocony — to niech ja pójdę spać. Dobranoc wielmożnego pana.
— Dobranoc Szulimku, a pamiętaj... pamiętaj proszę cię! złoty interes masz w ręku!
— Już... już! już ja pamiętam...
— Szelma żyd... filut! co mówię filut! mydłek raczej... — rzekł sam do siebie aptekarz; potem pozamykał drzwi, ubrał się w czerwony szlafrok, przykrył łysinę mycką jedwabną i przeszedł na drugą stronę, do mieszkania.
W saloniku paliła się lampa, a przy stole, zajęta robótką, siedziała panna Kornelia, osoba dwudziestokilko-letnia, szczupła, brunetka, o rysach twarzy ostrych i wyrazistych. Czytała jakąś książkę.
— Kornelciu, duszko, — rzekł Szwarc, — zdaje mi się że coś czytasz?
— Tak, proszę ojca, czytam powieść.
— To bardzo pięknie z twojej strony... bo kto dużo czyta wyrabia sobie styl; — piękna i młoda kobieta powinna mieć koniecznie styl... bez tego ani rusz. Mama twoja zapewne już śpi?
— Od godziny, proszę ojca.
— Domyślałem się... ona ma taki zwyczaj, co mówię zwyczaj! naturę ma taką żeby dużo spać! Mógłbym na ten temat powiedzieć ci wiele rzeczy pożytecznych i pouczających — ale odłożę sobie tę przyjemność na później.
— Tem lepiej, proszę ojca, bo i ja mam chęć pójść już spać.
— Nieodrodna córka swojej matki! Boże! czemuż nie dałeś mi syna!?, on by czuwał ze mną po całych nocach i pracował dla dobra rodziny — ale nie mówmy o tem, gdyż mam co innego do powiedzenia. Śliczna moja Kornelciu, przezwycięż senność i posłuchaj — rzecz jest wielkiej wagi, co mówię wielkiej! niesłychanej wagi!
— Słucham ojcze.
— Pozwól że usiądę przy tobie, tu na kanapie. Śliczna moja Kornelciu, czas pomyśleć o twoim losie; o ile sobie przypominam, skończyłaś już ośmnaście lat.
— Tak jest — i o ile ja sobie przypominam, stało się to przed dziesięcioma laty.
— Duszko! nie bluźnij!
— Proszę ojca nikt nas nie słyszy — oprócz kota nie ma nikogo w pokoju — zresztą, przecież między sobą możemy być otwarci.
— Dobrze więc... zgadzam się i na twoją cyfrę — i tem bardziej twierdzę że czas już abyś poszła zamąż.
— To samo słyszę od lat dziesięciu — zdaje się że ta fatalna cyfra prześladuje nas dzisiaj.
Aptekarz poruszył się niecierpliwie.
— Moja śliczna Kornelciu, — rzekł, — mówiąc do ojca należałoby używać innego stylu, ten albowiem nie jest zbyt wykwintny... co mówię wykwintny! nie jest dość grzeczny nawet!
— Przypuszczałam że w rozmowie na seryo idzie więcej o rzecz, aniżeli o formę...
— Mniejsza o to. Jako ojciec, wiem że wdzięczność dzieci jest to rzadki towar... ale wracam do rzeczy. Już nie raz proponowałem ci rozmaite partye, które jednak do skutku nie doszły...
— Ach tak, proponował mi ojciec... to prawda. Nawet stary major był w liczbie kandydatów do mojej ręki, o podpisarzu rozmawialiśmy również; sprowadzony przed dwoma laty kulawy prowizor miał dostać aptekę i mnie w dodatku. Tak, tak, nie mogę zaprzeczyć że ojciec starał się mnie ulokować...
— I wszystkie moje starania rozbiły się o twój upór.
— To nie był upór, proszę ojca.
— Upór! Kiedy powiadam że upór to upór, co mówię upór! krnąbrność! Starsza twoja siostra Malwinka postępowała inaczej i jest dziś zamężna i szczęśliwa.
— Malwinka! nie zazdroszczę jej szczęścia... Przecież jej mąż oświadczał się wpierw o mnie — a żem mu odmówiła, uderzył do Malwinki, bo łakomił się na posag, który mu ojciec obiecywał. Dziś, nie dostawszy posagu, zwróciłby ojcu z przyjemnością tę szczęśliwą Malwinkę, a nawet poniósłby koszta opakowania jej i transportu, z własnej kieszeni. Może ojciec nie wierzy?
— Licho go wie... ale czy jabym zwrot przyjął?
— Otóż widzi ojciec ja nie chciałabym być przedmiotem takiej próby.
— Moja śliczna Kornelciu... ty nigdy nie chcesz tego czego ja pragnę.
— Ja pragnę być, jeżeli nie szczęśliwą — bo o tem marzyć nie można — to przynajmniej niezależną i spokojną. Niejednokrotnie prosiłam rodziców, abyście pozwolili mi wyjechać z domu.
— To, moja śliczna Kornelciu, nie ma za trzy grosze sensu, co mówię za trzy! to nie ma za grosz sensu! — wybij to sobie z głowy i słuchaj uważnie co powiem.
— Owszem, słucham uważnie, jak zwykle...
— Otóż ponieważ nie przypadał ci do gustu major — ponieważ nie chciałaś podpisarza, ponieważ odrzuciłaś wielu innych... ponieważ nareszcie, zakrwawiłaś mi serce, odrzucając najlepsze chęci poczciwego prowizora, co mówię prowizora... magistra! — przeto musiałem się zwrócić w inną stronę i poczyniłem starania, ażeby do naszego miasta przybył nowy lekarz.
— Ach! więc to dla mnie ojciec zrobił?
— Spodziewam się, że nie dla kogo innego, moja śliczna Kornelciu... Dziś w nocy, a najdalej jutro rano, ten lekarz przyjedzie! koło południa zapewne złoży nam wizytę; czy słyszysz Kornelciu? nowy, młody, przystojny lekarz, człowiek ze stanowiskiem i przyszłością złoży nam wizytę!
— Słyszę... czy ojciec widział go już?
— Ja? nie jeszcze — nie widziałem go wcale.
— A jednak powiada ojciec, że jest młody, przystojny...
— Powiadam, co mówię powiadam! twierdzę na pewno że jest śliczności chłopak! Ilu znałem młodych lekarzy wszyscy byli przystojni... ale idziemy do rzeczy. Poproszę mojej małżonki żeby na jutro przyszykowała obiad wykwintny, bardzo wykwintny — gdyż lekarza owego zaproszę, a tobie moja Kornelciu zapowiadam, żebyś się wystroiła jak laleczka... i żebyś starała się zrobić na nim wrażenie.
— Co też ojciec mówi?
— Zrobić wrażenie! proszę zrobić wrażenie i basta! Tak się jakoś przymizdrzyć, żeby chłopak rumienił się lub bladł, żeby zmieniał kolory, jak papier lakmusowy pod działaniem odczynników chemicznych. Proszę i koniec! Kornelcia ma słuchać, ponieważ ojciec tak ordynuje...
Aptekarzówna rozśmiała się gorzko.
— I do czego to doprowadzi? — rzekła.
— Do ołtarza, śliczna Kornelciu, do ołtarza...
— A jeżeli ów pan lekarz, na którego ojciec tak liczy, nie zechce mnie uszczęśliwić swoim wyborem?
— Jakto nie zechce? I ty Kornelciu przypuszczasz coś podobnego?! Ha! ha! w takim razie powiedziałbym o nim że jest gamoń, co mówię gamoń! idyota! Trzeba ci wiedzieć, że takie partye nie trafiają się codzień. Czasy teraz ciężkie, co mówię ciężkie! obrzydliwe czasy! Dziś, proszę cię, jak chłop przyjdzie do apteki po komarowe sadło, to chciałby za dziesiątkę dostać z pół funta przynajmniej. Takie, takie to czasy... moje dziecko. Panien biednych jest jak maku, ale takich jak ty, jak była Malwinka twoja siostra, panien z posagami, to bardzo obrzednio, co mówię obrzednio! nie ma prawie!
— Co ojciec mówi o posagach? przecież Malwinka nie dostała nic.
— A — nie mów że nic! Wprawdzie nie dałem gotówki — ale zawsze parę razy do roku posyłam jej trochę wody kolońskiej, pomady chinowej, uważasz Kornelciu chinowej, tej najlepszej po dwa złote słoik!; trociczek, kadzidła... a przyjdzie czas że będę dodawał jeszcze prócz tego różne ulepki, pastylki od robaków i tym podobne rzeczy...
— Niewiele to jest, proszę ojca... a może i wiele — dodała po chwili nieśmiało.
— Niewiele i wiele! proszę cię cóż to za gatunek szarady? Może raczysz mi wytłómaczyć, moja śliczna Kornelciu.
— Obawiam się...
— Nic się nie obawiaj; mów, proszę cię bardzo, co mówię proszę! ja chcę żebyś mówiła!
— A więc powiem... Niewiele, bo najpiękniejsze trociczki i kadzidła można nabyć za kilka złotych, czy za parę rubli; wiele zaś, gdyż jestem przekonana że, oprócz apteki, ojciec nie posiada nic więcej — rozgłasza zaś o swej zamożności dla tego żeby nam łatwiej los zapewnić. Być może że mylę się... ale tak mi się zdaje.
Szwarc zerwał się z kanapy i wielkiemi krokami zaczął chodzić po pokoju.
— Proszę cię Kornelciu, — rzekł, — daj mi fajkę i idź już spać.
Panna Kornelia wstała, przyniosła żądaną fajkę i całując ojca w rękę, rzekła:
— Przepraszam żem obraziła, ale musiałam to powiedzieć ażeby raz nareszcie wytłómaczyć, że to co ojciec nazywa uporem ma swoją usprawiedliwioną przyczynę. Gdyby nie to że ogłoszono mnie za pannę posażną, i to grubo posażną — może byłabym już oddawna wyszła zamąż, może byłabym nawet szczęśliwą....
— Ciekawym kto ci przeszkadzał? co mówię przeszkadzał! kto ci bronił?
— Właśnie ta opinia panny bogatej, ta sztuczna opinia... Młodzi ludzie biedni, lecz mający przyszłość przed sobą, nie mieli do naszego domu wstępu — ci zaś, których mniemany posag zwabił, nie mieli znów mojej sympatyi. Rozumiejąc dobrze jakie jest moje położenie, prosiłam rodziców żeby mi pozwolili nauczyć się czego pożytecznego i pracować o własnych siłach. Niestety, prosiłam napróżno — ale jeszcze nie daję za wygranę, będę dotąd starała się aż uzyskam to czego pragnę.
— Zobacz-że przynajmniej tego nowego doktora... może ci się podoba — co mówię podoba! może się w nim zakochasz?
— Nie myślę już o tem, niech mi ojciec wierzy.
— Moja śliczna Kornelciu, dziewczyna mająca taką powierzchowność...
— Eh! dajmy temu pokój — mam już dwadzieścia ośm lat i jedno tylko marzenie, ażeby nie być ciężarem rodzicom i potrafić własnemi siłami zdobywać środki utrzymania dla siebie. Dobranoc kochany ojcze, jestem przekonana że jak ojciec rozważy dobrze to com powiedziała, to sam namawiać mnie będzie do wykonania mego zamiaru.
Powiedziawszy to panna Kornelia wyszła.
Szwarc wyciągnął się na kanapie, zapalił świeżą fajkę i monologował półgłosem:
— No, no; anim się tego spodziewał... Kornelcia nie jest głupia dziewczyna, co mówię nie głupia! mądra jest, za mądra, jak honor kocham! W całem mieście uchodzę za człowieka bogatego, co mówię w mieście! w Warszawie przecież każdy materyalista da mi kredyt jaki tylko zechcę. Moja rodzona żona jest przekonana że siedzę na pieniądzach, a ta dziewczyna odrazu powiada że ojciec nie ma nic! Tak sobie, bez ogródek, prosto z mostu, powiada że nie mam nic! I co gorsza.. nie myli się... mówi prawdę, bo ja istotnie nic nie mam. Niby ta apteka, co mówię apteka! apteczka; lecz gdybym ją sprzedał i obdzielił tem głodnych zięciów, to cóżbym jadł? Jak honor kocham, ta Kornelcia jest dziwnie przenikliwa! zkąd jej mogło przyjść na myśl że ja nie mam nic... Szczególne...
Na ulicy rozległ się turkot bryczki i odgłos trąbki pocztowej.
Szwarc pospieszył do okna.
— Założyłbym się że doktór... tak to pewnie doktór i ekstrapocztą! To mi się wcale nie podoba... widocznie jakiś hulaka i utracyusz! Nie mógł nająć zwykłej furmanki, co mówię furmanki! nie mógł się zabrać z żydkami?!
— Nieobiecujący na zięcia, nie! — ciągnął dalej swój monolog aptekarz, — ekstrapocztą jeździ, piu! piu!... Ileż to recept potrzeba zapisać żeby mieć na to fundusze? Ale mniejsza o to, co będzie to będzie... tymczasem trzeba się udać na spoczynek zasłużony, co mówię! z prawa mi należny! Ach! ta Kornelcia, Kornelcia! jakim cudem odgadła że nie jestem Krezusem, co mówię Krezusem! że nie jestem nawet Fiszlem Fajn...
Westchnąwszy jeszcze kilkakrotnie, Szwarc rozebrał się, zagasił światło i usnął natychmiast.
Nad miasteczkiem, wysoko, płynął blady księżyc, oblewając niepewnem światłem wieże dwóch kościołów, dachy domostw i kamienic, stary pałac i park, w którym wysokie drzewa szemrały gałązkami.
Noc była cicha, pogodna, małe chmurki zasłaniały chwilowo tarczę księżyca i rzucały cienie przelotne na rozległe łąki, na srebrną wstęgę rzeki. Na tratwach po rzece płynących, błyszczały ognie, i oświetlały powierzchnię wody, toczącej spokojnie swe fale.
Krótko trwała ta noc, piękna i cicha. Na widnokręgu, od wschodu zaczęła się stopniowo jasność ukazywać, gwiazdy niknęły z firmamentu, księżyc blednął, aż wreszcie i słońce wychyliło swą głowę promienną i ozłociło krople rosy, drgające na każdem źdźble trawy, na każdym listku drzewa. Ludzie przebudzili się do pracy dziennej, z kościołów ozwał się tęskny jęk dzwonów.
W wysokim parkanie, otaczającym posesyę aptekarza, otworzyła się furtka i panna Kornelia wyszła na ulicę.
Skierowała ona kroki swe ku kościołowi, położonemu na samym końcu miasta. Gmach ten, otoczony wieńcem lip starych, odznaczał się niezwykłą prostotą i skromnością budowy. Bez gzymsów, bez ozdób i tynków, zbudowany z cegły czerwonej, miał w ścianie frontowej kilka wielkich kul żelaznych, na wieczną rzeczy pamiątkę wmurowanych.
Wnętrze kościoła było również skromne i ubogie. Drewniane rzeźbione ołtarze, bez ozdób, bez złoceń i marmurów, nadawały świątyni szczególną jakąś, odrębną od innych cechę.
Jedynym zbytkiem, na jaki pozwolono tu sobie, były piękne, pieczołowitą ręką wyhodowane kwiaty.
Kiedy panna Kornelia weszła do kościoła, rozległ się odgłos dzwonka, i zakonnik, starzec z długą, siwą brodą, w ornacie, z kielichem w ręku, zbliżał się do stopni ołtarza.
Dziewczyna uklękła i zatopiła się w modlitwie.
Prócz niej niewiele osób było w świątyni. Kilku mieszczan starej daty, w długich granatowych kapotach, kilkanaście kobiet z tejże sfery i jakiś chłopek, który furkę przed kościołem zostawił, a sam pomodlić się przyszedł, — oto całe zgromadzenie.
W kościele panowała poważna, uroczysta cisza, którą tylko westchnienia modlących się przerywały.
Po skończonej mszy, aptekarzówna wyszła z kościoła i przeszedłszy przez miasto, skierowała kroki swe ku parkowi. Tam, w cienistej alei, usiadła na ławce, w bliskości potłuczonego „rycerza“ i pogrążyła się w myślach. Widocznie jednak park nie był ostatecznym celem jej wycieczki, gdyż co chwila spoglądała na zegarek, jak gdyby oczekując na kogoś.
Niedługo ukazała się w alei maleńka figurka podpisarza. Szedł on zamyślony, trzymając w ręku szklankę.
Doszedłszy do ławki, na której siedziała panna Kornelia, ukłonił jej się i chciał pójść dalej — lecz ona zatrzymała go ruchem ręki.
— Dzień dobry panu, — rzekła; — przepraszam że zatrzymuję, ale korzystając z pańskiej obecności, chciałabym o coś zapytać.
— Zamieniam się w słuch, łaskawa pani, — odrzekł z ukłonem.
— Owszem; ale zechciej pan usiąść przedewszystkiem, pytań będzie kilka.
— Już siedzę... Czy nie podziwia pani, jak bez żadnego namysłu narażam się na niebezpieczeństwo?
— Chciałabym wiedzieć co panu właściwie grozi? i jeżeli jest istotne niebezpieczeństwo; to ocalaj się pan czemprędzej! ratuj się!
— Pani! jestem maleńkim mężczyzną, pozwól mi więc mieć choćby drobną dozę odwagi...
— Ależ czego się pan masz lękać nareszcie?
— Pozwól pani że to pozostanie moją tajemnicą...
— Niech i tak będzie: ja bardzo szanuję cudze tajemnice. Mam do pana prośbę, panie Komorowski...
— Rozkazuj pani...
— Czy pan jesteś w blizkich stosunkach z domem naszego sędziego?
— To zależy... blizkość stosunków można rozmaicie rozumieć. Jeżeli blizkim stosunkiem nazwie pani to, że bywam tam parę razy na miesiąc...
— To mi najzupełniej wystarcza... Powiedz mi pan co o tym domu...
— Z przyjemnością łaskawa pani. Dom, w którym mieszka rodzina sędziego, położony jest przy ulicy Krzywej, na samym końcu, tuż przy parku. O ile sobie przypominam, oznaczony jest numerem 146. Murowany, kryty dachówką, dzieli się on na dwie połowy...
— Nie żartuj pan zemnie, bardzo proszę.
— Spełniam żądanie pani i mówię wszystko co mi jest o tym domu wiadomo. Czy każe pani kończyć?
— Jesteś pan nieznośny...
— To samo słyszę od ludzi, od bardzo dawnego czasu i co gorsza — sam zaczynam w to wierzyć potroszę.
— Lepiej będzie, jeżeli pan na chwilę przynajmniej pozbędzie się tej brzydkiej wady — i raczy wprost odpowiadać na moje pytania.
— Czy mam składać zeznania pod przysięgą?
— Uwierzę panu i tak...
— A więc?
— Powiedz mi pan, czy prawdą jest, że sędzia wysyła obiedwie swe córeczki do Warszawy? W mieście mówią o tem bardzo dużo; a zamiar ten dał nawet powód do najrozmaitszych plotek, w których, jak przypuszczam, nie ma odrobiny prawdy. Chciałabym się koniecznie dowiedzieć jak jest istotnie, gdyż ta rzecz obchodzi mnie osobiście... bardzo a bardzo mnie obchodzi.
Podpisarz badawczo spojrzał jej w oczy.
— Tak, tak, — rzekł, — o ile słyszałem, to podobno istotnie są jakieś projekta. Coś nawet wspominał sędzia o tem, ale że nie jestem ciekawy z natury, więc co mi jednem uchem wpadło, to drugiem wypadło — i w tym razie, jestem ciemny jak tabaka w rogu...
— Powiedz pan raczej że jesteś nieszczery — ale mniejsza o to. Jak mi pan nie powiesz to zapytam sama sędziego... wolałabym jednak dowiedzieć się pierwej zkądinąd.
— I co pani na tem zależy?
— Wszystko, — odrzekła spokojnie.
— Jeżeli mam najmniejsze wyobrażenie co w tym razie znaczy wszystko, to niech mi...
— A jednak mówię szczerą prawdę. Domyślam się z tego co słyszałam że sędzia wysyła córki swe w celu, ażeby się nauczyły czegoś pożytecznego; otóż ponieważ to jest także mojem marzeniem, więc chciałam korzystać ze sposobności i pojechać razem z niemi. Oto i cała zagadka. Teraz jeszcze drugie wyjaśnienie... przecież mogłam pójść tam wprost i rozmówić się bądź z samym sędzią, bądź z jego siostrą, nie uciekając się do pańskiego pośrednictwa.
— Zapewne.
— Otóż widzisz pan że nie zapewne. Z tego co mówią w naszem kochanem miasteczku — ja zamiary sędziego odgaduję niejako, domyślam się ich — a jak jest w rzeczywistości nie wiem. Powtóre, jak panu wiadomo, a może jak panu niewiadomo — moi rodzice nie bywają w domu sędziego, ani on u nas... jeżeli więc mam zdobyć się na to aby tam pójść, chcę wiedzieć naprzód czy nie będę źle przyjętą.
— Za kogóż ich pani masz? Ludzie tak zacni i uprzejmi.
— Domyślam się że tak jest — ale zawsze wolę pewność, aniżeli domysł.
— Mogę pani zaręczyć że to jest pewność.
— Zgoda i na to... ale winnam panu jeszcze jedno wyjaśnienie, a mianowicie dla czego nie od kogo innego, tylko od pana żądałam informacyi.
— Prosta rzecz... przechodziłem tędy...
— A nie! — ja przyszłam tu umyślnie, wiedząc dobrze że pana spotkam. Czekałam na pana, gdyż mam to przekonanie że jesteś człowiekiem dyskretnym — a dla moich zamiarów właśnie potrzebna jest przedewszystkiem dyskrecya... Jestem najpewniejsza że nie odmówisz pan mej prośbie.
— Kiedy, szanowna pani, nie wiem o co idzie... — rzekł podpisarz zmięszany trochę. — Wyobrażenia nie mam.
— Więc niechże pan sobie wyobrazi... że ja chcę korzystać ze sposobności i razem z córkami sędziego wziąść się do pracy... dodaję zarazem że rodzice moi sprzeciwiają się temu i że zmuszoną jestem działać na własną rękę.
— To źle, to niedobrze że chce pani działać wbrew woli rodziców...
— Mogę zapewnić pana że jestem pełnoletnią, niech mi pan wierzy.
— Ale... co pani po tem? córka takich bogatych rodziców...
— Cóż to jedno drugiemu przeszkadza? Czy panna bogata, tak jak ja naprzykład, — dodała z uśmiechem, — nie może mieć swoich kaprysów?
— Zapewne.
— Otóż ja mam taki kaprys, że wolę być choćby szewcem, krawcem, kupczykiem w sklepie, aniżeli bogatą panną, siedzącą w domu bezczynnie i oczekującą czy jaki bogaty pan nie raczy się zgłosić z propozycyą połączenia bogactw i serc... Nie, nie, panie Komorowski, to mi się wcale nie uśmiecha... również nie uśmiecha mi się bezczynne siedzenie tutaj w naszem miasteczku. Robię tedy zamach stanu i wciągam pana do spisku. Rola pańska nie będzie ani ryzykowną, ani zbyt trudną. Idzie o to abyś się pan dowiedział dobrze co mianowicie myśli sędzia uczynić ze swemi dziewczętami — i żebyś mnie o tem zawiadomił. Daję panu na to trzy dni czasu. Czy zgoda?
Mały człowieczek z pewnem zdziwieniem spoglądał na mówiącą. Ona wyciągnęła do niego rękę i spytała raz jeszcze:
— No jakże... zgoda?
— Niechże będzie zgoda, kiedy pani tak rozkazuje, — rzekł, ująwszy rękę panny Kornelii, — zwracam tylko uwagę pani, że...
Nie dokończył, gdyż z odległości kilkunastu kroków rozległ się piskliwy głos pani doktorowej:
— Dzień dobry państwu! dzień dobry! Co za miłe spotkanie!.. Prześliczny poranek... słońce, kwiatki, szumiące drzewa, trawa, jak mówi poeta, bo zdaje mi się że tak poeta mówi, — usposabiają do marzeń i do zwierzeń...
— Zeszliśmy się tu przypadkowo, — odezwała się panna Kornelia.
— Ani wątpię... ani na chwilę nie wątpię.. W dziejach ludzi młodych, tak jak państwo oboje naprzykład, przypadkowość gra bardzo ważną rolę... Ale nie przeszkadzam, nie przeszkadzam!.. Chodziłam do żyda po owoce; drogie okropnie, a takich gatunków w naszym ogródku nie ma. Myślałam że kupię, lecz ceni na wagę złota... Z próżnym koszykiem powracam, bo nie chcę przepłacać! ani mi się śni! On sobie myśli że bez jego głupich fruktów żyć niemożna! powiedziałam mu że nie kupię i dziesiątemu zapowiem żeby nie kupował. Ale ja państwu bynajmniej nie przeszkadzam... Nie! nie! nie! nie zatrzymujcie mnie wcale, spieszę się... przy takich sługach jak dzisiejsze wszystko się zmarnuje, wszystko wykipi!.. Do miłego... do miłego, do przyjemnego widzenia się z państwem. Obojgu państwu moje najniższe uszanowanie!
To powiedziawszy, doktorowa pobiegła w stronę bramy parkowej.
— Wyobrażam sobie, — rzekła aptekarzówna, — ile plotek wyniknie z naszego spotkania się...
— Trudno proszę pani... kto spiskuje...
— Odprowadź mnie pan do bramy, muszę już wracać. Za trzy dni przyjdę tu znowuż i mam nadzieję że dowiem się czegoś od pana.
Powstali z ławki i powoli poszli ku bramie.
Pani doktorowa tymczasem przyspieszała kroku, aby świeżutką wiadomość jak najprędzej zanieść do miasta.
Usłużny los tak zdarzył, że w rynku spotkała zaraz aptekarza.
— Ach, szanowny pan Szwarc! jakże zdroweczko? jakże kochana pani Szwarc? — o córeczkę bo nie pytam nawet, wygląda prześlicznie!...
— Dziękuję pani konsyliarzowej, co mówię dziękuję! upadam do nóżek! o zdroweczko także nie pytam... pani konsyliarzowa dobrodziejka jest zawsze kwitnąca jak różyczka, co mówię różyczka! jak centofolia!
— Winszuję kochanemu panu... córeczka zamąż wychodzi słyszę, bardzo winszuję... Przewybornie dobrana para, jak męża kocham, przewybornie!
— To jeszcze są plany dość odległe, co mówię odległe!...
— O — pocóż sekret? zwłaszcza przed dobrymi przyjaciołmi... przecież wiem doskonale że już są dawno po słowie. Kiedyż wesele? Przecież rozumiesz pan, że my, kobiety zwłaszcza, powinnyśmy być uprzedzone o takiej uroczystości, żeby zawczasu przygotować toaletę... Pan Komorowski aż odmłodniał pod wpływem szczęścia...
— Pan Komorowski?! — zawołał zdumiony Szwarc, — ten mały? co mówię mały! ten malutki podpisarz?!
— Nie rozumiem co szanownego pana tak dziwi.
— Dziwi! zaiste pani konsyliarzowo dobrodziejko że dziwi, co mówię dziwi! zdumiewa! Nie pojmuję zkąd znowuż Komorowski miałby aż odmłodnieć ze szczęścia? Jak honor kocham, nie pojmuję! Chyba na loteryi wygrał?
— Naturalnie że wygrał. Przecież uznana to rzecz że małżeństwo jest loteryą — a małżeństwo z osóbką tak piękną, miłą, utalentowaną, bogatą, jak pańska córeczka... to wielki los, doprawdy wielki los...
— Przepraszam panią konsyliarzową dobrodziejkę, że zrobię skromną uwagę, co mówię skromną! najuniżeńszą uwagę... że o ile mogłem wyrozumieć z tego co szanowna pani powiada, to zrozumiałem niewiele, co mówię niewiele! nic a nic nie zrozumiałem...
Doktorowa zaczęła się irytować.
— Wstydź się pan, — rzekła, — jestem już w tym wieku i na takiem stanowisku, że żartować ze mnie nie wypada. Nie rozumiem także po co ten sekret. Ładny sekret! o którym śpiewają wszystkie wróble na dachu!
— Ależ pani dobrodziejko, ja o niczem nie wiem, co mówię! nie wiem...
— Nie wiem... paradny pan jesteś!! Koniec świata dalibóg! Pan o niczem nie wie! Córeczka w parku grucha od samego rana z podpisarzem... za rączki się trzymają... w oczy sobie patrzą, jak dwa gołąbki, a pan powiadasz że o niczem nie wiesz! I komu pan to powiadasz? mnie! Żegnam pana... Wydaj pan sobie swoją pannę Kornelię nawet za żydowskiego rabina, jeżeli się panu podoba, ale z poważnych osób żartów stroić niewolno. Powiedziałam już wszystko — żegnam pana.
Aptekarz zdumiony do najwyższego stopnia, nie mógł się zoryentować czem obraził doktorowę? zkąd jej się przywidziało że Kornelcia wychodzi zamąż, a zarazem nie mógł pojąć co za związek mieć może z tem wszystkiem podpisarz. Uderzył się palcem w czoło i zaczął kombinować.
— Szczególna baba! — mówił sam do siebie, — co mówię szczególna! waryatka! Napadła na mnie na równej drodze, nagadała mi impertynencyj i jeszcze obraziła się w dodatku... Jak honor kocham nie rozumiem, co mówię nie rozumiem! jestem jak tabaka w rogu!
— Co wielmożny pan aptekarz taki markotny? — zapytał Szulim, który właśnie przechodził przez rynek. — Pani doktorowa musiała panu jakie nieprzyjemne słowo powiedzieć. Ona trochę prędka jest — ta nasza pani doktorowa... czasem to i na swego męża nakrzyczy.
— Kto ją tam wie czego ona chce, co mówię kto wie! djabli ją wiedzą czego się do mnie przyczepiła!
— Ja panu powiem. To wszystko pewnie bez tego doktora co dziś w nocy przyjechał.
Aptekarz stuknął się palcem w czoło.
— A wiesz co Szulimku, że ty jesteś niegłupi! co mówię niegłupi.. ty masz rozum, dalibóg masz rozum!... Nie wiedziała już jak się zemścić... ha! ha! to paradne jak honor kocham! co mówię paradne! to wspaniałe! to wielkie jest!
— Tak, ma pan aptekarz recht — pani konsyliarzowa to jest wielgie złośnice, ale dobra kobieta, gospodyni z pełnem gębem.
— Z pełną powiadasz — to nieprawda; sucha jak pieprz, co mówię jak pieprz! jak cynamon! Ale zkąd ona wzięła tego podpisarza?! — rzekł sam do siebie.
— Pan pyta się o pana podpisarza? ja jemu widziałem może kwadrans temu.
— Gdzieś go widział?
— Un szedł sobie z parku, z córeczką pana aptekarza.
— To nieprawda! co mówię nieprawda, to plotka! to fałsz! doktorowa cię namówiła żebyś to powiedział...
— Co mnie kto miał namówić?! kiedy ja patrzyłem na swoje oczy. Żebym tak zdrów był jak patrzyłem. Pan podpisarz z panienką wyszedł sobie z parku, przed bramą oni oboje sobie ukłonili bardzo politycznie — i un poszedł do sądu, a panienka do aptyke. Co to za plotka ma być? to jest najprawdziwsza prawda, żebym ja tak szczęśliwe życie miał jak to prawda jest!
— Więc ty powiadasz Szulimku żeś to widział na swoje oczy? tak powiadasz?
— Nu — a na czyje oczy ja miałem widzieć? czy człowiek może patrzyć z cudzemi oczami?
— To racya, doprawdy to racya! ale ja tego wszystkiego nie rozumiem... jak honor kocham nie rozumiem! słucham jak o żelaznym wilku, co mówię o żelaznym! jak o mosiężnym wilku!
— Czy pan aptekarz już widział nowego doktora?
— Niech go licho porwie!
— Nu — a przecież pan kazał jemu dogadzać?
— Już mi doktorowa dogodziła, co mówię dogodziła! dopiekła do żywego!
— Ale co temu młody doktór jest winien?
— No tak; on nie winien. Istotnie cóż on temu winien? ale tu porobiły się jakieś historye, których ja nic a nic nie rozumiem... Muszę spieszyć do domu... mam bardzo pilne interesa, co mówię pilne! gwałtowne! niecierpiące zwłoki!! To proszę cię Szulimku, wpadnij do mnie koło południa, bo teraz niemam ani pół drachmy czasu, co mówię pół drachmy! ani grana czasu niemam teraz...
Szulim z pewnem zdumieniem patrzył na aptekarza, który spiesznie pobiegł ku domowi.
Nie spodziewał się jednak pan Szwarc że na drodze do swego mieszkania jeszcze go wiele przeszkód czekało.
Naprzód, przy pierwszym zakręcie, spotkała go elegijnie nastrojona pani prezydentowa.
— Drogi panie Szwarc, — rzekła przeciągle, — jak miłe spotkanie! — jestem zachwycona, dokąd-że pan tak spieszy?
— Do domu, szanowna pani prezydentowo dobrodziejko, do domu. Tyle mam interesów! co mówię interesów! trosk! kłopotów!
— Nie dziwię się, drogi panie Szwarc, nic się nie dziwię; w tak uroczystych chwilach życia...
— Myśli pani prezydentowa że ta chwila jest uroczysta?
— Naturalnie... są momenta, w których serce dobrego ojca doznaje niewypowiedzianej rozkoszy...
— Myśli pani że rozkoszy?
— O tak! rozkoszy. Ja wprawdzie nie byłam jeszcze w tem położeniu...
— Nawet trudno sobie wyobrazić żeby pani mogła być w położeniu ojca...
— Chwytasz pan za słówka, chociaż niesłusznie, bo mój mąż, jest tak zajęty pracą że ja sama muszę czuć i myśleć za nas oboje; muszę być i matką i ojcem dla naszych kochanych dziateczek... tem bardziej więc podzielam pańskie wzruszenie...
— Nic a nic nie rozumiem co pani chce przez to wyrazić? co mówię nierozumiem! nie mam najmniejszej idei...
— Osobliwe! doprawdy osobliwe! Dla czego robić sekret? Wydajesz pan córkę zamąż...
— Więc to o córkę chodzi? Tak; być może... ale przepraszam panią dobrodziejkę, spieszę do domu, bardzo spieszę... całuję rączki pani prezydentowej!
To rzekłszy pan Szwarc ukłonił się i pobiegł ku domowi, nie zważając już wcale na znajomych, którzy zatrzymywali go po drodze.
— Skaranie Boże! — mruczał, — istna plaga egipska czego ci ludzie chcą odemnie, czego mi spokojnie przejść nie dadzą?!
Wpadł do apteki i zaraz w progu krzyknął na ucznia:
— Poproś Kornelci, co mówię Kornelci! poproś panny Kornelii! niech się natychmiast pofatyguje do mego gabinetu.
Po chwili przywołana weszła. Szwarc kazał jej usiąść i rzekł, zamykając drzwi:
— Może ty nareszcie wytłómaczysz mi te wszystkie szarady, zagadki, rebusy, co mówię rebusy! łamigłówki! które mi dziś od samego rana rozwiązywać kazano!...




IV.

Domek, w którym mieszkał sędzia położonym był na końcu jednej z bocznych uliczek miasta, wśród ogrodów i w blizkości parku. Murowany, pokryty czerwoną dachówką, z oknami dużemi, różnił się od wszystkich domów miasteczka, tak strukturą, jakoteż i powierzchownością. Od frontu, oddzielony od ulicy wysokiemi sztachetami, miał on niby duży ganek, niby werendę, oplecioną powojem; po za domkiem zaś był ogród, niezbyt wprawdzie rozległy, lecz umiejętnie założony i bardzo ładnie utrzymany. Znaleźć tam było można owoce i kwiaty — i pożądany cień podczas upału. Była w tym ogródku i altanka z białej brzeziny i ławeczki darniowe i wreszcie duże klomby z bzów tureckich i jaśminów. Na rabatkach rezeda i lewkonia rosły, gdzie niegdzie krzak róży dźwigał na sobie okazałe kwiaty — a pod parkanem czerwieniły się maliny.
Domek składał się z kilku dużych i widnych pokoi, umeblowanych bez zbytku, lecz porządnie, a nawet dostatnio.
Po jednej stronie był pokój sędziego i salonik, po drugiej zaś stołowy, oraz jeszcze dwa inne, które zajmowały córki sędziego i jego siostra.
Sędzia od kilku już lat był wdowcem. Utracił żonę, którą bardzo kochał, a że już w nowe związki wstępować nie pragnął, więc też sprowadził do siebie siostrę swoją rodzoną, wdowę bezdzietną, i ta zajmowała się domem i zastępowała matkę sierotom. Była to kobieta dawnej daty, nie bez pewnych uprzedzeń, ale posiadała zacny charakter i najlepsze serce. Z dziećmi sędziego obchodziła się jak rodzona matka.
Dobrze i spokojnie było w tym domu. Ład i porządek we wszystkiem, a mieszkanie i ogródek utrzymane z pedantyczną czystością.
Sędzia, powróciwszy z biura, lubił zasiąść z fajeczką na werendzie, zkąd roztaczał się widok szeroki. Piękne, rozległe łąki rozciągały się nad rzeką, a po za nią, na wzgórzach czerniły się lasy.
Częstokroć przychodził tu stary doktór, major, regent, podpisarz, lub w ogóle ktoś ze znajomych — i po gawędce ustawiano stolik w ogródku, w altance, i zabawiano się preferansikiem niedrogim. Zimową porą turniej taki odbywał się w gabinecie sędziego. Panie przyjmowała siostra sędziego i jego córki. Nie było w tym domu jednakże ani zabaw szumnych, ani przyjęć wykwintnych, zbierało się tylko grono znajomych, dla wzajemnej wymiany myśli, pogawędki i przepędzenia czasu...
O godzinie jedenastej gasło już światło w całym domu, tylko w gabinecie paliła się jeszcze lampka, gdyż sędzia lubił o takiej porze czytywać gazety. Było zupełnie cicho, nikt mu nie przeszkadzał, mógł więc czytać i rozmyślać z największą swobodą.
A istotnie miał o czem rozmyślać i czem się troszczyć. Z przeszłości niedawnej pozostały wspomnienia smutne i bolesne, a przyszłość przedstawiała się w barwach posępnych. Z roku na rok spodziewano się zmian, mogących mieć dla wielu bardzo poważne następstwa. Nie dziw; gdy się człowiek do pewnej pracy przez całe życie wciągnie, gdy przyzwyczai się do niej; gdy, co więcej, ukocha zatrudnienie swoje i widzi w niem coś więcej aniżeli tylko środek do zarabiania na chleb powszedni — to rozstać się z tem zatrudnieniem, z tą pracą, bardzo mu ciężko. Ciężko, zwłaszcza gdy już siwizna głowę przypruszy, szukać nowego zawodu, torować sobie nowe ścieżki...
Myśli te bardzo zajmowały sędziego — i nieraz też poświęcał im długie godziny. Pragnął, może nietyle dla siebie, ile ze względu na dzieci, być przygotowanym. Na jego czole wysokiem i myślącem rysowały się zmarszczki, ilekroć te myśli uparte i natrętne przychodziły mu do głowy — a że przychodziły często, coraz częściej, przeto i zmarszczki rzadko kiedy ustępowały z czoła.
Jest wieczór, słońce zniża się już za las i rzuca na obłoki blaski purpurowe, wiatr łagodny kołysze gałązkami drzew.
Sędzia, swoim zwyczajem, z fajką w ręku, siadł na werendzie — wtem skrzypnęła furtka i ukazał się stary doktór, w swojej almawiwie szerokiej.
Po przywitaniu, usiadł, obtarł czoło czerwonym fularem, poprawił okulary i rzekł:
— No, panie sędzio, więc już mam kolegę.
— Przyjechał?
— Dziś w nocy — i był tak uprzejmy, że w południe złożył mi wizytę. Powiada że uważał sobie za obowiązek, przed zawarciem innych znajomości, przedstawić się starszemu koledze.
— Ciekawym bardzo jak się panu podobał?
— Z powierzchowności niczego... elegancik, wystrojony... ze szkiełkiem na nosie, chociaż, jak przypuszczam, ma zdrowe oczy.
— Co tam powierzchowność, to najmniejsza...
— No nie — jak dla lekarza, ma ona swoje znaczenie... ale mniejsza o to. Był u mnie z godzinę, a przez ten czas nagadał tak dużo że i spamiętać trudno. Dał mi do zrozumienia, wprawdzie bardzo delikatnie, że my starzy jesteśmy niedołęgi... żeśmy już przeżyli swój czas... że dopiero dzisiejsza nauka działa prawdziwe cuda.
— To nieźle, jak na początek.
— Niczego, wcale niczego... ale słuchaj-no sędzio dalej. Powiedział że dotychczas karmiliśmy się wszyscy uprzedzeniem, przesądami i fałszem... tak w nauce, jak i życiu, i że dopiero wtenczas będzie na świecie dobrze, gdy pozbędziemy się różnych zabobonów, jak powyrywamy z naszych umysłów jakieś chwasty i zielska... Udałem że tego nie rozumiem i skierowałem rozmowę z ogólnych kwestyj na przedmiot bardziej specyalny, na naszą naukę — i wyraziłem zdanie, że ostatecznie nie stoi ona jeszcze tak wysoko, jakby w interesie ludzkości należało pragnąć. Oburzył się na to i powiedział że to jest także uprzedzenie, że medycyna dzisiaj podziw budzi.
— Cóżeś mu doktór na to odpowiedział?
— Zaprosiłem go na konsylium do jednej starej żydówki, która ma tyfus i zapalenie płuc...
— Zdaje mi się, że użyłeś pan najwymowniejszego argumentu.
— Hm, do pewnego stopnia przynajmniej.
— A czy przyjął wezwanie?
— Z wielką chęcią nawet. Poszliśmy tam obadwa. Badał bardzo sumiennie i raczył przyznać że stan jest groźny. Pomimo tego zrobił nadzieję.
— Ciekawym...
— Ja nie.
— Dlaczego?
— Bo jestem aż nadto pewny, że żydówka najdalej jutro będzie już na kierkucie.
— Bądź co bądź, doktorze, obecność nowego kolegi zrobi ci pewną różnicę w praktyce.
— Mnie to bardzo nie martwi, a nawet, jeżeli mam prawdę powiedzieć, nie obchodzi. Nie jestem ja bogaty, nie jestem nawet zamożny — ale to co mam wystarczy mi na chleb do samej śmierci, a nawet będę mógł jeszcze coś dzieciom zostawić. Wierz mi panie sędzio, że czy będę miał kilka rubli więcej, albo mniej dziennego dochodu — to mnie już nie zmartwi... ale jest inna rzecz przykra i ta rzeczywiście boli.
— Cóż mianowicie?
— Ha cóż, mój sędzio, to, że jeszcze żyjemy, jeszcze pracujemy i jeszcze możemy być pożyteczni — a tu — już zjawiają się kandydaci na nasze stanowiska, już dają nam do zrozumienia żeśmy zacofani, starzy, niedołęgi — że powinniśmy ustąpić. Ach! boli to, boli, tem bardziej, gdy sami wiemy najlepiej że to nieprawda, fałsz! że mamy jeszcze siły i chęci...
— Masz słuszność doktorze, masz słuszność, ale panu jeszcze pół biedy... w takim zawodzie specyalnym konkurencya jest naturalnym objawem. Ale my!
— Prawda, prawda... panie sędzio. Ten stary postrzeleniec major słusznie mówi żeśmy doczekali psich czasów! Bardzo słusznie, bo gorzej chyba już być nie może.
— Niestety, powtarzamy to codzień, a jednak gorzej i gorzej jest wciąż. Grunt się nam z pod nóg usuwa, giniemy...
Nadejście regenta przerwało tę rozmowę. Był to człowieczek krępy, korpulentny, nizki — odznaczał się spokojem i małomównością.
— Spóźniłeś się pan dzisiaj, panie regencie, — rzekł sędzia a i Komorowskiego także coś nie widać.
— Hm, — mruknął regent, — czynności...
— Masz pan ich tak wiele w tym czasie?
— Wystarczy...
— A nie spotkał pan dobrodziej Komorowskiego?, — zapytał doktór.
— Hm... zapewne w aptece.
— A pocóżby tam chodził?
— No — do panny...
— Ach, ach, — rzekł śmiejąc się doktór, — zapomniałem powiedzieć panu sędziemu... Komorowski się żeni!
— Nie żartowalibyście sobie z poczciwego człowieka.
— Nie żartuję — całe miasto o tem mówi.
— Tak jest, mówi... — potwierdził regent, — całe miasto i moja żona nawet mówi...
— To samo mogę powiedzieć, — rzekł doktór, — całe miasto — i moja żona także...
Sędzia rozśmiał się.
— No, — rzekł, — całe miasto i dwie żony!.. to zapewne świadectwo poważne...
— I burmistrz... — dorzucił regent.
— Tem bardziej, tem bardziej — ale bądź co bądź, ja to między bajki włożę. Komorowskiemu ani się śni nawet o czemś podobnem.
— Któż to może wiedzieć...
— Ja wiem... ale otóż i on nadchodzi. Chodźże prędzej, panie Wincenty — zapewne nie domyślasz się nawet że o tobie mowa...
— Owszem domyślam się... gdzie jest trzech, tam, rzecz prosta — mówią o czwartym, ponieważ stolik oczekuje.
— Nie z tego powodu mówiono o panu... — rzekł doktór.
— Tak, nie z tego powodu...
— Więc?
— Ano, cóż tam w bawełnę owijać — podobno się żenisz...
— A podobno... dowiedziałem się o tem dziś z kilku bardzo wiarogodnych źródeł, i to podobno świetnie się żenię... bogato... Co do tego ostatniego punktu informował mnie Szulim, który miał sobie za obowiązek powinszować mi szczęścia...
— Widzisz pan, — rzekł regent zwracając się do sędziego, — sam przyznaje...
— Tak, przyznaję że mówią o tem w mieście ale ja o niczem nie wiem... i o niczem nie myślę, prócz o tem żeby dziś wygrać od regenta.
— No, no... lepiej od doktora.
— To zaraz zobaczymy, stolik gotów... więc się wszystko wyjaśni na gruncie.
Panowie przeszli do altanki, gdzie oczekiwał na nich rozłożony stolik — i po chwili rozpoczęła się ta niewinna, a zawsze zawzięta sprzeczka, która, jak się godzi przypuszczać, jest może największą przyjemnością preferansistów.
Doktór, zwykle spokojny i łagodny, przy preferansie nabierał dziwnej energii, milczący zazwyczaj regent stawał się wymownym, sędzia wykładał teoryę preferansa jak z katedry — a podpisarz, gracz najsłabszy, na którego ciągle się zarzuty sypały — odcinał się tylko złośliwie.
Gdy walka preferansowa w najlepsze odbywała się w altance — na werendę wyszły dwie panienki, córki sędziego. Były to młodziutkie jeszcze dziewczątka. Starsza poważniejsza nieco, gdyż niedawno dostała pierwszą długą sukienkę — młodsza wesoła, żywa, figlarna jak dziecko.
Obydwie były brunetki i bardzo do siebie podobne. Takież same żywe, błyszczące czarne oczy, takież włosy, bezpretensyonalnie w warkocz splecione, rumieńce na świeżych buziaczkach i równe białe ząbki były ich ozdobą. Tylko w wyrazie twarzy była różnica.
Na gładkiem czole starszej zawsze dostrzedz było można jakąś chmurkę, jakiś cień, gdy tymczasem młodsza była uosobieniem wesołości i pustoty.
— Wiesz co Zosiu, — rzekła, — mam szczególną ochotę poprzemieniać tym panom kapelusze. Wyobrażam sobie jak będzie wyglądał regent! Olbrzymi kapelusz podpisarza wpadnie mu aż na nos!..
— Zawsze dziecinne żarty trzymają się ciebie, Anielciu.
— Tak, — rzekła zadąsana, — dziecinne żarty! Doprawdy nie rozumiem czego ty Zosiu chcesz odemnie? chyba żebym sprawiła sobie tabakierę, włożyła na nos okulary — i chodziła tak poważnie jak burmistrz po rynku... Dla twojej przyjemności jestem gotowa to zrobić. Ciocia ma przecież okulary — a tabakierki mogę sobie od poczciwego naszego majora pożyczyć...
— Wszystko musisz obrócić w żart, ze wszystkiego się wyśmiać... Ej, moja Anielciu, czas już zacząć myśleć poważniej, niewiele ci brakuje do szesnastu lat...
— Ach, prawda że niewiele; wiecznie to przypominam cioci i proszę żeby mi sprawiła suknię długą, tak jak ty masz Zosiu — a ciocia uparła się i nie chce! Na żaden sposób nie chce — powiada że jestem podlotek... Także wyraz!! właściwszy dla określenia dorastającego ptaka — ale nie dla człowieka... Ja się jeszcze z ciotką o tego podlotka wykłócę, byle się tylko sposobność trafiła... I z tobą się wykłócę Zosiu, ponieważ ty zawsze stronę ciotki trzymasz...
— Ja trzymam stronę rozsądku.
— Dziwna ty jesteś, moja droga, z tym ciągłym rozsądkiem... powagą!.. Kiedyż się mamy pobawić i weselić jeżeli nie teraz, pókiśmy młode. Czy wtenczas, gdy ty wyschniesz jak szanowna pani konsyliarzowa — a ja będę taką korpulentną jak pani Szwarc? Bo mam zamiar być taką na starość.
— Co też pleciesz?
— Nie plotę, tylko mówię... chcę być kiedyś okazałą damą, bo to jest i pięknie i wygodnie. Jak zasiądę w kościele, to zajmę swoją osobą całą ławkę, nawet pani burmistrzowa już się nie zmieści... Powiadam ci że to wyborna rzecz taka tusza... nieprawdaż Zosiu?
— Jesteś niepoprawny dzieciak... żebyś była trochę mniejsza, to z czystem sumieniem, kazałabym ci klęczyć.
— Każ... i owszem! — uklęknę chociaż jestem... jakżeż tam?! podlotek... niby trzy kwadranse na dorosłą pannę. Podziwiaj moje posłuszeństwo, już klęczę...
To mówiąc uklękła, oparła główkę na kolanach siostry i patrząc jej figlarnie w oczy, mówiła dalej:
— No widzisz, dziecko klęczy, dziecko jest posłuszne, może ono nawet obiecać poprawę i co więcej dotrzymać słowa... ale trzeba temu dziecku wytłómaczyć gdzie jest prawo, które zabrania się śmiać młodej dziewczynie, które nie pozwala jej być wesołą, zabrania podskoczyć i zaśpiewać... Nie, nie Zosiu kochana, nawet ojciec gwardyan nie był tak wymagający i nieraz mówił mi: „śmiej się dziecko boś młode, kochane, bo nieznasz jeszcze goryczy i zawodów“. To są własne jego słowa, a dlaczego ty jesteś innego zdania siostruniu? Powiedz mi, przecież widzisz że na klęczkach o to cię proszę...
— Czyż ty nie wiesz o zmartwieniu naszego kochanego ojca? czy nie wiesz jaka ciężka troska go gniecie? co go czeka?
— Ależ wiem doskonale, moja Zosiu.
— I nie martwi cię to?
— Ani trochę.
— No wiesz co Anielciu, że nie przypuszczałam tego... sądziłam że kochasz naszego drogiego ojczulka...
— Sądziłaś że go kocham i przekonałaś się że to nieprawda, — rzekła z goryczą. — Gdyby mi to kto inny powiedział, to chyba skoczyłabym mu do oczu! ale tobie przebaczę — bo widzę że mnie nic a nic nie rozumiesz. Według ciebie, to, gdy się widzi kogoś bardzo kochanego w zmartwieniu, w smutku, przygnębionego jakimś ciężarem, lub obawą... to należy się skrzywić jak środa na piątek, jęczyć i wzdychać po kątach — i ciągle swojem zachowaniem i fizyonomią swoją mówić mu: „Smuć się, smuć się, nieszczęście wisi nad tobą! lada chwila spadnie ci na głowę jak kamień, smuć się, smuć! jęcz, narzekaj“. Czy tak Zosiu według twego pojęcia? czy tak?
— Może w tem co mówisz jest trochę słuszności, ale gdy się czyj smutek podziela... to trudno ukryć.
— Ja nie pojmuję przyczyny tych waszych smutków, nie! Jeszcze ojciec... przyzwyczaił się do swej pracy, więc mu ciężko myśleć że się z nią rozstanie — ale ty, ty czego masz narzekać?
— Ach! — westchnęła, — dzieciaku, dzieciaku! a co się z ojcem stanie? co się z nami stanie? co będzie?
— Ha! ha! to paradne pytanie! co będzie?! Ja się o to bynajmniej nie martwię... bo nie przypuszczam żeby człowiek tak pracowity, szlachetny i dobry jak nasz ojciec, nie znalazł sobie stanowiska na świecie.
— Moja droga, zkąd ty wiesz że świat jest taki dobry że ojca naszego zaraz przygarnie?
— A zkąd ty wiesz że świat jest zły i że ojca zaraz odepchnie?
— Prędzej można się złego spodziewać...
— Eh! moja Zosiu, to jeszcze nie żaden dowód. Zresztą ojciec nasz nie jest ani tak bardzo stary, ani schorowany. Da sobie rady — ja w to wierzę. To też nie obawiam o niego — a co do nas, to wierz mi że się szczerze cieszę z tych zmian.
— Nie masz z czego...
— Ach, zrozumiej-że mnie — że nie ze zmian ogólnych się cieszę — ale ze zmiany jaka zajdzie w naszem położeniu!.. Radość mnie opanowywa na myśl że porzucę to miasteczko, w którem doprawdy tak niema co robić. Może przez jakiś czas smutno mi będzie bez naszego ogródka, bez kwiatów — ale zastąpię je sobie kwiatami pokojowemi. Zobaczysz że na każdem oknie ogród założę.
— Byleś tylko miała z czego żyć, marzycielko.
— Czyż to tak wiele potrzeba?
— Zawsze chleba, mięsa, herbaty...
— Ja nie jestem żarłokiem, a jeżeli będę głodna to wyobrażę sobie że jest wielki post i że suszę...
— Ha! ha! jakiż to wyborny sposób — pomysł godzien twojej główki, Anielciu.
— Nie żartuj z mojej główki, nie jest ona bowiem tak zupełnie pusta jak ci się zdaje. Myśli ona dużo... o! myśli.
— Jakby kapelusz podpisarza ulokować na głowie regenta — prawda?
— No, nie zapieram się, — ale oprócz tego myślę i o czem innem. Myślę o tem, jak to będzie dobrze gdy się znajdziemy w dużem mieście, wśród ludzi ciągle ruchliwych, czynnych, pracujących, zajętych. Ręczę ci Zosiu, że i tobie zbraknie czasu na westchnienia i prawienie mi morałów.
— Obyś ich nie potrzebowała!..
— Ja ich i dzisiaj nie potrzebuję, — rzekła zadąsana, — wstaję i odchodzę od ciebie. Skoro mnie traktujesz jak dziecko — to poszukam sobie towarzystwa dzieci... będzie mi lepiej z niemi.
— Ależ Anielciu, nie gniewaj się — ja cię nie chciałam obrazić.
— Zrobiłaś mi przykrość, gniewam się na ciebie, na całe życie się gniewam!
— No, no, uspokójże się.
— Nie uspokoję się! ani myślę!..
— Anielciu!
— Panny! panny! — dał się słyszeć obcy głos jakiś, — cóż to kłócicie się?.. a fe! rodzone siostry!
— Dobrze że ciocia idzie — niech nas ciocia rozsądzi!
— Dobrze, zgadzam się, — rzekła Zosia, — niech nas ciocia sądzi.
— Ach, moje drogie, nie mam czasu — goście są, trzeba i o nich pomyśleć.
— Przecież pomożemy cioci jak zwykle, — odezwała się Anielcia.
— Szczególniej twoja pomoc na wiele mi się przyda! Znowuż jakiego figla wypłatasz... przesłodzisz herbatę że nikt jej do ust nie weźmie, albo zamiast wódki podasz na stół ocet.
— Ciocia zawsze tak mówi aby mi dokuczyć! przecie każdy może się omylić... cioci samej to się nieraz zdarzy.
— Co innego przypadek... a co innego figle, moja panno... ale mniejsza o to. Widzę że znowuż miałyście jakąś sprzeczkę... o cóż to wam chodzi?
— Widzi ciocia, — odezwała się starsza siostra, — to nic dziwnego. Anielcia ma tak żywe usposobienie, że lada o co gniewa się. Jak w tym razie, zaszło między nami nieporozumienie z powodu zamierzonego wyjazdu. Anielcię cieszy on — a mnie smuci — oto i powód sprzeczki.
— Nie widzę z czego się Anielcia może cieszyć, — rzekła poważnie ciotka. — Panny sędzianki mogły spodziewać się lepszego losu, nad sposobienie się do jakiejś ręcznej pracy.
— Ciekawam bardzo czy panna sędzianka jest z lepszej gliny ulepiona, aniżeli każda inna? — spytała Anielcia.
— Nie mów o tem na czem się nie znasz, — rzekła ciotka, — ani twoja babka, ani twoja matka, żadnym rzemiosłem się nie trudniły — a ciebie Bóg wie co czeka... Pan brat przejął się jakiemiś dziwnemi zasadami: nie wiem kto mu to doradza, doprawdy...
— Co takiego ciociu? co takiego?
— Dowiesz się i później.
— Ależ niech ciocia powie, bardzo, bardzo proszę, — zawołała Anielcia.
— Nie ma co powtarzać... Ojciec wasz chce żebyście się uczyły szewctwa... doprawdy trudno sobie wyobrazić żeby kto mógł mieć podobny pomysł! Ale, cóż ja najlepszego robię?! rozmawiam tu z wami — a jeszcze tyle mam do zrobienia! Posiedźcie tu chwilkę — ja zaraz wrócę i zajmiemy się herbatą.
Z temi słowy siostra sędziego wyszła.
— Cóż panno sędzianko, — rzekła z przekąsem Anielcia, — jakże ci się podoba to o czem ciocia mówiła?
— Niebardzo...
— Ha! ha! niebardzo! — a mnie bardzo! Ach, czemuż nie jestem mężczyzną! Byłabym kowalem, albo stolarzem, albo takim co maszyny różne robi... to lepsze doprawdy aniżeli wszystkie nasze kobiece zatrudnienia, wszystkie druciki, szydełka, igiełki, nad któremi trzeba po całych dniach ślęczyć, niewiadomo poco?
— O cóż ci więc idzie, moja Anielciu... skoro mamy się wziąść do szewctwa?
— Ach tak! tak, wybornie, zobaczysz jaki ze mnie będzie dobry szewczyk! Jak zacznę stukać młotkiem, to chyba aż w niebie będzie słychać... Taką robotę to rozumiem — i tak się z niej naprzód już cieszę, tak się cieszę, że opowiedzieć nawet tego nie potrafię...
— Z czego się pani tak cieszy? — zapytał podpisarz, ukazując się na werendzie.
— O! to moja tajemnica, łaskawy panie... moja własna tajemnica.
— Założyłbym się że ma jakiś związek z malinami, których w tym roku taka obfitość w ogródku...
— Trafił pan jak kulą w płot! cóż mnie maliny obchodzą? Ale, zkąd się pan tu wziął? przecież panowie grają w altance.
— Dostałem urlop... i przyszedłem panie bawić.
— Szlachetny zamiar... Ukłoń-że się Zosiu — pan Komorowski ma nas bawić. Siadamy i czekamy — a co do mnie dodaję, że rzeczywiście spragniona jestem zabawy... choćby w piłkę!
— Niestety, pani, do tej zabawy najmniej jestem zdatny; natomiast mogę rzucać paniom najświeższe nowinki miejskie — będzie to także niejako gra w piłkę... z udziałem całego miasteczka; gdyż nowinki mają tę własność że byle je tylko rzucić, w lot chwytane są przez naszych przyjaciół i nieprzyjaciół, znajomych i nieznajomych.
— Wiesz pan co, to dobra zabawka, — rzekła Anielcia, — proszę więc brać „piłkę“ pierwszą lepszą i rzucać do nas... tylko z jednym warunkiem...
— Słucham pani.
— Byle nie brać piłek już ogranych, gdyż nie lubię zabawki, która przeszła już przez wszystkie ręce.
— Najsłuszniejszy warunek, panno Anielo, najsłuszniejszy... stosuję się do niego z przyjemnością i rzucam piłkę świeżuteńką, prosto z Warszawy — dopiero dziś sprowadzoną...
— Domyślam się... zapewne pani burmistrzowa przywiozła do swych dzieci tyle upragnioną guwernantkę, z paryzkim akcentem.
— Źle się pani domyśliła — o ile mi wiadomo, akcent podobno już wyekspedyowano z Paryża, a guwernantka będzie przysłaną oddzielnie — dotychczas jednak ani jeden, ani drugi transport nie nadszedł.
— A bez akcentu trudno żyć! — wtrąciła złośliwie Zosia.
— Spodziewam się, zwłaszcza tu, u nas...
— A gdzież jest owa piłka? — zapytała Anielcia.
— Nie wiem dobrze — gdyż podobno składa dziś wizyty; nie ulega kwestyi, że najdalej jutro przytoczy się i do państwa...
— Cóż to jest?
— Doktór nowy... panno Anielo, doktór... człowiek młody, elegancki, nie taki jak nasz poczciwy, stary eskulap...
— To mnie nic nie obchodzi — jestem tak zdrowa że nie potrzebuję wcale lekarzy, mogę ich nie znać!
— Lecz dla towarzystwa, bądź co bądź, pożądany nabytek...
— Mało gdzie bywamy... ale, kto się tam tak dobija do furtki? Otwarte! — zawołała, — otwarte!
Podpisarz podniósł się.
— Dalibóg! — rzekł, — toż to aptekarz, pobiegnę mu otworzyć, — i ruszył ku furtce. Nim jednak dobiegł do niej, Szwarc jakoś sobie otworzył i nie zważając na Komorowskiego, wbiegł na werendę.
Był pomięszany jakiś, przestraszony... pot grubemi kroplami spływał mu po twarzy.
— Przepraszam... — rzekł, — co mówię przepraszam! owszem dobrze mówię: tak przepraszam! oj, czy czasem nie ma u państwa doktora?
— Co się stało? — spytała Zosia, a Anielka pobiegła natychmiast do altanki.
— Albo ja wiem? okropność, co mówię okropność! straszne rzeczy!
Sędzia, regent i stary doktór zaalarmowani przez Anielcię, pospieszyli natychmiast.
— Czy kto chory u pana? — zapytał doktór.
— Żona i żona chora! co mówię! żona i córka, palpitacye! spazmy! jedna śmieje się, druga płacze... dawałem anodyny, co mówię... tak dobrze mówię... tak! anodyny...
— Idę w tej chwili, — rzekł doktór, biorąc kapelusz.
— Ach, chodź pan, chodź... przepraszam panie sędzio... Ha! i pan Komorowski tutaj?! — zawołał spostrzegłszy podpisarza... — ja z panem będę miał rozprawę! co mówię rozprawę? awanturę — jak honor kocham, awanturę!!
— Dobrze... dobrze, — odpowiedział podpisarz, — gotów jestem służyć panu — ale przedewszystkiem spiesz pan do chorej żony i córki.
— Tak, teraz spiesz! paradne... teraz spiesz! Sam wiem o tem że trzeba i spieszę, co mówię, pędzę! Panie doktorze idźmy! Przepraszam pana sędziego... najmocniej, żem przerwał zabawę... ale w takim wypadku, co mówię! w katastrofie wypadków!..
— Ależ panie, któżby mógł mieć pretensyę? Idźcie panowie coprędzej... ale doktór powróci do nas?
— Naturalnie... czekajcie na mnie...
— Osobliwość, — rzekł regent, gdy Szwarc z doktorem odeszli, — osobliwość!
— Ja nie mogę zrozumieć za co pan Szwarc wygrażał panu Komorowskiemu? — wtrąciła Zosia.
— Chyba za to że nie używam żadnych lekarstw.
— No, nie, — to raczej o pannę Kornelię chodzi... — odezwał się regent.
— O pannę Szwarc?!
— Tak jest, — o narzeczoną pana Komorowskiego.
— A dla czego mi pan tej piłki nie rzucił? — spytała Anielcia.
— Dajcież mu raz pokój, moi kochani, — rzekł sędzia, — człowiek Bogu ducha winien — o niczem nie wie — i ni ztąd ni zowąd, staje się bohaterem jakiejś, niewiadomo przez kogo zmyślonej bajeczki. Doprawdy, to tylko na naszym partykularzu może się coś podobnego zdarzyć.
— Więc to nieprawda? — spytał regent.
— Naturalnie że nie.
— Hm... to źle... to niedobrze, to szkoda.
— Dlaczego?
— Sądziłem że się bez intercyzy nie obejdzie...
— Każdy młyn na swoje koło wodę ciągnie, — rzekł śmiejąc się podpisarz, — ale nic straconego. Taka panna posażna, jak aptekarzówna, prędzej czy później zamąż wyjdzie — a że ojciec nie wyda jej bez intercyzy to pewno.
— Spodziewać się... niegłupi to człowiek.
— Ale preferansa nam zepsuł.
— Nic to — Zabłocki zaraz wróci.
Po upływie pół godziny, doktór powrócił. Zarzucono go pytaniami.
— Właściwie nic się nie stało, — odrzekł, — musiała być jakaś gruba sprzeczka domowa, i pani uciekła się do spazmów... a może dostała ich naprawdę.
— A panna Kornelia? — spytała Anielcia.
— Nic jej nie będzie; głowa trochę poboli i przestanie. Miała zmartwienie, spłakała się...
— Ale jakiż właściwie jest powód zajścia?
— Zkąd ja to mogę wiedzieć? Szwarc woła ciągle: co mówię! co mówię! ale właściwie nic nie mówi; zresztą nie moja rzecz pytać. Wezwano mnie do chorych, zastałem zirytowanych; zrobiłem co do mnie należało i wróciłem ażeby skończyć rozpoczętą pulę...
Panowie pospieszyli do zielonego stolika, skończyli pulę i po kolacyi powiedzieli sobie dobranoc.
Jak na miasteczko, była to już późna godzina, światła pogaszono wszędzie, drobny deszczyk padać zaczął.
Doktór i regent, zaopatrzeni w latarnię, poszli razem, podpisarza zaś zatrzymał sędzia pod jakimś pozorem.
— Chodźno pan na chwilkę do mego gabinetu — rzekł, potrzebujemy z sobą pomówić.
— Bardzo chętnie, gdyż i ja także miałem zamiar prosić o parę słów rozmowy.
— Tem lepiej — będziemy mogli mówić swobodnie, nikt nam nie przeszkodzi — siostra moja i panny poszły już na spoczynek. Siadajże, kochany panie Wincenty, i przedewszystkiem opowiedz, z jakiej racyi przyczepiono dziś twoje nazwisko do aptekarzówny — i zkąd się ta plotka wzięła?
Podpisarz usiadł i ze wszelkiemi szczegółami opowiedział całą scenę w parku.
— Naturalnie, — dodał, — że doktorowa nie miała nic lepszego do roboty, jak zrobić z tego plotkę... no — i puściła ją też w kurs tak skutecznie, że nawet wróble na dachu o tem śpiewają. Jak sądzę, musiało to zaraz dojść do aptekarza, który też zażądał od córki objaśnień. Mniemam że nie obeszło się przytem bez obustronnych wymówek, zwłaszcza jeżeli i pani Szwarc w to się wdała. Epilog tej sprawy wiadomy jest panu... skończyło się na spazmach i wezwaniu doktora... Ale, pytam teraz, jak ja mam się wywiązać ze zlecenia panny Kornelii — co pan sędzia myśli?
— Wiesz panie Wincenty, że energia tej dziewczyny podoba mi się — ale nie mogę tak odrazu powziąść stałego postanowienia... nie zgodziłbym się także, bądź to pośrednio, bądź bezpośrednio, wpływać na poróżnienie się córki z ojcem. To trzeba inaczej urządzić.
— Ale jak?
— Im droga prostsza tem lepsza. Będę u aptekarza i ich do siebie zaproszę; niech się dziewczyny poznają — a gdy wyrozumiem że będzie można umieścić je razem — to postaram się przekonać Szwarca.
— Trudno to będzie.
— Dlaczego?
— Kto z takim waryatem dojdzie do ładu? Próżny, nadęty, ciągle przechwalający się swojem bogactwem!
— No — za surowo go sądzisz, panie Wincenty... jest oryginał i dziwak — to prawda, ale człowiek sprytny i gdy będzie widział praktyczność pomysłu, to zgodzi się bezwątpienia... Odpowiedz że pan tedy swojej pannie, z którą cię dziś całe miasto zaręczyło — żeby zostawiła swoje plany czasowi... A teraz, kochany panie Wincenty, pomówmy o tem co cię bardziej obchodzi.
Podpisarz żywo poruszył się na krześle.
— Przyczyna samobójstwa tego biedaka Szelążka jest wyjaśniona — a wszelkie przypuszczenia Szwarca, wobec niezbitych dowodów, upadły.
— Mówiłem panu przecież...
— Tak, tak... Niepowodzenia pieniężne, położenie prawie bez wyjścia, pchnęły go do fatalnego kroku. Z korespondencyi, którą przejrzałem, jasnem jest, że z takim zamiarem nosił się już od roku. W ostatnich czasach całą nadzieję ratunku pokładał w jakimś wynalazku. Miał zbudować maszynę, czy coś podobnego, i w tym celu prowadził dość obszerną korespondencyę, oraz robił u rzemieślników zamówienia, które zwróciły uwagę Szwarca. Naturalnie, maszyna nie zdała się na nic i żaden fabrykant nie chciał kupić modelu. Wszystkie marzenia rozwiały się... prysnęły jak bańka mydlana... No — ale stało się... O ile czas mi pozwolił, przejrzałem papiery po nieboszczyku. Nie masz pan wyobrażenia co za chaos! Jakieś świstki, karteczki, notatki, pozwy, wyroki, ale ani kawałka regestru, ani śladu książki, z której możnaby się czegoś pewnego dowiedzieć. Gotówki znalazło się bardzo niewiele, ledwie że koszta pogrzebu pokryje, a inwentarze i ruchomości domowe mało także warte. Co było lepszego, to nieboszczyk w ostatnich czasach wyprzedał i pozostawił tylko najniezbędniejsze rzeczy.
Podpisarz westchnął.
— Wiedziałem ja dobrze o tem, — rzekł, — bardzo dobrze wiedziałem...
— Jednem słowem, kochany panie Wincenty, stan jest zły, a położenie wdowy i sierot opłakane...
— Widzi pan więc jak bardzo im pomoc jest potrzebna. Jabym gotów zaraz oddać wszystko co posiadam...
— Ale powoli, powoli... miej pan trochę cierpliwości. Spodziewam się że właściciel Płużyc nie będzie egzekwował zaległej raty dzierżawnej — z żydami ułożymy się także — a dopiero jak się wszystko zupełnie wyklaruje, pomyślimy co zrobić z wdową i sierotami. Może panu przyjdzie jaki projekt do głowy.
Komorowski uścisnął dłoń sędziego — i udał się do domu.
Było zupełnie ciemno, drobny deszczyk padał nieustannie — ale mały człowieczek, pomimo ciemności, szedł śmiało; znał on każdy zakątek, każdą uliczkę, prawie każdy kamień w miasteczku...




V.

— Dalibóg, szanowny doktorze, zjednywasz sobie nadzwyczajny rozgłos — dziś już mówią o panu o dziesięć mil wokoło... co mówię o dziesięć! w Warszawie pana już znają! Wyleczenie naszego rabina da panu więcej praktyki niż sobie możesz wyobrazić, da panu niesłychaną, co mówię niesłychaną! da panu wściekłą praktykę!
— Przesada panie Szwarc, przesada! — odrzekł młody lekarz, zapalając cygaro.
— Co pan nazywasz przesadą, to jest szczera prawda, autentyczna prawda! Cóż pan chcesz? jesteś dopiero u nas kilka tygodni zaledwie — a już stary Zabłocki wyszedł z kursu, co mówię wyszedł z kursu! już jest mortus, sepultus, na wieki wieków amen! Pies się o niego nie spyta, co mówię pies! nikt się nie spyta o niego!
— W każdym razie, mam to przekonanie że mu podstępem i intrygami praktyki nie wydarłem — jestem z nim zawsze jak najlepiej.
— Przedziwna metoda! jak honor kocham przedziwna! Moja Kornelciu, co mówię Kornelciu! moja śliczna Kornelciu! nalej doktorowi kawy, tylko tak jak ty to umiesz, essencyonalnej, mocnej... Ach, doktorze, nie uwierzysz co to za gosposia ta moja jedynaczka! Miałem drugą... ale już ją straciłem, — dodał ciszej.
— Jakto? siostra panny Kornelii umarła?
— Żyje! żyje! ale zabrali ją, porwali!... Miała taką masę starających się... i rzeczy poszły naturalną w takich razach koleją, co mówię naturalną! najzwyczajniejszą! Poszła zamąż! Serce mi się ściskało, co mówię ściskało, pękało! ale obowiązek ojca przedewszystkiem... Opłakałem moją Malwinkę, co mówię opłakałem! wyposażyłem... i teraz oto pozostała mi tylko Kornelcia... młodziutkie to jeszcze, co mówię młodziutkie! dziecko prawie!
— Kawa ojcu wystygnie, — wtrąciła panna Kornelia chcąc zwrócić rozmowę na inny przedmiot.
— Kawa powiadasz, masz słuszność... ty zawsze masz słuszność Kornelciu! Niechże doktór będzie łaskaw pije, po indyku jest to poniekąd potrzebne, co mówię poniekąd! jest bezwarunkowo potrzebne! Ale wiesz co szanowny doktorze, przypomniałem sobie że mam i likier, mojej własnej roboty, co mówię własnej! Kornelcia mi pomagała... Cynamonowo-waniliowo-chinowy, coś przepysznego! jak honor kocham! ideał likieru! Pójdź-no Kornelciu duszko do apteki, stoi za drugą szafą, w niebieskiej butli. Napisano na nim „trucizna na szczury“ i przylepiona kartka z trupią główką i piszczelami...
— No, — rzekł śmiejąc się doktór, — etykieta wcale nie zachęcająca.
— Być może... ale praktyczna! co mówię praktyczna! znakomita!
— Z jakiego względu?
— Gdybyś szanowny doktorze był, tak jak ja, nie chwaląc się, magistrem farmacyi... tobyś wiedział, co mówię wiedział! umiałbyś to na pamięć i na wyrywki — że najszkodliwszym szczurem w aptece jest uczeń... bez którego przecie obejść się nie można.
— Aha! rozumiem...
— A widzisz pan... Ta etykieta daje mi pewność że mi uczeń nie wypije likieru — a nawet gdyby się chciał naprawdę otruć, to się tylko upije. Mam więc bezpieczeństwo likieru i bezpieczeństwo ucznia.
— Wcale niezły sposób...
— Co to niezły?! świetny, co mówię świetny! idealny! wart stuletniego przywileju... Ale otóż i Kornelcia... Proszę cię duszko ulej-no cokolwiek tego płynu w karafeczkę i daj nam kieliszki... w karafeczkę Kornelciu, bo widok tej etykiety na butli może być dla kochanego doktora nieprzyjemny.
— Jestem przyzwyczajony do takich obrazków — to już mi nie działa na nerwy...
— Ale zawsze! Siądź no tu bliżej Kornelciu duszko, weź i dla siebie kieliszek. Jak doktór sądzi? zdaje mi się że jej można dać kropelkę, co mówię kropelkę! naparsteczek... Zawsze to trochę rekonfortuje — a takiej młodej osóbce to nie zawadzi...
— Ja dziękuję ojcu, nie lubię mocnych napojów.
— Można trochę, panno Kornelio, — rzekł doktór.
— A widzisz duszko, doktór mówi że można... a doktór zna się na pannach! co mówię na pannach! na medycynie... przecież rabina wyleczył!
— Dla czegóż odmawiasz mi pan kompetencyi co do panien?
— Ja odmawiam?! owszem przyznaję jak najchętniej...
— A propos, — wtrąciła panna Kornelia, — jakże się panu podobały córeczki sędziego?
— Bardzo, bardzo miłe osóbki... starsza szczególniej przedstawia się jako myśląca panna.
— Phi! — rzekł aptekarz, ruszając ramionami, — przystojne panienki, ani słowa, tylko przyjrzawszy się im bliżej traci się urok, co mówię traci!..
— Jakże ojciec może tak mówić o sędziankach, są bardzo miłe panienki, dobrze wychowane, a ciotka ich taka poczciwa, sympatyczna osoba!
— Nie przeczę że miłe, co mówię nie przeczę! potwierdzam! ale muszę dodać, że jedna sensatka jak senator, a druga skacząca jak wróbel na nici... Nie przerywaj mi Kornelciu-duszko. Doktór nie zna jeszcze dobrze naszego towarzystwa, więc nie zaszkodzi gdy go poinformuję... zwłaszcza co do panien. Takie rzeczy wiedzieć nie wadzi, co mówię nie wadzi! jestto poniekąd koniecznem... dla młodego człowieka.
Doktór uśmiechnął się, panna Kornelia wzruszyła nieznacznie ramionami i wziąwszy robótkę usiadła przy oknie — aptekarz perorował dalej:
— Trzeba szanownemu konsyliarzowi wiedzieć, — mówił, — że małżeństwo jestto medal, który ma dwie strony i najczęściej obie odwrotne, co mówię odwrotne! obie złe strony... Zastrzegam jednak że tak bywa nie zawsze, lecz po największej części. Z jednej strony, że się tak wyrażę idealnej, można jeszcze trafić jako tako; co do realnej zaś, która stanowi grunt i podstawę życia, co mówię podstawę! gotowiznę... to najczęściej spotykamy zawód. Mieszkając tu od lat wielu, znam stosunki o tyle, że mogę twierdzić, iż nasze miasteczko o ile obfituje w panny — o tyle cierpi na brak kapitałów. Nie mówiąc o żydówkach, które się jak w danym razie nie liczą, podjąłbym się policzyć posażne panny w mieście na jednej ręce, co mówię na jednej ręce! na jednym palcu jednej ręki! Ogólnie zaś biorąc, te wszystkie blondynki, szatynki, brunetki, które wysypują się co rano do kościoła, a co wieczór do parku — oprócz urody, cnót domowych i innych pięknych zalet, nie posiadają nic. Za cały ich posag nie dałbym słoika pomady, co mówię pomady! nie dałbym za trzy grosze rumianku!
— Ojciec jest dziś w szczególnie dobrym humorze, znać to w każdem wyrażeniu.
— Przypuszczasz zatem że przesadzam?! Jak cię kocham, tak nic a nic, ani odrobinki... wszystkie razem nie mają złamanego grosza...
— Muszę zaprotestować; przedewszystkiem Brońcia Zabłocka...
— Doktorówna! dalibóg zapomniałem... Posażna panna istotnie! bo wyobraź sobie panie doktorze, nie mówiąc już o tem że pod względem inteligencyi jest, wyrażając się w delikatny sposób, gąska; pomijając, co mówię pomijając! zmuszając się gwałtem do zapomnienia, że przyszły mąż tej panny Brońci, będzie miał teściową jakiej świat, piekło i korona turecka jeszcze nie widziała! pomijając dwadzieścia cztery inne względy... muszę przyznać że majątek posiada.
— A widzi ojciec...
— Nie duszko, ja tego majątku nie widzę, tylko słyszę o nim, usiłuję go sobie wyobrazić...
— Przecież dom, grunt, ogród...
— O ile sobie przypominam, przed laty dwudziestoma, całą tę posesyę z gruntami, zabudowaniami, nieboszczyk Poświstalski, zdun, sprzedał doktorowi Zabłockiemu za cztery tysiące złotych, co mówię za cztery! za trzy tysiące pięćset! Oto wszystko, co po najdłuższem życiu Zabłockiego może dostać Brońcia, z uwzględnieniem naturalnie praw młodszego rodzeństwa i dożywocia matki, która żyć będzie do końca świata. Co mówię do końca! ona jeszcze i później żyć będzie!
— Ach ojcze...
— Masz racyę, Kornelciu duszko, masz racyę; sukcesya ta znacznie przenosi wartość funta rumianku — możnaby za nią dać z uncyę różanego olejku, co mówię uncyę! ze sześć drachm przynajmniej — i to przy mocno ryzykownym charakterze. Widzisz tedy, szanowny konsyliarzu, że nie odszedłem o wiele od prawdy...
Doktór rozśmiał się.
— Szanowny pan, — rzekł, — zna, jak uważam, dobrze tutejsze stosunki.
— Dobrze? ma się rozumieć że dobrze, co mówię dobrze, expedite, na wyrywki! Naprzykład — i tutejszy pisarz sądu ma córkę! Podobnego cudaka, o ile mi się zdaje, nikt w Europie nie widział, co mówię w Europie! w całym świecie!...
— Proszę pana, — odezwał się piskliwy głosik we drzwiach, — są trzy recepty!..
— Zaraz idę, zaraz idę! — zawołał Szwarc. — Przepraszam pana doktora, ale obowiązek... nie mam teraz pomocnika, a uczeń może się omylić; trzeba samemu dojrzyć, bo inaczej może się stać głupstwo, co mówię głupstwo! nieszczęście! Zaraz wracam... trzy recepty bagatelka... piorunem się zrobi.. jak honor kocham...
Młody doktór został w saloniku z panną Kornelią.
— Gdzież mama pani? — zapytał.
— Ach! mama zwykle po obiedzie nie bywa widzialną; nieznośne ataki migreny tak jej dokuczają, że musi się trochę położyć i wypocząć... Proszę pana, — rzekła, zmieniając nagle przedmiot rozmowy, — spodziewam się że pan nie bierze na seryo tego co ojciec mówił. Pan nie zna jeszcze mego ojca. W gruncie rzeczy najlepszy człowiek, ale nie może się powstrzymać żeby nie żartował ze wszystkiego i wszystkich. Już taki temperament szczególny...
— Naturalnie że nie biorę na seryo — tem bardziej że poznałem już w mieście kilka domów bardzo sympatycznych.
— Ależ tak — i tu przecież, w tym kącie deskami zabitym, są ludzie, z któremi można przyjemnie czas przepędzić. Naprzykład dom sędziego...
— Uważam że pani szczególniej tę rodzinę wyróżnia.
— Nie przeczę... aczkolwiek bywam tam od niedawnego czasu dopiero — jednak pokochałam ich. Są osoby, które w jakiś dziwny, niewytłómaczony sposób pociągają ku sobie od pierwszego wejrzenia. Na mnie taki urok wywiera Zosia, chociaż i Anielcia jest bardzo a bardzo milutka. Takie wesołe dziecko...
— Istotnie humoru jej niebrak; byłem już u sędziostwa dwa razy — i obserwowałem to szczególnie pogodne usposobienie.
— Czy pan już przyzwyczaił się do naszego miasteczka? — zapytała.
— Potroszę. Do wszystkiego można się przyzwyczaić, a jeżeli przytem na nowem miejscu dzieje się nieźle — to przyzwyczajenie jest tem łatwiejsze.
— A nie żal panu Warszawy? nie przychodzą namyśl różne porównania?
— Naturalnie że przychodzą, ale w Warszawie, pomimo wszelkich jej powabów, trudno zdobyć stanowisko, utrzymanie, a ponieważ ja zapatruję się na życie z praktycznego punktu widzenia, przeto chętnie daję za wygranę przyjemnościom, naturalnie chwilowo...
— Jakto chwilowo?
— Przecież tu do śmierci siedzieć nie sposób. Dorobiwszy się, trzeba będzie umykać, i wynagrodzić sobie wszelkie prywacye. Przytem, gdybym naprzykład, co przecież nie jest nieprawdopodobnem, ożenił się w tych stronach, to pragnąłbym wyprowadzić żonę na szerszy świat i nie dać jej gnuśnieć na zawsze w małem miasteczku. Mam takie przekonanie że jeżeli bierze się młodą osobę...
— Ach! — rzekł Szwarc wchodząc, — już i po trzech receptach! co prawda nasz poczciwy Zabłocki nie sprawia aptece wielkiego kłopotu. Infusum! saturacyjka, jakiś głupi proszek, co mówię proszek! proszeczek! — i już wszystko. Trzy recepty — rubel kopiejek dwadzieścia dziewięć i pół! jakże tu żyć przy takim doktorze! co mówię żyć! jak wegetować pytam?!
Doktór wstał.
— Szanowny panie, — rzekł, — muszę państwa pożegnać, trzeba spieszyć do chorych — i konie z Wólki już parę godzin czekają.
— Nie śmiem zatrzymywać — ale na herbatkę proszę do nas, co mówię proszę! i Kornelcia prosi! Dopóki się kochany konsyliarz nie urządzi, proszę nasz dom uważać jak za własny...
— Szczerze dziękuję, szczerze dziękuję, — rzekł doktór. — Pani Szwarc proszę oświadczyć moje uszanowanie...
Ukłonił się i wyszedł.
Szwarc zapalił świeże cygaro, puścił obfity kłąb dymu i stanąwszy przed córką zapytał:
— I cóż, moja śliczna Kornelciu — kochacie się już?!
— Kto? z kim? — zapytała zdumiona.
— No — ty i doktór, co mówię ty i doktór! wy z doktorem oboje i nawzajem!
— Co też ojciec mówi? Doprawdy nie rozumiem... traktuję go grzecznie, bo mnie tak postępować nauczono — ale więcej nic.
— Nic? nic? Ja daję codzień obiady wystawne, co mówię wystawne! lukullusowe, z indykiem, z kawą, z likierem — a ta nic! To kolosalne jak honor kocham! co mówię! to „nic“ piramidalne jest!!
— Doprawdy, kochany ojcze, sądziłam że będę lepiej zrozumianą. Owego bardzo dla mnie pamiętnego wieczoru, kiedy rozmowa skończyła się na moim płaczu i na spazmach mamy — powiedziałam wszystko co myślę. Ojciec przyrzekł mi nawet wówczas że nie będzie poruszał więcej kwestyi mego zamążpójścia.
— Ależ moja Kornelciu, ja nic nie poruszam, co mówię nie poruszam! nie dotykam wcale! — tylko chcę żeby się to prędzej skończyło...
— Widzę to, widzę, niestety. Ojciec pragnie żeby moim swatem był indyk i legumina!
— Czy tak czy owak, to wszystko jedno — jeżeli podobacie się sobie nawzajem...
— Ja nie staram się o to — a on jest dla mnie zupełnie obojętny.
— Niemów tak moja duszko... czyż młody człowiek ze stanowiskiem, z praktyką, co mówię z praktyką! z przyszłością! — może być dla ciebie obojętny?
— Przepraszam ojca, ale zdaje mi się że mama przebudziła się i woła mnie, muszę zatem odejść...
— A idź, idź, — rzekł niechętnie, — co mówię idź! leć! pędź!... Ona wszędzie idzie chętnie, — mówił już sam do siebie, — tylko zamąż nie chce wychodzić. Szczególne usposobienie. Każda panna marzy tylko o tem żeby się jak najprędzej wydać — a ta nie i nie! Niestety... niemam jak widzę szczęścia do kobiet... wcale nie mam! Żona moja nieoszacowana kobieta, lecz cierpiąca ciągle na migrenę; Kornelcia, Panie odpuść, przewrócone ma w głowie.. jedna Malwinka, ale i ta, prawdę powiedziawszy, niewiele mi przynosi pociechy. Och! tak, tak... gdybym miał syna tobym mu zawsze powtarzał: „synku jedyny! małżeństwo jest piękna instytucya, co mówię piękna! wzniosła! nieoceniona! ale zanim się ożenisz... to każ sobie pierwej zetrzeć głowę na proszek w porcelanowym moździerzu, co mówię w porcelanowym! w zwyczajnym żelaznym moździerzu!...
Westchnąwszy ciężko, pan Szwarc udał się do swego gabinetu.
Był to niewielki pokoik, położony tuż przy aptece, tak że przez nieznaczną szparkę w ścianie pryncypał mógł w każdej chwili kontrolować czynności swego ucznia.
Biurko staroświeckiego fasonu, z zaśniedziałemi bronzami — a raczej jak dawniej nazywano „kantorek“, zawalone było papierami i książkami. Walały się na niem w nieładzie listy, rachunki ze składu materyałów aptecznych, gazety, książki farmaceutyczne, rękopis nieocenionych przepisów na rozmaite kosmetyki i pachnidła, paczki świeżo sprowadzonych medykamentów, ziół, soli i tym podobnych... gąsior atramentu własnej roboty, czarny kałamarz drewniany z piaseczniczką i pęk piór gęsich.
Pan Szwarc zasiadł przy biurku, otworzył jednę z licznych szufladek i wydobył z niej kilkadziesiąt świeżutkich kuponów od listów zastawnych.
— Niewdzięcznica! — monologował półgłosem, — co mówię niewdzięcznica! czarny charakter!... Czy ona ma wyobrażenie jak ja się dla niej poświęcam... Za ostatnie kilkaset rubli ponabywałem w Warszawie te kupony... a com się przytem nachodził po kantorach, co mówię nachodził! dorożkami najeździł! Niewarto, doprawdy nie warto;... o kupca na aptekę dziś łatwiej niż o wdzięczność córek... Ha! co tam, — rzekł z rezygnacyą, — co tam... moja rzecz zrobić lekarstwo, a jaki będzie skutek zobaczymy...
— Jasiu! — zawołał na ucznia, — Jasiu! poszlij-no laboranta po Szulima, niech mi zaraz tu przyjdzie, bo mam do niego pilny interes... a Kornelci, co mówię Kornelci! panny Kornelii poproś, żeby mi tu przysłała filiżankę czarnej kawy... bo mi jakoś nie tego... co mówię nie tego! ckliwo mi szkaradnie...
Niebawem przyniesiono kawę, wkrótce też przyszedł i Szulim — aptekarz kazał go do swego gabinetu poprosić.
— Szulimku serce! — rzekł przyciszonym głosem, zamykając drzwi, żeby kto wypadkiem nie podsłuchał, — Szulimku serce, mam do ciebie delikatny interesik, co mówię delikatny! bardzo delikatny! Trzeba zrobić jedną rzecz, ale uważasz mądrze, sprytnie, dyskretnie i porządnie...
— Nu — na co jest głowa? — rzekł Szulim uderzając się palcem w czoło, — to ja wszystko mogę potrafić.
— Zarobisz sobie rubelka, co mówię rubelka! pięć złotych!
— Niech pan lepiej stoi przy pierwszem słowie.
— O... ja źle stoję Szulimku, bardzo źle stoję! potrzebuję gwałtownie pieniędzy.
Szulim spojrzał na aptekarza zdumiony.
— Pan aptekarz pieniędzy potrzebuje?! pan aptekarz? Ha! ha! to kto teraz będzie nie potrzebował pieniędzy?
— Psie czasy Szulimku, co mówię psie! obrzydliwie czasy!
— Ny, — więc co ja mam zrobić?
— Trzeba się postarać...
— Oj, oj, zaraz sprowadzę takich żydków co dadzą.
— A pfe! a pfe Szulimku, co mówię pfe! niech Bóg broni! ja bardzo lubię żydków, lubię im lekarstwa sprzedawać, ale pieniędzy od nich nie chcę pożyczać — nie!
— To zkąd pan weźmie?
— Otóż widzisz... tylko proszę cię, nie mów nikomu o tem... otóż widzisz, bo to ja uzbierałem sobie na stare lata trochę listów zastawnych — więc tu jest kilka sztuk kuponów, co mówię kilka! parę kuponików malutkich... i właśnie chciałbym cię prosić żebyś mi je zmienił na mieście.
— No — i pan potrzebuje pieniędzy? pan się ma za biednego! za co to takie kpienie z ludzi robić? Wiele jest te komponiki?
— Tylko za czterysta rubli... zmień je mój Szulimku, może u Fiszla trochę, u Berka, może u młodego doktora, bo on już pewnie złożył coś dotychczas...
— Aj, aj, on mnie sam mówił że ma już z tysiąc złotych — on też listów szuka.
— Tem bardziej, Szulimku serce, tem bardziej... zmień trochę i u niego — tylko jeżeli swoją żonę kochasz! jeżeli swoje dzieci kochasz! jeżeli masz uczciwość, honor i sumienie — to nie mów że to moje!... Proszę cię, jak się rozniesie że mam te kilka tysięcy, co mówię tysięcy! te głupie parę tysiączynów... to zaraz rozgłoszą żem bogacz, powiedzą że na pieniądzach siedzę — zechcą pożyczać... zgubią mnie, co mówię zgubią! zniszczą z kretesem!
— Ny, ny! niech pan aptekarz będzie spokojny... ja będę trzymał sekret w gębie, lepiej niż rubla w garści... Ja mu nie zgubię!
Po wyjściu Szulima, aptekarz rozśmiał się.
— O tak, tak! jestem aż nadto spokojny, co mówię spokojny! jestem pewny że za pół godziny o moich mniemanych listach zastawnych dowie się całe miasto i doktór... Zdaje mi się że to lepszy środek niż indyk na obiad, co mówię indyk! niż likier mojego pomysłu! Boże, Boże! czegóż to człowiek dla dzieci nie zrobi... jakich sposobów nie używa żeby im przyszłość zapewnić — a tu masz wdzięczność!.. Ach Kornelcia, Kornelcia! co mówię Kornelcia! grymaśnica raczej!




VI.

W parku wyprawiono wielką zabawę, o której do dziś dnia jeszcze wspominają mieszkańcy małej mieściny... Kosztowała ona dość pieniędzy, kłopotów i zachodów — ale też udała się świetnie, nad wszelkie spodziewanie świetnie!
Inicyatorem tej zabawy, na cel dobroczynny naturalnie, był... któżby inny, jak nie pan Alfred Długoborski, wielmożny nowy doktór, jak go zwali żydzi, kochany doktoreczek, jak w cichości szeptały panienki.
Bo trzeba wiedzieć, że pan Alfred szybko zaaklimatyzował się w miasteczku i stał się w krótkim czasie główną sprężyną towarzyskiego życia partykularza. Zawsze znalazł on czas na urządzenie teatru amatorskiego w stajni, koncertu w wielkiej sali bilardowej u Icka, wycieczki zamiejskiej z tańcami na świeżem powietrzu — i tym podobnych przyjemności, nieznanych dotychczas w miasteczku.
Tym razem zaimprowizował loteryę fantową, z muzyką, z bufetem, z kwiatami, które piękne panie sprzedawały w specyalnie na ten cel urządzonych namiotach; — a była w całem urządzeniu taka wspaniałość i przepych, że żydom świeczek na szabas zabrakło, gdyż doktór wykupił wszystkie łojówki w mieście, do chińskich lampionów, transparentów i wielkich kul z kolorowej bibułki.
Śmiało można twierdzić, że cała inteligencya miasta przyjmowała udział w przygotowaniach do tej wspaniałej uroczystości. Zebrano kilkaset fantów: panie dały robótki, panowie scyzoryki, figurki porcelanowe, papier, ołówki, cygara i inne drobiazgi... Fiszel Fajn ofiarował dziesięć butelek likierów — aptekarz pomadę, trociczki i perfumy; kupcy różne przedmioty galanteryjne — a nawet Szulim nie dał się długo prosić i ofiarował sześć kartek zawierających następujące słowa: „Kto będzie ten kwitek wigrywał tego Szulim zadarmo ostrzyże i ogoli — a jeżeli los trafi przypadkiem na damę, przystawi jej także zadarmo jedną pijawkę lub cztery bańki do wyboru. Na co się własnoręcznie podpisuje Szulim Geliebter, felczer angielski od samego Londynu“.
Były pomiędzy fantami nawet i kosztowne przedmioty: wspaniała lampa mosiężna do oleju, samowar, któremu tylko jednej nogi brakowało, kapelusz cylindrowy (dar regenta, tem szacowniejszy że pamiątkowy, jeszcze z kawalerskich czasów) — para ostróg ofiarowana przez majora; książka pod tytułem „Przygody czterech kobiet i jednej papugi“, bez czterdziestu sześciu stron początkowych, ale jeszcze w dobrym stanie — i żywy, czarny indyk, własnej hodowli pani doktorowej Zabłockiej.
Prezydent dostarczył uprzejmie z aresztu detencyjnego dwóch włóczęgów, złodzieja i babę podejrzaną o usiłowanie kradzieży. Ci państwo, pod komendą i dozorem starego policyanta, zajmowali się przez cały dzień rozwieszaniem chińskich latarni i zamiataniem głównej alei parku. Namioty urządzał wielki pijak, ale z natury zdolny do wszelkiego majsterstwa — stróż z magistratu, Kacperek.
Urządzeniem zaś ozdób i wogóle całej części dekoracyjnej, zajęli się panowie kanceliści z sądu i z magistratu. Stary major z panem Szwarcem pomyśleli o fajerwerkach. Pierwszy przyrządzał rakiety, co doskonale umiał; drugi zaś wynalazł jakąś starą książkę niemiecką o pyrotechnice, i według znalezionych w niej wskazówek, przygotowywał rozmaite szmermele, lustkugle, młynki, fontanny i ognie bengalskie we wszelkich kolorach.
Sprowadzono też z poblizkiej wioski kilka łodzi i przewoźników, ażeby zapewnić damom przejażdżkę wodną po stawie. Na samym środku stawu, na kępie wierzbiną zarosłej, umieszczono beczkę smoły i chłopca, który ją miał na dany znak zapalić.
Urządzeniem bufetu zajęła się pani doktorowa Zabłocka, najsławniejsza na całe miasto gospodyni. Dostarczyła konfitur, ciastek własnego wyrobu i rozmaitych smakołyków, które przyrządzać umiała wybornie.
Sprzedawania kwiatów podjęła się panna Kornelia i sędzianki.
Największa trudność była w skompletowaniu dobrej orkiestry; na miejscu albowiem znajdowało się tylko czterech żydków uprawiających muzykę, z których jeden, specyalista od klarnetu, cierpiał na astmę i niezawsze był do koncertu usposobiony — a drugi znów, skrzypek, puszczał się często na wędrówkę po wsiach, w celu sprzedaży igieł, nici, tasiemek i innych drobiazgów, skutkiem czego niezawsze bywał w domu obecny.
Zwalczono jednak i te trudności, przy pomocy Szulima, który, za umiarkowane wynagrodzenie, poświęcił się dla ogólnego dobra i sprowadził po kilku muzykantów z miasteczek sąsiednich. Tym sposobem złożyła się wcale przyzwoita orkiestra. Wprawdzie muzykanci z różnych miasteczek nie mogli mieć jednakowych poglądów na harmonię i takt, ale to co zepsuły skrzypce i klarnety naprawiał mistrz od tamburyna, który tak silnie uderzał pięścią w to „muzyckie naczynie“ — że wszystkie fałsze zagłuszał.
Kiedy nadszedł dzień zabawy, publiczność całą falą zaczęła płynąć do parku.
Orkiestra, umieszczona na odpowiedniej estradzie, zagrała tego marsza, przy którego dźwiękach kroczą zakwefione oblubienice, gdy mają zostać poślubionemi według zakonu Izraela, — a zagrała z takiem zacięciem, z taką werwą, że aż świergotliwe wróble umilkły na gałęziach.
Piękna, jesienna pogoda sprzyjała zabawie; na wysokich drzewach parku listki zaczynały więdnąć i przybrały już ową złotą-zielonawą barwę, która w blaskach zachodzącego słońca taką się dziwnie piękną wydaje. Coraz, gdy wiatr silniej gałązkami poruszył, listki odrywały się i ulatywały z drzew, jak złotoskrzydłe motyle, drżąc w powietrzu, czepiając się gałązek, jakby z żalu za drzewem, które opuścić miały.
W namiocie z kwiatami, w towarzystwie Zosi i Anielci, zasiadła panna Kornelia, szczególnie jakoś uśmiechnięta i wesoła. Ubrana była bardzo gustownie i widocznie dołożyła wszelkich starań aby dobrze wyglądać.
Od głównej bramy napływała publiczność. Inteligencya miasteczka, przyjezdni goście z okolicy i cały tłum żydów i żydówek, pragnących spróbować szczęścia na wielkiej, nieznanej tu dotychczas, loteryi.
Fanty poustawiane były w oddzielnym namiocie, który też od chwili rozpoczęcia zabawy znalazł się w formalnem oblężeniu. Fortuna, jak zwykle fortuna, była kapryśną, i wyroki jej przyjmowano wybuchami śmiechu.
Pani Fiszlowa Fajn, pierwsza na całe miasto bogaczka, bardzo nabożna i delikatna osoba, wygrała ostrogi majorskie — a panu prezydentowi, który także szczęścia chciał spróbować, dostała się... szczotka do zamiatania.
— Nu — teraz u nas w mieście będzie wielki porządek! — mówili między sobą żydkowie. — Aj, aj, jaki tu porządek będzie...
Przy gustownie urządzonym bufecie zasiadła pani doktorowa Zabłocka z Brońcią, której było bardzo do twarzy w skromnej sukience i eleganckim fartuszku.
Major pilnował swoich rakiet, a pan Szwarc, przy pomocy laboranta, ustawiał przybory do fajerwerków, objaśniając cisnącym się do niego z ciekawością żydkom, że o zmroku zobaczą takie proszki, jakich w życiu swojem jeszcze nie widzieli.
Kiedy zaczęło już szarzeć — zapalono chińskie latarki, a orkiestra zagrała jakiegoś odwiecznego, bardzo sentymentalnego walczyka...
Dopiero teraz zabawa rozpoczęła się na dobre. Latarki migotały na gałęziach, na starym, wpół rozwalonym tarasie zamkowym, — a na środku stawu, na kępie, beczka smoły buchnęła czerwonym płomieniem.
Losowanie fantów było już skończone, publiczność niższego gatunku gromadziła się na placyku, na którym miano puszczać fajerwerki, zaś śmietanka towarzystwa podzieliła się na grupy, i bądźto przechadzała się w głównej alei, bądź też gromadziła przy bufecie i kiosku z kwiatami.
Tam znajdował się także i młody doktór, który od niejakiego czasu ciągle assystował pannie Kornelii.
Aptekarz był ciągle w doskonałym humorze.
I teraz, pilnując swoich fajerwerków, aczkolwiek zajęty rozmową z majorem — miał jednak oczy wlepione w namiot z kwiatami, w którego jasno oświetlonem wnętrzu widział córkę swą, wesołą, uśmiechniętą, rozmawiającą z doktorem nieustannie.
— Panie Szwarc, — odezwał się major, — według mego zdania, na reumatyzm nie masz jak spirytus mrówczany!
— Tak, tak, — odpowiedział bezmyślnie aptekarz, — najlepszym lekarstwem jest kupon...
— Co pan pleciesz? jaki kupon?
— Co mówię kupon? Czy istotnie wymówiłem taki wyraz?
— Słyszałem na własne uszy. Powiedziałeś pan że to najlepsze lekarstwo na reumatyzm.
— To szczególne, co mówię szczególne! osobliwe żem się tak omylił, na reumatyzm dobry jest spirytus mrówczany.
— Cieszy mnie, że choć raz jesteśmy zgodni w zdaniu, panie Szwarc.
— Tak, owszem, — odpowiedział aptekarz, — i ja również jestem zadowolony, co mówię! bardzo uradowany nawet...
Na ławce, niedaleko „rycerza“, usiadł doktór Zabłocki, podpisarz i sędzia. Gawędzili o różnych przedmiotach i żartowali potrosze z podpisarza, że mu młody lekarz odbija aptekarzównę; widocznem bowiem było dla wszystkich że się o jej względy stara.
Rakieta puszczona przez majora, rozpoczęła fajerwerki. Z szumem i trzaskiem wzbiła się ona w górę i pękła w powietrzu, ku wielkiemu zdumieniu niższej populacyi, która głośnym okrzykiem powitała to nieznane jej widowisko. Okrzyki zdumienia i zachwytu wzmagały się bardziej jeszcze, gdy pan Szwarc pokazał swoje majstersztyki.
Przestraszone ptaki zrywały się z drzew — dym gryzący rozchodził się po ogrodzie, a różnokolorowe ognie bengalskie rzucały na drzewa, ruiny pałacu i na wodę fantastyczne światło.
Zabawa powiodła się doskonale, wszyscy opuszczali park z zadowoleniem; nawet pani doktorowa, malkontentka z zasady, była tym razem w doskonałym humorze, gdyż przy pomocy Brońci, wyprzedała wszystko co było w bufecie.
Aptekarzowi winszowano fajerwerków. Sam pan prezydent zbliżył się do niego i ściskając go za rękę, rzekł:
— Widziałem już w mojem życiu wiele pięknych rzeczy, ale tak pięknych jak dziś, tom doprawdy nigdy jeszcze nie oglądał. Zkąd pan nauczyłeś się tej sztuki?
— Umie się trochę, co mówię trochę! odrobinkę się umie, — odrzekł skromnie; — niedużo, ale za to dobrze!
— Istotnie zachwycające! wspaniałe!
— No tak — może i niezłe, ale właściwie nie moja w tem zasługa. Nasz kochany doktorek natchnął mnie, zachęcił. To, powiadam panu prezydentowi, jest młodzieniec — perła, co mówię perła! brylant czystej wody! jedyny chłopiec, dusza miasta! nie ujmując honoru panu prezydentowi.
Od głównej bramy parku towarzystwo zaczęło się rozdzielać i rozchodzić do domów. Aptekarz szedł z majorem i bawił go rozmową — młody lekarz assystował pannie Kornelii.
O czem z sobą rozmawiali przez drogę, nie wiem — ani kroniki miejskie tego nie zapisały; to jest tylko wiadomo, że tego pamiętnego wieczoru panna Kornelia udała się na spoczynek bardzo późno. Już całe miasto było w głębokim śnie pogrążone — a w jej pokoiku jeszcze paliło się światło.
To siadała zadumana przy stole i, oparłszy głowę na rękach, puszczała wodze myślom — to znów zrywała się i szybkim krokiem przebiegała pokój...
Niedziw. Usłyszała dziś wyznanie, które wstrząsnęło ją do głębi; proszoną była o odpowiedź, a sama nie wiedziała co ma odpowiedzieć, co postanowić...
Zapaliła drugą świecę i, postawiwszy ją na toalecie, patrzyła długo w lustro... pragnęła się dowiedzieć czy powierzchowność jej może się jeszcze komu podobać. Zapewne odpowiedź lustra była twierdzącą...
Dotychczas nie zastanawiała się nigdy nad tem pytaniem, nie dbała o to czy kto zwraca na jej powierzchowność uwagę, czy nie; dziś co innego... Młody lekarz, codzienny gość w domu jej rodziców, z początku był dla niej zupełnie obojętnym i nie starał się przypodobać jej; od niejakiego czasu wszakże nieznacznie wkradał się w jej serce. Nie czynił tego obcesowo, ale z każdym dniem przyzwyczajał ją do swego towarzystwa, tak, że jeżeli którego dnia bardzo był zajęty i nie przyszedł, to tęskniła za nim.
W myślach jej, obraz samodzielnego życia, pracy wśród obcych ludzi, zdaleka od domu — obraz wymarzony przez nią, blednął i pokrywał się jakby mgłą szarą, a natomiast coraz częściej zaczynała rozmyślać o życiu rodzinnem, o własnem ognisku domowem...
Ona zapłaciłaby z lichwą miłością za miłość, poświęceniem za poświęcenie — byłaby dobrą, przywiązaną, kochającą bez granic, gdyby ją kto szczerze, bezinteresownie — dla niej samej pokochał!
Dziś właśnie usłyszała wyznanie takiej miłości. Czy ma wierzyć tym słowom, czy zaufać?!
Dotychczas, zmuszana ciągle przez ojca do wyjścia za pierwszego lepszego kto się nawinął, a miał jakie takie stanowisko — zmuszana i przynaglana, wyrobiła sobie to przekonanie, że lepiej zachować swobodę, choćby narażając się na wszystkie trudy i ciężary samodzielnego życia — aniżeli połączyć się na zawsze z kimś obojętnym dla niej zupełnie, ubiegającym się o jej rękę tylko z wyrachowania.
Ale czy się nie myli? Czy wszyscy ludzie, wszyscy bez wyjątku, gonią tylko za groszem i poza nim nie chcą widzieć nic a nic?
Dawniej odpowiadała sobie na to pytanie bezwzględnie i stanowczo — dziś znacznie złagodziła swój sąd — przypuszcza że mogą się znaleźć wyjątki...
Dla czegóżby zresztą istnieć nie miały? dla czegóżby świat miał być już zupełnie zmateryalizowany, zepsuty! Trudno w to uwierzyć.
Wprawdzie, niedawno jeszcze miała inne przekonania, ale mogła się mylić — i im bardziej zastanawia się nad tem, im bardziej rozmyśla... tem większej nabiera pewności że była w błędzie. Dziwi się nawet i gniewa sama na siebie za to, że mogła mieć tak szczególne pojęcia.
Wszak świat, na który dotąd obojętnie patrzyła, jest tak bardzo piękny, wszak posiada niewyczerpaną skarbnicę uroków. W blaskach słonecznych, w kroplach rosy, w misternym kształcie kwiatów, w szerokich kobiercach łąk, w szmerach strumieni i gajów, w śpiewie ptasząt, w promieniach księżycowych, wszędzie drga życie i radość — dla czegóżby więc tylko w jej sercu miała panować gorycz i zwątpienie?
Nie! nie — to było tylko chwilowe, nienaturalne; to był dziwny, niczem nieusprawiedliwiony kaprys. Bo dla czegóż teraz jest inaczej? Dla czego dziś, gdy czyta utwór wielkiego poety, to w słowach jego pieśni słyszy dźwięki arfy eolskiej, a w obrazach przez niego skreślonych widzi piękno, którego nie dostrzegała dotychczas?
I marzenia jej teraźniejsze — jakże niepodobne do tych, które przed niedawnym czasem zajmowały jej umysł... Dawniej, gdy o przyszłości myślała, widziała się zawsze samotną, cichą pracownicą, prozaiczną, oszczędną, składającą grosz do grosza, zbierającą zapasy na stare lata, jak pracowita mrówka na zimę. Dziś marzenia jej idą zupełnie inną drogą; już nie widzi się samotną, już jest przy niej ktoś...
Łatwiej i weselej iść, gdy się ma obok ramię silne, na którem oprzeć się można, kogoś kto podzieli nasze szczęście i niedolę, dobre i złe, komu powierzyć można wszystkie myśli swoje, komu można ufać i wierzyć.
A czy można wierzyć i zaufać? To pytanie niepokoi ją i dręczy, kąsa, ulatuje i znów powraca, jak uprzykrzony komar, żądny krwi. Do dziś — miała jeszcze wątpliwości... ale teraz już nie. Zniknęły one i rozwiały się jak mgła, jak sen przykry...
Bo dla czegóżby on miał kłamać? coby zależało mu na tem żeby mówić nieprawdę?
Gdy dziś, powracając z parku, mówił jej o swoich uczuciach, gdy prosił jej aby połączyła z nim swe losy na zawsze — ona bez ogródki, z prostotą i szczerością powiedziała mu żeby się wpierw dobrze zastanowił; powiedziała że nie jest ani zamożna, ani wykształcona wysoko, ani tak młoda jak mu się zdawać może...
Odrzekł jej na to, że w małżeństwie „partyi“ nie szuka, o zamożność nie dba, gdyż sam ją zdobyć potrafi, a co do wzmianki o latach, rozśmiał się i powiedział że swoim własnym oczom najlepiej wierzy.
Ściskał silnie jej rękę, o odpowiedź prosząc.
Nie otrzymał jej zaraz... prosiła żeby do jutra poczekał. Dlaczego? sama nie wie... ale jakoś jej było trudno wymówić słowo stanowcze.
Jutro przyjdzie i ponowi pytanie. Odpowiedź już jest gotowa w sercu. Wyrywa się na usta, chociaż ulecieć z nich nie śmie... Ach! gdyby ją można było przesłać na skrzydłach wiatru, lub na księżycowym promieniu, miałby ją zaraz w tej chwili... i... miałby taką jakiej pragnie.
Jutro będzie ciężki dzień! Ojciec nie powstrzyma się od wychwalania swego likieru i jego cudownych skutków... nie powstrzyma się od żartów z dawniejszych zamiarów i postanowień...
Komorowski, przy pierwszem spotkaniu, uśmiechnie się złośliwie i da poznać że pamięta zwierzenia jakie w parku usłyszał... Zosia i Anielcia, niedoszłe towarzyszki wyprawy po zarobek... wzruszą zapewne ramionami.
Trzeba będzie usprawiedliwiać się, tłómaczyć przed niemi.
Płomień świecy stawał się bledszym, gdyż dzień się robił i jasność wschodu przez okna do pokoiku wpadała. Panna Kornelia zapuściła roletę i rzuciła się na łóżko.
Już z wieży kościelnej odzywał się dzwonek, już miasto budziło się ze snu — a wschodzące słońce zapowiadało dzień piękny i pogodny.
Komorowski wyszedł ze swego mieszkania. Był ubrany staranniej niż zwykle — a na twarzy jego malowała się niby ciekawość, niby niepokój.
Znać było po oczach zmęczonych że nie spał wcale tej nocy. I rzeczywiście tak było.
Mały, ułomny człowieczek zajęty był myślą, która nie pozwoliła mu usnąć. Powróciwszy z parku, chodził długo po swojem mieszkaniu i coraz spoglądał na zegar.
Brał to gazety, to książki, ażeby skrócić sobie czas oczekiwania, lecz ani jedne ani drugie nie mogły go zająć; rzucał je więc na stół, zapalał cygaro i chodził od okna do okna i patrzył na niebo rychło-li migotliwe gwiazdy znikną, i dzień upragniony nastanie.
Ale dla tych, którzy dnia z upragnieniem oczekują, gwiazdki są niemiłosierne. Błyszczą one i jaśnieją tak zawzięcie, jak gdyby nie przez jedną noc, lecz przez rok cały ich panowanie trwać miało; ani myślą schodzić z firmamentu, owszem rozsiadły się wygodnie, tam wysoko w przestworzu, mrugają jedna na drugą, płyną i płyną w nieskończonych, w niezmierzonych przestrzeniach.
Mały człowieczek otwierał okno, wychylał się przez nie, wyglądając dnia upragnionego, ale napróżno — złoty pas, który rysuje się zazwyczaj przed przyjściem słońca na wschodzie, nie zawstydził kalendarzy — i przyszedł w tej chwili, którą one na rok przedtem zapowiedziały.
Gdy już zrobiło się widno, Komorowski oblał się zimną wodą, odświeżył cokolwiek po bezsennej nocy — i ubrawszy się starannie — wyszedł.
Po drodze wstąpił do kościoła, tam wysłuchał mszy rannej — a następnie skierował się ku rogatce.
Przechodzący tamtędy żydek, zdziwiony był niezmiernie ujrzawszy go o tak wczesnej porze, dążącego za miasto.
Wyraził nawet przy powitaniu swe zdumienie, ale Komorowski wytłómaczył mu że, z powodu bólu głowy, chce się trochę na świeżem powietrzu orzeźwić.
Szedł piasczystym gościńcem, pomiędzy staremi lipami, które w długich, kilkuwiorstowych szeregach, rozsiadły się przy drodze. Minął te lipy, przeszedł jeszcze pięć lub sześć staj i stanął.
Tu grunt już zupełnie był inny. Piaszczysta płaszczyzna kończyła się, a natomiast zaczynało się wzgórze gliniaste, na którem rosły gęste krzaki tarniny i leszczyny. Poza tem wzgórzem płynęła rzeka.
Komorowski spoglądał z wysokości wzgórza na chatkę, po drugiej stronie rzeki położoną. W chatce tej mieszkał chłop, który z dwoma, barczystymi jak sam synami, przewoził na promie podróżnych.
Długo czekał podpisarz — długo patrzył przez polową lunetę, aż nareszcie dostrzegł z drugiej strony rzeki zbliżający się punkcik. Punkcik ten wzrastał, robił się większy, większy, coraz większy, aż nareszcie zapomocą szkła można było dokładnie rozpoznać bryczkę, zaprzęgniętą w trzy konie — a na niej kilka osób.
Bryczka ta wjechała na prom, chłopi uczepili się za linę i opierając się silnie nogami o deski, popychali go na drugą stronę rzeki. Gdy już przebyto rzekę i konie wyciągały bryczkę na wzgórek, mały człowieczek, mając wciąż oczy zwrócone na drogę, ukrył się w gęstym krzaku leszczyny.
Z trudnością i wysiłkiem wciągały konie pod górę brykę, mały człowieczek zaś nie opuszczał swego stanowiska wśród gęstych krzaków leszczyny. Sam niewidziany, mógł się ztamtąd dokładnie przypatrywać jadącym.
Na bryczce siedziała młoda, czarno ubrana kobieta, do niej tuliło się dwoje dziatek małych, uśmiechniętych, szczebioczących ciągle, jak ptaszęta. Cieszyły się one że jadą, że patrzą na pola, na drzewa, na drogę — a matka obejmowała je spojrzeniem łzawem i smutnem.
Lękała się ona zapewne tego miasta, do którego dążyła, lękała się przyszłości... wśród obcych łudzi, bez opieki... Czyż mogła się spodziewać że w tej chwili właśnie, tu, niedaleko drogi, spogląda na nią dwoje szarych oczu, że wyszedł na jej spotkanie ktoś... coby dla niej i dla tych małych uśmiechniętych istot życie swoje poświęcił....
Ten ktoś jednak nie wybiegł ze swego ukrycia, nie przyszedł jej powitać. Wystarczało mu że zdaleka chociaż zobaczył tych, których tak widzieć pragnął...





VII.

Sędzia, z córkami i z siostrą, wyjechał do Warszawy. Przedtem jednak ruchomości swoje wyprzedał, pozostawiwszy sobie tylko najniezbędniejsze sprzęty, które kazał przenieść do Komorowskiego, odtąd albowiem mieli razem zamieszkać do jakiegoś czasu.
Panienki bez wielkiego żalu opuściły miasteczko, do którego już nie miały powrócić — Anielcia szczególniej cieszyła się z wyjazdu. Przy pożegnaniu żartowała sobie z panny Kornelii, i jej dawnych zamiarów. Rozwiały się one i rozprysnęły jak bańka mydlana. Panna Szwarc nie myślała już o niczem więcej, prócz o swoim doktorku.
Całe towarzystwo miasteczka odprowadziło rodzinę sędziego do rogatek. Nikogo nie brakło. Był cały skład sądu, regent, aptekarz, młody doktór, stary Zabłocki i major.
Ten ostatni, ująwszy Anielcię za rękę, rzekł:
— Bywaj zdrowa, moja dziecinko... a jak ci kiedy wypadnie tędy droga... to przyjdź, pamiętaj, na cmentarz, zmówić pacierz na grobie starego majora...
Niejednemu łzy zakręciły się w oczach. Anielcia przestała się śmiać. Jeszcze jedno „bądźcie zdrowi“, jeszcze dobre życzenie, dobre słowo — i sędzia z rodziną odjechał.
— Niedługo pożegnacie tak nas wszystkich, — szepnął pisarz sądu.
— I was, i nas, — dodał doktór Zabłocki, — rozproszymy się po świecie.
Burmistrz ręką machnął.
— Trudno płynąć pod wodę, — rzekł z westchnieniem, i sędzia dobrze robi że zawczasu myśli o sobie... o dzieciach.
— Może nawet przedwcześnie... — wtrącił aptekarz, — wszak jeszcze nic niema... pogłoski tylko, co mówię pogłoski! owszem tak, dobrze mówię pogłoski... Prawda kochany Alfredku?
— Dowiemy się jak sędzia z Warszawy powróci.
— Tak... właśnie, najlepiej się dowiemy. Masz słuszność panie Alfredzie, co mówię masz słuszność! bystry pogląd masz... i Kornelcia tego samego jest zdania...
Tego samego wieczoru u Fiszla Fajn zebrało się liczne grono kupców, kapitalistów, mądrych ludzi... i ci opowiadali sobie nawzajem rozmaite nowości, oraz debatowali nad wieloma kwestyami natury prawnej.
Zgromadzenie było niezwykle ożywione; z wielkim harmidrem i hałasem rozprawiano o rozmaitych nowościach, i każdy z obecnych miał coś do powiedzenia. Kupcy i aferzyści lubią studyować prawo, a o każdej zmianie potrzebują wiedzieć naprzód; nie z pustej ciekawości, lecz dla tego aby nie być zaskoczonymi znienacka, aby wynaleźć zawczasu sposób na sposób.
Wiedzieli oni że jakieś zmiany będą — ale jakie mianowicie i od kiedy, to im jeszcze nie było wiadomo. Wyjazd sędziego dał im do myślenia. Po co on wyjechał? dlaczego dom zwinął? dlaczego rodzinę swoją ztąd wyprowadził? Przecież nikt go nie ruszał, mógł siedzieć spokojnie i czekać co będzie! Nie siedzi, nie czeka... to znaczy — że się czegoś spodziewa, o czemś wie...
Zgromadzenie postanowiło wydelegować jednego żydka, bardzo biegłego w prawie, żeby się dowiedział jak istotnie rzeczy stoją i żeby przywiózł najdokładniejsze informacye.
Delegat podjął się misyi najchętniej, tem bardziej że miał przytem i różne swoje własne interesa załatwić; — zgromadzenie tedy rozeszło się i każdy z jego członków był pewny że dowie się na czas o wszystkiem, i że niezostanie zaskoczony znienacka.
Stary doktór po odjeździe sędziego był bardzo smutny i milczący... po największej części siedział zamknięty w swoim pokoju, a nawet do chorych wychodził niechętnie.
Raz nawet rzekł, gdy go wzywano na miasto:
— Dajcież mi już pokój — macie młodszego, niech chodzi, mnie ciężko.
— Mój mężu kochany, — rzekła usłyszawszy to doktorowa, — uważam że od niejakiego czasu szczególnie jakoś posmutniałeś...
— Zdaje ci się...
— Nie, nie zdaje mi się... jestem pewna... i obawiam się czy nie jesteś chory?
— Nie...
— Chcesz we mnie wmówić że nie... ale ja widzę przecież.
— Bądź co bądź, chyba ja mógłbym prędzej coś o tem wiedzieć.
— To jeszcze wielka kwestya! Tobie się zdaje że, jako doktór, na wszystkiem się znasz!
— Jeżeli mi nie wierzysz, to wezwij tamtego, niech mnie zbada. Pozwolę...
— O! wiem, wiem że pozwolisz... ty na wszystko pozwalasz! wszystkie nasze nieszczęścia...
— Nie mówmy o tem.
— Ty nie lubisz słuchać prawdy. U ciebie żona to sługa, która nie powinna mieć głosu, nie powinna o niczem wiedzieć!..
Doktór wstał i wziął kapelusz ze stołu.
— Wychodzisz! już wychodzisz, dla tego że ja chciałam się z tobą rozmówić!
— Słyszałaś że mnie wzywano do chorego.
— Tak; ale odmówiłeś, powiedziałeś żeby ci dali pokój...
— Teraz zmieniłem zdanie — i idę...
— Jak zawsze, zmieniasz zdanie skoro ci dogodniej... a wszystko dla tego żeby uniknąć rozmowy z żoną! z żoną, która zmarnowała dla ciebie całe życie! która, pomimo że ją źle traktujesz, pomimo że jej za nic nie masz, z wrodzonej dobroci serca, przychodzi zapytać cię o zdrowie. Ach! to nie do zniesienia! doprawdy to nie do zniesienia, to nad siły ludzkie!
— A więc skoro chcesz wiedzieć prawdę — to powiem ci że istotnie jestem chory...
— A co! nie mówiłam? nie powiedziałam?! — zawołała z przerażeniem, — ja przeczułam to, domyślałam się! Co ci jest? powiedz, proszę cię, co ci jest?
Doktór położył kapelusz i usiadł.
— Nic wielkiego...
— Wszystko jest wielkie co się zdrowia tyczy — wszystko, masz żonę, dzieci, obowiązki! niewolno ci lekceważyć!
— Tak, prawda. Mam żonę, dzieci, obowiązki...
— A choćbyś nie miał ich nawet — to ja nie przeżyłabym takiego nieszczęścia!
— Dlaczego? — rzekł uśmiechając się smutnie, — przestałbym cię tyranizować, lekceważyć, traktować jak sługę...
— Ty! ach! to okropne! Ja nie chcę o tem myśleć — ty jesteś najlepszym mężem, najzacniejszym ojcem!
— Nowość opowiadasz mi, moja żono...
— Odrzuć te żarty i szyderstwa... mów naseryo — co ci jest? co ci dolega?
— Ja nie żartuję i nie chciałem cię też urazić; wiem że jesteś dobra i przywiązana kobieta, a że masz usposobienie...
— Żywe... tak... to tylko temperament taki żywy, ale wiesz że jestem przywiązana do ciebie, do dzieci; w ogień bym za wami skoczyła... to też powiedz mi, proszę cię, otwarcie, nie ukrywaj przedemną, powiedz co ci jest?
— Doprawdy, nie umiem tego dobrze określić...
— Może więc pojedziesz do Warszawy, zagranicę, gdzie chcesz, radzić się, leczyć... choćby majątek cały stracić byle się ratować, byle ratować!
— Nie, nietrzeba; moje cierpienie jest więcej moralnej natury — te wszystkie zmiany, zgnębiły mnie, zmęczyły, tak że mi już życie niemiłe...
— Co mówisz człowieku, bój się Boga, co mówisz!
— Mówię to tylko co czuję. Ty, bardziej niż każda inna kobieta, powinnaś to odczuć i zrozumieć. Tylu ludzi, tylu uczciwych, sumiennych pracowników, którzy przecież darmo chleba nie jedli, którzy jak mogli, w szczupłym zakresie swojej działalności byli pożyteczni, naraz...
— Ach, tak, ja to rozumiem, ja to czuję... czuję głęboko, ubolewam nad tem i płaczę — ale żebyś ty miał zdrowiem przypłacać nie pozwolę! nigdy nie pozwolę!
— Dziwna z ciebie kobieta! Powiedzże rozjątrzonej ranie żeby nie bolała... czyż cię posłucha? Trzeba się zdobyć na rezygnacyę, na spokój — no, ale to trudno, bardzo trudno. Oto powiedziałem ci główną przyczynę moich cierpień... lekarstwa na nie medycyna nie daje, nieuleczalne są one...
Doktorowa oparła głowę na rękach, w oczach jej błysnęły łzy.
— Jedno mnie tylko pociesza, — mówił dalej Zabłocki, — jedno tylko... żem stary. Robiłem i zrobiłem co do mnie należało, uczyłem się, pracowałem, sumienie mam czyste. Oczekuję kresu i nie lękam się go...
— A my?! my!
— Wy?! Zostawię was w tem położeniu że nie będziecie potrzebowali niczyjej łaski, dla ciebie do samej śmierci wystarczy...
— Przecież dzieci!
— Dzieci młode są, przed niemi życie długie, mogą im jeszcze błysnąć szczęśliwsze dni, lepsze czasy...
— Nie mów tak smutnie, mój mężu, nie przejmuj się zanadto. Cierpiemy i może jeszcze bardziej cierpieć będziemy, ale czy należy tak się smutkowi poddawać?
— Inna to rzecz, moja kochana, gdy się jest w sile wieku — inna gdy starość ciężkiem brzemieniem przygniecie... wierz mi, moja żono, że wtenczas traci się już chęć do walki — a jedynem pragnieniem jest spokój... spokój niczem niezakłócony, cmentarny... spokój.
Doktorowa chciała protestować — gdy w przedpokoju rozległ się silny brzęk dzwonka.
Pobiegła sama otworzyć.
We drzwiach ukazał się podpisarz.
— Ach, cóż za rzadki gość!.. — zawołała, — chodźżeż pan. Przychodzisz bardzo w porę, poszlę po majora i jeszcze po kogo — zróbcie sobie panowie pulkę. Mój mąż taki jest dzisiaj szczególnie smutny i zgnębiony, że rozrywka będzie dla niego lekarstwem. Połóżże pan kapelusz, rozgość się.
— Kiedy ja na momencik tylko...
— Ale co tam momencik! jaki momencik?! czy czeka na pana żona, albo dzieci, czy masz pan obowiązki? Sam jeden, jak kołek w płocie... możesz pan śmiało poświęcić chwilkę czasu dla starego przyjaciela.
— Ależ naturalnie, — rzekł doktór, — zostań pan, moja żona ma słuszność.
— Spodziewam się że mam słuszność! Ciekawa jestem kiedym jej nie miała? Siadaj-że pan, ja poszlę tymczasem karteczkę do majora. Brońcia przygotuje jaką przekąskę i urządzi się wszystko na poczekaniu.
— Ha, skoro pani rozkazuje...
— Ależ nie rozkazuję, tylko proszę. Proszę kochanego pana dla mojego męża, który tak biedaczysko stracił na humorze, że trudno opowiedzieć nawet...
Z temi słowy pani doktorowa wybiegła z pokoju.
— Zapalże cygarko, panie Komorowski, — rzekł doktór, podsuwając gościowi pudełko, — także wydajesz mi się jakoś zakłopotany... Powiedz-no co ci dolega?
— Właściwie mnie samemu — nic.
— No, nie gadaj... zaraz jak wszedłeś, z miny twojej odgadłem że masz jakiś interes... może pan potrzebujesz czego? mów śmiało... przecież między starymi znajomymi ceremonie są niepotrzebne, mojem zdaniem. O cóż idzie?
— Istotnie miałbym prośbę, — rzekł mały człowieczek nieśmiało.
— No? mówże tedy.
— Wszak doktór zna panią Szelążkowę...
— Znam doskonale... jeszcze małym berbeciem była kiedy leczyłem ją.
— Ona teraz tu mieszka.
— Wiem, wiem, w Berka domu, na rogu... założyła magazynik. Daj jej Boże, niech pracuje.
— Tak, pracuje i, o ile wiem, ma nawet dosyć roboty — obawiam się nawet czy nie zawiele...
— No, to powinna się cieszyć; w takim interesie czem klientela większa, tem lepiej.
— Dosyć ma zamówień, nietylko z miasta, ale i z okolicy... panie pamiętają o niej.
— Bardzo słusznie — ale cóż to ma za związek z pańską prośbą?
— Właściwie nic... to jest o tyle... że biedna kobieta zapracowywa się: jest taka mizerna aż żal patrzyć — dzieci także blade, wątłe. Sądzę że byłoby bardzo dobrze gdyby pan był łaskaw, pod pozorem niby odwiedzin, wstąpił do niej i trochę jako dawny znajomy, trochę jako lekarz, poradził co... zachęcił czy to do odpoczynku, czy do leczenia... jak pan za właściwe uzna... Co do honoraryum to już moja rzecz...
Doktór nie odpowiedział zaraz, tylko się badawczo na swego gościa popatrzył.
— Czy zależy panu co na tem? — spytał po chwili.
— Bardzo wiele.
— Dlaczego?
— Nie chciej pan o to pytać — lecz spełnij moją prośbę.
— Dobrze, pójdę tam zaraz jutro.
— Dziękuję, serdecznie dziękuję, — rzekł mały człowieczek, ściskając rękę doktora.
— Już posłałam, — odezwała się wchodząc pani Zabłocka; — jestem pewna że nie odmówią. Tymczasem powiedz-no pan co nowego, co tam słychać w naszem kochanem miasteczku? Pan masz zawsze mnóstwo wiadomości.
— Niestety, pani dobrodziejko, jak dziś — zapasy moje są wyczerpane.
— Komuż je pan wyszafowałeś?
— Źle się wyraziłem. Powinienem był powiedzieć, że, jak dziś, wcale nie mam żadnych, zapasów.
— Gdzieżeś je pan pogubił?
— Nie mogłem zgubić czegom nie zbierał.
— Ech, mój panie, dopiero co robiłam mężowi zarzut że tak posmutniał i stracił na humorze — tymczasem widzę że i pan osowiałeś zupełnie. Fe! wstydźcie się, żeby tak stracić na energii. Przecież jesteście mężczyźni, lada co nie powinno was zgnębić. Gdzież siła wasza? gdzie charakter? Jeżeli panowie opuścicie uszy, cóż my kobiety mamy robić? chyba oto usiąść w kącie i zalewać się gorzkiemi łzami.
— Przecież nie poddajemy się rozpaczy — ale też prawdę powiedziawszy nie ma się z czego weselić, — rzekł podpisarz.
— Bo jesteście, z przeproszeniem, do niczego! Ja żebym była mężczyzną tobym świat cały przewróciła...
— Jakto ślicznie się stało, że jesteś kobietą, — odezwał się doktór, — przynajmniej świat zostanie jakiś czas jeszcze na swojem miejscu.
— Ach, literalnie rzeczy bierzesz, mój mężu. Są jednak ludzie, którzy nigdy nie tracą energii i dobrze im się dzieje.
— Któż naprzykład?
— Kto? — a choćby niedaleko szukając... Szwarc.
— No, widzi pani — ten jest zupełnie w innych warunkach, niezależny od nikogo i od niczego.
— Tak... tak... — potwierdził doktór, — co jego to obchodzi czy jest ten, czy ów, drugi czy dziesiąty... pigułek i proszków zawsze ludzie potrzebują, to też będzie je robił — dziś nam, jutro komu innemu. Przytem niemiec — a niemcowi, jakto powiadają, wszędzie dobrze gdzie grosz świeży.
— Jaki on tam niemiec, mój mężu — nie jestem nawet pewna czy umie po niemiecku; no i żonę ma przecież tutejszą, podobno z Piotrkowa, czy z Kalisza.
— Zdaje mi się że jego ojciec był farbiarzem w Warszawie, — wtrącił podpisarz, — ale nie jestem pewny, coś mi się jednak to nazwisko przypomina.
— Szwarców jest bardzo wielu.
— Czy wielu, czy niewielu, moi panowie, to wszystko jedno; ja tylko powiadam że to jest człowiek, który energii nigdy nie traci — właśnie takich nam potrzeba!
— W czemże pani widzi jego energię? chyba w mówieniu, w słowach...
— Jakto w mówieniu? dla mnie jego energia widoczna jest we wszystkiem, na każdym kroku. Przecież pamiętają ludzie dobrze, że aptekę kupił za pożyczone pieniądze, gdyż sam miał bardzo niewiele — jednak pracował, wypłacił się z długu, córki wychował; jedną zamąż wydał, drugą wyda; a przytem, jak powiadają, ma znaczne kapitały. Otóż to jest mojem zdaniem energia, to mi mężczyzna co się zowie!...
— Moje dziecko, — rzekł żartobliwie doktór, — jakie to jednak szczęście żeś się dopiero teraz na tym człowieku poznała.
— Jakto?
— No, bo żeby to się stało temu lat... nie chcę liczyć ile — kiedyście jeszcze oboje byli wolni — to kto wie, czy ja i mój gość pilibyśmy dziś herbatę przez ciebie przyrządzoną...
— To ma znaczyć? co to ma znaczyć? bo nie rozumiem dobrze...
— Byłabyś może wyszła za niego.
— Ja?! cóż ty mówisz! jeszcze żadna kobieta z naszej rodziny nie wyszła za szwaba.
— Dopiero sama mówiłaś że on nie jest niemiec.
— Eh! co tam! Nie ma o czem mówić... ale koniec końcem jest człowiek pełen energii, skoro się majątku dorobił i to znacznego majątku.
— Nie liczyliśmy jego kapitałów, — rzekł doktór.
— Ty zawsze chciałbyś liczyć!
— Tak; policzywszy mógłbym wiedzieć na pewno.
— Chcesz wiedzieć — to zapytaj pierwszego lepszego żyda, każdy ci powie. Oni doskonale znają się na tych rzeczach.
— Istotnie, — wtrącił podpisarz, — żydzi mówią że ma pieniądze.
— I to grube pieniądze, — rzekła doktorowa, — podobno więcej niż sto tysięcy!
— Zkądżeby?
— Ja tam nie wiem zkąd, ale tak mówią; Szulim przysięgał się na wszystkie świętości że wie o tem najdokładniej.
Doktór wzruszył ramionami.
— Chyba na loteryi wygrał?
— To wszystko jedno — ztąd czy zowąd — dość że ma, a gdyby nie miał, to twój koleżka nie żeniłby się z panną Kornelią.
— Cóż... dobra dziewczyna.
— Takich dobrych dziewczyn można znaleźć kopami! Mogę cię zapewnić że dla jej pięknych oczu nie zapłonął nagle miłością; bo gdyby mu tylko o osobę chodziło, to znalazłby łatwo i ładniejszą i młodszą.
— Zkąd możesz wiedzieć jakie pobudki go skłoniły?
— Łatwo się domyśleć...
— Dajmy temu pokój, moja żono, niech sobie robią co im się podoba.
— Ciekawam dlaczego mamy dać pokój? W takiem miasteczku jak nasze wesele nie trafia się codzień, gdy się więc zdarzy, to, rzecz naturalna, daje bogaty materyał do mówienia. Słyszałam że Szwarc zamierza wystąpić po pańsku... już robią przygotowania.
— Kiedyż ma się odbyć ta uroczystość?
— Mówią że za sześć tygodni.
— Ja słyszałem, że odłożono do karnawału, — odezwał się podpisarz.
— Ależ to być nie może!
— Dlaczego?
— Szwarc lubi kuć żelazo póki gorące, to energiczny człowiek — zawsze mówiłam że to jest chodząca energia!
— Moja żono, — odezwał się doktór, — żeby on był nawet nietylko chodzącą, ale fruwającą i pływającą energią, to jeszcze nie miałby powodu tak się spieszyć. Dla niego przecież to zupełnie wszystko jedno, czy wydać córkę parę miesięcy wcześniej, czy później; nawet późniejszy termin o tyle jest lepszy, że daje więcej czasu na przygotowanie wyprawy...
— Ale... zdaje ci się, mój mężu...
— Sądzę, że pani ma słuszność, — odezwał się podpisarz.
— Ależ tak, niezawodnie! ja zawsze mam słuszność! Nigdy nic nie mówię napróżno — i zdaje mi się że wszelkie opóźnienia są nieprawdopodobne i że Szwarc kuć będzie żelazo póki gorące...
Wejście majora i regenta przerwało rozmowę. Doktorowa, kontenta że jej mąż, o którego zaniepokoiła się nie żartem, będzie miał jakąś rozrywkę, że się ożywi i odzyska humor, coprędzej kazała przygotować stolik, sama przyniosła świece — i rozpoczęła się owa niewinna walka na piki, kara i trefle; owa walka niekrwawa a namiętna — będąca, jak specyaliści twierdzą, jedynym środkiem na zabicie czasu i nudów od małomiejskiego życia nieodłącznych.




VIII.

Nadeszła zima.
Sędzia i podpisarz, zamieszkali razem, punktualnie chodzili do biura, pełnili swoje obowiązki i oczekiwali co im najbliższa przyszłość przyniesie. Tymczasem zapowiadane zmiany nie nadchodziły, wszystko szło po dawnemu, zwykłym trybem; czasem ktoś, przyjechawszy z tak zwanego szerszego świata, przywiózł jakąś alarmującą nowinkę, lecz nowinki nie sprawdzały się.
Dwaj przyjaciele żyli dosyć samotnie, mało gdzie bywali, mały przyjmowali udział w towarzyskiem życiu miasteczka — a jedyną pociechą dla sędziego były listy z Warszawy od siostry i dzieci — a dla jego przyjaciela pewność, że biednej wdowie po samobójcy wiedzie się nieźle, że ma roboty dosyć, tak dalece, iż musiała sobie szwaczkę do pomocy sprowadzić. Cieszył się z tego bardzo mały człowieczek; raz nawet w towarzystwie sędziego poszedł panią Szelążkową odwiedzić, i odrazu, wstępnym bojem, potrafił sobie zdobyć sympatyę jej dzieci. Dopomogły mu do tego cukierki, konik i lalka, które im przyniósł — ale trzeba przyznać, że niezależnie od tych darów, potrafił zaskarbić sobie względy dziatek i rozmową, w której doskonale umiał się zniżyć do poziomu ich młodocianych pojęć.
Opowiedział im kilka anegdotek, bajeczek, a te drobne, niewinne istoty, jak gdyby przeczuwając w nim życzliwego i przyjaciela, zarzucały mu rączki na szyję, obsypywały pieszczotami, a kiedy już wychodził rozpłakały się na dobre.
Musiał im przyrzec że przyjdzie do nich niedługo jeżeli... mamusia pozwoli.
Usłyszawszy to dzieci uczepiły się rąk matki i tak ją zaczęły molestować — aż musiała sama poprosić tego „dobrego, kochanego pana“ żeby kiedy przyszedł odwiedzić swoich malutkich przyjaciół.
Wychodząc ztamtąd, podpisarz miał pełne oczy łez.
— Nie wyobrażałem sobie nigdy, panie sędzio, — mówił, — żeby dzieci mogły być tak przyjemne. Powiedz pan, to chyba są jakieś wyjątkowe dzieci?
Sędzia uśmiechnął się.
— Nie zaznałeś pan nigdy, — rzekł, — rodzinnego życia, więc nie wiesz, nie masz o tem wyobrażenia, ile dziecko dać może przyjemności. Nieraz w najsmutniejszych, w najcięższych chwilach życia, ono rozweseli, pocieszy, da niejedną chwilę jaśniejszą — a przytem taka drobna istota daje jakiś cel w życiu — i przez to samo działa uszlachetniająco... Szkoda że się pan nie ożeniłeś, panie Wincenty.
— Szkoda, szkoda, — rzekł mały człowieczek z westchnieniem — cóż robić. Powierzchowność moja nie jest zachęcającą.
— Ale serce masz dobre, charakter poczciwy, mógłbyś uszczęśliwić kobietę.
— Nie marzę już o tem. Gdyby jednak pozwolono mi częściej widywać te sierotki... gdybym mógł dla nich stać się pożytecznym... ale co tam o tem! Czy pan sędzia miał w tych dniach list od córek?
— Pisała Anielcia. Uśmiałem się serdecznie z tego listu; muszę go dać panu do przeczytania, panie Wincenty. Pisze że jest zupełnie zadowolona z mieszkania i z pracy. Mieszkanko bo rzeczywiście mają ładne. Niewielkie, ale zaciszne i bardzo przyjemne. Na Kanonii, umyślnie wybrałem tę ulicę, żeby siostra moja miała blizko kościół i targ. Dla niej dalekie wędrówki po bruku byłyby zbyt utrudzające. Kobieta już niemłoda, nie może chodzić dużo. Przyjąłem służącą, ale na prośby Anielci odprawiono ją. Wyobraź pan sobie że ta dziewczyna potrafiła wytłómaczyć mej siostrze, że trzymanie służącej jest zbytkiem.
— Nie posądzałem panny Anieli o taką oszczędność.
— A no, widzisz pan co pisze, — rzekł sędzia, wydobywając list z kieszeni... „niech się kochany ojczulek nie gniewa, że wyprosiłam u cioci tę łaskę że odprawiła Małgorzatę. Doprawdy ta kobieta była dla nas zupełnie zbytecznym ciężarem. Chcąc oszczędzić ojczulkowi niepotrzebnego wydatku, wpłynęłam na ciocię że ją oddaliła. Stróżka przynosi wodę, samowar nastawiam ja, co bardzo lubię; a poczciwa ciotunia gotuje nam obiadek. Tym sposobem zyskujemy przeszło dziesięć rubli na miesiąc, czy ojczulek wie, przeszło dziesięć rubli! Robota idzie nam doskonale, za półtora roku będziemy już same wyrabiały najpiękniejsze trzewiczki. Zosia przyzwyczaiła się już do zapachu skóry, i nie krzywi tak noskiem jak dawniej. Ręce nam trochę zgrubiały, to też kupujemy kwartami glycerynę, żeby ich delikatność ocalić. Ciocia powiada że to jest konieczne! Coprawda, ciocia dotychczas nie może się z tem szewctwem pogodzić; mamy zamiar wspólnie z Zosią zrobić jej na imieniny prześliczne buciki, może tym sposobem się udobrucha. Ale, ale, zapomniałam ojczulkowi donieść o najważniejszej rzeczy; a mianowicie że w niedzielę spotkał nas w Saskim ogrodzie pan Michał, mecenas, dawny kolega ojczulka — i powiedział do cioci, że o obietnicy pamięta i że wyrobi ojczulkowi miejsce w jakimś banku; nazwał go nawet, ale ja do tych nazw nie mam pamięci... tak jakoś dziwnie powiedział...“
— Ano, to winszuję panu sędziemu, — rzekł podpisarz.
— Czego mi pan winszujesz obietnicy — czy dziecka?
— Naturalnie że jednego i drugiego, a drugiego bardziej jeszcze niż obietnicy.
— O! masz pan słuszność, panie Wincenty, dobre dziecko to skarb — to jedyna pociecha.
— Z jaką ona pogodą przyjmuje wszystko...
— Żywy portret matki... Nieboszczka miała zupełnie taki sam charakter. Zawsze uśmiechnięta, wesoła, w najcięższych chwilach życia dodawała mi energii, każdą gorycz umiała osłodzić... Z jej śmiercią poniosłem niepowetowaną stratę i gdyby nie dzieci, które mi zostawiła...
Nie dokończył sędzia i zamyślił się smutnie.
Mały człowieczek milczał — dopiero po dłuższej chwili odezwał się nieśmiało:
— Panie sędzio...
— Co, panie Wincenty?
— W tych dniach spodziewam się przesyłki z Warszawy.
— Cóż pan sprowadzasz?
— Parę książek... niezbędnych dla mnie wobec tego co zamierzam...
— Zkądże ci się wzięło, panie Wincenty, studyować książki na starość? nie przypuszczam albowiem żebyś sprowadzał sobie romanse, jedynie tylko dla czytania, dla przyjemnego przepędzenia czasu...
— Eh, panie sędzio, czytać to ja zawsze lubiłem i do dzisiejszego dnia lubię — ale korzystałem zazwyczaj, bądź z czytelni, bądź też z łaskawej uprzejmości znajomych — sam nie sprowadzałem książek dla siebie.
— A teraz?
— Teraz potrzebowałem kilku podręczników buchalteryi, chciałbym się w tym kierunku usposobić.
— Wybornie! doskonale panie Wincenty! nie rozstaniemy się więc?
— Dlaczego? nie rozumiem.
— No — ja mam przyrzeczoną posadę w banku, będę więc uważał za obowiązek wyrobić i panu jakieś miejsce.
— Dziękuję, serdecznie dziękuję — ale mam inne zamiary, mam swoje widoki...
— Co tam widoki! jakie widoki!? będziemy pracowali razem, jak dotychczas.
— Nie, nie, panie sędzio — to niepodobna!
— Dlaczego?
— Ja, widzisz pan... nie mogę oddalać się od naszego miasteczka.
— Nie rozumiem cię, panie Wincenty.
— Przyznam się panu, że już porobiłem starania. W Płużycach, które dziedzic objął teraz na siebie — potrzeba kasyera i buchaltera... ja konkuruję o tę posadę i dostanę ją niezawodnie. Mam to przyrzeczone.
— Ależ — bój się Boga, człowieku, czy nie lepiej w Warszawie?
— Nie, nie, panie sędzio — tu bliżej... bliżej tych widzisz pan, bliżej tych... dzieci.
— A... o nie więc idzie?
— Tak, nawet mam zamiar zgodzić się na ordynaryę.
— Poco?
— Będę miał trochę zboża, kartofli; sam przeżyję jakkolwiek — a dla nich to się przyda. Kapitalik mój wystarczy na kaucyę, i jeszcze zostanie cokolwiek na wszelki przypadek.
Sędzia pokiwał głową.
— Widzi pan, — ciągnął dalej podpisarz, — ja już to wszystko dobrze obmyśliłem... postarałem się... i od świętego Jana obejmuję posadę.
— A jeżeli do tego czasu zmiany nie zajdą?
— To mi wszystko jedno — podam się o uwolnienie. Dlatego też kazałem sobie owe książki sprowadzić.
— W każdym razie wolałbym, żebyśmy mogli razem pracować.
— Kiedy ja... ja nie byłbym w stanie oddalić się od niej, to jest, chciałem powiedzieć od nich, od tych maleńkich; na wszelki wypadek, bądź co bądź, póki ja jestem, mają jakąś opiekę..
— Widzę że nie wygasło jeszcze w pańskiem sercu uczucie.
— Eh, panie sędzio, co tam o tem mówić!... ja nie umiem tego określić — ale ja bez niej... to jest chciałem powiedzieć, bez tych dzieciaków, żyć nie mogę — i żeby mi gdzieindziej dawali tysiące, dziesiątki tysięcy — a tu kilkaset rubli pensyi — to wolę tu pozostać. Przynajmniej od czasu do czasu będę mógł spójrzyć na nich, popatrzyć — to jedyna pociecha w tem życiu.
— Idealisto niepoprawny!
— Kiedy mnie z tem dobrze.
— Sądzisz, panie Wincenty, że ci odradzam. Nie — owszem, idź za popędem uczucia, gdyż ono bywa niejednokrotnie dobrym doradcą. W każdym razie przykro mi będzie że się nasze drogi rozłączą.
— I mnie również... tyle dowodów przyjaźni i przychylności doznałem...
Szulim przerwał tę rozmowę.
Wszedł, ukłonił się nizko i swoim zwyczajem zaraz nowinki miejskie zaczął opowiadać.
— Proszę pana sędziego, — rzekł, — nasz pan aptykarz jest kiepski.
— Chory?
— Nu tak, un sobie trochę zachorował. Byli obydwa doktory i... ja byłem, ale jakoś skutku dobrego nie ma.
— Cóż mu się stało?
— Widzi pan dobrodziej, czasem człowiek, to choć niby jest mądry — zrobi głupstwo.
— Jakie głupstwo?
— Nasz pan aptykarz to lubi czasem chodzić ze strzelbą, do czego to podobne jest?
— Polowanie...
— Aj, aj, to interes! to ładny interes! Łazić cały dzień po polu, albo po lesie, kiedy jest śnieg, kiedy zimno jest — i zabić wrone! to ładny zysk!
— Dlaczego wronę? można przecież lepszą zwierzynę upolować.
— To wszystko jedno... to wszystko nic niewarto. Ja nawet nieraz mówiłem do pana aptykarza żeby on tego nie zrobił.
— Ale cóż się stało? postrzelił się, czy jaki inny wypadek?
— Co się miał postrzelić? un sobie tylko porządnie zaziębił. Mnie się zdaje co un sobie upolował taką słabość... że kto wie czy będzie już robił dla ludzi lekarstwa.
— Nie może być! Cóż doktorzy mówią?
— Aj, co oni mówią?! zwyczajnie jak doktorzy. Jeden kiwa głową z góry do dołu, a drugi kręci głową z prawej strony na lewą. Oni tylko w jednej karkulacyi to się zgadzają jak bracia...
— W czem?
— Stary myśli że młody jest fuszer — a młody myśli sobie znowu że stary jest fuszer.
— Ale cóż jest aptekarzowi? czy istotnie niebezpieczna rzecz?
— Mnie się zdaje że jest ciężka słabość... a młody doktór powiada że całkiem niewielki interes.
— A pan Zabłocki?
— Pan Zabłocki całkiem nic nie powiada — i zdaje mi co un ma najlepszą racyę...
— Pleciesz głupstwa, mój Szulimku, jakże może mieć racyę kiedy nic nie powiada.
— Dlatego ma racyę... że nie chce choremu prawdę powiedzieć. Un jest stary doktór, un wie że niemożna choremu straszyć!
— Biedny Szwarc, — rzekł sędzia, — widocznie musiał się zaziębić i dostał zapalenia płuc.
— Niech my tego nie dostaniemy... co un dostał!
— Ale przytomność ma?
— Aj, aj, i jak jeszcze! Un gada, uu ciągle gada! Jak ja mu stawiałem bańki, to się coraz odzywał: jak myślisz Szulimku, czy ja będę zdrów? Ja jemu powiadam: oj, oj, pan aptykarz będzie sobie tańcował na weselu. Un sobie trochę ucieszył, i znów za parę chwil to się pyta: powiedz-no Szulimku, jak tobie się zdaje, czy ja będę zdrów? Ja kiwałem z głową — a un powiada: ty nie kiwaj ze łbem jak kuń, tylko gadaj czy ja będę zdrów? Ciągle się o to pytał!
— Widocznie obawia się śmierci.
— No, a kto się nie obawia śmierci, proszę pana sędziego, kto się jej nie boi?! Każdy się boi, tylko niekażdy o tem mówi, bo nawet nie godzi się mówić o takim interesie. Śmierć to jest śmierć; kiedy Pan Bóg da to będzie. Na co się pytać?!
— On jest ciekawy z natury.
— Co z tej ciekawości? Pfe! A ciągle się pyta! i mnie się pyta i doktorów się pyta i pana sędziego widać też się chce pytać!
— Zkądże ty o tem wiesz?
— Wiem, bo kazał mi żebym poszedł między wszystkie panowie, żebym się kłaniał, żebym prosił co jego trzeba odwiedzić, bo on słaby jest... a pana sędziego to osobliwie kazał prosić, dwa razy powtarzał żebym nie zapomniał... Widać ma jakiś interes. Regenta także kazał prosić.
— Może testament chce zrobić.
— Na co jego testament? Czy ma dużo familii? całe parade dwie córki! Podzielą się — i po wszystkiem. Nasz doktór, co ma się z panną aptekarzówną żenić, pogodzi ich lepiej niż regent. To głowa jest! to piękna główka jest!
— Dowodziłeś przecie niedawno że fuszer.
— To swoją drogą, a głowa swoją drogą. Ja mówię o głowie do interesów... Ha! ha! jaka to głowa! on kiedyś będzie miał wielki majątek; ale ja tu gadam, a jeszcze u pana regenta nie byłem. Muszę się spieszyć, bo pan aptykarz będzie się gniewał.
To powiedziawszy Szulim wyszedł, aby jak najprędzej spełnić polecenie chorego.
W aptece tymczasem zaniepokojono się na seryo. Szwarc co parę godzin wzywał Zabłockiego, a przyszłemu zięciowi nie pozwalał oddalać się ani na chwilę.
— Czekajże — mówił — nie chodź, nie zostawiaj mnie samego w takiej ciężkiej chorobie! Oto, uważam, że chcesz odejść... a mnie w lewym boku coś kole jak szpilką, co mówię jak szpilką! jak nożem, jak dzidą!.. Ach! uważasz, jaki kaszel? to niebagatela. To jest... proszę cię, jeżeli Kornelcię kochasz, jeżeli mi co dobrego życzysz, powiedz co to jest? Nie myśl że się obawiam, nie — ani mi się śni... tylko lubię grać w odkryte karty.
— Ale niechże się pan uspokoi... powiadam wyraźnie że nie ma nic groźnego.
— Powiadasz? twierdzisz? gotów jesteś dać słowo honoru?!
— Naturalnie.
— To dziękuję ci, serdecznie dziękuję — ale... oj! znowuż mnie coś kolnęło... co mówię kolnęło, dźgnęło jak sztyletem! Aj! ja sądzę, że nie zaszkodziłoby posłać po Zabłockiego, co mówię nie szkodziło! potrzeba...
— Jak pan uważa. Nie mam nic przeciwko temu, ale stanowczo zakazuję mówić tak wiele.
— Już mi zakazuje! on mi już zakazuje! Ach, Kornelciu! Kornelciu!
— Zakazuję jako lekarz — i proszę być posłusznym, gdyż inaczej za nic nie odpowiadam...
Szwarc poruszył się niecierpliwie.
— A — rzekł — już pan mówisz o odpowiedzialności! więc to jest rzecz groźna, co mówię groźna! niebezpieczna! fatalna...
— Nie bądź pan dzieckiem, panie Szwarc, trzeba się przedewszystkiem uspokoić, o niebezpieczeństwie nie myśleć... spróbuj pan usnąć na chwilkę.
— Usnąć? To dobra myśl... naprawdę. Spróbuję, jak honor kocham, spróbuję, może nie będzie mnie tak kłuło podczas snu...
— Otóż tak to lubię. Chory powinien być posłuszny, jeżeli chce wrócić do zdrowia. Śpij pan, szanowny panie Szwarc i bądź dobrej myśli. Ja za dwie godziny przyjdę?
— Więc wychodzisz?
— Muszę, mam chorych na mieście.
— I mnie tak rzucisz na pastwę losu! samego w ciężkiem cierpieniu? ach to jest...
— Nic nie jest, panie Szwarc, za dwie godzinki powrócę.
— Czekaj... powiem ci coś...
— Słucham.
— Nie oddalaj się na długo.
— Ależ nie! nie... zaraz powrócę.
— Bo widzisz to nie przelewki... ja czuję sam że mi jest jakoś szczególnie... co mówię szczególnie! głupio mi, zupełnie głupio!
— Staraj się pan nie myśleć o tem... usnąć...
— No dobrze, już dobrze, uprzedź tylko Kornelcię żeby...
— Panna Kornelia sama wie że trzeba czuwać nad chorym ojcem.
— Nie wątpię, nie wątpię... to jest skarb nie dziewczyna. Kto ją weźmie ten będzie miał anioła... co mówię anioła! będzie miał kopalnię brylantów!
Doktór uśmiechnął się.
— Właśnie wychodząc, zobaczę się z panną Kornelią i zaniosę jej pocieszającą wiadomość że panu jest lepiej.
— Na seryo? takie jest pańskie przekonanie?!
— Najgłębsze.
— Och... to dobrze... to mnie cokolwiek uspokaja... może będę mógł usnąć...
— To jest właśnie najpożądańsze — rzekł doktór wychodząc.
Zaledwie jednak przestąpił próg, Szwarc wziął dzwonek ze stolika i brzęknął nim kilkakrotnie.
Na to wezwanie przybiegła panna Kornelia.
— Co ojczulek rozkaże? — zapytała.
— Proszę cię, czy on już wyszedł?
— Pan Alfred?
— Tak.
— Nie — jest jeszcze w sali, rozmawia z mamą.
— Wróć-że się moja Kornelciu i powiedz mu że mnie znowuż coś kolnęło. Spytaj się: co robić?
Za chwilę aptekarzówna była już z powrotem.
— Pan Alfred powiedział że jak się kto zaziębi, to go zwykle kole w piersiach, dopóki lekarstwa skutku nie zrobią.
— Lekarstwa... lekarstwa! — szeptał jak gdyby do siebie półgłosem. — Jeżeli one wszystkim przynoszą taką ulgę jak mnie... to mogę śmiało powiedzieć że nieszczególnym towarem handluje nasza farmacya. Ach! Kornelciu, Kornelciu...
— Co ojczulku?
— Jak ty myślisz, czy on ciebie bardzo kocha, ten twój doktór?
Dziewczyna zarumieniła się.
— Sądzę że tak — szepnęła.
— I spodziewasz się że będziesz z nim szczęśliwa?
— Jestem tego prawie pewna.
— To dobrze... co mówię dobrze! to doskonale! Mnie zdaje się również że Alfred jest dobry chłopak, że można z nim być otwartym...
— Czy dotychczas było inaczej?
— To jest właściwie... nie wiem jak ci powiedzieć, otwartość objawia się w rozmaitych formach. Aj!... wyobraź sobie że mnie znowuż coś kolnęło! Połóż-no mi rękę na czole, moja kochana.
Panna Kornelia spełniła polecenia!
— Szczególna rzecz, — mówił aptekarz, przymrużając oczy, — szczególna rzecz, jaką ty Kornelciu masz delikatną rękę... jak atłas... dalibóg jak atłas!... Trzymaj-no ją jeszcze na czole... może usnę...
Panna Kornelia nachyliła się nad chorym, który przymrużał oczy i zmuszał się do snu.
Nie przeszkadzało mu to jednak mówić.
— Niechże ojczulek nie mówi, — prosiła, wyraźnie powiedział pan Alfred, że mówienie szkodzi.
— Szkodzi?! ach prawda. Głupia to maszyna człowiek!; zaziębienie mu szkodzi, picie szkodzi, mówienie szkodzi!.. wszystko... wszystko szkodzi. Już jestem posłuszny, Kornelciu, już nic nie mówię, co mówię nie mówię! milczę jak skała! jak grób!... Śliczną masz rączkę Kornelciu... atłasową rączkę... i pomyśleć że do takiego klejnotu jeszcze potrzeba dopłacać!... i to grubo dopłacać!...
— Zdaje mi się że ojczulek ma gorączkę... może posłać po pana Alfreda... albo, zdaje mi się że pan Zabłocki przechodzi w tej chwili koło okien, może poprosić?
— Poproś... owszem poproś. Ja wierzę twemu Alfredowi, ale zawsze co dwie głowy to nie jedna...
Posłany przez pannę Kornelię uczeń, puścił się, jak strzała, za starym lekarzem i dogonił go na rogu ulicy.
Zabłocki posiedział z kwadrans przy chorym, pocieszał go, uspakajał...
Gdy wychodził, panna Kornelia zatrzymała go w sieni.
— Panie doktorze, — rzekła składając ręce błagalnie, — powiedz pan jak jest? Otwarcie, szczerze, jak stary przyjaciel.
— A cóż mówi pani młody przyjaciel?
— Uspakaja mnie, powiada że nie widzi niebezpieczeństwa — ale czy mogę mu wierzyć?
— Dlaczego nie?
— Bo może chce mi przykrości oszczędzić — więc umyślnie tai prawdę. Dlatego też na wszystko pana proszę, powiedz pan!
— Nic ojcu nie będzie, panno Kornelio, wierz mi pani, będzie zdrów — to tylko całe nieszczęście że jest ogromnie imaginacyjny. Wyobraził sobie że z tej choroby nie wstanie, chce robić różne rozporządzenia... co do żony, dzieci, nawet co do pogrzebu. Niepodobna mu wybić tego z głowy. Jestem pewny że w nocy będzie was alarmował co moment, zwłaszcza gdy się trochę gorączka powiększy. W każdym razie, nie lękaj się pani, wierz staremu, gdyby było wielkie niebezpieczeństwo powiedziałbym bez ogródki.
— Dziękuję, bardzo panu dziękuję, — rzekła ściskając rękę doktora.
— Sądzę, że w nocy każe po mnie posyłać... i naturalnie przyjdę, bo uważam że moja obecność działa na niego uspakajająco. Bądź więc pani dobrej myśli, wmawiaj w ojca że mu jest lepiej, zresztą i narzeczony powinien pani pomagać...
— Czuwa przy ojcu prawie ciągle... niedawno właśnie wyszedł.
— To dobrze. Nietrzeba żeby ojciec pani był sam, bo mu zaraz różne niedobre myśli przychodzą do głowy.
Pożegnawszy doktora, panna Kornelia poszła na chwilę do ojca, potem znów do matki, która dostała ataku migreny.
Szwarc leżał niespokojnie na łóżku. Podczas dnia odwiedzali go znajomi, i przy nich uspakajał się chwilowo — ale gdy noc zapadła, gdy został sam w pokoju, poddawał się imaginacyi coraz bardziej.
Właśnie, wielki, staroświecki zegar wydzwonił północ, w pokoju chorego panowała cisza, wśród której tem straszniejszym wydawał się świst wiatru i burzy śnieżnej szalejącej na dworze.
Wicher gwałtowny szarpał drzewami, łomotał okiennicą, huczał w kominie, przeraźliwie jak puszczyk. Na dobitkę, jakieś opuszczone psisko, niemające ani pana ani schronienia, przytuliło się pod ścianą apteki i zaczęło wyć głośno z zimna, a może i z głodu.
Panna Kornelia zmęczona, rzuciła się w ubraniu na kanapkę w salonie; zaś w pokoju chorego przyszły zięć wyciągnął się w fotelu i zasnął twardym snem. Wiatr kołatał w okienice, pies skowyczał pod oknem, a Szwarc drżał jak w febrze, gdyż zdawało mu się, że lada chwila uleci z niego dusza, i na skrzydłach zawieruchy zimowej uniesioną zostanie tam, gdzie nie ma ani chorób, ani recept, ani córek na wydaniu...
Nie bez wysiłku podniósł się na łóżku, spojrzał dokoła przerażonym wzrokiem i wyszeptał.
— Alfredzie... panie Alfredzie... doktorze...
Młody człowiek ani się ruszył.
— Ach, — jęczał już Szwarc, — nieszczęśliwy, opuszczony, samotny! Doktorze, obudźże się! Jak honor kocham śpi jak suseł, co mówię jak suseł, jak drewno!
Zaczął szukać ręką dzwonka; nie mogąc go znaleźć odrazu, posunął ręką niecierpliwie, skutkiem czego i dzwonek i dwie flaszki z lekarstwami spadły z brzękiem na ziemię.
Doktór zerwał się z fotelu.
Przebudzony nagle, na razie nie mógł się zmiarkować gdzie się znajduje. Otworzył tylko oczy szeroko i pytał:
— Co się stało? co to?
Głos Szwarca przywrócił mu przytomność.
— Panie Alfredzie, synu mój! — jęczał wystraszony aptekarz, — przysuń się tu bliżej...
— Czy dać lekarstwo?
— Możesz je wszystkie powyrzucać za okno, co mówię za okno! w piec je powrzucaj... one już mi się na nic nie zdadzą.
— No, no... dlaczego znów?
— Ja już jestem zrezygnowany, co mówię zrezygnowany! jestem zmuszony... a raczej przygotowany na wszystko najgorsze...
Doktór pospiesznie ujął go za rękę.
— Badasz puls... na co? to już wszystko jedno... ja rana nie doczekam...
— Panie Szwarc!.. co się panu przywiduje?!
— Proszę mnie nie uczyć, panie doktorze, ja wiem co mówię! Przysuń się tu bliżej i słuchaj. Usiądź tu na krześle, bo mi głos nie dopisuje, co mówię nie dopisuje! wypowiada posłuszeństwo... W tej ostatniej chwili życia, zanim pożegnam się z wami i objawię wam moją ostatnią wolę, chciałbym, kochany przyszły mój zięciu, wyjawić ci pewną tajemnicę rodzinną, która mnie gniecie jak kamień... Przedewszystkiem powiedz mi otwarcie, czy kochasz Kornelcię?
— Co za pytanie!
— Jest to pytanie. Powiedz szczerze, otwarcie, jak do człowieka, który, jak widzisz, ma godziny życia policzone... Nie protestuj, tylko powiedz: kochasz ją, czy nie?
— Ależ tak.
— A więc, choćby była biedna wziąłbyś ją?
— Naturalnie. Do czego prowadzą te pytania? Wzruszają tylko pana niepotrzebnie i mogą pogorszyć... Niech pan lepiej uśnie.
— Nie — ja nie usnę, co mówię nie usnę! ja nie umrę spokojnie, dopóki nie wyjawię ci tajemnicy mojej rodzinnej. Bądź co bądź ty, mój panie Alfredzie, zostaniesz opiekunem mojej żony, Kornelci, a nawet i Malwinki, bo tamten zięć... lepiej już o nim nie mówić; a opieka będzie niełatwa, gdyż powiedziawszy prawdę, Kornelcia jest biedna dziewczyna, niewiele będzie miała... co mówię niewiele! wcale nic!...
— Panie Szwarc, — rzekł doktór, pewny że chory bredzi w gorączce, — nie pozwalam panu mówić, zaszkodzisz pan sobie!
— Mnie już nic nie zaszkodzi... już nic. Póki mam przytomność, chcę żebyś wszystko wiedział. Oprócz tej apteczki nie miałem nigdy nic, nie mam nic i nie będę miał nic — i w tem właśnie kryje się tajemnica rodzinna, którą ci chciałem powierzyć. Nie zostawię Kornelci żadnego majątku, co mówię nie zostawię! zostawiam jej raczej największy majątek — bo jej zostawiam ciebie, panie Alfredzie!
Wymówiwszy to szybko, jednym tchem, Szwarc oparł się na poduszkach i przymknął oczy; młody człowiek patrzył na niego badawczo i uważnie. Dotykał ręką jego czoła, próbował uderzeń pulsu i kręcił głową z wyrazem zdumienia.
— Szczególna rzecz, — myślał sobie, — jestem prawie pewny że ten człowiek mówił z wszelką przytomnością umysłu....
Aptekarz, pozbywszy się ciężaru wielkiej „tajemnicy rodzinnej“ usnął, a przyszły jego zięć wysunął się pocichutku do sieni, zarzucił futro na ramiona — i poświstując jakąś aryjkę, poszedł do swego mieszkania.
W całym domu panowała głęboka cisza, którą przerywał tylko miarowy chód staroświeckiego zegaru.




IX.

Szybko ubiega czas. Na lotnych skrzydłach swoich unosi on smutki, westchnienia, żale i radości — i nie obejrzy się człowiek, jak dzień ubiega za dniem, miesiąc za miesiącem...
Nad miasteczkiem paliło się słońce wiosenne i budziło do życia naturę. W ogródkach zieleniły się już drzewa, na obszernych placach przed kościołami trawa rosła, a nad brzeg rzeki zwożono kloce i belki, które spuszczano zaraz na wodę i zbijano w tratwy.
I park odmłodniał. Wysokie drzewa pokryły się zielonemi listkami, jabłonki obsypane kwiatem białym, stały poważnie, jak zeszłowiekowe upudrowane księżniczki; wśród trawników kryła się moc fijołków, a na starej wpółrozwalonej baszcie pałacowej bociany zajęły gniazdo swoje.
Nawet blado-zielona rzęsa na stawie wydawała się świeższą i młodszą, nawet mchy i porosty, któremi był oblepiony taras pałacowy, wyglądały jak odświeżone — jak nowe. Zdrój szumiał weselej w ocembrowaniu kamiennem, a zbytek wody wlewał do strumienia, który w zygzagowatej, fantastycznie nakreślonej linii, wił się między krzakami leszczyny, porzeczek i malin zdziczałych.
Zbliżało się święto wiosny; więc też i żydkowie w miasteczku, aczkolwiek do porządków nieskorzy — tym razem zrobili pewne ustępstwa i kazali pobielić frontowe ściany swych domostw, pomyli okna, od roku kurzem i pyłem ulicznym przyćmione.
Pan prezydent cały kontyngens chwilowych mieszkańców aresztu wydelegował do zamiatania głównej ulicy i rynku, a nawet kazał wysypać piaskiem placyk przed ratuszem, ów placyk, na którym ojcowie miasta obradowali nieraz nad najżywotniejszemi, najbardziej doniosłemi kwestyami.
Bydło z odgłosem porannego dzwonu wychodziło na paszę, mieszczanie ciągnęli z pługami na pola, do roboty, przy której przyśpiewywał im, przyjaciel i nieodstępny towarzysz oraczów — skowronek.
Wiosna była w całym blasku, w całej pełni i majestacie swoim; piękna, uśmiechnięta, promienna, ukąpana w blaskach słonecznych i w kroplach rosy, które co rano drgały na młodziutkich listkach drzew, na trawie i kwiatach.
Codziennie, jeżeli deszcz nie przeszkadzał, o godzinie trzeciej popołudniu, biegło do parku dwoje dzieci, chłopczyk i dziewczynka; biegło, spieszyło się, na wielkie utrapienie starej piastunki, która im nadążyć nie mogła.
— A dyć, — wołała, — Ździsiu, Marylko! nie lećta tak jak utrapieńce! Ja stara już duchu w sobie nie czuję. O la Boga! to ci raki zatracone dopiero! skikają nikiej króliki... a jeno rechocą z uciechy...
Dzieci jednak nie zważały na perswazye starej, gderliwej niańki, która ze względu na wiek swój i tuszę, nie mogła za niemi nadążyć; wiedziały one dobrze że tam w parku, na ławce, koło „rycerza“ oczekuje na nich „wujaszek“, ten wujaszek, w którego kieszeniach, niby w puszce Pandory, znajdą się zawsze dobre rzeczy, cukierki, ciasteczka, zabawki, obrazki, albo książeczki; ten kochany wujaszek, który zawsze ma jakąś bajeczkę lub powiastkę do powiedzenia, który potrafi dzieci zabawić, rozweselić, rozśmieszyć. On to nauczył Zdzisia jak się puszcza bąka, jakim sposobem można zrobić tak żeby papierowy latawiec fruwał w powietrzu jak ptaszek; on dał Marylce lalkę z „prawdziwemi naprawdę“ włosami, on przyniósł jej żywego kanarka, który od samego rana wyśpiewuje prześlicznie.
Mama z początku gniewała się trochę i nie kazała nic od tego wujaszka przyjmować — ale zczasem ustąpiła prośbom dzieci. Zresztą „wujaszek“ względem mamy był bardzo delikatny; nie przychodził często, nie przeszkadzał w robocie, nie zabierał czasu... trzymał się bardzo zdaleka. Czasem, czasem tylko, odwiedził Zdzisia i Marylkę — i to przy święcie, w towarzystwie pana sędziego, albo starego doktora.
Sam nie przychodził nigdy.
W zimie, dzieci widywały go bardzo rzadko i tęskniły do niego — ale teraz, gdy słońce codzień jaśnieje, gdy wiosna w całej pełni — widują się z nim w parku codziennie.
Zaraz też po obiedzie, wujaszek oczekuje w parku na swoich małych przyjaciół.
Ma zazwyczaj w kieszeni prześliczną książeczkę z obrazkami, i podczas gdy Marylka bawi się lalką, lub biega po alei — on pokazuje Zdzisiowi litery i potrosze uczy go czytać. Czasem znowuż posadzi przy sobie i Zdzisia i Marylkę i opowiada im o dawnych czasach, o królach, turkach, rycerzach; a opowiada tak zajmująco, że dzieci zapomną o bieganiu, o zabawie, tylko utkwią w niego swe duże, pytające oczy i słuchają, słuchają z natężoną uwagą.
Nawet stara Wojciechowa, niańka, chociaż gderze na dzieci za to że tak szybko biegną do parku, lubi niezmiernie opowiadania „małego pana“ i usiadłszy opodal na kamieniu, podpiera brodę na ręku i słucha... wzdychając od czasu do czasu i ocierając łzy ukradkiem.
Gdy dziatwa do domu powróci i zacznie przy herbacie szczebiotać — matka wydziwić się nie może, jakim sposobem te malutkie główki rozwijają się tak szybko... zkąd mają różne wiadomości. Zdziś ma dopiero sześć lat, a już niejeden wyraz potrafi przeczytać bez pomocy — Marylka zaś, o cały rok młodsza, wie jakie miasta nad Wisłą leżą, wie kto i ile lat temu stary pałac zbudował...
— Ten pan chyba uczy dzieci? — zapytała raz matka Wojciechowej.
— Gdzieby zaś! — odparła wzruszając ramionami babina, — taki dobry pan miałby dzieci uczyć! Oj widziałam ja, proszę pani, jak nauczyciel dzieci uczył, to było tyla wrzasku, jakby nie przymierzając gadzinę zabijał... Nie, proszę pani, ten pan tak tylo dzieciom czasem co pokaże na książeczce, dobrze, delikatnie, przez bicia. Onby nawet muchy nie potrącił... a pani powiada że uczy!!!
— Ale to nie może być, moja Wojciechowa, on musi je uczyć, bo zkądby im to wszystko samo przyszło do głowy?
— A dyć, proszę pani, nie jestem Bogu dzięki ślepa jeno widząca — i dzieciom bym krzywdy zrobić nie dała! To też sprawiedliwie pani powiadam że nijakich nauków tam nie ma... a dzieci do tego pana lgną jak muchy do miodu. Jak jeno wychodzić z domu, to zaraz oboje w dyrdy, że nadążyć niemożna. Krzyczę, wołam — gdzie zaś! lecą jak opętane nieprzymierzając... a ten pan już tam siedzi i czeka.
— Zawsze go spotykacie?
— A jeno. Siedzi zawdy na kamieniu, jak zapisał; ni jednego dnia nie było żeby się spóźnił, albo nie przyszedł. Dobry pan, dobry pan; aby jeno dzieci uźrzał to zaraz: naści Zdzisiu cukierka, a naści Marylko pierniczek; ponadaje im, ponawściubia do garści... a potem se posiadają wszystko troje na kamieniu — i bajki im gada... Oj gada, gada ci, moja paniusiu, bajki — ale musi nie bajki, bo i u nas we wsi, jak jeszcze ja dziewuchą byłam... to też był chłop stary jeden, co dużo po świecie chodził — dycht tak samo lubił bajki gadać... ale powiadał że to nie bajki jeno prawda sprawiedliwa... na duszę się zaprzysięgał. Ja się ta naszym dzieciom nie dziwuję że tak słuchają — bo pamiętam i ja, za młodu, lubiłam słuchać jak tamten chłop gadał... a i dziś, przez urazy pani, choć na to mówiący baba jestem, też słucham jak ten pan gada i słucham — i tak oto niewiadomo kiedy czas przeleci za tem słuchaniem... Niech się ta pani za to nie krzywi... bo dzieci kontentne z tego przyjacielstwa i zawdy do onego pana lecą jak do swojaka, albo do ojca.
Wdowa westchnęła.
— Moja paniusiu złocista... nad kużdą sierotką Bóg miłosierny, on o najmniejszym robaczku myśli. Pani może dziwno że ten dobry panisko tak za naszemi dzieciami obstaje?
— Zapewne, cóż go mają one obchodzić?
— A juści, ni on to brat ni swat paniusi — a dla tego tak jakoś te sierotki polubił. Pani to dziwno, a mnie prostej babie nie dziwota... bo czy to człowiek może przeniknąć wolę Boską?
— Zawsze moja Wojciechowa, tak czy owak, nie naprzykrzajcie się panu Komorowskiemu — to jakoś, widzicie, nie wypada...
Babina spojrzała uważnie na swoją panią i rzekła:
— Nie wypada! Co też paniusia powiada! Żeby to jaki młodzik, chluśtyk... obieżyświat, to jeszcze... ale człowiek stateczny i widzi mi się że już i letni krzynkę...
— Czy wy nie wiecie co to są złe języki?
— A niech ta na nie pypeć padnie, na one złe języki! Która kobieta je sprawiedliwa i rzetelna, to o złe języki tyle stoi co o psie szczekanie, albo o ten wiater co se po polu chodzi. Złe języki! niechnobym ja taki zły język obaczyła, wiedziałabym co jemu powiedzieć. Widzicie ich... złe języki! na taką poczciwą panią!
— No, no, dajcie już pokój, moja Wojciechowa, idźcie zobaczcie do dzieci, co one tam robią w swoim pokoiku?
— Toć wiadomo że się pójdzie... tylko mnie to słowo co pani powiedziała kolnęło, jak nie przykładając szydłem. Złe języki! a niedoczekanie wasze! Że insze ludzie mają gębę, jak na to mówiący u psa, to już bez to dzieci od dobrego człowieka odpędzić?! Zreśtą, niech tam sobie ujadają jak Kurta na Bożą-mękę — to i co?! Albo to sobie pani nie pani, nie wdowa, sprawiedliwa jak pan Bóg przykazał — a choćby i na to mówiący ten pan, trocha krzywy, bo ma już taką urodę, ale zawdy kawalir!.. a jakby wola Boga miłosiernego w tem była, to kużdy ksiądz ślub da przez żadnego kłopotu.
— Ach moi kochani! co też mam przychodzi do głowy!? Idźcie proszę was do dzieci, temu panu się na spacerach nie naprzykrzajcie — a mnie już o takich rzeczach nie mówcie, bo się na was rozgniewam naprawdę.
— Mój Boże! — a dyć ja nie bez złość gadam ino bez dobrość... ale kiej pani każe, to zamknę gębę na cztery kłódki... zamknę! zamknę! nawet pary z ust nie puszczę... skoro się pani ma gniewać.
To mówiąc babina wyszła z pokoju, mrucząc do siebie:
— Zawdy pani, — choć dobra pani — to pani... zawdy z polityką! Że tamten, Panie mu grzechy odpuść, marną śmiercią skończył — to już za drugiego nie wyjść, bo to niepolitycznie. Przez męża kobiecie bieda jest, a jeszcze gorsza z dzieciami. U nas tam po wsiach takich polityków nie stroją; zabierze Pan Bóg jednego, to drugiego da... Oj, oj! gniewaj ty się, moja pani, niegniewaj... a ja zawdy swoje powiem i jeszcze nie dziesięć i nie sto razy... Czy płakać po chłopie do śmierci, czy jak? I tak kobiecisko wyschnęło z onej żałości jak wiór i za czem? za chłopem! Mizeruje się niebożątko, a płacze, a pości, pacierze za niego mówi... Mocny Boże! ażeby zaś tak inaczej się było obróciło, a zamiast co jemu, jej się zmarło... to jeszczeby dobrze trawa na grobie nie porosła, a onby już za drugiemi latał, kunie by zajeżdżał do pannów! Niezgorszy człowieczysko był, choćby i nieboszczyk — ale zawdy chłop, nie inakszy tylo jak oni wszystkie... póki młode. A ten znów panisko, trochę niby krzywy, ale stateczny, tenby na nią jak na święty obrazek patrzył — ale co z tego kiedy ona taka zalamentowana, chudziacka! Oj biedny, biedny je babski los na świecie, a najbiedniejszy tej kobiecie, co se takie zawzięte kochanie uwidzi... że go rydlem i motyką nie zasypie, płakaniem nie zatopi... i dzwonami nie przygłuszy. Wola Boga miłosiernego z nami!...
Wygadawszy się sama przed sobą przynajmniej, ulżyła sobie trochę na sercu — i poszła do dzieci.
Mrok zapadał, szare cienie napełniały pokój. Młoda kobieta otworzyła okno wychodzące na niewielki ogródek i wpatrując się w gwiazdki, które już zaczynały na niebie migotać, marzyła; może o przeszłości swojej, szczęśliwej niegdyś, a później tak tragicznie przerwanej; może o tych dziatkach, które dla niej cały świat stanowiły obecnie — a może też rozważała w myśli słowa prostej baby wiejskiej usłyszane niedawno...
Postać małego, niepozornego człowieczka, stanęła jej na myśli. Zdawało się że w cieniach i mrokach szarej godziny przesuwa się ona, niby duch opiekuńczy jej dzieci, niby jakiś zwiastun lepszej doli, cichy, nienatrętny, trzymający się zdala, w ukryciu prawie, nie żądający niczego, nie proszący o nic — a jednak tak przywiązany i życzliwy...
Cofnęła się myślą o kilka lat wstecz, gdy sama była jeszcze dziewczyną hożą, wesołą, zawsze uśmiechniętą i szczęśliwą. Przypomniała sobie że wtenczas ten sam człowiek patrzył na nią dobremi, szaremi oczami... że z drżeniem w głosie, wyznał jej swoje uczucie. Odmowę przyjął spokojnie — odszedł i nie narzucał się więcej, ale jak się dowiedziała teraz, zawsze czuwał nad nią zdaleka i bez względu na to że była już dla niego nazawsze stracona, o niej tylko wciąż myślał, żył dla niej.
Czyżby teraz jeszcze pragnął ponowić wyznanie...
— Nie! to niepodobieństwo... — szepnęła.
Wstrząsnęła głową, jak gdyby pragnąc odpędzić taką myśl od siebie — i wychyliła się przez okno. Łagodny wietrzyk rozwiewał jej włosy nad czołem i chłodził skronie.
Dzieci, w innym pokoju, pod opieką Wojciechowej zachowywały się spokojnie, szwaczka wyszła do znajomych na miasto; w całym domku panowała cisza.
Młoda kobieta nie zapalała światła — nie odchodziła od okna; widocznie pragnęła skorzystać z szarej godziny, i pozostać jeszcze jakiś czas samotnie z myślami — dać odpoczynek zmęczonym oczom, pomarzyć trochę, podumać... Zapatrzona w niebo usiane gwiazdami, biegła myślą w przeszłość taką jasną, pogodną, szczęśliwą... Przypomniał jej się wielki bór, a w nim domek w którym na świat przyszła, w którym dzieckiem będąc z oswojonemi sarenkami igrała... Dobrze jej było tam, w owym lesie wiecznie szumiącym — i później, w skromnym dworku w Płużycach, przy boku ukochanego człowieka, także dobrze jej było... Nagle przerwała się nić szczęścia: w jednym momencie utraciła je bezpowrotnie i pozostała sama, z dwojgiem drobnych istot, o których przyszłość lęka się i drży... Czy podoła obowiązkom? Czy starczy jej sił i zdrowia aby te ukochane istoty wychować, wykształcić, wyprowadzić na ludzi? Straszne to pytanie..
Dziś jeszcze ma trochę zdrowia i sił, ale co będzie gdy się te siły wyczerpią? gdy, skutkiem ciężkich przejść podkopane zdrowie, bardziej rujnować się zacznie?
Takie pytania często jej na myśl przychodzą — i nie znajduje na nie innej odpowiedzi, prócz łez.
Nie probuje ich powstrzymywać... toczą się więc jak perły po pięknej, bladej twarzy... spadają cicho, bez łkań i bez jęków...
Wojciechowa przynosi światło. Stawia lampę na stole i ukradkiem na swoją panią spogląda.
— O! już znowu, już pani płacze!.. a dyć to grzech tak lamentować ciągle.
— Zdaje wam się... czego miałabym płakać?
— Dyć widzę i markotno mi że się paniusia moja tak mizeruje. Ja tam prosta baba, na polityczności się nie znom, pańskich obychodów nie rozumiem, ale zawdy powiadam, że to jest grzech — i jenszy księdz, za takie płakanie rozgrzeszenia by nie dał...
— Co wy tam wiecie! moja Wojciechowa, — odpowiedziała z niechęcią.
— Czego nie wiem to nie wiem, ale to wiem sprawiedliwie i dokumentnie com powiedziała: skoro kto pomar to mu płakanie nie pomoże — choćby nie wiem jak lamentować... a tero niech — no pani pójdzie krzynkę do dzieci, bo Marylka jakości pokasłuje...
Na te słowa młoda kobieta zerwała się nagle i natychmiast pobiegła do dziecka, a w chwilę później Wojciechowa, zarzuciwszy chustkę na plecy, spieszyła do apteki po jakiś wypróbowany w takich razach ulepek...
W aptece znajdował się sam Szwarc, pomocnik bowiem pojechał po materyały, a uczeń korzystał z rekreacyi. Zobaczywszy Wojciechową, Szwarc zaraz rozpoczął gawędkę.
— Kobietka od pani Szelążkowej? — zapytał.
— A juści że nie co. Niech no Wielmożny Pan da duchem lekarstwo, bo dziecko piscy.
— To ta malutka dziewczynka? taka śliczna! Zaraz, zaraz dam lekarstwo... co mówię zaraz! na jednej nodze... Dwa złote będzie kosztowało... jak dla waszej pani, bo wasza pani biedna, prawda moja kobietko, że biedna?
— Ja ta nie byłam gdzie prawdę sprzedają — swojej pani pieniędzy nie rachowałam, to nie wiem czy ona ta biedna, czy nie biedna. Mnie wicht dochodzi leguralnie, pensyję swoją mam — a co do reśty to mi nic...
— W gorącej wodzie was kąpano, moja jejmość, — rzekł Szwarc, — ni z wami w prawo ni w lewo...
— Kiej mi nie potrza ni w prawo ni w lewo, jeno wprost, lekarstwo wziąść i lecieć do domu...
— Tedy macie, macie i lećcie, co mówię lećcie! tak jest.. dobrze mówię...
— A juści, — odrzekła zadąsana babina, — to się wie. Niech będzie pochwalony... Widzis go, — mówiła już sama do siebie, spiesząc do domu, — jaki to miłosierny! Biedna! a co jemu do tego? kiej się obrał za aptykarza to niech lekarstwów patrzy, nie cudzej biedności! Biedna... co to biedna? jeno pies je biedny bo przez duszy, a człowiek...
— A wy zkąd tak późno, kobieto! — odezwał się jakiś głos znajomy.
Wojciechowa obejrzała się — i spostrzegła podpisarza.
— A proszę pana, z aptyki... po lekarstwo chodziłam.
— Czy kto u was chory? — zapytał z przerażeniem.
— E bajki, proszę pana, Bogu dzięki wszyscy zdrowi, jeno co Marylka krzynkę pokasłuje i pani kazała przynieść jakiegoś lekarstwa.
— Ach mój Boże! jakżeż mnie to martwi. Biedne dziecko, może zaziębiło się, może trzeba doktora wezwać?
— Niech się pan nie frasuje; jutro, aby jeno Bóg miłosierny dał słonko, przyjdzie do sadu ze Ździsiem, bo te dzieci to już się przez pana nie obeńdą. Zawdy nic, tylo do wujaszka do wujaszka i do wujaszka.
— Kochane aniołki! Będę ich oczekiwał z utęsknieniem... ale wszakże przyjdziecie dopiero po południu?
— A juści, zrania to nijak nie mogę.
— Tak długo czekać, — rzekł... a po chwili namysłu dodał:
— Moi kochani, macie tu parę groszy na szpilki, tylko proszę was, jutro raniutko, jak skoro wstaniecie, dajcie mi zaraz znać, przez pierwszego lepszego żydka, jak się Marylka miewa! Dobrze? zrobicie mi tę grzeczność?
— Co nie mam zrobić? skoro jeno dzień zaraz pchnę chłopaka od naszej gospodyni; nie ma nijakiej roboty to niech leci. Wielmożny Pan to prawdziwie za temi dzieciami jak ociec...
Podpisarz westchnął.
— Idźcie z Bogiem — rzekł, — nie zatrzymuję was, Marylka czeka na lekarstwo.
Babina pospieszyła do domu. Marylka spała już na kolanach matki, przebudzono ją, dano łyżeczkę lekarstwa i położono w łóżeczku. Spała dość spokojnie, ale na twarzyczkę jej wystąpiły silne rumieńce.
Matka patrzyła na nią z niepokojem.
— Byle tylko nie wywiązała się jaka, choroba — rzekła.
— Et, co się ta ma wywiązać, prześpi się i do ranka będzie zdrowa jak rybka.
— Ach moja Wojciechowo, czyż was to dziwi że się niepokoję.
— Dyć wiadomo, nie dziwota; jak dziecko na to mówiąc słabe, to matkę w dubelt boli — ale nietrza się boić, moja paniusiu, jeno zmówić ze trzy pacierze do przemienienia pańskiego, to Bóg miłosierny przemieni.
— Któż cię pożałuje biedaczko, — szeptała matka klęcząc przy łóżeczku Marylki, — kto cię pożałuje, moja sierotko, w cierpieniu, kto jak nie matka?..
Wojciechowa westchnęła.
— Będzie jensy taki co i pożałuje, będzie jensy zyczący....
— Kto? moja Wojciechowo.
— A dyć... choćby na to mówiący i ja... też przez serca nie jestem, jabym za temi dzieciami w ogień poszła.
— Prawda, prawda, moja kochana Wojciechowo. Bóg wam zapłać... wy jedni...
— A ten maluśki pan to nie?
„Maluśki pan“, po rozstaniu się z Wojciechową, poszedł wprost do domu. Współlokator jego sędzia usiłował wszcząć z nim rozmowę, lecz napróżno. Pan Wincenty był roztargniony, smutny, na pytania odpowiadał niechętnie, nareszcie, wymawiając się bólem głowy i potrzebą spoczynku, udał się do swego pokoju.
Sędzia, który do późnej nocy czytał gazety, słyszał że jego towarzysz nie śpi, że z piersi jego wydobywają się ciężkie westchnienia. Kilkakrotnie pukał do drzwi i zapytywał, czy pan Wincenty nie chory, czy nie potrzebuje czego, lecz nie otrzymując żadnej odpowiedzi — uważał za właściwe pozostawić dziwaka w spokoju.




X.

Szulim Angielski przybiegł zadyszany do apteki.
— Proszę wielmożnego pana aptykarza, — rzekł, — co to jest? niech mnie pan wytłómaczy co to jest!?
— Alboż ja wiem? ciężkie czasy Szulimku, psie czasy.
— Jak to czasy? co to czasy? co tu czasy są winne? Owszem czasy dobre są, nawet bardzo dobre! sama jaśnie pani hrabina z Wywłoki przysłała konie po naszego doktora i to jakie konie! aj waj jakie konie! sam turecki król lepszemi nie jeździ! Ona przysłała konie i lokaja coby un bardzo prosił panu doktorowi, że jaśnie hrabina ma wielgie szczyskanie kole serca — i żeby pan doktór zaraz do niej przyjechał.
— No więc cóż? — niech jedzie.
— Aj waj, co to niech jedzie? co to znaczy niech jedzie?
— Niech jedzie — to znaczy żeby jechał.
— Co to jechał? Niechby on leciał z piechotem, czy na parowe maszyne, czy na skrzydła od ptak, bo jak nasze miasteczko stoi — to jeszcze nie buło zdarzenia żeby hrabina ztąd od nas wzywała kiedy doktora! Zawsze ją lekowali albo zagraniczne doktorzy, albo warszawskie... tymczasem jak rano przysłała kunie po naszego młodego pana doktora, tak do tej pory stoją i lokaj powiada co albo weźmie pana Zabłockiego, albo wcale się przez doktora wróci.
— Więc cóż? niech się wróci, co mówię niech się wróci, niech jedzie na złamanie karku!
— Dziwno mi bardzo co pan aptykarz takie słowo powiada, bardzo mi dżywno — ja myślałem że ja się tutaj dowiem gdzie jest młody pan doktór i że pan aptykarz powie mi że to wszystko co ja się dowiedziałem dziś między żydkami, to jest nieprawda, fałsz — jedno wielgie łgarstwo!
— A cóż ty się dowiedziałeś Szulimku?
— Ja się dużo dowiedziałem i tylko myślę co to jest nieprawda; pan jeden może wiedzieć jak jest prawda.
— Phi! wiem ja, wiem, niejedno... ale chciałbym słyszeć co ty wiesz.
— Ja wiem, przez urazy wielmożnego pana co tu nie jest czysty interes... tu, niech się pan nie obrazi za to słowo, jest jakieś krętarstwo.
— No! no! co znowuż?
— Czy pan aptykarz sobie nie obrazi? czy ja mogę wszystko powiedzieć?
— No mów, mów, cóż się mam obrażać?
— Naprzód, jak hrabina kunie przysłała, to ja zaraz poleciałem szukać pana doktora. W domu go nie było — gospodarz powiedział co un sobie pojechał, a pod wieczór będzie już z powrotem... to ja kazałem lokajowi czekać...
— Toś dobrze zrobił, co mówię dobrze! ślicznie zrobiłeś! przecież taka hrabina dobrze płaci.
— Nu, pewnie że ja dobrze zrobiłem — ale czy pan doktór dobrze zrobił — to dyferencya jest.
— Cóż złego?
— On powiedział co wróci przed wieczorem, a tym czasem Chana, żona tego czarnego Icka furmana, mówiła mi że jej mąż wyjechał z doktorem do jakiegoś miasteczka, dziesięć mil za Radomiem, że Icek będzie półtora tygodnia w drodze.....
Szwarc zerwał się jak oparzony.
— Mój Szulimku! — zawołał, — proszę cię nie żartuj! co mówię nie żartuj, nie łżyj jak pies!
— Co to nie łżyj? jakto nie łżyj? dla czego nie łżyj? Bogu dzięki, jest Ickowa żyjąca kobieta, mogę jej zawołać, niech ona powie. Ona nawet lamentuje i płacze, że Icek za tanio się zgodził, że jego sam owies dla koni będzie więcej kosztował, że un musi szabasować w drodze. Ona płakała że Icek głupi jest, że będzie stratę miał!
— No — może pan doktór pojechał do swojej familii, bo nawet wspominał mi że w tamtych stronach ma krewnych.
— Może być — ale dlaczego un tak pocichu do swoje familie pojechał, dlaczego w nocy pojechał? Dlaczego swoje wszystkie meble sprzedał?
— Sprzedał?! to nie może być!
— Ja nie wiem czy to może być, czy nie może być! tylko to wiem że Jankiel pokazywał mnie kwitek, jako kupił wszystkie meble doktora i jako jutro już może je sprzedać komu zechce. Do tej pory to buł sekret, teraz to już nie sekret jest.
Szwarc zbladł — ale miną nadrabiał:
— No cóż nadzwyczajnego, — rzekł, — prosty interes, bardzo prosty, stare sprzedał bo nowe chce kupić... jak człowiek myśli o zmianie losu, to się oporządza, co mówię oporządza! rujnuje się na porządki...
— I to może być. Ja sam wiem że pan doktór nowe meble kupi — bo taka osoba jak doktór to musi mieć meble porządne — ale ja też wiem, że ani ja, ani wielmożny pan aptykarz, nie będziemy oglądali tych porządków.
— Cóżby nam mogło przeszkadzać, mój Szulimku?
— Hm... albo ja wiem?... ja przyszedłem tutaj do pana aptykarza dowiedzieć się, czy to co ja słyszałem jest prawda, czy nieprawda?
— To wszystko coś mi powiedział zdaje się być... prawdopodobnem, co mówię zdaje się! wygląda... ma wszelkie pozory...
— A jak pan miarkuje, czy un wróci jeszcze do nas czy nie wróci? bo mnie zdaje się że nie.
— Zapewne wróci... o ile sobie przypominam, miał on tu jeszcze jeden mały interes do załatwienia, co mówię mały... bardzo ważny interes...
— Przepraszam pana, ale czy to każdy interes musi być koniecznie załatwiony? Ha? gdzie takie prawo stoi napisane? Czasem trafi się że człowiek coś zaczyna i przestanie... czasem zdarzy się że ktoś ma już, już powiedzieć zgoda! przybić targ i litkup wypić — a tymczasem zobaczy lepszy towar, albo dogodniejszą cenę... to daje pokój, pierwszy interes opuści... W handlu to się często przytrafia. Ale co to panu jest? tak pan pobladł! aj waj! niech nasze wrogi lepiej będą blade...
— To mój Szulimku jest... nic... tak, to nic... tylko od ostatniej mojej choroby, od czasu do czasu... kolnie mnie coś... Oj!
— Ja zaraz mówiłem że było za mało banków przystawione... tera doktory powiadają że bańki nie modne... tymczasem ja wiem i bez nich — że trzeba dużo...
— Masz racyę Szulimku, trzeba dużo... co mówię dużo! tysięcy potrzeba, tysięcy!
— Nu — takie porcye to mi się jeszcze nie przytrafiło postawić.
— Co ty się znasz?! co się tobie mogło kiedy przytrafić?!
— Bańki to mi się trafiło często.
— Tak... tak... bywają różne bańki, cięte bańki, co mówię cięte! krwawe... Możebyś ty się Szulimku wódki napił... i jabym się do ciebie napił, bo mnie... uważasz tak jakoś słabo... dziwnie słabo... co mówię dziwnie — osobliwie!
— Jabym się napił. Dlaczego nie miałbym się napić? ale dla wielmożnego pana to nie wiem czy będzie dobrze...
— Tak myślisz?
— Ja myślę że na takie kolenie — to nie pasuje...
— Kolnęło mnie! masz racyę, tak mnie kolnęło jak jeszcze nigdy w życiu! Bywają takie kolki moralne, że niech je siarka spali, co mówię siarka! ogień niebieski... ale ty się nie znasz na tem...
— Żebym ja tyle tysięcy miał, wiele ja już wypędziłem tych kolków z chłopów! Ha! ha! oni znają moją medycynę... moje bańki, moje smarowidło angielskie, co służy dobrze od kołtuna, od frybre! od zwichnięcia, od przerwania... od wszystkiego!
Aptekarz nalał sobie wódki z kilku flaszek i wypił — a potem poczęstował Szulima.
— Ha... teraz trochę mi raźniej jakoś... mogę mówić przynajmniej. Chodź-no do mego gabinetu Szulimku — pogadamy.
Gdy weszli, aptekarz rzucił się na fotel.
— Pogadamy... pogadamy, uważasz... tylko proszę cię, mój kochany, mów prawdę.
— Oj, oj... pan mnie zna tyle lat... czy ja kiedy co, broń Boże, zełgałem?
— No — trafia ci się to czasem — ale chcę ci wierzyć że to tylko przypadkiem...
— Za przypadek, proszę pana, człowiek nie jest w grzechu... bo przypadek to jest tylko przypadek... a przypadek nie robi się na urząd, tylko trafunkiem...
— I to także racya... ale dziś chcę od ciebie prawdy na obstalunek, na urząd!.. patrz mi prosto w oczy i mów. Naprzód czy rzeczywiście Icek był zgodzony do tego miasteczka aż za Radom?
— Żebym ja tak buł zgodzony do wygrania wielkiego losu na loterye, jak to prawda jest!
— I to prawda że tamten żyd meble kupił?
— Niech ja tak sobie kamienice kupię — jak to też prawda jest.
— I to także prawda że ten... jegomość, co mówię jegomość! ten... ten figlarz, już nie powróci do nas?
— Za to ja nie mogę przysięgać... może on się kiedy wróci.
— Wróci! powiadasz... wróci?
— Ja wcale nie mówiłem że wróci — nawet mnie się zdaje że chyba nie wróci... Ja panu co powiem, — rzekł nachylając się ku aptekarzowi i zniżając głos, — ja panu co powiem... Ja teraz przypomniałem sobie, że z tamtego miasteczka żydy pisali tu do naszych żydków list i w tego listu pytali się o naszego doktora: jaki on jest? zkąd on jest? czy stary jest? czy zna swoją sztukę? czy nie lubi drogo brać za receptę? Tak... tak... teraz to ja sobie dobrze przypomniałem że był taki list. Pokazywali go nawet w szkole... ja sam widziałem na swoje oczy...
— Powiedzże mi, proszę cię, dawno to było?
— Ja sobie zaraz przypomnę... Zaraz... akurat wtenczas przestawiali piec w naszej szkole... w ten sam dzień właśnie była licytacye, co Fiszel kupił dwa wielkie lustrów... aha! akurat może w tydzień później jak się pan rozchorował i ja przystawiałem panu cięte bańki...
Aptekarz uderzył się palcem w czoło.
— Aha! teraz ci wierzę że powiedziałeś prawdę... tak... tak... masz racyę... to właśnie mogło być w jaki tydzień po tem kiedym zachorował. Ja chyba jeszcze leżałem wtenczas...
— Tak, wielmożny pan leżał... to prawda... tak pan mówi jakby pan wiedział co o tym liście.
— Naturalnie żem wiedział, to dobre! musiałem przecież wiedzieć...
Szulim oczy szeroko otworzył.
— Jakto musiał pan wiedzieć? Taka rzecz, jak list, co idzie od jednych żydków do drugich, nie może być każdemu wiadoma. Między naszymi nie znajdzie się długi język żeby miał powtórzyć.
— Przecie sam powtórzyłeś...
— Ale kiedy? wtedy jak on już sobie pojechał! jak go już niema! a pierwej to ja nie powiedziałem ani słowa... Zawsze mi dziwno zkąd pan wie? kto to mógł panu powiedzieć? No! jabym jego nauczył na co Pan Bóg ludziom dał zęby!
— Nie odgrażaj, bo nie masz komu. O liście nikt mi nie powiedział... ale domyśliłem się, bo i wyjazd doktora i myśl przeniesienia się jego w inne strony, to jest wszystko moja własna robota!
— Pańska robota! — zawołał Szulim zdziwiony, — jakto pańska robota? na co panu taka robota?!
— Trzeba się, widzisz, znać na dyplomacyi, co mówię na dyplomacyi! na wyższej dyplomacyi... Ja bo miewam czasami głowę jak Meternich...
— O tego Meternicha — ja nie wiem — ale wiem że doktór miał się z pańską córeczką żenić — wiem, bo całe miasto wie... więc nie rozumiem co ma jakiś Meternich do tego interesu? Czy on także doktór jest?
— On był doktór, co mówię doktór, specyalista od zawrotu głowy! ale ty się na tem nie znasz.
— Nie znam się.
— Widzisz — wszystko ja sam ułożyłem. Nie potrzeba żebyś o tem rozgłaszał, bo ci mówię w zaufaniu — i mam nadzieję że zatrzymasz przy sobie to co usłyszysz.
— Oj, oj, i jak zatrzymam...
— Otóż powiem ci w zaufaniu, że istotnie on chciał się żenić z moją córką... Ja, co prawda opierałem się temu, co mówię opierałem się! nie chciałem nawet słuchać... ale jak mnie zaczął prosić, molestować, co mówię molestować! całować po rękach... tak ostatecznie dałem się ubłagać i powiedziałem: dobrze.
— Dla czego miałby pan powiedzieć niedobrze?
— Już ja sam wiem dlaczego... Uważasz bo nie wszystko jest złoto co się świeci, co mówię złoto! nawet nie wszystko co się świeci jest mosiądz! Dla mojej córki to nie była partya... tem bardziej, że jak się dowiedziałem z boku, ten pan doktór pozostawił w Warszawie masę długów...
— My o tem nic nie słuchali...
— Bo wy możecie tylko wiedzieć o żydowskich długach, a ten po największej części od chrześcian pożyczał — i jak powiadam długów miał więcej aniżeli włosów na głowie...
— To kimedya, dalibóg...
— Cóż miałem robić? Nie chciałem mu powiedzieć wprost co myślę, obawiałem się bowiem żeby się nie zmartwił, co mówię nie zmartwił! żeby się nie powiesił z rozpaczy, bo już bywały w historyi przykłady tego rodzaju... Wolałem więc wycofać się z tego stosunku gładko, delikatnie i politycznie; tak proszę cię, żeby jak to mówią i wilk był syty i koza cała — tedy radziłem mu sam żeby się przeniósł ztąd. Rzeczywiście on nawet może na tem zyskać, gdyż tam okolica bogata... będzie więc miał znacznie lepiej aniżeli tu — a tymczasem cała historya powoli się odwlecze i... z małżeństwa figa! Teraz rozumiesz Szulimku, co to znaczy Meternich?
Szulim stuknął się palcem w czoło.
— Ha! ha! — rzekł, — teraz ja rozumiem że pan aptykarz chce swoich listów odddać w pewne ręce... Dalibóg, ja widzę co pan ma śliczną główkę! pan ma żydowską główkę! a kepełe!
— Ma się rozumieć że mam, co mówię mam! miałem od urodzenia! Nie na to przecież oszczędzałem, odejmowałem sobie od ust...obywałem się byle czem, — żebym miał oddać fundusze mego dziecka na niepewne, co mówię na niepewne! na przepadłe... na zapłatę kawalerskich długów jakiegoś tam jegomości! No powiedz sam Szulimku, czybyś ryzykował tak znaczną sumę?
— Jabym ryzykował!!
— Ty! ty?! byłbyś taki nieostrożny?
— Tak... ja wziąłbym zaraz gdzie wielgą propinacyę i za rok dwa miałbym w dubelt moich pieniądzów!
— Chyba że tak... Ja widzisz na propinacyę ryzykować nie mogę, gdyż mam aptekę; a na zięcia znów ryzykować nie chcę — ponieważ mam nos! Nos, Szulimku, porządny, co się nazywa nos!
— Ha! ha! — odezwał się Szulim, nie mogąc ukryć jednak złośliwego uśmiechu, — wiadomo że taki nos jak wielmożny Pan ma, to jest majątek, wielki majątek! tylko nie każdy może się poznać na takim interesie...
— Tak, tak, nie każdy, masz słuszność Szulimku, masz słuszność!
— Proszę pana tera świat jest gruby... same chamy, delikatności i rozumu niewiele sze zdybuje.. bez to nie mogą się ludzie poznawać na tem co jest prawdziwy smak — co sam cymes! W Anglii jest całkiem insze procedure! tam lada woziwoda to ma więcej adukacyi i delikatności niż tutaj urzędnik co ma tysiąc dwieście złotych pensyi! Tam są ludzie! Niech mi wielmożny pan wierzy że tam co człowiek — to osoba! A tu? co tu? co tu jest? każdy chciałby tylko zapchać sobie gębę, kieszeń sobie napchać. Całkiem gruby naród, same chamy! Nawet, nie równając, nasze tutejsze żydki też nie takie jak w Anglii. Tam sobie każdy chodzi ubrany jak hrabia — a u nas jak łapserdak! Delikatny człowiek nie może wytrzymać między takie prostaków i grubianów! Pfe! dalibóg pfe! i między państwem lepiej nie jest. Co chciał naprzykład taki doktór? czy jego tu buło źle, czy nie miał chleba i wszystkiego po sam nos? Czy un potrzebował ztąd uciekać?
— Powiedziałem ci już Szulimku pod sekretem, że to moja sprawka, to ja urządziłem ten interes, żeby się go pozbyć. Tylko zatrzymaj to proszę przy sobie, albowiem byłoby mi bardzo przykro, żeby z tego powodu rozniosły się jakie plotki po mieście. Pantoflowa poczta dochodzi do najdalszych okolic, mogłoby się donieść do niego i....
— I coby mu się stało?
— Zachorowałby ze zmartwienia, co mówię zachorował! dostałby apopleksyi — no — i miła rzecz mieć czyjąś duszę na sumieniu!
— Niech nasze wrogi dostaną apochlepsye, — rzekł spluwając Szulim.
— No proszę cię, mój kochany — powiedziałem ci wszystko, może nawet więcej niż chciałem! co mówię chciałem! więcej niż mogłem — bądź że dyskretny, pamiętaj.
— Oj, oj... czy to ja nie znam szwiata, czy nie bułem w Londynie? — rzekł obojętnie Szulim, — u nas stoi że nie trzeba otworzyć gębę do wiatru... ja jej nie otworzę, może wielmożny pan być pewny... Kłaniam panu aptykarzowi — a lokajowi od hrabiny każę, żeby albo doktora Zabłockiego zabrał, albo próżną furmanką sobie do domu wracał.
Ukłoniwszy się nizko, Szulim wyszedł.
Szwarc chwycił się obudwoma rękami za głowę i przez jakiś czas zamyślony chodził po pokoju, mówiąc półgłosem:
— Nie! nie! teraz się sztuka nie uda, żyd naprawdę będzie milczał. To nie kupony! co mówię kupony! to głupstwo! szkaradzieństwo, niecnota... Ach! przeklęta słabość! przeklęta szczerość... jak się teraz pokazać Kornelci? Biedne, biedne dziecko...
Długo jeszcze zacny aptekarz chodził po pokoju bijąc się z myślami — tarł czoło, wzdychał, jęczał, rozmawiał sam z sobą, nareszcie zdecydował się na krok stanowczy i poszedł na drugą stronę.
Panna Kornelia w salonie siedziała sama przy robocie. Była blada jak ściana i na twarzy jej malował się wyraz boleści, który napróżno usiłowała ukryć pod maską sztucznego, wymuszonego spokoju.
Gdy wszedł aptekarz, pochyliła głowę nad robotą i zaczęła szybko poruszać szydełkiem...
— Kornelciu duszko... — odezwał się nieśmiało.
— Słucham ojca.
— Kornelciu, co mówię, moja śliczna Kornelciu! chciałem... uważasz, to jest co mówię chciałem! pragnąłbym... to jest życzyłbym sobie... jakby to się wyrazić?
— Może ojcu czego potrzeba?
— Właściwie nie... a raczej owszem, co mówię nie! właśnie potrzeba mi... pomówić z tobą parę słów...
— Słucham więc...
— Przedewszystkiem nie chciałbym cię zmartwić — bo uważasz, w każdem nieszczęściu... bywa szczęście, czyli, jak wiadomo, nie ma tego złego coby na dobre nie wyszło...
— Więc mam usłyszeć coś złego... Dlaczego ojciec mnie oszczędza?
— Bo uważasz, nie chciałbym żebyś się zmartwiła... Wy kobiety albowiem, to o lada drobnostkę, o lada co, zaraz płaczecie... płacz! co mówię płacz! spazmy, migreny...
— Niech ojciec będzie spokojny, — rzekła z wymuszonym uśmiechem, — proszę patrzeć... przecież ja się śmieję, ha! ha! ha!... Widzi ojciec.
— Ten śmiech niepodoba mi się Kornelciu... co mówię niepodoba! on mnie boli...
— Cóż zrobię? mogę się tylko roześmiać, bo płakać... nie potrafię... łez mi zabrakło.
— No — no... moja śliczna Kornelciu... to się jeszcze naprawi... on wróci...
— O kim ojciec mówi?
— Wiesz przecie... — o twoim narzeczonym. On powróci... co mówię! on przyleci tu do nas...
— Narzeczonego już nie mam, proszę ojca.
— Jakto? więc ty domyślasz się... ty wiesz?
— Wiedziałam od czasu choroby ojca. Dużo przebolałam, przecierpiałam... wypłakałam wszystkie łzy, bo... bo, mój ojcze, jam pokochała tego człowieka całem sercem — ale dziś jestem już zupełnie uleczona... dziś mówię prawie spokojnie, prawie obojętnie... Ale... wolałabym nie mówić!
— Więc on zerwawszy z tobą, bywał tu jeszcze u nas w domu? Kornelciu... to niepodobna, co mówię, to nie do wiary!
— Owszem, to naturalne. On nie zerwał nagle i odrazu... węzła, który mnie z nim łączył, ale robił to delikatnie, po odrobince, powoli... On to przeprowadzał systematycznie... z planem... Ha! ha! to myślący człowiek, proszę ojca. Ja wiedziałam dlaczego zrywa zemną; wiedziałam, jak mówię, od dość dawna i z podziwieniem patrzyłam jak on umiejętnie, jak zręcznie to robił! Każdy gest, ruch, wyraz każdy, wszystko było obmyślane, wyuczone. Patrzyłam na niego jak na aktora grającego doskonale swoją rolę... I ta komedya, ojcze, trwała kilka miesięcy! Kilka miesięcy widowiska! kilka miesięcy teatru! Nieprawdaż ojcze że można się było doskonale ubawić! Bawiłam się też przewybornie, tak wybornie, że nie mogłam ani jeść, ani spać, ani myśleć o czem innem, tylko o tej zabawie... Dziś widowisko ostatecznie skończone, chciałabym już odpocząć... odpocząć długo, długo, choćby na cmentarzu...
— Kornelciu, dziecko kochane, co mówię! jedyna, najdroższa moja Kornelciu! ja nie mogę słuchać tego... ja... proszę cię, nie potrafię wypowiedzieć co się we mnie dzieje... ja byłem nieoględny, co mówię nieoględny! pleciuch, papla szkaradny, gaduła niegodziwy! ja byłem...
— O dość już, dość mój ojcze. Po co robić sobie wyrzuty? Stało się — i nawet lepiej że się stało teraz. Dziś mam przynajmniej swobodę.
— Tak, tak moje dziecko, to prawda. Masz swobodę rzeczywiście i skorzystasz z niej. Ja zaraz rozpocznę starania...
— O co? jakież starania znowuż?
— Ma się rozumieć że starania. Ja mu pokażę! Cóż on sobie myśli że nie znajdzie się inny na jego miejsce? co mówię inny! dziesięciu, piętnastu! którzy z pocałowaniem ręki przyjmą. Albo nie... sprowadzę jakiego młodego prowizora, niby to do zarządzania apteką, i...
— I rozpoczną się znowuż komedye z likierem, kuponami...
— Zkąd ty wiesz o kuponach?! — zawołał z gniewem aptekarz, — kto ci powiedział!?
— Nikt mi nie powiedział, wiem sama... ojciec zawsze trzymał się takiej metody...
Aptekarz wzburzony, rzucił się na fotel, otarł czoło chustką kraciastą i rzekł:
— Com zrobił, tom zrobił! dobrze, czy źle, nie twoja rzecz sądzić... Jestem ojciec...
Panna Kornelia milczała, pochylona nad robotą.
Szwarc przyglądał jej się przez chwilę uważnie i teraz dopiero dostrzegł wielką zmianę w jej twarzy. Przeraziła go bladość córki.
— Kornelciu, — zawołał przybiegając do niej, — moja kochana Kornelciu! Widzę żeś musiała cierpieć, co mówię cierpieć! dręczyć się raczej, mordować!...
— Rzeczywiście, — szepnęła, — przeniosłam w ostatnich czasach bardzo wiele, dziwię się nawet zkąd mi tyle sił starczyło.
— Ja pragnąłem tylko twego szczęścia Kornelciu, nic więcej, mogę cię zapewnić najsolenniej, co mówię! najuroczyściej...
— Wierzę temu bez zapewnień... ale zarazem sądzę, że fakt, o którym mówimy, powinien nareszcie przekonać ojca, że na tej drodze nie znajdę szczęścia.
— Zdaje mi się że Kornelcia powraca znowuż do swoich dawnych mrzonek, co mówię mrzonek! do utopij... jeżeli tak, to uprzedzam że ja na to nie pozwolę... że sprzeciwię się temu...
— Niechże ojciec sam osądzi, czy po tem co zaszło, nie lepiej będzie, gdy na jakiś czas przynajmniej dom opuszczę, gdy ztąd wyjadę.
— Boisz się plotek, Kornelciu, wszak prawda, boisz się...
— Bać się właściwie nie mam czego — nie uczyniłam bowiem nie czegobym się wstydzić potrzebowała, lecz nie mam chęci stać się bohaterką różnych opowieści, które snuć będą, a może już snują, miasteczkowe kumoszki.
— I o tem pomyślałem, — zawołał z dumą aptekarz, — і о tem pomyślałem... puściłem contra — plotkę, że myśmy z nim zerwali pierwsi...
— Wątpię czy to będzie skutecznym środkiem, — rzekła smutnie potrząsając głową, — i proszę ojca na wszystko, niech mi ojciec nie zabrania wyjechać.
— Nie! nie!... powiedzą żeś pogoniła w świat za nim. Ty ich nie znasz co to za języki, co mówię nie znasz! nie masz wyobrażenia — idei!
— Ha! jak ojciec chce... ja proszę, błagam! to jest konieczne dla mego spokoju, dla zdrowia. Czy ojciec nie widzi co się ze mną dzieje? Czy ojciec nie rozumie że takie przejście podkopało mi zdrowie, odebrało siły? Ja muszę na jakiś czas przynajmniej oddalić się od miejsca, w którem przebolałam tak wiele. Pragnę się zająć czem, zatrudnić, nie mieć ani jednej chwili wolnego czasu — i to będzie dla mnie najlepszem i jedynem lekarstwem. Tego przecież mi ojciec odmówić nie może.
— Moja Kornelciu, tak dla ciebie, jak i dla twojej siostry Malwinki, byłem dobrym ojcem, co mówię dobrym! wzorowym ojcem i robiłem wszystko aby wam zapewnić szczęście... Z Malwinką udało mi się; z tobą trudniejsza sprawa. Naczytałaś się różnych książek — i nie chciałaś mnie słuchać. Ja ci nie robię wymówek, tylko powiadam, że gdybyś była poszła za moją radą, tobym dziś nie miał z tobą kłopotu i zmartwienia. Miałaś przecie tylu konkurentów.
— Dajmy pokój przeszłości — ona się już nie wróci mój ojcze... pomówmy lepiej o moim wyjeździe.
— Wiesz co że jesteś uparta, co mówię uparta! niewzruszona jak skała... Zkąd się to w tobie wzięło nie wiem; bo ja nie mam uporu w charakterze, a twoja matka jest ideałem uległości...
Panna Kornelia westchnęła.
— Ostatecznie, ponieważ jakem to już powiedział, nie mam w charakterze uporu... więc; kiedy już tak chcesz koniecznie, co mówię koniecznie! kiedy ci to jak twierdzisz do życia i do zdrowia potrzebne — to jedź!
— Ojcze! — zawołała panna Kornelia, — dziękuję, dziękuję serdecznie...
— No dobrze, już dobrze, moje dziecko — źle ci w domu, wyrywasz się do obcych... sprobuj, może ci lepiej będzie... szukaj szczęścia za górami — tylko powiedz mi przedewszystkiem dokąd pojedziesz i po co?
— Do Warszawy...
— Piękne miasteczko, ani słowa, co mówię piękne! śliczne miasteczko! ale gdzież się w niem umieścisz? nie mamy tam nikogo z bliższych.
— O proszę ojca, znajdę doskonałe pomieszczenie i opiekę. Wszak tam są moje dobre przyjaciółki, Zosia i Anielcia, tam jest siostra naszego sędziego, taka zacna, poczciwa kobieta. Ona przyjmie mnie do swego grona, wśród nich będę jakby w otoczeniu rodzinnem. Ja prowadzę z Zosią korespondencyę, miewam od niej listy, przed nią, szczerzej niż przed siostrą rodzoną, spowiadam się z moich myśli... ona jest moją powiernicą... wie wszystko...
— Wszystko? wszystko wie? — a więc i całą historyę z doktorem?!
— Wie proszę ojca... pisanie tych listów przynosiło mi ulgę — a wzamian otrzymywałam od Zosi słowa pociechy i szczerej, prawdziwej, nieobłudnej sympatyi. Tak, ojcze, ona jedna wie com wycierpiała.
— To źle, co mówię źle! to fatalnie...
— Dlaczego?
— Co ci tam będę tłómaczył... cały świat dowie się teraz że nie mamy wielkiej fortuny, co mówię fortuny! że nie mamy nic prawie!
— To nam nie ubliża. Mniemanie, które ludzie mieli o naszej fortunie ciężko przypłaciłam... ciężko, bardzo ciężko... Cała moja nadzieja, że przy pracy zapomnę o wszystkiem.
Szwarc machnął ręką niechętnie.
— Moja droga, — rzekł, — rób już co chcesz, życzysz sobie pracować — pracuj; zapomnieć — zapominaj... ale powiadam ci szczerze, że ja nic a nic nie rozumiem, co mówię nie rozumiem! jestem oto poprostu, jak tabaka w rogu...
— Cóżem ja winna temu? Nieraz biję się z myślami, chcąc dociec przyczyny dlaczego nie możemy się zrozumieć? Czyż to czego żądam jest dziwnem, nieusprawiedliwionem, nienaturalnem? Wszakżeż ja nic więcej nie pragnę, tylko zarabiać na kawałek chleba i pracować uczciwie dopóki siły starczą.
— I zostać na zawsze starą panną! To mi dopiero los... co mówię los! karyera godna zazdrości! Jeżeli to jest twojem marzeniem, to winszuję, ale nie zazdroszczę... jak honor kocham, nie! Wyobrażałem sobie przyszłość twoją zupełnie inaczej, myślałem, to jest zdawało mi się, że wzorem twojej matki, babki, prababki etc... wyjdziesz zamąż i będziesz sobie panią, gospodynią jak się należy...
— Wyjdziesz zamąż!! Ach! jak dziwnie brzmią te wyrazy! — rzekła z goryczą... — wyjdziesz zamąż! Przecież nie miałabym nic przeciwko temu... ale ojciec widział i przekonał się że dla mnie samej nikt mnie nie chciał, a tych którzy starali się o moją rękę, zwabiły pogłoski o mniemanych skarbach, jakie nibyto ojciec posiadał.
— No, nie nibyto, bo zawsze przecież coś mam, co mówię mam! mogę jeszcze dużo mieć, trzymam na loteryi...
— Życzę ojcu wygranej, ale jej nie potrzebuję dla siebie. Młodość moja już przeszła... zachwytów i złudzeń nie mam żadnych. Marzenia, jeżeli były jakie, rozwiały się jak dym, jak mgła; pozostała tylko rzeczywistość, przykra, ciężka, ale rzeczywistość, z którą liczyć się trzeba.
— Więc już zrezygnowałaś zupełnie Kornelciu? już nie chcesz mi wierzyć że jeszcze sprobuję szczęścia — jeszcze rozpocznę starania, że znajdzie się ktoś, z kim będziesz szczęśliwą?!
— Nie ojcze.
— I ty! ty chcesz zostać starą panną? ty Kornelciu chcesz być pośmiewiskiem ludzi? co mówię pośmiewiskiem! chcesz żeby cię wytykano palcami! Ty moja Kornelciu, ty moja córka! to jest okropne, co mówię okropne! to przerażające, jak honor kocham!
— Ja nie widzę tego w tak czarnych kolorach, jak ojciec.
— Co ty widzisz! ty nic nie widzisz! ja widzę że źle jest, źle... ale cóż wobec twego uporu poradzę? chcesz jedź, niech cię Bóg prowadzi — ja ręce umywam, co mówię! nie chcę o niczem wiedzieć!
— Dlaczego?
— Bo ja inny los przeznaczyłem dla ciebie.
— Bóg tylko ludziom los przeznacza, — szepnęła panna Kornelia.
Aptekarz zamyślił się. Przeszedł kilka razy po pokoju, zapalił cygaro i stanąwszy przy córce zapytał:
— Więc określ mi raz, jasno i stanowczo, co mam robić?
— Jedną mam tylko prośbę — niech ojciec poprosi sędziego żeby mi pozwolił zamieszkać z jego córkami. Nawet pomocy pieniężnej od ojca nie żądam; z tego co dostawałam czasem na suknie, z funduszu przeznaczonego na moją wyprawę... niedoszłą, uzbierałam sobie trochę, to mi wystarczy na początek. Chciałabym w tym tygodniu jeszcze oddalić się ztąd. Mama nie robi mi żadnych trudności pod tym względem, owszem zachęca mnie nawet... ona zawsze taka dobra jest dla mnie... Więc jakże? pójdzie ojciec do pana sędziego? pomówi z nim? Trzeba zrobić to poświęcenie dla biednej, tak ciężko przygnębionej córki!
— Ha, — rzekł po dłuższym namyśle Szwarc, — kiedy tak prosisz to trudno... pójdę, co mówię pójdę! polecę... przedstawię... będę prosił...
— O! zrób to mój ojcze! — zawołała, chwytając go za rękę.
— No dość już, dość, moja Kornelciu; mnie się to wcale niepodoba, co prawda, ale jak zaczęłaś mnie molestować, prosić — więc cóż mam robić? ustępuję prośbom, co mówię prośbom! ustępuję przemocy!




XI.

Na rynku zgromadziła się znaczna ilość żydów. Byli to miejscowi kupcy, spekulanci, aferzyści i cała gromada owych, co to jak ptaszkowie powietrzni nie orzą i nie sieją, a jednak żyją na świecie i dobrze im jest.
Wszyscy spoglądali w stronę sądu, wskazywali rękami dom, w którym aż do tego czasu rozstrzygały się sprawy; gadali, szwargotali, krzyczeli, jak przy budowaniu wieży Babel.
Wśród gromady znajdował się także Szulim, również zakrzyczany, zaaferowany jak inni. Sam perorował — ale jednocześnie w lot chwytał uwagi innych, czasem krótkie pytanie zadał, lub też rzucił komu jedną, monosylabową odpowiedź i znów wmieszał się do ogólnej rozmowy. Rękami machał, brodę gładził, uśmiechał się, lub krzyczał z oburzeniem, porwany ogólnym prądem tłumu.
Nawet żydówki poodchodziły od straganów i usiłowały wyrozumieć co mówi starszyzna, nawet małe bachury zgromadziły się tłumnie, pytając jeden drugiego co jest? co się dzieje??.
Doktór Zabłocki szedł właśnie odwiedzać swoich pacyentów.
Ujrzawszy niezwykłe zgromadzenie, przybliżył się — a dostrzegłszy w tłumie Szulima, wywołał go i spytał co to znaczy?
— Aj waj? wielmożny panie konsyliarzu, — odpowiedział Szulim, — to dużo znaczy, to wielgie interes jest!
— Ale cóż?
— Jakto cóż? czy wielmożny pan konsyliarz nie wie? Nasz sąd już nie sąd — już za godzinę on nie będzie sąd... nowy nastanie! zamiast całego sądu to sze zrobi teraz jeden sędzia.
— No — wiem o tem, ale dla czego takie zbiegowisko? czy tak się cieszycie z tej zmiany?
— Proszę pana, co my sobie mamy cieszyć, albo martwić?
— Więc dlaczego taki rejwach?
Szulim szepnął doktorowi do ucha:
— Widzi pan konsyliarz, uni tak żałują deferowane przysięgę! uni o tem gadają... Nie dziwota, panie konsyliarzu, każdy ma swoich interesów, to sobie pyta. Powiadają że co dawniej można było zrobić na gębę, to teraz musi być koniecznie na piśmie; powiadają co jak kto pisma nie ma, to nic nie ma. Oni radzą o wielkie rzeczy, bez to oni tak krzyczą... jeden tylko Fiszel Fajn stoi sobie spokojnie i głaszcze swoję brodę, a wie pan dlaczego on tak stoi i nic nie gada?
— Nie wiem...
— Bo on najrozumniejszy jest między nimi, on wielgi majątek ma — a przez co? przez to co niewiele gada... Za to un dużo słucha, on ciągle słucha... a jak się czasem odezwie to jego słowo tyle warto co złoto! O! o... panie konsyliarzu, un podniósł rękę do góry... on powiedział: sza!
Istotnie wśród tłumu zapanowała cisza. Fiszel popatrzył na swoich współbraci, powiedział kilka słów i zatknąwszy ręce za pas, poszedł z wielką powagą do domu.
— Co on powiedział? — zapytał doktór Szulima.
— Powiedział — żeby się nic nie boić...
— Nie rozumiem...
— Wielmożny pan nie rozumie — to bardzo może być — ale nasze żydki doskonale zrozumieli, uni już wiedzą! Fiszel powiedział żeby się nie boić, i niech pan konsyliarz patrzy... oni się już śmieją! Oni tu robili gewałt, krzyk, hałas, harmider — a tymczasem przyszedł mądry człowiek, powiedział tylko jedno słowo i już cicho jest... już uni się rozchodzą. Patrz pan dobrodziej — każdy teraz pójdzie do swego interesu i będzie siedział spokojnie — a dlaczego un będzie spokojnie siedział? — dla tego że mądry człowiek kazał nieboić się. U nas to zawsze tak jest... Może pan konsyliarz pamięta ten rok, co to buła kometa, co to się koniec świata miał zrobić?
— Pamiętam, pamiętam dobrze.
— Ha! ha! to wtedy buło strachu — niech Pan Bóg zabroni!.. różne grubiany i zabobonniki chodzili po świecie i gadali że będzie nieszczęście, że wszystko już przepadnie... Nie potrzebuję powiedzieć panu doktorowi co się między nasze żydki działo. Nie dziwota... ktoby chciał ginąć, od żony, od dzieci, od interesów! ktoby chciał?! Robili różne sposoby... modlili się, pościli, postawili na ulicy beczki z wodą...
— Na co?
— Albo ja wiem? Może uni chcieli żeby się djabeł w nich utopił — dość że postawili. Był w mieście taki strach, że nikt nie mógł ani jeść, ani spać, ani o interesach myśleć; wszystkie schudli, byli blade jak ściana, chorowali od wielgiego strachu. Nie mogli tak żyć; więc chcieli raz już zrobić skutek, dowiedzieć się czy co będzie, czy nie będzie? — no, tak wybrało się kilku, pojechali do jednego bardzo mądrego człowieka... Pojechali z płaczem, krzykiem, gwałtem — i pytali jego co będzie?
— Ja myślę że on tyle wiedział co i oni...
— Źle pan konsyliarz myślał, bo taka osoba to wszystko wie... On tylko zajrzał do książki i czytał, czytał, a potem podniósł głowę i powiedział: „nic nie będzie“. Od tego jednego słowa wszystkie ludzi byli uspokojone i świat stoi sobie jak stojał, na tem samem miejscu...
— Więc i Fiszel jest podobnie wielka osoba, skoro was uspokoił?
— Aj Fiszel! Fiszel, ma się rozumieć jest osoba, ale z tamtą osobą nie pasuje go równać. Fiszel jest mądry człowiek do interesów, do geszeftów; a tamten! ho! ho! tamten jest do Pana Boga. Un ciągle tylko ze świętością ma do czynienia, ciągle książki czyta.
Doktór uśmiechnął się.
— Ja wiem, — rzekł Szulim, — że panowie lubią się śmiać z takiego interesu... ja wiem.
— No — ja nie śmieję się... ale bądź zdrów, ja do sądu wstąpię. Możebyś wskazał z łaski swojej jaką mądrą osobę, któraby doradziła tym ludziom, gdzie mają się teraz podziać i szukać kawałka chleba?
Szulim ramionami poruszył.
— Osobe? jakie tu osobe może poradzić?
— Przecież radzi wszystkim...
— Eh, widzi pan konsyliarz, w takich interesach to musi każdy sam sobie radzić... Zresztą, proszę wielmożnego pana konsyliarza, ludzie powiadają że kogo Pan Bóg stworzył — tego nie umorzył; takie panowie z edukacyem, z głowem, to mnie sze zdaje nie powinni zginąć.
— Zdaje ci się, — rzekł doktór z westchnieniem.
— Pan doktór wzdycha... ja miarkuję dlaczego... panu żal. Zawdy buło przyjacielstwo, życzliwość, jak między swojemi.
— A wam nie żal?
— Nu, myśmy z nich nie mieli źle... oni nam źle też nie zrobili...
Doktór skierował swe kroki ku sądowi — i wszedł na pierwsze piętro.
W tak zwanej sali posiedzeń, a właściwie w niewielkim pokoju o dwóch oknach, przedzielonym na połowę balustradą drewnianą, pomalowaną na czarno, panowała cisza, którą przerywał tylko szelest składanych papierów. Przy dużym stole siedział sędzia, pisarz sądu i podpisarz, w miejscu zas dla publiczności przeznaczonem, znajdowali się prawie wszyscy nasi znajomi: burmistrz, regent, aptekarz i stary major, którego jedna powieka drgała ciągle nerwowo.
Przy drzwiach stali woźni. Jeden z nich, gruby, o twarzy ogorzałej i zawiesistych, jasnych jak konopie wąsiskach, istny typ szaraczkowego szlachcica, zdradzał wielki niepokój i pomięszanie. Coraz to jak zając ruszał wąsami... przestępował z nogi na nogę... odkrząkał, i wielką łysinę czerwoną chustką obcierał. Na jego twarzy ogorzałej, opalonej od słońca i od wiatru, czerwonej jak ćwik, zapewne od kminkówki, którą nie gardził, malowała się wielka boleść, nielicująca wcale z marsową powierzchownością i wąsiskami wielkiemi jak miotły.
Przez cały czas ostatniej audyencyi sądowej stał on przy drzwiach jak wryty i niby uważnie przysłuchiwał się sprawom... ale chociaż wyrazy obijały się o jego uszy, on ani ich treści, ani znaczenia nie rozumiał, dla wielkiego smutku, który jak głaz gniótł jego piersi szerokie. Wszakże on tyle lat rozwoził i roznosił pozwy po okręgu, on nominowany przez samego jaśnie wielmożnego prezesa Trybunału, nominowany i przysięgły!... Cała okolica znała dobrze jego biedkę na dwóch kołach i ciężką dereszowatą szkapę... kto go zdaleka dostrzegł zaraz poznawał kto jedzie. Chłopskie dzieci po wsiach, bachury i małe łyczki w miasteczkach, wszyscy słowem, wszyscy od dużego do małego, wiedzieli kto jest pan Sałacki.
Nieraz w czasie swych urzędowych podróży, zatrzymany przez chłopa jakiego przed karczmą, z wysokości swej biedki, niby profesor z katedry, kwestye prawne wyjaśniał, mir u ludzi miał, poważanie, znaczenie... a dziś!... Tyle lat szedł ciągle jedną, utartą drożyną, wąziutką ale wygodną, czasem się o kamyk drobnych przeciwności losu potknął, czasem o krzak przydrożny zawadził, ale przecież szedł raźno, krokiem pewnym, nawet przyśpiewywał sobie w tej wędrówce. Naraz ścieżka się kończy, jakby ją nożem kto uciął... urywa się, niema jej... niema nic, tylko jakaś przepaść czarna, tajemnicza, groźna, otwiera się przed jego stopami... Biedny Sałacki! On miał swój drobny, malutki światek, po którym jeździł starą dereszowatą szkapą, jeździł od tylu lat i sądził że do śmierci nic się nie zmieni; tymczasem nagle ów świat uciekł, zniknął, wysunął mu się z pod stóp i on, on Sałacki, on nominowany i przysięgły — został jak Twardowski zawieszony w powietrzu... Szeroka jego pierś porusza się szybko, w gardle coś dusi i dławi, w oczach się robi czerwono; ogarnia go dziecinna prawie trwoga i przestrach, bo mu... świat uciekł... świat uciekł! Wszystko skończone dla niego... Skończone wędrówki po świecie — teraz jak grzyb nieruchomy siedzieć będzie bezmyślnie... gdzie przy stodole wiejskiej, albo śpichrzu. Jego biedka, jego dereszowata szkapa, która tyle lat mu służyła, pójdzie między żydów... wozić gęsi i baryłki z wódką. Wzdycha Sałacki, bo mu ciężko, gorzko na sercu, bo mu żal tego świata, który przed nim bezpowrotnie już uciekł...
Stał on jak oszołomiony, jakby uderzony obuchem. Dla niego świat się już skończył, bo się pozwy skończyły; — nawet żona, dzieci, mało go interesowały w tym momencie. On widział tylko swoje nieszczęście. To też ocierał kroplisty pot z czoła i wzdychał ciężko, głęboko...
Sędzia złożywszy papiery powstał. Widocznie chciał przemówić, ale wzruszenie odebrało mu głos.
Dopiero po chwili namysłu, który był raczej walką ze wzruszeniem, rzekł:
— Panowie! koledzy!... jesteśmy na tem miejscu po raz ostatni. Rozejdziemy się w różne strony, gdzie los kogo porzuci... Tu więc, na pożegnanie podajmy sobie ręce, niesplamione prywatą — i odejdźmy, unosząc jako jedyną pamiątkę, przekonanie, że wedle zdolności i sił jakie posiadamy, służyliśmy społeczeństwu uczciwie. Zrobiliśmy co do nas należało — a teraz, gdy rola nasza skończona, odchodzimy, nie bez żalu, ale z czołem pogodnem, patrząc ludziom prosto w oczy, jako pracownicy sumienni i uczciwi. Żegnajcie towarzysze pracy i koledzy w zawodzie, a czy was dobra czy zła dola czeka, pamiętajcie zawsze o honorze tej korporacyi, do której należeliście przez lat tyle...
Pisarz, Komorowski, regent, rzucili się w objęcia sędziego i zaczęli go ściskać i całować.
Burmistrz ocierał oczy ze wzruszenia, major wąsami ruszał, a stary doktór twarz sobie chustką zasłonił. On, który, jako chirurg wojskowy, widział wszystkie okropności bitew, który w życiu swojem wysłuchał tylu jęków, napatrzył się na tyle dramatów — nie mógł obojętnie widzieć sceny pożegnania się kilku kolegów weteranów, kilku cichych, skromnych pracowników.
Burmistrz zbliżył się do stołu.
— Panowie, — rzekł, — nie orator jestem, przemawiać pięknie nie potrafię — ale, jako gospodarz miasta, proszę was na kieliszek wina... na pożegnanie. Nie odmawiajcie.
— Tak... tak, — potwierdził aptekarz, — nie odmawiajcie panowie. My wszyscy jesteśmy tak wzruszeni, co mówię wzruszeni! struci, zabici jesteśmy... że pragnęlibyśmy dać wam jakikolwiek dowód naszego żalu, co mówię żalu?! właśnie dobrze mówię — tak, żalu prawdziwie, nie! istotnie głębokiego żalu....
Sędzia spojrzał na swoich kolegów.
— Sądzę panowie, — rzekł, — że nie wypada nam jak tylko podziękować dobrym naszym znajomym za te wyrazy sympatyi i przyjaźni i przyjąć ich uprzejme zaproszenie. Żyliśmy przez tyle lat w przyjaźni i zgodzie — dziś los nas rozłącza i Bóg wie czy się kiedy zobaczymy.
— Tak, tak, — powtórzył regent jak echo, — Bóg wie...
— Więc chodźmy panowie, — zawołał Szwarc, — chodźmy. Szanowny prezydent będzie gospodarzem, co mu się należy słusznie, co mówię słusznie! z urzędu... a ja... pomagać mu będę. Chodźmy.
Sędzia trzymał już w ręku kapelusz — ale nieprzeparta siła jakaś skłoniła go aby się obejrzał. Rzucił okiem na skromne, czarno bejcowane szafy, na stół zielonem suknem pokryty, na kodeks napoleoński, w szarej, podartej od ciągłego używania oprawie... na krucyfiks drewniany... spojrzał, westchnął, wyciągnął do kolegów obie ręce i zawołał:
— Raz jeszcze na tem miejscu, koledzy... bądźcie zdrowi!
Sałacki przy drzwiach poruszył się niecierpliwie i poczerwieniał jak burak.
Wszyscy wyszli z poza kratek i zbliżyli się do drzwi.
Sędzia rzekł do woźnych:
— No, moi kochani, bądźcie zdrowi, życzę wam szczęścia i powodzenia na świecie....
Sałacki naprzód wystąpił.
— Panie sędzio! wielmożny panie sędzio, — rzekł, jakimś nienaturalnie chrapliwym, drżącym od wzruszenia głosem, — wielmożny panie sędzio! od początku świata, byli woźni... a teraz...
Bąkał coś niewyraźnie; żyły, grube jak baty, wystąpiły mu na czoło i na skronie... zachwiał się... rozkrzyżował ręce i padł jak długi na ziemię.
— Na sofę go! — krzyknął stary doktór z energią, — rozerznąć rękaw co żywo!
Woźni w mgnieniu oka pochwycili Sałackiego, rozdarli na nim rękawy, a doktór ciął lancetem w obnażoną, muskularną rękę...
Krew trysnęła strumieniem. Sałacki niebawem zaczął przychodzić do siebie.
Kazano go przenieść do domu i oddano pod opiekę Szulima, który na wiadomość o wypadku natychmiast się stawił.
Zasłabnięcie Sałackiego wywarło na wszystkich bardzo przykre wrażenie.
— Ten w prostej linii od Protazego pochodzi, — zauważył podpisarz.
— Wrażliwy, — rzekł Szwarc, — co mówię wrażliwy! wrażliwszy niż lakmusowy papier! Żeby też tak zaraz brać do serca... No, panie doktorze, powiedz-że nam czy ten biedak będzie zdrów... bo jesteśmy wszyscy tem wzruszeni, jak honor kocham, wzruszeni....
— Nie lękajcie się panowie, — rzekł doktór, — ratunek był natychmiastowy.
— Jednak... co to jest przywiązanie do zawodu, nawet w prostym człowieku, co mówię w prostym! w takim chamie!
— Wyobraź pan sobie jak nam musi być słodko — szepnął sędzia.
Aptekarz pochwycił go za rękę.
— Panie sędzio, — rzekł, — drogi panie sędzio... co mówię drogi! opiekunie mojej Kornelci... nie myśl już o tem... już się stało. Chodźcie z nami, na pożegnanie, na kieliszek wina.
— Tak, tak, chodźmy, — potwierdził regent.
— Strzemiennego... — dorzucił major.
Całe towarzystwo opuściło sąd i udało się do mieszkania burmistrza.
Sentymentalna pani prezydentowa robiła honory domu, a trzeba przyznać, że tym razem sentymentalizm jej był szczery. Serdecznie odczuwała ona położenie sądowników, tem bardziej że i stanowisko jej męża wisiało również, jak to mówią, na włosku — że i jej rodzinę lada chwila mógł podobny los spotkać. Pragnąc, wedle swojej możności, uprzyjemnić tym ludziom ostatnie chwile pobytu w miasteczku, rozwinęła poczciwa kobiecina cały swój talent kulinarny; z szafek i skrytek wydobyła co miała najlepszego, a tak zapraszała serdecznie, jak gdyby już na całe życie miała nakarmić swych gości.
— Powiedz-no im co tak od serca, — szepnęła do męża, który z prawdziwie burmistrzowską energią koło butelek się krzątał, — tylko pięknie powiedz, żeby długo pamiętali, mój mężu.
— Dobrze, dobrze, kochanie, — odpowiedział półgłosem, — tylko poczekaj trochę... wpadnę do kancelaryi i machnę sobie koncepcik na papierze, uważasz, to będzie gładziej trochę...
Nie dowierzał jednak swemu oratorskiemu talentowi, bo chwycił aptekarza za rękaw i szeptał mu coś długo do ucha.
Szwarc nie dał się prosić. Kiedy napełniono kieliszki, wstał z krzesła i donośnym głosem zawołał:
— Panowie!
Wszyscy uciszyli się.
— Panowie! Jeszcze w starożytnych czasach, Sokrates, co mówię Sokrates! Hipokrates raczej, o ile mnie pamięć nie myli — a może też Pliniusz młodszy...
— Jaki to jednak uczony człowiek, ten nasz aptekarz, — szepnęła burmistrzowa do męża, — genialna głowa!
Szwarc pełną piersią wciągnął w siebie powietrze, ażeby być lepiej słyszanym i po krótkiej pauzie mówił:
— Powiedziałem Pliniusz młodszy, ale co mówię Pliniusz młodszy! Cycero, co mówię Cycero! Horacy pisał już obszernie o wzniosłej cnocie przyjaźni, o tem uczuciu świętem, które im dawniejsze tem bardziej cennem się staje. Nie pomnę już który z uczonych, albowiem znając tak wielu łatwo omylić się można, porównywa to uczucie do wina i ma racyę, co mówię ma racyę! mówi jak Salomon... Nasza przyjaźń, wypróbowana, długoletnia, oparta na wzajemnym szacunku...
— Dawnoś na nich psy wieszał?! — mruknął sam do siebie major.
— Zdaje mi się, — rzekł aptekarz, — że szanowny major potwierdził moje zdanie?
— Istotnie, potwierdziłem je...
— Dziękuję. Prawda ma to do siebie, że ludzie najsprzeczniejszych usposobień uznawać ją muszą.
— Racya, święta racya, — zauważył burmistrz.
— Otóż, nawiązuję przerwaną nitkę myśli — i powtarzam że nie masz świętszego uczucia nad przyjaźń; bo że ojciec kocha dziecko swoje, mąż żonę, że kochanek wzdycha do kochanki, to jest, że się tak wyrażę, pewnego rodzaju prawo natury, co mówię natury! prawo przyrodzone raczej; lecz to co łączy ludzi obcych, to, to, że się tak wyrażę, idealne uczucie przyjaźni jest nad wszelkie inne tem wyższe, że oparte, oparte na... jakby to powiedzieć... na...
— Wzajemności... — dorzucił burmistrz.
— Tak... tak... szanowny prezydent myśl moją przewybornie zrozumiał... Przyjaźń, to panie dobrodzieju, jest przedewszystkiem przyjaźń... Zgodzili się na to wszyscy wielcy mężowie i uczeni świata starożytnego, wieków średnich, a nawet poniekąd i najnowszych czasów. Wnoszę więc toast przyjaźni i wychylę ten kielich, co mówię wychylę! połknę go raczej...
Trącili się kieliszkami.
— Pan Szwarc, — rzekła prezydentowa, — ma szczególny dar mówienia.
— Mówi się pani dobrodziejko, — odpowiedział skromnie spuszczając oczy, — co mówię mówi się! baje się raczej — ale z serca... Ta odrobina erudycyi, jaką człowiek posiada, ginie zupełnie i rozpływa się w uczuciu... co mówię w uczuciu! w tem wrażeniu głębokiem, które uczuwa człowiek gdy widzi jak najlepsi jego przyjaciele, ludzie których szanował, czcił... co mówię czcił! których kochał! rozpraszają się po świecie, jak listki oderwane z macierzystego drzewa...
Sentymentalna pani burmistrzowa nie mogła się oprzeć wzruszeniu, a chcąc ukryć łzy, wyszła z pokoju.
Prezydent zapraszał, kieliszki nalewał — i z obawą myślał o chwili, w której mu żona przypomni o napisaniu konceptu.
— Zdrowie pana sędziego dobrodzieja, — zawołał podochocony już nieco aptekarz, — zdrowie!
— Przepraszam panie Szwarc... ale w trzech wyrazach powiedziałeś pan trzy nieprawdy — nie jestem albowiem ani panem, ani sędzią, ani dobrodziejem. Pierwszym nie byłem nigdy, drugim przed chwilą być przestałem, trzecim wreszcie być nie mogę, gdyż niemam ani środków ani sposobności potemu. Wreszcie i ten tytuł, którym honorowaliście mnie zawsze, nie należał mi się z prawa — byłem przecież tylko podsędkiem...
— Och! nie kijem go lecz pałką, — zawołał aptekarz, — toć przecie wszystko jedno... aquila alba, czy kalomel, o co się mamy sprzeczać. Kto sądzi ten jest sędzią, a czy taki nosi tytuł, czy owaki — to już mała rzecz, co mówię mała! drobna, mikroskopijna rzecz... Nieprawdaż panie regencie?
— Zapewne w życiu prywatnem — tak; w stosunkach urzędowych inaczej.
Major wąsami ruszył gniewnie.
— Nie ma o czem mówić, — rzekł, — czy szeregowiec, czy kapral, pułkownik czy bombardyer — to już wszystko jedno, gdy musi broń złożyć i wystąpić z szeregów. Inne to wprawdzie były szeregi — nie świstały nad niemi kule, nie unosił się nad niemi widzialny sztandar — aleć zawsze były to szeregi... nie gorsze od naszych, broniły albowiem prawa i sprawiedliwości, dochodziły krzywd sierocych, karały występki — kraj miał z nich pożytek, z tych szeregów; a co do sztandaru, to powiem panom że właściwie sztandarem nie jest ta szmata na drzewcu, którą chorąży przed wojskiem nosi — ale to co dobry żołnierz w duszy obrał sobie za sztandar, co szanuje, kocha, za co w potrzebie życie odda. A oni mieli właśnie taki sztandar, nie zbrukali go, nie splamili, nie dali w poniewierkę... to też dziś odchodzą z honorem...
— Majorze, — zawołał doktór, — wypowiedziałeś myśl, którą właśnie chciałem rozwinąć.
— A więc przyznajesz mi słuszność? — odpowiedział z przekąsem.
— Jakto czy ci przyznaję?! to dobre! mówisz tak jak gdybyś w duszy mojej czytał — i dziwisz się że ci słuszność przyznaję.
— Przynajmniej raz w życiu...
— No nie... zdarzało się...
— Może więc powrócimy do onegdajszej rozmowy...
— Lepiej dajmy pokój — są pewne kwestye, w których my dwaj nie możemy mieć jednego zdania.
— Bo się na nich nie znasz, bo ci się zdaje że polityka to jest zakatarzony żydziak, którego gdy dobrze ostukasz i opukasz, to sądzisz że zrobiłeś wielkie odkrycie, bo w zakatarzonym znalazłeś katar!
Doktór zaczerwienił się.
— Mój majorze, — rzekł siląc się na spokój, — ja znajduję to co jest, ale ty, mój majorze, masz dar wyszukiwania tego co nie istnieje...
— Drodzy moi panowie, — zawołał aptekarz, — nie sądzę żeby było odpowiedniem... to jest co mówię odpowiedniem! chciałem raczej powiedzieć, że aczkolwiek z jednej strony niepodobna nie przyznać że macie obadwaj słuszność — to z drugiej znów strony nie sposób nie powiedzieć że wybraliście chwilę do sporów, cokolwiek że się tak wyrażę, niefortunną, to jest, co mówię!?
— Dobrze pan mówisz, panie Szwarc, bardzo dobrze, — rzekł major, — co jest tem osobliwsze że się nie codzień zdarza...
— A majorze!
— To tak było powiedziane sobie nawiasem, ale racyę przyznaję... daj rękę doktorze, nie czas na spory, znajdziemy jeszcze sposobność jak oni wyjadą.
— Ślicznie mówisz majorze, daj rękę — zawsze jesteś dobry chłopak... masz poczciwe serce.
— Zajmijmy się dziś wyłącznie naszymi sądownikami.
— Tak... tak... tymi, którzy złożyli broń dzisiaj.
— Dobrzy byli żołnierze, — rzekł major, — oto naprzykład ten, — dodał wskazując na Komorowskiego; — do tych szeregów, w których ja byłem, nie przyjąłbym go za żadne skarby świata, chyba do gotowania kaszy... ale tu był z niego pożyteczny pracownik i dobry człowiek. Osoba niepokaźna, ale duch dzielny, duch! a to jest, panie dobrodzieju, grunt!
— Gdzie major mego ducha podpatrywał? — zapytał podpisarz.
— Jegomość mnie o to nie pytaj, mówię co myślę, i w oczy i za oczy... nie jesteś panna, żebym ci miał komplementa prawić.
Pani prezydentowa, która już powróciła do gości, wzięła swego małżonka na stronę.
— Widzisz, — rzekła, — wszyscy mówią, aptekarz, major... a ty... ty nic nie powiesz?
— Powiem kochaneczko, powiem... tylko się przygotuję... już nawet zdążyłem wpaść do kancelaryi i napisałem ćwierć konceptu... Przekonasz się że tego gadułę Szwarca w kozi róg zapędzę!
— Zapędź go, zapędź mój mężu, samo stanowisko twoje tego wymaga.
— Tak, jest wymaga... masz racyę, moja droga... ale muszę się przygotować, ex abrupto nie potrafię... nie mam takiej łatwości jak Szwarc... wprawy nie mam.
Rzekłszy to prezydent wyszedł niepostrzeżenie, aby koncept serdecznej oracyjki napisać.
— Kiedyż opuszczacie nas, kochani panowie? — zapytał doktór.
— Ja za tydzień wyjeżdżam, — rzekł sędzia, — przyobiecano mi posadę w banku.
— A ja, — wtrącił Komorowski, — na wilegiaturę... do Płużyc. Kasyerem będę, a w wolnych chwilach mam dozorować robotników... za sprawunkami jeździć... jak w gospodarstwie.
— To ci będzie lepiej niż innym, — rzekł major, — przynajmniej będziesz miał słońce, powietrze... czasem jakąś rozrywkę, polowanie. Lubisz polowanie, panie Wincenty?
— Zkąd mam lubić?! w życiu mojem nawet wróbla nie zabiłem.
— Fuszer!
— No, cóż robić? każdy ma swoją specyalność, ja mam naprzykład taką że nie jestem myśliwym.
— Panie pisarzu, — odezwał się major, — cóż pan zamierzasz z sobą zrobić?
— Ja, dzięki Bogu, jestem stary weteran, wysłużony, będę miał trochę emeryturki — a zresztą jak Bóg da... wypadnie poszukać czego...
— Tak, tak, wypadnie poszukać, — wtrącił regent.
— I panu wypadnie? — zapytał nie bez zdumienia Szwarc, — przecież regenci zostają.
— Hm, to zależy... a filolog zemnie co prawda nie tęgi, języków nie znam.
— Ależ przecież musisz pan mieć jakiś kapitalik?
— Co znaczy kapitalik! bagatelka, drobnostka...
— Ale! — rzekł aptekarz, — to wcale nie drobnostka... to grunt, co mówię grunt! to podstawa...
— Znać kapitalistę! jak wybornie przemawia o znaczeniu pieniędzy, — rzekł major.
— Kapitalistę! cóż za dzika ironia? co mówię ironia! drwiny! bo, że tam człowiek ma jakie takie oszczędności, cóż to znaczy? kropla w morzu, marny szelążek wobec takich fortun, jak naprzykład Rotszylda. Ot, tyle tylko że na tabakę wystarczy, na starość na tabakę, nic więcej.
— Dużo pan widać potrzebujesz tabaki, — zauważył regent.
— No widzisz pan, inaczej się mówi, a inaczej pisze... cóż tam tabaka... ja jej nie używam, co mówię nie używam! nie znoszę; ale dla obrazowości stylu wspominam o niej niekiedy, dla stylu, jedynie tylko dla stylu... Bądź co bądź zawsze to piękniej brzmi jak się da efektowne porównanie, co mówię efektowne! błyszczące, piękne...
— Byleby była w niem treść, — zauważył major.
— Tak, tak, słusznie pan major powiada, treść jest istotą, że się tak wyrażę... wszelkich rzeczy.
Do pokoju wpadł szybko prezydent, był zadyszany, wzruszony... w ręku trzymał arkusz szarego papieru.
Zbliżył się do stołu, ponalewał kieliszki, odchrząknął kilkakrotnie.
Żona zbliżyła się do niego.
— Masz już co? — zapytała szeptem.
— Mam! mam! napisałem tak... powiadam ci od serca... jednym tchem... ale z uczuciem, tylko że mi pamięć nie dopisuje, więc będę musiał czytać.
— Cóż robić? czytaj, skoro nie możesz z pamięci przemówić, ale czy tak, czy owak, odezwać się wypada koniecznie. Jesteś przecie gospodarzem miasta...
— Istotnie tak... gospodarzem... jaki ty kochaneczko masz bystry pogląd na rzeczy...
— Pozwolą panowie, — rzekła burmistrzowa, — że mąż mój wypowie kilka słów życzliwych... co mu serce dyktuje... w takim momencie, nie dziwcie się panowie, człowiek radby wygłosić wszystko co ma w sercu...
Burmistrz ukłonił się.
— Panowie, — rzekł, — wybaczcie że to co wam pragnę powiedzieć, spisałem sobie tu, oto na papierze. Nie dziwcie się, kto ma na głowie całe miasto, a w niem trzy tysiące dwustu czterdziestu czterech żydów, według ostatniego spisu ludności — ten niewiele może ufać własnej pamięci...
— Szanowny prezydencie, — odezwał się aptekarz, — czy będziesz mówił z pamięci, czy z notatki, to dla strony interesowanej i dla nas, co mówię dla nas! dla świata nawet, wszystko jedno...
— To jest, jakto? dlaczego wszystko jedno? — zapytał zmięszany nieco burmistrz.
— Tak: wszystko jedno, gdyż będziesz mówił z serca... o czem jestem przekonany głęboko, co mówię głęboko! najgłębiej...
— Któż wątpi? — zapytał major.
— Panowie, — rzekł burmistrz, — to przekonanie wasze jest dla mnie najwyższą nagrodą i właściwie, usłyszawszy je, mógłbym już nie odczytywać mego przemówienia....
— Dlaczego? dlaczego kochany prezydencie? — rzekł doktór, — przecież to jedyna pamiątka, jaką możemy dać naszym przyjaciołom...
— Słusznie, słusznie, — odezwał się regent, — doktór ma najzupełniejszą racyę.
— No, mężu, — rzekła sentymentalnie prezydentowa, — nie zrzekaj się głosu... jako gospodarz miasta masz obowiązek...
Burmistrz odkrząknął, rozwinął szary papier i włożywszy okulary na nos, czytać zaczął:
— Panowie!...
Wszyscy słuchali z natężoną uwagą. Prezydent zmięszał się trochę... przybliżył papier do oka... przypatrywał mu się bacznie... wreszcie zaczął:
„Idąc za postępem czasu i pragnąc dorównać innym pod względem wszelkich ulepszeń, jakie już gdzieindziej uczyniono, niechcąc być prostakami i nieokrzesanymi — postanowiliśmy wybudować nową mikwę...
Aptekarz wybuchnął śmiechem.
— Nową mikwę! — zawołał, — jak honor kocham to paradne, co mówię paradne — to kolosalne! Na cóż nam mikwa, panie prezydencie?
Burmistrz poczerwieniał jak burak... spuścił oczy i nie wiedział co mówić. Wszyscy zaledwie mogli powstrzymać się od śmiechu.
— Co to jest, mężu? coś ty powiedział? — zapytała prezydentowa.
— Omyłka! okropna omyłka! — zawołał. — Panowie wybaczą, zamiast konceptu przemówienia, wziąłem brulion prośby dozoru bóżnicznego o zatwierdzenie wydatku na budowę nowej mikwy... To straszna rzecz... Panowie! ja teraz na was spojrzeć nie śmiem...
— No cóż! wielka rzecz! omyłka każdemu może się wydarzyć — rzekł major.
— Ja to naprawię, ja muszę znaleźć mój koncept!.. ja go z pod ziemi wykopię!
— Kochany prezydencie, — rzekł sędzia, ujmując niefortunnego mówcę za rękę, — my wiemy że jesteś dla nas przychylny i życzliwy, wiemy że nas kochasz — wierzymy ci, wszak prawda, panowie?
— Prawda! prawda! — zawołali wszyscy.
— Mikwę im chciał postawić, — szepnął aptekarz, — to kapitalne dalibóg!
— Szanowni panowie, — odezwał się Komorowski, — kochany nasz prezydent dał najwymowniejszy dowód przychylności, jaką dla nas w poczciwem sercu swojem żywi. Wzruszenie przeszkodziło mu wypowiedzieć co myśli...
— Tak jest, nic tylko wzruszenie, jak żonę kocham, jak dzieci szczęścia pragnę! ta nieszczęśliwa mikwa wplątała mi się przypadkiem. Sekretarz musiał czegoś szukać na moim stoliku i poprzewracał mi wszystko do góry nogami!
— Domyśliłem się tego odrazu, panie prezydencie szanowny, ale pozwól mi dokończyć. Przez cały czas twego tutaj pobytu utrzymywałeś z nami stosunek prawdziwie przyjacielski, w wielu wypadkach dałeś nam poznać zacne serce i prawy charakter, w twoim domu przepędziliśmy niejedną miłą chwilę, nakoniec dziś, gdy nas los rozprasza, gdy rozrywa łączące nas węzły — ty przyjmujesz nas pod twój dach gościnny, żegnasz dobrem słowem, pragniesz uprzyjemnić nam ostatnie chwile, w mieście którego gospodarzem jesteś. My więc, oceniając twoje dobre intencye, twoją poczciwość, kochany prezydencie, odpowiadamy szczerem dziękczynieniem, wznosząc toast za pomyślność twoją i twojej szanownej małżonki!
Brzęknęły kieliszki, wszyscy powstali z miejsc, a rozrzewniony burmistrz, porywany z jednych ramion w drugie, ściskany, całowany przez gości, miał czas zapomnieć o swoim niefortunnym debiucie.
Zawiązała się ożywiona rozmowa, która do późna trwała.
Po północy dopiero zaczęli się wszyscy rozchodzić. Stary doktór zapraszał całe towarzystwo na jutro, regent na pojutrze, aptekarz również... Pragnęli wszyscy być razem aż do chwili odjazdu.
Sędzia z podpisarzem wracali do domu, aptekarz przyłączył się do nich.
— Chociaż mi to jest cokolwieczek z drogi, — rzekł, — co mówię cokowielwieczek! chociaż zupełnie w przeciwnej stronie mieszkam — jednak odprowadzę panów. Skorzystam na tem i sam, gdyż przejdę się... co przy bólu głowy jest poniekąd konieczne, co mówię konieczne! potrzebne, nieuniknione, jedyne!
— Więc chodźmy, — rzekł sędzia, — pogoda prześliczna; my później odprowadzimy znów pana do apteki.
— To może lepiej chodźmy się przejść do parku, — rzekł Komorowski.
— Racya! co mówię racya! genialny pomysł! Jeżeli mam prawdę powiedzieć, to aczkolwiek mam, nie chwaląc się, głowę, jak porcelanowy moździerz wytrzymałą i mocną — jednak chwilka pobytu w parku, przy świeżem tchnieniu orzeźwiającego wiaterku, nie zawadzi, co mówię nie zawadzi! pomoże! Wierzcie mi panowie, że nie uchybiając mojej aptece, przyznać muszę iż najlepszym, najcudowniejszym balsamem jest świeże powietrze.
Istotnie noc była prześliczna, niebo bez chmur, księżyc płynął w przestrzeni majestatycznie, powoli — i rozlewał łagodne światło swoje na ziemię uśpioną.
Trzej nasi znajomi weszli do parku i przez główną aleję, dostali się nad staw. Pomiędzy szumiącemi trzcinami i sitowiem, połyskiwała srebrna, oświetlona księżycowym blaskiem, nieruchoma powierzchnia wody. Można było dojrzeć rosnące na przeciwnym brzegu brzozy białe płaczące, których gałązki giętkie spadały aż do ziemi... dalej za brzozami, wznosił się szereg topól wysmukłych, które trzymały straż przy drodze. Z łąk dolatywał zapach skoszonego siana, a wielkie stogi wyglądały zdaleka jak domostwa.
— Siądźmy tutaj, — rzekł sędzia. — Żal mi będzie naszego parku, gdy ztąd wyjadę — nie wszędzie bowiem znajdzie się równie miłe ustronie.
— Masz pan słuszność, — odezwał się podpisarz, z drżeniem w głosie, ten park ma dla nas wszystkich urok... nieprawdaż panie Szwarc?
— Istotnie... co roku bywa tu obfitość kantaryd, co mówię obfitość! zatrzęsienie! — można na całą gubernię wezykatoryj dostarczyć... ale to pomijam. Jako miejsce spacerowe nasz park jest wyjątkowo piękny. Patrzcie-no panowie, oto tu nad stawem, idealne miejsce do postawienia altany z wodą sodową... co mówię z sodową! z wodami mineralnemi wszystkich gatunków! Marzyłem ja już o tem, ale nie mogłem się zdecydować. Może teraz jeszczebym to wykonał, ale po co? Jedną córkę zamąż wydałem — druga opuściła mnie... poszła w świat...
— Wierz mi kochany panie Szwarc, — rzekł sędzia, — że panna Kornelia zrobiła dobrze. Właśnie wczoraj otrzymałem list od córek; donoszą mi że wygląda lepiej, że odzyskała siły i że ma daleko lepszy humor niż w początku...
— Tak jest, tak; kubek w kubek to samo pisze o sobie Kornelcia — daj Boże, ale w mojej głowie to się nie mieści... bo proszę mi powiedzieć cóż to za los, jakie szczęście!?
— Szanowny panie Szwarc, — rzekł sędzia, — wszyscy rodzice pragną dla swych dzieci szczęścia, ale też prawie wszyscy fatalnie błądzą...
— Jakto? panie, dla czego mają błądzić?
— Dla tego, że chcą dzieciom dać to, co sami uważają za szczęście, nie zważając że dzieci mogą mieć zupełnie inne o szczęściu pojęcie...
— Pomimo najszczerszej chęci, nie mogę tego zrozumieć...
— Zaraz się wytłómaczę. Tem głównie szanowny panie grzeszymy, że nie bierzemy w rachubę czasu, który przecież ciągle ucieka. Kochamy nasze dzieci, ale pomimo że one dorosły już, stały się ludźmi, my traktujemy je wciąż jak dzieci. Chcemy prowadzić je ciągle na pasku, narzucać im naszą wolę, nasze pragnienia. Gwałtem chcemy im dać przez nas samych obmyślany program życia, zapominając o tem że te, dzieci jak my je nazywamy, a w rzeczywistości ci ludzie, mają swoje własne poglądy na życie, swoje własne dążenia i pragnienia. Ztąd-to wyradzają się nader szkodliwe w skutkach nieporozumienia rodzinne, przykrości, a czasem i nieszczęścia... Czy zrozumiałeś mnie teraz panie Szwarc? czy możesz mi dowieść że się mylę?
— To jest... ja powiadam, co mówię powiadam! twierdzę, że każdy ojciec radby, żeby jego dziecku było dobrze, co mówię dobrze! żeby mu było najlepiej... żeby znalazło szczęście...
— Tak; ja temu nie przeczę — idzie tylko o to, że szczęście każdy człowiek po swojemu pojmuje. I tak, przypuść pan naprzykład że masz syna...
— Boże drogi! żebym go miał!.. jakiż byłbym szczęśliwy, co mówię szczęśliwy! w siódmem niebie!
— Przypuśćmy więc że go pan masz. Powiedz że proszę cię, panie Szwarc, cobyś z nim zrobił?
— Ja! cobym z nim zrobił?! Ja! ja, panie sędzio, poświęciłbym dla niego wszystko!
— Chciej pan to określić bliżej, szczegółowo...
— Owszem... i szczegółowo i ogólnie powiadam żebym mu dał wszystko... to znaczy, wszystko co mam i mieć mogę... i cobym mógł dać!
— To jest?
— No to jest... to jest... powiedziałem przecież że wszystko.
— Mówmy jaśniej. Sądzę że przedewszystkiem dałbyś mu pan edukacyę... o ile możności najlepszą. Czy tak?
— Naturalnie, to się samo przez się rozumie: pilnowałbym żeby się dobrze uczył, dałbym wszelką pomoc...
— Dobrze. Przypuśćmy dalej, że chłopiec miał zdolności, uczył się dobrze, skończył szkoły, uniwersytet — jednem słowem, przypuśćmy, że się stało wszystko według pańskiego życzenia. Z dziecka, z młodzieńca wyrósł człowiek — cóż pan z nim robisz dalej?
— Trudno na to odpowiedzieć tak, na razie, co mówię trudno! niepodobieństwo! — ale skoro pan sędzia nalega... to przyznam się, wziąłbym dla niego jaką dzierżawkę, albo kupiłbym mu mająteczek... no, przytem ożeniłbym go z bogatą panną, i wogóle urządziłbym tak, żeby miał wszystko co do szczęścia potrzeba.
— Na moje wychodzi. Pan ożeniłbyś go, pan urządziłbyś go, wszystko pan... a on?
— No — przecież to jasne, on byłby urządzony i ożeniony!
— A jeżeliby on nie życzył sobie tego szczęścia, nie miał zamiłowania do gospodarstwa, nie czuł sympatyi do panny dla niego wybranej — i wogóle nie upodobał sobie tego rodzaju życia, jaki mu pan przeznaczasz?
— Nie upodobał?
— No tak; gdy miał inne aspiracye...
— Ciekawym jakie?!
— Przypuszczam, że chciałby zostać rzemieślnikiem, artystą, czemkolwiek zresztą, byle nie tem co pan chcesz... gdyby miał inne wyobrażenia o szczęściu...
— A to niechby szedł sobie na złamanie karku, co mówię na złamanie karku! na wszystkie cztery wiatry! Niechby sobie robił coby mu się podobało — ja nie mieszałbym się wcale do tego!
Podpisarz rozśmiał się.
— Jak to dobrze że nie masz pan syna, — rzekł.
— Dobrze?! nie panie, to wcale nie jest dobrze... co mówię niedobrze! to nieszczęście!
— Przyznaj pan jednak że mam słuszność, — rzekł sędzia, — zastanawiałem się długo nad tą kwestyą i przyszedłem do bardzo smutnych wniosków. Obecny przewrót dotyka ciężkiem brzemieniem tysiące rodzin i stawia je w rozpaczliwem położeniu. Ojcowie, wykolejeni z dotychczasowych zajęć, nieuzdolnieni do innych, wobec ciężkich czasów i trudności znalezienia pracy, któraby nie wymagała kwalifikacyj specyalnych, nie mają możności zarobienia na kawałek chleba; a dzieci, jeżeli kto ma dorastające — także nie są w stanie rodzicom dopomódz. Wychowywaliśmy je źle... niepraktycznie. Co do synów sądziliśmy że byle się który przepchnął przez szkoły, dostanie się zaraz do biura — a córki uczyliśmy brzdąkać na fortepianie, mówić po francuzku i... na tem koniec. A jednak, panie Szwarc, myśmy to robili dla ich szczęścia. Ten wyraz nie schodził z naszych ust... ciągle nam stał na myśli. Nieprawdaż, panie?
— To jest, widzi pan... jakby to się wyrazić... niby to racya i niby nie. Co do synów może tak... ale co do córek nie! Nie nauczyć panny grać na fortepianie... to, że się tak wyrażę, zamknąć jej karyerę... co mówię zamknąć! zamurować!
— Przesadzasz pan!
— Ale — ba! Kto dziś weźmie pannę nieumiejącą grać! co mówię kto weźmie!? kto spojrzy na nią!?
— Każdy rozsądny człowiek.
— Gdzie ich szukać?.. gdzie szukać! Czasy szkaradne, co mówię szkaradne! psie czasy! wymagania ogromne... Lada chłystek, co mówię chłystek! lada obieżyświat, świszczypałka, co mówię świszczypałka! obibok! chciałby żony pięknej jak obrazek, wykształconej i bogatej... Dawniej kandydatów na zięciów była moc, zatrzęsienie! — a dziś, wierz mi panie sędzio, że na lekarstwo nawet jakiego takiego kawalera nie znajdzie. Dziś polować trzeba na nich, polować z gończemi, co mówię z gończemi! z naganką! z obławą... Psie czasy, panie sędzio, psie czasy! jak honor kocham...
— To też trzeba tak córki chować, żeby mogły sobie same radzić na świecie; niekoniecznie oglądać się na to że zamąż wyjdą.
Aptekarz ręką machnął niechętnie.
— At, zachciałeś pan! Córka bez zięcia, to niby coś i niby nic — to jak, że się w ten sposób wyrażę, lekarstwo bez sygnaturki, co mówię bez sygnaturki! po prostu niewiadomo co to jest i do czego służy...
— Oryginalne masz pan poglądy — a przecież zdecydowałeś się żeby panna Kornelia poszła inną drogą, niż tą którą pierwotnie dla niej nakreśliłeś. Zdecydowałeś się pan, i mojem zdaniem, zrobiłeś bardzo, bardzo dobrze.
— Tak, tak, panie Szwarc, — wtrącił Komorowski, — przyjdzie czas że zmienisz zdanie, że cieszyć się będziesz z tego na co dziś narzekasz i podziękujesz sędziemu...
— Owszem podziękuję... co mówię podziękuję! wdzięczny jestem... ale zawsze wolałbym widzieć moją Kornelcię za mężem. Jakikolwiek mąż... zawszeć to mąż... jakikolwiek zięć... zawsze zięć... Kochany pan Komorowski nie ma córek, co mówię córek! dzieci nie ma, to też nie wyobraża sobie tego jak naprzykład ja...
Długo rozmawiali jeszcze na ten temat, a stare drzewa parkowe szumiały nad ich głowami.




XII.

Pani Szelążkowa zajęta była wykończaniem jakiejś sukni, pomocnica jej szyła na maszynie, gdy weszła Wojciechowa, z miną tajemniczą, i rzekła:
— Niech-no się paniusia krzynkę odzieje, bo je gość.
— Kto przyszedł?
— A dyć nie kto, jeno ten maluśki pan; powiedział żebym panią przeprosiła, za to że je uprzykrzony, choć Bogiem a prawdą, kiedy on się ta pani uprzykrza! Ale tak kazał powiedzieć, to ja i powiadam, choć wiem że nieprawda... i jeszcze mówił że przyszedł nie po próżności, jeno po jenteresie...
— Dobrze; poproście tego pana żeby zaczekał, powiedźcie że zaraz służyć mu będę. Gdzież on jest? na drugiej stronie?
— Siedzi sobie w ogródku z dzieciami... tak się robacki ucieszyli jak przyszedł... zara mu Marylka siadła na kolanach, a Zdziś mu okulary chce zdejmować... Cierpliwe panisko... jeno się śmieje z tych zbytków.
— Ależ idźcie, powtórzcie com powiedziała, bo pan Komorowski czeka.
— Kiej paniusia powiedziała tak śtucnie, ze juzem zabacyła na amen.
— Powiedźcie że zaraz służę.
— Nie zmiarkuję ja musi nigdy tych pańskich polityków, co jemu pani ma służyć? Ciekawość! jakie to usługowanie ma być?
Mrucząc sama do siebie, babina wybiegła do ogródka.
— Niech ta pan krzynkę poceka, — rzekła, — pani się zaraz pokwapi... jeno się ogarnie, bo wiadomo że przy robocie, to kużdy się tak odziewa żeby po letkości mu było...
— Dobrze, dobrze, poczekam... Poczekam tutaj, z dziećmi — jak pani będzie mogła mnie przyjąć, to dajcie mi znać, Wojciechowo.
— A jeno... nasa pani fioków nijakich nie nosi, zara będzie ubrana... nawet jednego pacierza nie zabawi.
Rzeczywiście, po upływie kilku minut, Komorowski poproszony został do małego, dość gustownie przybranego saloniku.
Młoda gospodyni domu oczekiwała na niego, i gdy wszedł, podała mu rękę z pełnym życzliwości uśmiechem, co tak onieśmieliło zakochanego biedaka, że przez chwilę stał zarumieniony i nie odezwał się wcale.
— Rzadki z pana gość, panie Komorowski, — rzekła, — tak rzadki że aż mam ochotę spytać co pana do mnie sprowadziło?. Siadajże-że pan, proszę, — dodała wskazując fotel stojący przy oknie. Sama usiadła na drugim.
— Pani dobrodziejko, — rzekł mały człowieczek nieśmiało... — powiedziała pani dopiero co że jestem rzadkim gościem — odtąd będę zapewne jeszcze rzadszym.
— Dlaczego?
— Wyjeżdżam, łaskawa pani, wyprowadzam się ztąd i przyszedłem panią pożegnać, panią i te dziateczki, którym tak wiele przyjemnych chwil zawdzięczam.
— Rozpieścił je pan zupełnie... tak że tylko o panu mówią i myślą... matka zeszła na drugi plan. Ale dokąd pan wyjeżdża? Słyszałam że wskutek różnych zmian utracił pan posadę... żałowałam i żałuję pana bardzo... bardzo żałuję.
— Dziękuję pani za współczucie... ale do narzekań nie mam powodu. Poczciwy nasz sędzia chciał żebym z nim jechał do Warszawy i przez swoje stosunki miejsce mi wyrobić obiecywał.
— I nie przyjąłeś pan?
— Nie — proszę pani.
— Nie śmiem pytać: dlaczego?
— Mnie tu dobrze... nie chcę opuszczać tych stron.
— Czy masz pan w okolicy krewnych, przyjaciół?
— Krewnych niemam zupełnie. Cała nasza rodzina wymarła... prócz mnie nikt a nikt nie został — ale przyzwyczaiłem się do okolicy, do ludzi... coś mi szepcze żebym nie oddalał się ztąd.
— Szczególna rzecz, wszyscy tu pana mają za odludka... a jednak...
— Proszę pani, co łatwiejszego, jak na takim partykularzu mieć opinię oryginała? trzeba tylko nie zastosować się w czemkolwiek do ogólnego szablonu i już okrzyczą cię za dziwaka.
— To prawda, — rzekła w zamyśleniu, po chwili zaś dodała:
— Więc pan nie oddalasz się z tych stron?
— Nie mogę... Będę niedaleko, otrzymałem posadę kasyera w administracyi dóbr...
— Których?
— Hrabiego... w Płużycach mam być, proszę pani.
Szelążkowa ciężko westchnęła.
— Tam przeznaczono mnie... ale mam nadzieję że z czasem przeniesiony będę do głównego folwarku. Jutro rano odjeżdżam, w celu objęcia nowych obowiązków, dziś więc przyszedłem panią pożegnać — i prosić zarazem o pozwolenie, abym, kiedy niekiedy chociaż... mógł odwiedzić Zdzisia i Marylkę.
— Ależ szanowny panie, na cóż to pozwolenie potrzebne? wszakże...
— Tak, proszę pani, ale nie śmiem się narzucać. Mnie na świecie nigdy dobrze nie było... nikt nie przyjął moich szczerych uczuć... a Bóg mi świadkiem, że gorąco pragnąłem zasłużyć sobie na życzliwość ludzką, na przyjaźń. Bez tego trudno istnieć na świecie, niema celu... niema zachęty do życia... Ale może ja panią nudzę temi żalami?
— Ach nie! ja ubolewam nad panem.
— Kiedy byłem dzieckiem, pomimo starań z mej strony, nie miałem przyjaźni kolegów... później było to samo, a jeszcze później, przepraszam że to przypominam... odrzucono najszczersze moje uczucie.
— Nie mówmy o tem, panie.
— Już nie będziemy mówili, gdyż powiedziałem co miałem powiedzieć. Było mi na świecie tak pusto i tak smutno, jak gdybym się na puszczy znajdował, niemiałem absolutnie nikogo... zazdrościłem najbiedniejszemu wyrobnikowi, bo ten miał rodzinę, żonę, siostrę, brata, czy dzieci — a ja nikogo, nikogo!...
— Przyznaj pan jednak żeś sam temu winien.
— Ja?
— Tak. Wiem dobrze że mogłeś pan mieć własny dom, własną rodzinę; słyszałam o jednej osobie, która gotową była podzielić z panem złe i dobre losy...
— I cóż z tego? Być może że dla kawałka chleba znalazłaby się taka, ale ja niemiałem wcale chęci żenienia się. Baz tylko człowiek żyje, raz umiera i raz... kocha tak według mego zdania przynajmniej. Powtarzam pani że niemiałem zamiaru zakładać własnego domowego ogniska i byłbym przeszedł przez życie samotnie, bez celu, bez nadziei pogodnego jutra i szczęścia... gdyby nie to że los po stawił na mojej drodze dwie drobne, słabe istotki, do których przywiązałem się całą duszą. One odpłacają mi wzajemnością — ich niewinne duszyczki przeczuwają niejako żem dla nich życzliwy, że je kocham. Wszak pani nie bronisz mi kochać twych sierotek?! nie odbierzesz mi tego jedynego promyka szczęścia, jaki mi w smutnem, ciężkiem życiu zabłysnął...
— Panie Komorowski!
— Nie, nie! pani mi pozwolisz kochać je... one nie patrzą na moje upośledzenie fizyczne, nie szydzą z mej powierzchowności...
Wzruszony umilkł, nie dokończywszy tego co chciał powiedzieć... młoda wdowa miała oczy łez pełne.
— Panie, — rzekła poważnie, — to co usłyszałam, daje mi bardzo dużo do myślenia — i doprawdy sama niewiem jak mam odpowiedzieć na to... Pokochałeś te biedne sierotki — ja wiem o tem oddawna; nademną w nieszczęściu czuwała jakaś niewidzialna ręka... przychodziła mi z pomocą w najkrytyczniejszych chwilach, ratowała mnie z upadku. Ja domyśleć się nie mogłam zkąd to jest? kto myśli nieustannie o losie znękanej, nieszczęśliwej kobiety? ale dziś wiem już... jestem pewna...
Mały człowieczek obruszył się.
— Ja?! nie, nie, niech mi pani wierzy... jabym nie śmiał nawet... to sędzia proszę pani... właściwie to sędzia...
— Nie zapieraj się pan. Mówmy otwarcie. Że przychodziłeś mi z pomocą to nie ulega wątpliwości. Gdybyś pan narzucał się z nią, gdybyś ofiarował ją wprost, byłabym nie przyjęła, ale pan umiałeś robić to tak delikatnie, tak się trzymałeś zdaleka, że ani mogłam domyśleć się nawet zkąd mi pomoc przychodzi. Dziś przychodzisz pan prosić abym ci pozwoliła kochać moje dzieci...
— Tak... z tą prośbą przychodzę i zarazem z nadzieją że nie odrzucisz jej pani. Nie sądzę, abyś jako matka, miała odrzucać przychylność moją dla nich.
— Doprawdy, panie, nie wiem czem mogły zasłużyć?
— Proszę pani... ja na tem więcej mogę zyskać niż one... ja egoista jestem, pragnę celu życia dla siebie samego, a one ten cel mi dadzą. Zdaleka czuwać będę nad niemi, będę pracował, co zarobię, co zbiorę, to im kiedyś zostawię, a dla siebie pragnę zachować tę rozkosz aby od czasu do czasu wolno mi było przyjechać tu i zobaczyć Zdzisia i Marylkę. Nie nadużyję pozwolenia... nie będę natrętnym.
— Co też pan mówi! panie Komorowski... obrażę się doprawdy.
— O nie! nie! nie miałem zamiaru obrazić, pragnąłem tylko uprzedzić że wizyty moje nie będą częste. Ja wiem że pani zajęta, nie ma czasu na przyjmowanie gości.
— To prawda, ale są goście i goście...
— Jeszcze jedno słowo. Za kilka lat Zdziś będzie musiał iść do szkół... czy myślała pani kiedy o tem?
— Nie, proszę pana, nie myślałam... nie chciałam myśleć że kiedyś będę musiała się z nim rozstać.
— A jednak musi to nastąpić... Ja wiem że pani przyszłoby to z trudnością.
— Prawdopodobnie zwinęłabym pracownię i przeniosła się do większego miasta, gdzie są szkoły.
— Tak — i musiałaby pani zaczynać znowuż od początku... walczyć z konkurencyą, wyrabiać sobie nową klientelę... jednem słowem z trudnością i z wątpliwym rezultatem zdobywać sobie kawałek chleba... gdy tymczasem tu na miejscu, praca się opłaca, powodzenie jest.
— To prawda, ale rozłączać się z ukochanem dzieckiem, oddawać je za oczy, w obce ręce — to okropność. Dreszcz mnie przejmuje na samą myśl, że się coś podobnego stać może.
— Otóż mógłbym do pewnego stopnia uspokoić obawy pani pod tym względem!?
— Jakim sposobem!?
— Znam w Warszawie bardzo zacną rodzinę, przy której możnaby Zdzisia umieścić i być zupełnie spokojnym o niego. Bardzo dobrzy ludzie — on był nauczycielem szkół, zamiłowany w swoim zawodzie....
— Ach panie, pocóż teraz o tem myśleć? To jeszcze niepilne.
— Ma pani słuszność, ale ja myślę ciągle o przyszłości tych dziatek. Nie wyobrazi pani sobie jaka to dla mnie rozkosz pomyśleć że kiedyś Zdziś będzie człowiekiem wykształconym, zajmującym dobre stanowisko, pięknym i kochanym... a Marylka wyrośnie na śliczną, dorodną pannę. Żeby mi Bóg pozwolił doczekać tej chwili!..
Młoda wdowa wzruszona tem przywiązaniem do dzieci, pozwoliła małemu człowieczkowi mówić i słuchała go z rozrzewnieniem. Rozmowa trwała długo, wkońcu nawet gdy wdowa przekonała się że Komorowski ze swojem dla niej samej uczuciem nie narzuca się, że tej drażliwej kwestyi nie wszczyna — ożywiła się i rozmawiała z nim otwarcie i serdecznie, jak z dawnym, najlepszym przyjacielem.
Rozmawiając, nie zauważyli, że drzwi od sąsiedniego pokoju uchyliły się cokolwiek, i że za niemi stanęła Wojciechowa. Babina, szczerze do swej pani przywiązana, nie mogła się oprzeć ciekawości... pragnęła gorąco usłyszeć pomyślną, upragnioną nowinę. Ona chciałaby już widzieć swoją panią zabezpieczoną, otoczoną opieką męża. A po co lepszego szukać, jak ten „maluśki pan“, taki dobry, poczciwy, stateczny...
— Krzywy krzynkę, — szepnęła do siebie babina, — ale co to szkodzi... taka już jego uroda, tak go Pan Bóg stworzył... zresztą nie na to jest mąż żeby jak wiecha, albo słup stał koło chałupy... lecz żeby głowę miał, sposób do życia żonie i dzieciom zapewnił.
Niecierpliwiła się bardzo że rozmowa na temat małżeństwa nie schodzi... gniewało ją to, miała szczerą ochotę wpaść do pokoju i dać nieśmiałemu konkurentowi porządną sójkę w bok, żeby mu się język rozwiązał... ale nie śmiała tego uczynić.
Komorowski tymczasem był w siódmem niebie! młoda wdowa mówiła z nim serdecznie, ofiarowała mu swoją przyjaźń, prosiła żeby ją odwiedzał niekiedy.
Rozpromieniony, szczęśliwy, ucałował przy pożegnaniu jej rękę, upieścił dzieci — a Wojciechowej, która go na ganek wyprowadzała ze świecą, srebrną dwuzłotówkę w rękę wsunął.
Gdy odszedł, baba stanęła na progu, podparła ręką brodę i z gestem politowania, rzekła:
— Oj durny, durny chłopie... niedorajdo! Oj niezguło ty jeden!.. siedziałeś, siedziałeś tyla czasu i nic!.. Bojał się musi, — rzekła znów po chwili milczenia, — bojał się musi... Cegoj? toć kobiecina jak kurczątko, czapką by ją nakrył, żeby jedno słowo przemówił... Ale jensy będzie taki nieśmiały i bojący się do kobiety, że nim słowo przemówi to dygoce... Tak i ten panisko... czy on żąda żeby pani sama do niego przemówiła? no... takiej prachtyki to jeszcze nie było na świecie...
— Wojciechowa! Wojciechowa! — zawołała pani z pokoju.
— Zara, zara, duchem lecę...
— Cóż tak długo stoicie na ganku?
— Ot, wyglądałam krzynkę za tym maluśkim panem... szkodowałam sobie że odjechał... dobre, kochane panisko.
— Pewnie że dobry.
— Dyć ja zawdy jedno powiadam... że pani se wdowa sprawiedliwa, a on kawalir też nielada jaki, stateczny... odpowiedzialny dla pani, jak się patrzy.
— Dajcież mi pokój, proszę was.
— Musi pani patrzy na to że on je trochę krzywy... to bajki paniusiu, bajki! — drugi będzie prosty jak sosna, a dla tego sielma, coby chciał wszystko jeno po letkości, przez pomiarkowania, przez głowy...
— Ach, moja Wojciechowa... jużeście się rozgadali.
— A choćbym się i rozgadała to co? toć zawdy nie psie scekanie i nie kokosze gdakanie, jeno ludzka mowa sprawiedliwa, Tać sobie gęby, na to mówiący, nie zaszyję... a skoro gadam to też nie na wiater, jeno ze scyrości serca... Pani się gniewa może, pani powie że baba gębę rozpuściła, że jeno miele językiem jak pytel... ale ta baba po dobrości miele, bo jej pani żal, bo ona by za panią w ogień poszła. Boże miłosierny! toć Ty widzisz w duszy człowieczej jak w śklonce, bądźże mi świadkiem — jako sprawiedliwie tę moją panią kocham i zycząca jej jestem.
To mówiąc zaczęła całować ręce młodej wdowy.
— Ja wam wierzę, moja Wojciechowa, wierzę, wiem że jesteście dobra, poczciwa kobiecina, ale są rzeczy których wy nie rozumiecie.
— A juści, — odrzekła babina, — pewnie że nie wszystko rozumiem i pisanego nie znam — i światu dużo nie widziałam... to prawda, sprawiedliwa prawda... ale w inszej rzeczy pomiarkowanie swoje mam i wiem... że już lepszego człowieka, jak ten maluśki pan, paniusia sobie nie zdybie. Odpowiedzialny, stateczny, proszek będzie przed paniusią zdmuchiwał. Całkiem grzecny człowiek, nie taki jak te drugie, co to ani Boga, ani ludzi nie znają, co jeno zęby szczerzą do kobietów — a za flaszką toby jeden z drugim do samego piekła poleciał!...
— Moja Wojciechowa, zkąd wam się wzięło dzisiaj prawić mi takie kazania?
— A juści zkąd?! Wiadomo że niezkąd jeno z dobrości, z życzenia. We mnie dla pani przychylność to jak nieprzymierzając mleko w garnku... grzeje się i grzeje, ale jak się zagotuje, zakipi, to ucieka z garka że nijak nie przytrzymać. Już ja dzisiejszego dnia skipiałam całkiem, jakby się we mnie, na to mówiący, ogień buzował, i choć pani je pani, a ja prosta baba, to zawdy moja prawda że kobiecie przez chłopa nijako na świecie, a osobliwie z dzieciami. Takie je prawo zawdy i tak musi być... skoro tak je. Niech mnie pani beśta jak burą sukę, niech mnie pani wypędzi, a ja zawdy swoje gadać będę i będę, tak mi Panie Boże we zdrowem skonaniu dopomóż!
— Czy wyście się czasem nie upili trochę, moi kochani?
— A juści upiłam się! chyba tem płakaniem com wypłakała nad panią i nad nasemi sierotkami biednemi, chyba to gorzkością co we mnie jak robak nurtuje, skoro pomyślę nad pani dolą marną... Pani się zdaje że pani je zielazna, że pani tak wciąż będzie w onej maszynie kręciła, jak nieprzymierzając kuń we młocarni. Niby ja to nie słyszę, jak pani po nocach dycha... a potrzeba to pani? Toć człowieczysko patrzy w panią jak we święty obrazek, toćby nieba przychylił, szybki z okna, kafla z pieca by nie żałował, a pani jeno się zasupi i nic...
— Dziwna z was kobieta, moja Wojciechowo, przecież on nic nie mówi, czy chcecie żebym mu się sama oświadczyła?
— A jakże on ma co gadać, kiej pani nie dopuści... jakże on chudziacek ma się odezwać, kiej pani mu odrazu gębę zamuruje...
Szelążkowa rozśmiała się.
— Jakżeż ja mu usta zamurowywam? — spytała.
— A może nie!? Niby to ja ślepa? niby się na tem nie rozumiem? On chudziaczek, już, już chce przemówić — a paniusia jak spojrzy na niego, to niby północkowy wiater na przymrozku... aż biedny zwiesi jeno głowę, niby jagoda po świętym Marcinie — i tylo. Ja to rozumiem, bo ja, choć dziś, na to mówiący baba, dla tego też byłam młoda i umiałam patrzyć niezgorzej — co się na gębę nie rzekło, to się oczami wymrugało. Znam ja się na takiej śtuce, bom nie dzisiejsza i nie wczorajsza, jeno letnia kobieta... Ot, co to gadać... nie rozumiem ja pańskich polityków i obchodów — u nas po chłopsku to poprostu, we czwartek przyjdzie z flaszką w zaloty, a w sobotę niesie na zapowiedzie, przez zadnej termedyi. Tak czy siak, ale prędko. No, moja paniusiu, moja kochana paniusiu, niech ze se pani pomiarkuje, bo mi szkoda żeby pani tak schła, marnowała swoje życie, swoje młode latka...
— No, już dobrze, dobrze, pomyślę o tem — ale teraz idźcie spać, zostawcie mnie samą, chcę trochę odpocząć, chcę się pomodlić.
— Oj to, to moja paniusiu kochająca! do Matki Najświętszej, do Przemienienia Pańskiego paciorek zmówić. Bóg miłosierny je nad kuzdą sierotą, nad kuzdym robackiem. Niech się paniusia pomodli, Pana Boga poprosi — a i ja też pójdę, pacierz zmówię, siedem środów będę suszyła jak mnie pani posłucha, krzyżem będę leżała.
— No idźcie, idźcie już, dobrej nocy wam życzę.
— Niech paniusia ostanie z Bogiem, — rzekła babina wychodząc, a w sieni dodała pocichu: — Ciekawość! ciekawość prawdziwie! Że jensa za żywym usycha to nie dziwota może, ale po umerlaku tyle czasu lamentować i bez to dobrego człowieka odpychać... to grzech, oj grzech, grzech ciężki....




Zakończenie.

Nibyto ta sama mieścina, a jednak nie ta sama, inna już. Nie zmieniła się jej powierzchowność zaniedbana i brudna, nie zmieniły domy, błotniste uliczki i kałuże; ale można ją przejść wzdłuż i wszerz i nikogo z dawnych znajomych nie spotkać.
Inne czasy, inni ludzie, a choć to przeszłość niedawna, jednak tak się już dawną, tak odległą wydaje...
Też same dwa kościoły wieżycami w niebo strzelają, ten sam park zieleni się, też same drzewa w nim szumią... a jednak dla nas, cośmy przed laty tu byli — jakoś wszystko jest obce, nieznane.
Pod rozłożystemi konarami drzew parkowych nie słychać już sporów starego doktora z majorem, ani rewizor tabaczny nie dyskutuje już więcej... Spoczęli wszyscy trzej na ustronnym cmentarzu, pod brzozami... zasnęli snem wiecznym. Na ich mogiłach bujna trawa porasta... drobne ptaszki nad niemi śpiewają, białe brzozy gałązkami szumią...
Doktorowa po śmierci męża sprzedała swój domeczek z ogródkiem i z gospodarstwem całem; na bruk warszawski się z dziećmi wyniosła — wyniósł się i regent i pisarz ze swoją rodziną; burmistrza przeniesiono na sekwestratora do odległego powiatu, w klasztorze i na plebanii także zmiany zaszły... słowem wszyscy rozproszyli się po świecie, jak liście, gdy je ostry wiatr jesienny zdmuchnie z gałęzi i rozwieje...
Jeden tylko aptekarz pozostał — ale i tego nie poznać. Zestarzał się jakoś, stetryczał, zdziczał, znajomości nowych unika, prawie samotnie żyje. Ruchliwa jego natura nie pozwala mu jednak pozostawać w bezczynności, a apteka nie zabiera mu wszystkich chwil. Wpadł więc w manię wynalazków — stwarza specyfiki... kombinuje, gotuje, smarzy, miesza — i podobno jest na drodze do wynalezienia niezawodnego środka na porost włosów.
Spodziewa się miliony na tem zarobić, a na każdą łysinę patrzy z taką pożądliwością, jak chłop na gruntu kawałek. On te wszystkie łysiny pozasiewa, pokryje bujnym włosem żądanego koloru!...
Jedynym jego powiernikiem, jedynem ogniwem łączącem go z miasteczkiem jest Szulim, Szulim Angielski, wielki felczer z Londynu.
Trochę z interesu, a trochę z przyzwyczajenia, przychodzi co wieczór do apteki, na kieliszek wódki, który go nigdy nie omija... na gawędkę.
I teraz stoi on na ganku obok Szwarca, który co wieczór letnią porą lubi przesiadywać przed domem i dumać, albo gawędzić. Rozmowa najczęściej ubiegłych czasów dotyka, gdyż obecne... co warte czasy obecne?
— Aj, aj! wielmożny panie, — mówi Szulim, — taki szwiat jak dziś szwiat, niech moje wrogi mają... jednemu mieszczanowi konie ukradli, jednego żydka co sobie spokojnie drogą szedł, na środku gościńca obdarli. Dobrze że choć z duszą uciekł do miasta. Ładne życie, dalibóg, ładne życie jest!
— Nie bój się Szulimku, co mówię nie bój! ciesz się... będzie wszystko inaczej niezadługo.
— Kiedy będzie? powiedz pan kiedy to będzie?
— Jak ja mój niezawodny eliksir wykończę... Wtenczas zrobię miliony, co mówię miliony! miliardy zrobię!
— A potem?
— A potem sacum pacum... i wyjeżdżamy do Ameryki!
— Lepiej do London, panie aptykarzu, na moje sumienie lepiej... tam jest życie! ja jeszcze mam do tej pory pełną gębę angielskiego smaku!...
— Eh! głupi jesteś ze swoim Londynem! Ciągle tylko Londyn i Londyn!
— Ny — proszę wielmożnego pana aptykarza, może to być że ja jestem głupi — nie będę się sprzeczał... ale London! ha! ha! to mądre miasteczko... mnie sze zdaje co tam już dawno wymyślili lekarstwo do rośnięcia włosów...
— Nieprawda!
— Dlaczego nie? a gdzie wymyślili brzytwy? — w London; gdzie wymyślili angielską kitajkę? — też w London; — dlaczego lekarstwa na włosy nie mogli wymyślić?
— Dla tego że ja wymyślę!
— Niech pan wymyśli zdrów — życzę panu — z takiego interesu można zrobić wielkie pieniądze.
— Pieniądze tak! co mówię pieniądze! majątek, miliardy!... ale słuchaj-no Szulim, zdaje mi się że słyszę trąbkę pocztową.
Szulim nasłuchiwać zaczął.
— Mnie sze też zdaje trochę.
— Ktoby to mógł jechać?
— Kto?! albo ja wiem... czy to mało teraz jeździ pocztą różne komisyów, delegacyów, akcyzów... ciągle uni jeżdżą.
— Prawda — zresztą co nas to obchodzi że ktoś jedzie pocztą.
— Niech un sobie jedzie; mnie z tego nic... panu z tego nic.
— Ale, czekaj-no... czekaj... — zawołał Szwarc, gdy bryczka zbliżała się już do apteki, — kobiety i ktoś znajomy, co mówię znajomy! to sędzia!
— Tak jest... aj waj! naprawdę to sędzia, nasz dawny sędzia z córkami!.
Szwarc wybiegł na ulicę. Bryczka zatrzymała się przed apteką.
— Drogi, kochany, co mówię kochany! jedyny nasz sędzia, co mówię! panna Zofia, panna Aniela...
— Jak się masz panie Szwarc, — rzekł sędzia schodząc z bryczki, — przejeżdżamy tędy i wstąpiliśmy pana odwiedzić.
— Tacy goście, co mówię tacy! najdrożsi goście, a proszę, proszę, cały dom, co mówię dom! cała apteka na wasze usługi...
— Za to drugie bardzo dziękujemy, — rzekła śmiejąc się Anielcia.
— Istotnie, głupstwo powiedziałem, co mówię głupstwo! nonsens... ale proszę, przedewszystkiem proszę... będę gospodarzem i gospodynią.
— A gdzież pani Szwarc?
— Pani Szwarc, co mówię pani Szwarc! moja żona biedna, ciągle jest cierpiąca i pojechała obecnie do wód, zostałem sam, sam jeden, jedynaczek, jak honor kocham!
Szulim zbliżył się do sędziego.
— Bogu dziękować, pan sędzia dobrodziej zdrów, mocny.
— Dziękuję ci za pamięć Szulimie, trzymam się jako tako, a u was co słychać?
— Paskudnie słychać... całkiem paskudnie, panie sędzio. Fiszlowa umarła, interesów nie ma, brzydki czas, całkiem brzydki czas.
— Masz racyę Szulimku, ślicznie mówisz, masz racyę, ale pozwólże panu sędziemu odpocząć trochę po drodze.
— Ny, ny... czy ja przeszkadzam? Ja już nie jestem, mnie już nie ma... Do widzenia państwa.
Z temi słowy, Szulim kłaniając się nizko, poszedł do domu.
Gdy sędzia z córkami rozgościł się w saloniku, aptekarz odezwał się:
— Trochę to może niedyskretnie, co mówię niedyskretnie! niedelikatnie może, ale poważam się zapytać dokąd pan sędzia jedzie? — nie przypuszczam albowiem, co mówię nie przypuszczam! nie śmiem przypuszczać, żeby pan tak daleką drogę podejmował...
— Dlaczegóżby nie? — przyznaję jednak że nie przyjechaliśmy do szanownego pana umyślnie, jesteśmy tylko przejazdem. Poczciwy Komorowski zaprasza nas już od dwóch lat tak serdecznie, że nie mogliśmy mu odmówić. Robimy mu nawet niespodziankę, gdyż nie wiedziałem że zaraz otrzymam urlop i że będę mógł wyjechać, i nawet nie zawiadomiłem go o naszym przyjeździe.
— Komorowski! — zawołał aptekarz, — phi, phi! szczęśliwy człowiek, opływa jak pączek w maśle, co mówię pączek! jak pieróg w śmietanie!.. Ożenił się.
— No — to wiemy, zapraszał nas na wesele, ale nie mogliśmy oddalić się na żaden sposób.
— Ho! ho! panie sędzio dobrodzieju, nie poznasz go teraz, tak się jakoś wyprostował, odmłodniał, co mówię odmłodniał! odrodził się! zupełnie inny człowiek, jak nie ten.
— No, no, — rzekł sędzia, cóżby się miał tak zmienić?!
— Jak honor kocham, inny człowiek... wesoły, uśmiechnięty, szczęśliwy! co mówię szczęśliwy! w siódmem niebie!
— A ona? — zapytała Zosia.
— Ona, to jest pani Komorowska, primo voto Szelążkowa?
— Tak.
— Zobaczy ją pani przecież... wygląda jak róża, co mówię jak róża! jak najpyszniejsza centofolia! Kolory jak koszenilla, jak czysty karmin; cera niby panieńska skórka, jak honor kocham! Utyła nawet cokolwiek. Niewiele, ale tak sobie, w samą miarę. Śliczna kobieta, co mówię śliczna! zachwycająca!
— Szczególna rzecz, — rzekł sędzia, — że taki nieśmiały człowiek jak Komorowski, zdobył się jednak na odwagę i ożenił się.
— A widzisz pan — zdobył się. Nic dziwnego, ja sam żebym nie był żonatym... to, kto wie? wdówka śliczna, jak obrazek, co mówię jak obrazek! jak landszaft...
— Czy tu był ślub? — zapytała Anielcia.
— Tu, tu, u fary. Ludzie śmieli się z pana młodego że malutki i krzywy; ale ja myślę że on śmiał się najlepiej, co mówię najlepiej! przewybornie! Ludziom śmiech pozostał, a jemu szczęście....
— Dobrze im się wiedzie? — spytał sędzia.
— Ślicznie! jak słyszę, ma zamiar obowiązek swój u hrabiego porzucić — i szuka sobie dzierżawki. Ma też kapitalik, nie trudno mu będzie... a przez te kilka lat obznajmił się dobrze z gospodarstwem, nie przyjdzie więc jako nowicyusz — przytem co tu gadać, szczęście ma, co mówię szczęście! wszystko mu samo idzie do ręki.
— Przeciwnie. W sądownictwie omijały go awanse, chociaż zasługiwał na nie.
— Co tam awanse... taka wdówka sto razy lepsza, niż awans... co mówię sto! tysiąc razy lepsza!
— Tak się pan tą wdówką zachwyca, — rzekła z uśmiechem Anielcia, — że obawiam się czy pan nie zazdrości?
— Phi! i cóżby mi z tego przyszło? Nie zazdroszczę, ale zawsze powiadam, że jednemu szydła golą, drugiemu brzytwy nie chcą; co mówię brzytwy! nic mu się nie wiedzie...
— Bądź co bądź, zdaje mi się że pan zazdrości Komorowskiemu.
— Boże miłosierny! ja mam zazdrościć, ja?! historya doprawdy... co mówię historya! bajeczna legenda raczej... ale co tam! Kontent jestem, bardzo kontent że państwa widzę, moich kochanych państwa, którym mam tyle do zawdzięczenia. Jakże tam w Warszawie? dobrze — prawda? Kochany pan sędzia wygląda doskonale... zdróweczko widocznie służy, co mówię służy! kwitnie! Jak honor kocham, warszawskie powietrze nie jest tak złe, jak mówią, co mówię jak mówią! jak trąbią, jak krzyczą na wszystkie strony! Pan sędzia zawsze w banku?
— Tak... przyzwyczaiłem się już do nowej dla mnie czynności, do cyfr. Tak, tak, panie Szwarc, rozproszyliśmy się... z dawnych znajomych, o ile mi wiadomo, nikt tu już nie pozostał...
— Ja tylko, ja sam jak kołek w płocie, co mówię w płocie! w aptece... Major poszedł na tamten świat, doktór Zabłocki za nim... a reszta! gdzie szukać? jeden tam, drugi owdzie. Nie ma, nie ma nikogo, panie sędzio; tylko niekiedy, jak Komorowski do miasteczka przyjedzie, to sobie człowiek dawne czasy przypomni, dawnych dobrych przyjaciół i znajomych. Jak honor kocham, panie sędzio, że wtenczas tak się jakoś dziwnie robi na sercu, co mówię dziwnie! głupio, głupio... tak dalece że aż się łzy w oczach kręcą, jak od gorczycowego olejku... Ale, drodzy państwo z podróży, głodni, a ja się zagadałem... W tej chwili każę co podać... a sam pobiegnę po likier, po mój doskonały, cudowny likier!
— Zawsze pan takie smakołyki wyrabia? — zapytała Anielcia.
— Zostało trochę z dawnych czasów, bo teraz nie zajmuję się takiemi rzeczami. Dla kogo? śliczna panno Anielo, dla kogo? Córek już w domu nie mam...
— Alboż to likier dla córek potrzebny? — zapytała Anielcia.
— Moja panno Anielo dobrodziejko — co dla córek jest niepotrzebne!? Likier, czy nie likier, wszystko się przyda. Wiem o tem z praktyki, jak honor kocham wiem, co mówię z praktyki! z doświadczenia własnego — ale mniejsza o to, biegnę, spieszę...
Po chwili Szwarc powrócił, niosąc swoją sławną butelkę, na której dochowała się przerażająca etykieta, z trupią główką i dwoma, złożonemi na krzyż piszczelami.
Wkrótce też podano herbatę i przekąski, a uprzejmy aptekarz serdecznie zapraszał swoich gości.
— Pojedziecie państwo jutro, — rzekł, — co mówię jutro! pojutrze, za trzy dni, za tydzień! niech się z wami nacieszę, niech sobie dawne czasy przypomnę...
— Mógłby pan w naszej obecności nie mówić o dawnych czasach, — rzekła Zosia, — mamy jeszcze albowiem pretensyę do młodości.
— Boże drogi! któż zaprzecza? Zapewne, że to zaledwie kilka lat, sześć, czy siedm, a jednak zdaje się już tak dawno... dawno. Niech się pani nie dziwi, tyle zmian! tyle przewrotów... Jak mnie, który tu pozostałem sam jeden, to każdy dzień wydaje się rokiem, co mówię rokiem! wiecznością! Smutno panno Zofio... bardzo smutno, wy młodzi macie przynajmniej przyszłość przed sobą — my już tylko wspomnienie... nic więcej.
— Tak pan smutnie mówi, — rzekła Anielcia, — lepiej powiedz nam pan co o dawnych znajomych... Gdzie się obraca ów młody doktorek, który nam loteryę fantową i rozmaite zabawy urządzał?
— Ten doktorek, co mówię! ten, jakby się delikatnie wyrazić... figlarz?!
— Tak; on był bardzo wesołego usposobienia.
— Jest, jest, nie zginął. Mieszka gdzieś pod Radomiem, ożenił się, ale niefortunnie, co mówię niefortunnie! głupio się ożenił; z wdową, nawet zamożną dosyć, ale jejmość mądra, powiada: co twoje to moje a co moje to także moje! Wzięła go w kluby, energicznie, co mówię energicznie! w żelazne łapy go wzięła! Właśnie niedawno Szulim mi opowiadał, a on od tamtejszych żydów wie, że pan doktór tak skacze jak pani doktorowa zagra. On by chętnie wrócił tutaj, i chętnie by się pozbył swojej energicznej magnifiki, ale już klamka zapadła! co mówię zapadła... już mu nawet piżmo nie pomoże.
— Dobrze mu tak, — rzekła Zosia.
— A ma się rozumieć że dobrze, co mówię dobrze! doskonale! niech całe życie popamięta!..
— Ale panna Kornelia, o ile wiemy, dawno już o nim zapomniała.
— Spodziewam się; gdy tu była przed rokiem, właśnie przed założeniem swej pracowni, nie mówiła o nim ani razu, co mówię ani razu! ani pół razu nawet! Przyjechała, chciałem się nią nacieszyć, ale gdzież tam! zaledwie tydzień była w domu. O! ja mam państwu dużo do zawdzięczenia! co mówię dużo... bardzo wiele. Nie poznałem Kornelci... jakie zdrowie, jaka energia! Pojechałem z nią do gubernialnego miasta, nająłem mieszkanie i urządziliśmy elegancki magazyn obuwia damskiego.
— Nie wątpię, że idzie doskonale? — odezwała się Zosia.
— Co to idzie?! droga panno Zofio, co to idzie!? leci, pędzi!.. Najpierwsze damy w mieście protegują moją Kornelcię, bo też trzeba wiedzieć jak ona elegancko robi. To nie są buciki, jak honor kocham... ale cacka! Bogu dzięki, dziewczyna ma kawałek chleba do śmierci; nie potrzebuje oglądać się na jakichś tam, panie dobrodzieju, fidrygansów! Sama sobie jest pani, ma niezależność, co mówię niezależność! zupełną swobodę ma... i może przebierać, dalibóg może...
— Widzisz pan, — rzekł sędzia, — że zmieniłeś zdanie... przypomnij sobie, przed kilkoma laty... w parku.
— Czy tu, czy w parku, czy na środku rynku nawet, zawsze mówiłem, mówię i mówić będę, że powinniśmy wychowywać dziewczęta praktycznie, uczyć je samodzielności, wyrabiać w nich energię. Takie przekonanie miałem od dawna, co mówię od dawna! od młodości! od dzieciństwa prawie... Trzymając się ściśle tak pięknych zasad, co mówię ściśle! niewzruszenie! pokierowałem losem mojej ukochanej Kornelci i zdaje mi się że pokierowałem dobrze. Cieszy mnie to mocno że i pan sędzia dobrodziej wszedł w moje ślady... bardzo mnie cieszy, co mówię cieszy! w siódmem niebie jestem!
Sędzia uśmiechnął się.
— Tak, tak, — rzekł, — przyszliśmy do jednakich przekonań i do rezultatów dobrych. Kochany panie Szwarc, mam nadzieję że za dwa miesiące przyjedziesz do nas, do Warszawy... bo i państwo Komorowscy także będą... przyjedziesz pan?
— To jest niby...
— Na wesele Zosi. Wychodzi za mąż, za urzędnika z kolei.
— Winszuję! winszuję i naturalnie przyjadę... dla czego nie? będę niezawodnie; bo zawsze powiadam, co mówię powiadam! twierdzę! dowodzę! że koroną wszelkiej samodzielnej pracy kobiecej jest zamążpójście, i że każda powinna się z niem spieszyć. Nieprawdaż, że się i pani pospieszy, panno Anielo?
— O! ja mam jeszcze dość czasu....


KONIEC.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Klemens Szaniawski.