Strona:Klemens Junosza - Pan sędzia.djvu/29

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 21 —

Pani rzuciła się na sofę. Przez jakiś czas siedziała w milczeniu. Tysiące myśli cisnęło się do jej głowy. Nowy lekarz, możliwa ztąd utrata, lub przynajmniej zmniejszenie się praktyki męża... wilczy apetyt sług, kapelusz aptekarzowej... wszystko to razem niecierpliwiło ją i gniewało.
Nagle zerwała się z siedzenia i wyszła.
— Brońciu! Brońciu! — wołała przebiegając przez stołowy pokój, sypialnię i salonik, — Brońciu, chodźżeż tu prędzej! gdzie jesteś?
— Jestem w ogródku, mateczko, — ozwał się z za okna dźwięczny głosik, — maliny zbieram.
— Tobie tylko maliny w głowie!
— Przecież mateczka kazała — mamy konfitury smażyć...
— Co mi tam konfitury! chodź do pokoju.
Na to wezwanie Broncia pospieszyła natychmiast.
Była to przystojna, siedmnastoletnia dzieweczka, o pełnej, kwitnącej zdrowiem twarzyczce i jasnych włosach.
— Moja kochana, — rzekła tonem wymówki pani konsyliarzowa, — ty nic nie dbasz o twoją toaletę. Dziewczyna w twoim wieku powinna być zawsze wystrojona jak laleczka.
— Zawsze mateczka mówi że nie powinnam uganiać się za strojami; ja też staram się stosować...
— No tak; nieraz to mówiłam, ale nie można się znowu zaniebywać... jesteś już w tym wieku, że możesz się komu podobać.
— Podobać?!
— Cóż się tak patrzysz? ciekawam dla czego nie miałabyś się podobać i pójść zamąż?
— Ach, mamo! czyż mi to źle w domu?
— Źle czy dobrze, to wszystko jedno. Kiedy starsza aptekarzówna wyszła, to i ty powinnaś wyjść zamąż.
— Nikt się o mnie nie stara, mateczko.