Strona:Klemens Junosza - Pan sędzia.djvu/127

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 119 —

rywka będzie dla niego lekarstwem. Połóżże pan kapelusz, rozgość się.
— Kiedy ja na momencik tylko...
— Ale co tam momencik! jaki momencik?! czy czeka na pana żona, albo dzieci, czy masz pan obowiązki? Sam jeden, jak kołek w płocie... możesz pan śmiało poświęcić chwilkę czasu dla starego przyjaciela.
— Ależ naturalnie, — rzekł doktór, — zostań pan, moja żona ma słuszność.
— Spodziewam się że mam słuszność! Ciekawa jestem kiedym jej nie miała? Siadaj-że pan, ja poszlę tymczasem karteczkę do majora. Brońcia przygotuje jaką przekąskę i urządzi się wszystko na poczekaniu.
— Ha, skoro pani rozkazuje...
— Ależ nie rozkazuję, tylko proszę. Proszę kochanego pana dla mojego męża, który tak biedaczyko stracił na humorze, że trudno opowiedzieć nawet...
Z temi słowy pani doktorowa wybiegła z pokoju.
— Zapalże cygarko, panie Komorowski, — rzekł doktór, podsuwając gościowi pudełko, — także wydajesz mi się jakoś zakłopotany... Powiedz-no co ci dolega?
— Właściwie mnie samemu — nic.
— No, nie gadaj... zaraz jak wszedłeś, z miny twojej odgadłem że masz jakiś interes... może pan potrzebujesz czego? mów śmiało... przecież między starymi znajomymi ceremonie są niepotrzebne, mojem zdaniem. O cóż idzie?
— Istotnie miałbym prośbę, — rzekł mały człowieczek nieśmiało.
— No? mówże tedy.
— Wszak doktór zna panią Szelążkowę...
— Znam doskonale... jeszcze małym berbeciem była kiedy leczyłem ją.
— Ona teraz tu mieszka.