Strona:Klemens Junosza - Pan sędzia.djvu/148

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 140 —

, jakieś opuszczone psisko, niemające ani pana ani schronienia, przytuliło się pod ścianą apteki i zaczęło wyć głośno z zimna, a może i z głodu.
Panna Kornelia zmęczona, rzuciła się w ubraniu na kanapkę w salonie; zaś w pokoju chorego przyszły zięć wyciągnął się w fotelu i zasnął twardym snem. Wiatr kołatał w okienice, pies skowyczał pod oknem, a Szwarc drżał jak w febrze, gdyż zdawało mu się, że lada chwila uleci z niego dusza, i na skrzydłach zawieruchy zimowej uniesioną zostanie tam, gdzie nie ma ani chorób, ani recept, ani córek na wydaniu...
Nie bez wysiłku podniósł się na łóżku, spojrzał dokoła przerażonym wzrokiem i wyszeptał.
— Alfredzie... panie Alfredzie... doktorze...
Młody człowiek ani się ruszył.
— Ach, — jęczał już Szwarc, — nieszczęśliwy, opuszczony, samotny! Doktorze, obudźże się! Jak honor kocham śpi jak suseł, co mówię jak suseł, jak drewno!
Zaczął szukać ręką dzwonka; nie mogąc go znaleźć odrazu, posunął ręką niecierpliwie, skutkiem czego i dzwonek i dwie flaszki z lekarstwami spadły z brzękiem na ziemię.
Doktór zerwał się z fotelu.
Przebudzony nagle, na razie nie mógł się zmiarkować gdzie się znajduje. Otworzył tylko oczy szeroko i pytał:
— Co się stało? co to?
Głos Szwarca przywrócił mu przytomność.
— Panie Alfredzie, synu mój! — jęczał wystraszony aptekarz, — przysuń się tu bliżej...
— Czy dać lekarstwo?
— Możesz je wszystkie powyrzucać za okno, co mówię za okno! w piec je powrzucaj... one już mi się na nic nie zdadzą.