Strona:Klemens Junosza - Pan sędzia.djvu/195

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 187 —

— Może więc powrócimy do onegdajszej rozmowy...
— Lepiej dajmy pokój — są pewne kwestye, w których my dwaj nie możemy mieć jednego zdania.
— Bo się na nich nie znasz, bo ci się zdaje że polityka to jest zakatarzony żydziak, którego gdy dobrze ostukasz i opukasz, to sądzisz że zrobiłeś wielkie odkrycie, bo w zakatarzonym znalazłeś katar!
Doktór zaczerwienił się.
— Mój majorze, — rzekł siląc się na spokoj, — ja znajduję to co jest, ale ty, mój majorze, masz dar wyszukiwania tego co nie istnieje...
— Drodzy moi panowie, — zawołał aptekarz, — nie sądzę żeby było odpowiedniem... to jest co mówię odpowiedniem! chciałem raczej powiedzieć, że aczkolwiek z jednej strony niepodobna nie przyznać że macie obadwaj słuszność — to z drugiej znów strony nie sposób nie powiedzieć że wybraliście chwilę do sporów, cokolwiek że się tak wyrażę, niefortunną, to jest, co mówię!?
— Dobrze pan mówisz, panie Szwarc, bardzo dobrze, rzekł major, — co jest tem osobliwsze że się nie codzień zdarza...
— A majorze!
— To tak było powiedziane sobie nawiasem, ale racyę przyznaję... daj rękę doktorze, nie czas na spory, znajdziemy jeszcze sposobność jak oni wyjadą.
— Ślicznie mówisz majorze, daj rękę — zawsze jesteś dobry chłopak... masz poczciwe serce.
— Zajmijmy się dziś wyłącznie naszymi sądownikami.
— Tak... tak... tymi, którzy złożyli broń dzisiaj.
— Dobrzy byli żołnierze, — rzekł major, — oto naprzykład ten, — dodał wskazując na Komorowskiego; — do tych szeregów, w których ja byłem, nie przyjąłbym go za żadne