Strona:Klemens Junosza - Pan sędzia.djvu/196

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 188 —

skarby świata, chyba do gotowania kaszy... ale tu był z niego pożyteczny pracownik i dobry człowiek. Osoba niepokaźna, ale duch dzielny, duch! a to jest, panie dobrodzieju, grunt!
— Gdzie major mego ducha podpatrywał? — zapytał podpisarz.
— Jegomość mnie o to nie pytaj, mówię co myślę, i w oczy i za oczy... nie jesteś panna, żebym ci miał komplementa prawić.
Pani prezydentowa, która już powróciła do gości, wzięła swego małżonka na stronę.
— Widzisz, — rzekła, — wszyscy mówią, aptekarz, major... a ty... ty nic nie powiesz?
— Powiem kochaneczko, powiem... tylko się przygotuję... już nawet zdążyłem wpaść do kancelaryi i napisałem ćwierć konceptu... Przekonasz się że tego gadułę Szwarca w kozi róg zapędzę!
— Zapędź go, zapędź mój mężu, samo stanowisko twoje tego wymaga.
— Tak, jest wymaga... masz racyę, moja droga... ale muszę się przygotować, ex abrupto nie potrafię... nie mam takiej łatwości jak Szwarc... wprawy nie mam.
Rzekłszy to prezydent wyszedł niepostrzeżenie, aby koncept serdecznej oracyjki napisać.
— Kiedyż opuszczacie nas, kochani panowie? — zapytał doktór.
— Ja za tydzień wyjeżdżam, — rzekł sędzia, — przyobiecano mi posadę w banku.
— A ja, — wtrącił Komorowski, — na wilegiaturę... do Płużyc. Kasyerem będę, a w wolnych chwilach mam dozorować robotników... za sprawunkami jeździć... jak w gospodarstwie.
— To ci będzie lepiej niż innym, — rzekł major, —