Strona:Klemens Junosza - Pan sędzia.djvu/135

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 127 —

względy dziatek i rozmową, w której doskonale umiał się zniżyć do poziomu ich młodocianych pojęć.
Opowiedział im kilka anegdotek, bajeczek, a te drobne, niewinne istoty, jak gdyby przeczuwając w nim życzliwego i przyjaciela, zarzucały mu rączki na szyję, obsypywały pieszczotami, a kiedy już wychodził rozpłakały się na dobre.
Musiał im przyrzec że przyjdzie do nich niedługo jeżeli... mamusia pozwoli.
Usłyszawszy to dzieci uczepiły się rąk matki i tak ją zaczęły molestować — aż musiała sama poprosić tego „dobrego, kochanego pana“ żeby kiedy przyszedł odwiedzić swoich malutkich przyjaciół.
Wychodząc ztamtąd, podpisarz miał pełne oczy łez.
— Nie wyobrażałem sobie nigdy, panie sędzio, — mówił, — żeby dzieci mogły być tak przyjemne. Powiedz pan, to chyba są jakieś wyjątkowe dzieci?
Sędzia uśmiechnął się.
— Nie zaznałeś pan nigdy, — rzekł, — rodzinnego życia, więc nie wiesz, nie masz o tem wyobrażenia, ile dziecko dać może przyjemności. Nieraz w najsmutniejszych, w najcięższych chwilach życia, ono rozweseli, pocieszy, da niejedną chwilę jaśniejszą — a przytem taka drobna istota daje jakiś cel w życiu — i przez to samo działa uszlachetniająco... Szkoda że się pan nie ożeniłeś, panie Wincenty.
— Szkoda, szkoda, — rzekł mały człowieczek z westchnieniem — cóż robić. Powierzchowność moja nie jest zachęcającą.
— Ale serce masz dobre, charakter poczciwy, mógłbyś uszczęśliwić kobietę.
— Nie marzę już o tem. Gdyby jednak pozwolono mi częściej widywać te sierotki... gdybym mógł dla nich stać