Strona:Klemens Junosza - Pan sędzia.djvu/173

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 165 —

Ukłoniwszy się nizko, Szulim wyszedł.
Szwarc chwycił się obudwoma rękami za głowę i przez jakiś czas zamyślony chodził po pokoju, mówiąc półgłosem:
— Nie! nie! teraz się sztuka nie uda, żyd naprawdę będzie milczał. To nie kupony! co mówię kupony! to głupstwo! szkaradzieństwo, niecnota... Ach! przeklęta słabość! przeklęta szczerość... jak się teraz pokazać Kornelci? Biedne, biedne dziecko...
Długo jeszcze zacny aptekarz chodził po pokoju bijąc się z myślami — tarł czoło, wzdychał, jęczał, rozmawiał sam z sobą, nareszcie zdecydował się na krok stanowczy i poszedł na drugą stronę.
Panna Kornelia w salonie siedziała sama przy robocie. Była blada jak ściana i na twarzy jej malował się wyraz boleści, który napróżno usiłowała ukryć pod maską sztucznego, wymuszonego spokoju.
Gdy wszedł aptekarz, pochyliła głowę nad robotą i zaczęła szybko poruszać szydełkiem...
— Kornelciu duszko... — odezwał się nieśmiało.
— Słucham ojca.
— Kornelciu, co mówię, moja śliczna Kornelciu! chciałem... uważasz, to jest co mówię chciałem! pragnąłbym... to jest życzyłbym sobie... jakby to się wyrazić?
— Może ojcu czego potrzeba?
— Właściwie nie... a raczej owszem, co mówię nie! właśnie potrzeba mi... pomówić z tobą parę słów...
— Słucham więc...
— Przedewszystkiem nie chciałbym cię zmartwić — bo uważasz, w każdem nieszczęściu... bywa szczęście, czyli, jak wiadomo, nie ma tego złego coby na dobre nie wyszło...
— Więc mam usłyszeć coś złego... Dlaczego ojciec mnie oszczędza?
— Bo uważasz, nie chciałbym żebyć się zmartwiła...