Strona:Klemens Junosza - Pan sędzia.djvu/124

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 116 —

— O! wiem, wiem że pozwolisz... ty na wszystko pozwalasz! wszystkie nasze nieszczęścia...
— Nie mówmy o tem.
— Ty nie lubisz słuchać prawdy. U ciebie żona to sługa, która nie powinna mieć głosu, nie powinna o niczem wiedzieć!..
Doktór wstał i wziął kapelusz ze stołu.
— Wychodzisz! już wychodzisz, dla tego że ja chciałam się z tobą rozmówić!
— Słyszałaś że mnie wzywano do chorego.
— Tak; ale odmówiłeś, powiedziałeś żeby ci dali pokój...
— Teraz zmieniłem zdanie — i idę...
— Jak zawsze, zmieniasz zdanie skoro ci dogodniej... a wszystko dla tego żeby uniknąć rozmowy z żoną! z żoną, która zmarnowała dla ciebie całe życie! która, pomimo że ją źle traktujesz, pomimo że jej za nic nie masz, z wrodzonej dobroci serca, przychodzi zapytać cię o zdrowie. Ach! to nie do zniesienia! doprawdy to nie do zniesienia, to nad siły ludzkie!
— A więc skoro chcesz wiedzieć prawdę — to powiem ci że istotnie jestem chory...
— A co! nie mówiłam? nie powiedziałam?! — zawołała z przerażeniem, — ja przeczułam to, domyślałam się! Co ci jest? powiedz, proszę cię, co ci jest?
Doktór położył kapelusz i usiadł.
— Nic wielkiego...
— Wszystko jest wielkie co się zdrowia tyczy — wszystko, masz żonę, dzieci, obowiązki! niewolno ci lekceważyć!
— Tak, prawda. Mam żonę, dzieci, obowiązki...
— A choćbyś nie miał ich nawet — to ja nie przeżyłabym takiego nieszczęścia!