Strona:Klemens Junosza - Pan sędzia.djvu/140

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 132 —

Wszedł, ukłonił się nizko i swoim zwyczajem zaraz nowinki miejskie zaczął opowiadać.
— Proszę pana sędziego, — rzekł, — nasz pan aptykarz jest kiepski.
— Chory?
— Nu tak, un sobie trochę zachorował. Byli obydwa doktory i... ja byłem, ale jakoś skutku dobrego nie ma.
— Cóż mu się stało?
— Widzi pan dobrodziej, czasem człowiek, to choć niby jest mądry — zrobi głupstwo.
— Jakie głupstwo?
— Nasz pan aptykarz to lubi czasem chodzić ze strzelbą, do czego to podobne jest?
— Polowanie...
— Aj, aj, to interes! to ładny interes! Łazić cały dzień po polu, albo po lesie, kiedy jest śnieg, kiedy zimno jest — i zabić wrone! to ładny zysk!
— Dlaczego wronę? można przecież lepszą zwierzynę upolować.
— To wszystko jedno... to wszystko nic niewarto. Ja nawet nieraz mówiłem do pana aptykarza żeby on tego nie zrobił.
— Ale cóż się stało? postrzelił się, czy jaki inny wypadek?
— Co się miał postrzelić? un sobie tylko porządnie zaziębił. Mnie się zdaje co un sobie upolował taką słabość... że kto wie czy będzie już robił dla ludzi lekarstwa.
— Nie może być! Cóż doktorzy mówią?
— Aj, co oni mówią?! zwyczajnie jak doktorzy. Jeden kiwa głową z góry do dołu, a drugi kręci głową z prawej strony na lewą. Oni tylko w jednej karkulacyi to się zgadzają jak bracia...
— W czem?