Strona:Klemens Junosza - Pan sędzia.djvu/211

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 203 —

z czasem przeniesiony będę do głównego folwarku. Jutro rano odjeżdżam, w celu objęcia nowych obowiązków, dziś więc przyszedłem panią pożegnać — i prosić zarazem o pozwolenie, abym, kiedy niekiedy chociaż... mógł odwiedzić Zdzisia i Marylkę.
— Ależ szanowny panie, na cóż to pozwolenie potrzebne? wszakże...
— Tak, proszę pani, ale nie śmiem się narzucać. Mnie na świecie nigdy dobrze nie było... nikt nie przyjął moich szczerych uczuć... a Bóg mi świadkiem, że gorąco pragnąłem zasłużyć sobie na życzliwość ludzką, na przyjaźń. Bez tego trudno istnieć na świecie, niema celu... niema zachęty do życia... Ale może ja panią nudzę temi żalami?
— Ach nie! ja ubolewam nad panem.
— Kiedy byłem dzieckiem, pomimo starań z mej strony, nie miałem przyjaźni kolegów... później było to samo, a jeszcze później, przepraszam że to przypominam... odrzucono najszczersze moje uczucie.
— Nie mówmy o tem, panie.
— Już nie będziemy mówili, gdyż powiedziałem co miałem powiedzieć. Było mi na świecie tak pusto i tak smutno, jak gdybym się na puszczy znajdował, niemiałem absolutnie nikogo... zazdrościłem najbiedniejszemu wyrobnikowi, bo ten miał rodzinę, żonę, siostrę, brata, czy dzieci — a ja nikogo, nikogo!...
— Przyznaj pan jednak żeś sam temu winien.
— Ja?
— Tak. Wiem dobrze że mogłeś pan mieć własny dom, własną rodzinę; słyszałam o jednej osobie, która gotową była podzielić z panem złe i dobre losy...
— I cóż z tego? Być może że dla kawałka chleba znalazłaby się taka, ale ja niemiałem wcale chęci żenienia się. Baz tylko człowiek żyje, raz umiera i raz... kocha