Przejdź do zawartości

Strona:Klemens Junosza - Pan sędzia.djvu/210

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 202 —

— Rozpieścił je pan zupełnie... tak że tylko o panu mówią i myślą... matka zeszła na drugi plan. Ale dokąd pan wyjeżdża? Słyszałam że wskutek różnych zmian utracił pan posadę... żałowałam i żałuję pana bardzo... bardzo żałuję.
— Dziękuję pani za współczucie... ale do narzekań nie mam powodu. Poczciwy nasz sędzia chciał żebym z nim jechał do Warszawy i przez swoje stosunki miejsce mi wyrobić obiecywał.
— I nie przyjąłeś pan?
— Nie — proszę pani.
— Nie śmiem pytać: dlaczego?
— Mnie tu dobrze... nie chcę opuszczać tych stron.
— Czy masz pan w okolicy krewnych, przyjaciół?
— Krewnych niemam zupełnie. Cała nasza rodzina wymarła... prócz mnie nikt a nikt nie został — ale przyzwyczaiłem się do okolicy, do ludzi... coś mi szepcze żebym nie oddalał się ztąd.
— Szczególna rzecz, wszyscy tu pana mają za odludka... a jednak...
— Proszę pani, co łatwiejszego, jak na takim partykularzu mieć opinię oryginała? trzeba tylko nie zastosować się w czemkolwiek do ogólnego szablonu i już okrzyczą cię za dziwaka.
— To prawda, — rzekła w zamyśleniu, po chwili zaś dodała:
— Więc pan nie oddalasz się z tych stron?
— Nie mogę... Będę niedaleko, otrzymałem posadę kasyera w administracyi dóbr...
— Których?
— Hrabiego... w Płużycach mam być, proszę pani.
Szelążkowa ciężko westchnęła.
— Tam przeznaczono mnie... ale mam nadzieję że