Strona:Klemens Junosza - Pan sędzia.djvu/48

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 40 —

pan nie śmieje ze mnie — ja przyjąłem tę odmowę spokojnie, bardzo spokojnie, zdawałoby się że obojętnie nawet — ale zapomnieć nie mogłem. Cieszyłem się gdy jej było dobrze: martwiłem słysząc o ich późniejszych niepowodzeniach... a teraz gdy się ten wypadek straszny zdarzył... jestem poprostu w rozpaczy... Co ona zrobi? co ona biedna zrobi?!
— Przecież ma ojca.
— Cóż on jej da? Sam biedak schorowany, bez posady, na lichej emeryturce. Ja przyznam się panu sędziemu, już raz chciałem jej przyjść z pomocą. Gdy dwa lata nieszczęść podkopało ich byt... a on musiał wyjechać i był jakiś czas nieobecny, ona została sama... na gospodarstwie. Wtenczas proponowałem jej pomoc... lecz nie przyjęła. Lękam się że i teraz to samo się powtórzy, i dla tego chciałbym prosić pańskiego pośrednictwa, panie sędzio... To jest właśnie owa prośba, dla której zatrzymałem pana tu w parku.
— Kochany panie Wincenty, — rzekł sędzia, — bądź ze mną otwartym i powiedz co właściwie chcesz? bo jeżeli myślisz o wskrzeszeniu swoich dawnych marzeń, to przyznam ci się, że wobec niezastygłego jeszcze trupa — to byłoby co najmniej przedwczesnem...
— Nie zrozumiałeś mnie pan, — rzekł smutnie podpisarz, — nie zrozumiałeś, panie sędzio... Ja już nie mam żadnych marzeń, nie mam, i nie chcę wskrzeszać tego co umarło... Ale ona jest nieszczęśliwa... nie da sobie rady z sierotami, chciałbym tedy dopomódz, a nie wiem w jaki sposób żeby nie obrazić... nie zrobić przykrości.
Księżyc był już wysoko na niebie i blademi promieniami oblewał twarz małego człowieczka i jego szare, ruchliwe oczy. Zdawało się sędziemu że w tych oczach dostrzegł blask jakiś szczególny...
Sędzia z podziwieniem spoglądał na swego towarzy-