Strona:Klemens Junosza - Pan sędzia.djvu/225

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 217 —

chnięty, szczęśliwy! co mówię szczęśliwy! w siódmem niebie!
— A ona? — zapytała Zosia.
— Ona, to jest pani Komorowska, primo voto Szelążkowa?
— Tak.
— Zobaczy ją pani przecież... wygląda jak róża, co mówię jak róża! jak najpyszniejsza centofolia! Kolory jak koszenilla, jak czysty karmin; cera niby panieńska skórka, jak honor kocham! Utyła nawet cokolwiek. Niewiele, ale tak sobie, w samą miarę. Śliczna kobieta, co mówię śliczna! zachwycająca!
— Szczególna rzecz, — rzekł sędzia, — że taki nieśmiały człowiek jak Komorowski, zdobył się jednak na odwagę i ożenił się.
— A widzisz pan — zdobył się. Nic dziwnego, ja sam żebym nie był żonatym... to, kto wie? wdówka śliczna, jak obrazek, co mówię jak obrazek! jak landszaft...
— Czy tu był ślub? — zapytała Anielcia.
— Tu, tu, u fary. Ludzie śmieli się z pana młodego że malutki i krzywy; ale ja myślę że on śmiał się najlepiej, co mówię najlepiej! przewybornie! Ludziom śmiech pozostał, a jemu szczęście....
— Dobrze im się wiedzie? — spytał sędzia.
— Ślicznie! jak słyszę, ma zamiar obowiązek swój u hrabiego porzucić — i szuka sobie dzierżawki. Ma też kapitalik, nie trudno mu będzie... a przez te kilka lat obznajmił się dobrze z gospodarstwem, nie przyjdzie więc jako nowicyusz — przytem co tu gadać, szczęście ma, co mówię szczęście! wszystko mu samo idzie do ręki.
— Przeciwnie. W sądownictwie omijały go awanse, chociaż zasługiwał na nie.