Strona:Klemens Junosza - Pan sędzia.djvu/151

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.



IX.

Szybko ubiega czas. Na lotnych skrzydłach swoich unosi on smutki, westchnienia, żale i radości — i nie obejrzy się człowiek, jak dzień ubiega za dniem, miesiąc za miesiącem...
Nad miasteczkiem paliło się słońce wiosenne i budziło do życia naturę. W ogródkach zieleniły się już drzewa, na obszernych placach przed kościołami trawa rosła, a nad brzeg rzeki zwożono kloce i belki, które spuszczano zaraz na wodę i zbijano w tratwy.
I park odmłodniał. Wysokie drzewa pokryły się zielonemi listkami, jabłonki obsypane kwiatem białym, stały poważnie, jak zeszłowiekowe upudrowane księżniczki; wśród trawników kryła się moc fijołków, a na starej wpółrozwalonej baszcie pałacowej bociany zajęły gniazdo swoje.
Nawet blado-zielona rzęsa na stawie wydawała się świeższą i młodszą, nawet mchy i porosty, któremi był oblepiony taras pałacowy, wyglądały jak odświeżone — jak nowe. Zdrój szumiał weselej w ocembrowaniu kamiennem, a zbytek wody wlewał do strumienia, który w zygzagowatej, fantastycznie nakreślonej linii, wił się między krzakami eszczyny, porzeczek i malin zdziczałych.