Strona:Klemens Junosza - Pan sędzia.djvu/227

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 219 —

kręcą, jak od gorczycowego olejku... Ale, drodzy państwo z podróży, głodni, a ja się zagadałem... W tej chwili każę co podać... a sam pobiegnę po likier, po mój doskonały, cudowny likier!
— Zawsze pan takie smakołyki wyrabia? — zapytała Anielcia.
— Zostało trochę z dawnych czasów, bo teraz nie zajmuję się takiemi rzeczami. Dla kogo? śliczna panno Anielo, dla kogo? Córek już w domu nie mam...
— Alboż to likier dla córek potrzebny? — zapytała Anielcia.
— Moja panno Anielo dobrodziejko — co dla córek jest niepotrzebne!? Likier, czy nie likier, wszystko się przyda. Wiem o tem z praktyki, jak honor kocham wiem, co mówię z praktyki! z doświadczenia własnego — ale mniejsza o to, biegnę, spieszę...
Po chwili Szwarc powrócił, niosąc swoją sławną butelkę, na której dochowała się przerażająca etykieta, z trupią główką i dwoma, złożonemi na krzyż piszczelami.
Wkrótce też podano herbatę i przekąski, a uprzejmy aptekarz serdecznie zapraszał swoich gości.
— Pojedziecie państwo jutro, — rzekł, — co mówię jutro! pojutrze, za trzy dni, za tydzień! niech się z wami nacieszę, niech sobie dawne czasy przypomnę...
— Mógłby pan w naszej obecności nie mówić o dawnych czasach, — rzekła Zosia, — mamy jeszcze albowiem pretensyę do młodości.
— Boże drogi! któż zaprzecza? Zapewne, że to zaledwie kilka lat, sześć, czy siedm, a jednak zdaje się już tak dawno... dawno. Niech się pani nie dziwi, tyle zmian! tyle przewrotów... Jak mnie, który tu pozostałem sam jeden, to każdy dzień wydaje się rokiem, co mówię rokiem! wiecznością! Smutno panno Zofio... bardzo smutno, wy