Strona:Klemens Junosza - Pan sędzia.djvu/175

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 167 —

komedya, ojcze, trwała kilka miesięcy! Kilka miesięcy widowiska! kilka miesięcy teatru! Nieprawdaż ojcze że można się było doskonale ubawić! Bawiłam się też przewybornie, tak wybornie, że nie mogłam ani jeść, ani spać, ani myśleć o czem innem, tylko o tej zabawie... Dziś widowisko ostatecznie skończone, chciałabym już odpocząć... odpocząć długo, długo, choćby na cmentarzu...
— Kornelciu, dziecko kochane, co mówię! jedyna, najdroższa moja Kornelciu! ja nie mogę słuchać tego... ja... proszę cię, nie potrafię wypowiedzieć co się we mnie dzieje... ja byłem nieoględny, co mówię nieoględny! pleciuch, papla szkaradny, gaduła niegodziwy! ja byłem...
— O dość już, dość mój ojcze. Po co robić sobie wyrzuty? Stało się — i nawet lepiej że się stało teraz. Dziś mam przynajmniej swobodę.
— Tak, tak moje dziecko, to prawda. Masz swobodę rzeczywiście i skorzystasz z niej. Ja zaraz rozpocznę starania...
— O co? jakież starania znowuż?
— Ma się rozumieć że starania. Ja mu pokażę! Cóż on sobie myśli że nie znajdzie się inny na jego miejsce? co mówię inny! dziesięciu, piętnastu! którzy z pocałowaniem ręki przyjmą. Albo nie... sprowadzę jakiego młodego prowizora, niby to do zarządzania apteką, i...
— I rozpoczną się znowuż komedye z likierem, kuponami...
— Zkąd ty wiesz o kuponach?! — zawołał z gniewem aptekarz, — kto ci powiedział!?
— Nikt mi nie powiedział, wiem sama... ojciec zawsze trzymał się takiej metody...
Aptekarz wzburzony, rzucił się na fotel, otarł czoło chustką kraciastą i rzekł: