Strona:Klemens Junosza - Pan sędzia.djvu/192

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 184 —

Wszyscy uciszyli się.
— Panowie! Jeszcze w starożytnych czasach, Sokrates, co mówię Sokrates! Hipokrates raczej, o ile mnie pamięć nie myli — a może też Pliniusz młodszy...
— Jaki to jednak uczony człowiek, ten nasz aptekarz, — szepnęła burmistrzowa do męża, — genialna głowa!
Szwarc pełną piersią wciągnął w siebie powietrze, ażeby być lepiej słyszanym i po krótkiej pauzie mówił:
— Powiedziałem Pliniusz młodszy, ale co mówię Pliniusz młodszy! Cycero, co mówię Cycero! Horacy pisał już obszernie o wzniosłej cnocie przyjaźni, o tem uczuciu świętem, które im dawniejsze tem bardziej cennem się staje. Nie pomnę już który z uczonych, albowiem znając tak wielu łatwo omylić się można, porównywa to uczucie do wina i ma racyę, co mówię ma racyę! mówi jak Salomon... Nasza przyjaźń, wypróbowana, długoletnia, oparta na wzajemnym szacunku...
— Dawnoś na nich psy wieszał?! — mruknął sam do siebie major.
— Zdaje mi się, — rzekł aptekarz, — że szanowny major potwierdził moje zdanie?
— Istotnie, potwierdziłem je...
— Dziękuję. Prawda ma to do siebie, że ludzie nasprzeczniejszych usposobień uznawać ją muszą.
— Racya, święta racya, — zauważył burmistrz.
— Otóż, nawiązuję przerwaną nitkę myśli — i powtarzam że nie masz świętszego uczucia nad przyjaźń; bo że ojciec kocha dziecko swoje, mąż żonę, że kochanek wzdycha do kochanki, to jest, że się tak wyrażę, pewnego rodzaju prawo natury, co mówię natury! prawo przyrodzone raczej; lecz to co łączy ludzi obcych, to, to, że się tak wyrażę, idealne uczucie przyjaźni jest nad wszelkie inne tem wyższe, że oparte, oparte na... jakby to powiedzieć... na...