Strona:Klemens Junosza - Pan sędzia.djvu/145

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 137 —

— Nie — jest jeszcze w sali, rozmawia z mamą.
— Wróć-że się moja Kornelciu i powiedz mu że mnie znowuż coś kolnęło. Spytaj się: co robić?
Za chwilę aptekarzówna była już z powrotem.
— Pan Alfred powiedział że jak się kto zaziębi, to go zwykle kole w piersiach, dopóki lekarstwa skutku nie zrobią.
— Lekarstwa... lekarstwa! — szeptał jak gdyby do siebie półgłosem. — Jeżeli one wszystkim przynoszą taką ulgę jak mnie... to mogę śmiało powiedzieć że nieszczególnym towarem handluje nasza farmacya. Ach! Kornelciu, Kornelciu...
— Co ojczulku?
— Jak ty myślisz, czy on ciebie bardzo kocha, ten twój doktór?
Dziewczyna zarumieniła się.
— Sądzę że tak — szepnęła.
— I spodziewasz się że będziesz z nim szczęśliwa?
— Jestem tego prawie pewna.
— To dobrze... co mówię dobrze! to doskonale! Mnie zdaje się również że Alfred jest dobry chłopak, że można z nim być otwartym...
— Czy dotychczas było inaczej?
— To jest właściwie... nie wiem jak ci powiedzieć, otwartość objawia się w rozmaitych formach. Aj!... wyobraź sobie że mnie znowuż coś kolnęło! Połóż-no mi rękę na czole, moja kochana.
Panna Kornelia spełniła polecenia!
— Szczególna rzecz, — mówił aptekarz, przymrużając oczy, — szczególna rzecz, jaką ty Kornelciu masz delikatną rękę... jak atłas... dalibóg jak atłas!... Trzymaj-no ją jeszcze na czole... może usnę...