Dziecię nieszczęścia/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Dziecię nieszczęścia
Wydawca A. Pajewski
Data wyd. 1887
Druk A. Pajewski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Józefa Szebeko
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


DZIECIĘ NIESZCZĘŚCIA.
POWIEŚĆ
w dwóch tomach
przez
Ksawerego Montépin’a.
Przekład z francuskiego J. Ś.[1]
WARSZAWA.
Nakład i druk A. Pajewskiego, wydawcy „Kolców“
ulica Niecała Nr. 12.

1887.



ДОЗВОЛЕНО ЦЕНЗУРОЮ.
Варшава, дня 17 Декабря 1886 г.




CZĘŚĆ PIERWSZA.

KAPITAN HUZARÓW.

I.

W maju 1846 roku, porucznik Sebastyan Gérard, na czele oddziału z dwudziestu pięciu huzarów, przydanego za eskortę dworu oficerom sztabu, mającym zdejmować plany i wytykać trakt wojskowy, posłany został na rekonesans o ośm czy dziesięć mil od Oranu, w samą pustynię.
Porucznik Gérard, liczący lat około dwudziestu pięciu, wyglądał na bardzo dystyngowanego szlachcica, pomimo nizkiego pochodzenia, o czem nie omieszkamy później pomówić.
Wzrostu średniego, rysy miał niezwykłego wdzięku. W oczach jego czarnych, dużych, czytać było można inteligencyę, prawości męztwo; delikatna twarz, opalona teraz od słońca afrykańskiego, nabrała przez to prawdziwie męzkiej urody.
Długie i jedwabiste wąsy ciemne, ocieniały mu wargi, którym niejedna kobieta pozazdrościłaby żywej barwy.
Nosił szykownie powabny mundur huzarski, a odrazu poznać było troskliwość i dobieranie zgrabnych butów i obcisłych rękawiczek.
Miły w obejściu, mając przytem dobrze zaopatrzoną kieszeń, humor wesoły, porucznik Gérard był wielce poważany przez zwierzchników, lubiany przez kolegów i uwielbiany przez żołnierzy. A teraz, po krótkiem w ogólnych rzutach naszkicowaniu jednej z głównych osobistości w naszej historyi, opowiedzmy pokrótce okropną przygodę afrykańską, która ze względu na następstwa, posłużyć ma nam poniekąd za prolog.
Oddział huzarów nasłuchał się, że wokół gościńca, którym podążać miał, wałęsają się gromady niepodległych Arabów, nawykłych do rozboju i mordów, włóczących się, jak zgłodniałe szakale, dokoła posterunków przednich straży i luźnych szwadronów francuzkich.
Podli, jak w ogóle wszyscy tego rodzaju łotrzy, bez względu do jakiej narodowości należą, rabusie ci nie byli wcale groźni w dzień biały.
Dopóki świeciło słońce, napadać nie śmieli; dla wypraw swych czekali pomocy od ciemności, wiedząc, że sen może im wydać ofiary z łatwością, bez walki.
Oddział huzarów, dowodzony przez Sebastyana Gérarda, zbyt już oddalił się od Oranu, ażeby mógł co wieczór, stawać w jakiem miasteczku.
Prace oficerów sztabowych miały się przeciągnąć kilka dni, a może nawet kilka tygodni, trzeba więc było wyszukać miejsca dla założenia małego obozu, gdzie, na wypadek napaści nocnej, obrona byłaby możliwą.
Jak oficerowie tak i żołnierze z ochotą zmierzyliby się z nieprzyjacielem, ale myśl, że mogą być zaskoczeni znienacka i zdradziecko wymordowani, wcale im się nie uśmiechała.
Czterech huzarów wysłanych na zwiady przez porucznika, z tryumfem przyniosło wiadomość, że o wiorstę na prawo znajduje się pośród piasków ustronna oaza a w niej przy źródle dom jakiś otoczony palmowym gaikiem.
Wiadomość ta uradowała wszystkich.
Dom posłużyć mógł za fortecę, źródło gasiłoby pragnienie koni, a cień drzew będzie nieoszacowany w godzinach upału, kiedy słońce afrykańskie rzuca na bezgraniczne piaski promienie jakby z roztopionego ołowiu.
Natychmiast też porucznik Geérard skierował oddział swój w kierunku wskazanym przez wysłanych na zwiady huzarów.
Oaza wkrótce się wynurzyła przed oczyma żołnierzy. Położenie domu było niezaprzeczenie wyborne.
Napozór wydawał się on pustym. Żaden szmer z niego nie dolatywał. Brama była zamknięta.
Jeden z huzarów zeskoczył z konia i kolbą strzelby uderzył we drzwi po kilkakroć.
Nie było odpowiedzi.
Wtedy porucznik żydowi algierskiemu, który towarzyszył oddziałowi jako tłomacz, kazał zawołać głośno po arabsku, że dowódzca francuzki użyje siły, jeżeli mu dobrowolnie nie otworzą.
Tłomacz ulegle wykonał ten rozkaz. Zaledwie skończył mówić, brama rozwarła się nagle.
Na progu ukazało się młode dziewczę.
Wbrew obyczajowi wschodniemu, twarz dziewczyny była odsłonięta. Z błyszczących oczu jej błyskał gniew, ledwie hamowany.
Trudno wymarzyć istotę oryginalniej piękną, urody dzikszej i zarazem bardziej malowniczej.
Był to typ czysty i zupełny starożytnej rasy arabskiej,
Szczupła i wysmukła, jak młoda palma, giętka jak liana leśna, w plecach mimo to była barczysta; twarz podłużno owalna, miała delikatną cerę o żywej barwie florenckiego bronzu.
W ogromnych oczach iskrzyły się ponure źrenice, a usta szkarłatne były jak kwiat kaktusu, a w tej chwili przy gniewnem wykrzywieniu odsłaniały zęby jak u młodego wilka.
Cekiny złote upinały jej długie i gęste włosy czarno-niebieskiego połysku. Drobne nóżki, na wpół nagie w pantofelkach i ręce obnażone, budziły podziw niepospolitą delikatnością.
Młoda Arabka liczyła zapewne najwyżej piętnaście lat.
Z dumą utkwiła wzrok do tłumacza i tonem obrażonej królowy zapytała go, czego chcą ci cudzoziemcy od niej i od jej ojca i zkąd ta pogróżka wdarcia się przemocą do ich domu?
Porucznik, gdy mu przetłomaczono te pytania, kazał odpowiedzieć, że oddział francuzki żądał gościnności, ale oficerowie i żołnierze uszanują dom i jego mieszkańców, i że gospodarz otrzyma zapłatę, jaką sam oznaczy,
W chwili, gdy dziewczę miało dać na to odpowiedź, nowa osobistość ukazała się, jakby zwabiona słowami tłomacza.
Był to wysoki starzec, zda się stuletni, wychudły jak szkielet, zgarbiony od wieku, z twarzą pomarszczoną jak pergamin i małemi, szaremi, okrągłemi oczyma, dziko świecącemi się i przypominającemi zupełnie ślepie u drapieżnego ptaka.
Okryty długim białym burnusem wełnianym, mocno zabrudzonym, starzec ten wyglądał złowrogo.
Wyglądał na jakiegoś złowróżbnego proroka.
Ręce wywiędłe i drżące oparł na ramieniu dziewczyny i odezwał się głosem powolnym, gardlanym.
— Co on mówi? — spytał porucznik tłomacza.
— Składa nam swe powitanie — odrzekł tenże.
Kiedy starzec mówił, uśmiech złośliwy rozchylał usta młodej arabki i znowu odsłonił zęby jej, bielsze od słoniowej kości.
Porucznik zauważył ten uśmiech, ale nie zastanowił się nad nim, ani się też nim nie zaniepokoił.
Może kiedyś zrozumieć miał jego złowrogie znaczenie,
Tymczasem huzarzy pozsiadali z koni i zaprowadzili je do szopy, stojącej obok domu.
Porucznik Gérard i dwaj oficerowie ze sztabu przestąpili próg i oprowadzani przez młode dziewczę, zwiedzili wnętrze domu.
Na dole znajdowały się dwa pokoje nierównych rozmiarów. Taki sam rozkład zastano na pierwszem piętrze, na które wchodziło się po drabinie, po odsunięciu klapy w suficie. Druga drabina i druga klapa prowadziły na dach, tworzący taras, urządzony po europejsku przez jakiegoś wychodźca, który cały ten dom postawił, a potem porzucił czy sprzedał.
Nigdzie ani śladu mebli nie było, tylko w małym pokoiku na dole leżały maty i stała stara kanapka z postrzępioną materyą, wreszcie kilka naczyń kuchennych, wyglądających bardzo pierwotnie.
— Dziewczyna oznajmiła oficerom za pośrednictwem tłomacza, że pokój ten zatrzymuje dla siebie i ojca, a reszta domu jest do ich rozporządzenia.
Porucznik umieścił huzarów swych w wielkiej izbie na dole, a sam wraz z kolegami rozgospodarował się jak mógł na piewszem piętrze. Posłania ułożono po obozowemu, bo w wycieczkach takich trudno wymagać jakiejbądź wygody.
Oficerowie sztabowi rozpoczęli swe trudy zaraz nazajutrz zrana i zajęci byli niemi aż do samej nocy. Porucznik towarzyszył im przy oglądaniu gruntu, a za eskortę mieli kilku huzarów. Inni żołnierze pilnowali tymczasem w domu koni i zapasów żywności.
Stary Arab, według raportu szyldwacha, przez cały czas siedział przykucnięty na wałach, nieruchomy jak fakir, ssąc bursztynowy cybuch długiej fajki.
Cały zatopiony w myślach, zdawał się wcale nie zwracać uwagi na hałaśliwe zachowywanie się żołnierzy francuzkich w jego siedzibie.
Przeciwnie młoda dziewczyna, coraz szczelniej zasłonięta całemi godzinami nie była w domu. Widziano, jak znikała za piaszczystemi zaspami pustyni w jednym, to w drugim kierunku, jakby wiodła jakieś tajemnicze schadzki na wszystkie strony.
Dwa czy trzy razy kiedy powróciła do domu, ciekawi żołnierze podglądali ją przez szpary w ścianie. Przystępowała zwolna do ojca, który wtedy podnosił ogorzałą twarz kościstą i świecące się oczy. Nie mówili do siebie ani słowa, tylko dawali sobie jakieś znaki szczególne, nad któremi oczywiście nikt głowy nie łamał.


II.

Cicho było zupełnie dokoła domu wśród pustyni.
Arabowie ani się pokazywali.
Tak działo się przez trzy tygodnie, aż wreszcie prace oficerów sztabowych zostały ukończone.
Dnia następnego huzarzy, bez wielkiej swej radości, wyruszyć mieli z powrotem do Oranu. Już tylko raz jeszcze przenocują w domu na pustkowiu.
Stary arab, jako wynagrodzenie, za niewielkie szkody zrządzone mu przez żołnierzy, otrzymał pokaźną summę, o jaką rzeczywiście nie miałby prawa się upominać. Wydawał się też bardzo zadowolonym. Twarz jego przybrała wyraz mniej posępny i dziki. Dziwną jakąś radość i jakby niewysłowiony tryumf czytać było można w wielkich czarnych oczach jego córki, wyzierających z po za otworów zasłony.
Nadeszła noc.
Noce afrykańskie są albo upalne, albo mroźne; pośredniej temperatury nie mają. Tym razem powietrze było jak ogień palące.
Niebo wyglądało jak ze spiżu, słońce skryło się za gęstą masą ciemnych chmur, bramowanych u dołu smugami krwawemi. Wśród głębokiej ciszy, zalegającej pustynie odzywało się tylko wstrętne wycie szakali.
Na straży o kilkadziesiąt kroków przed domem, na pagórku piaszczystym, stał huzar ze strzelbą w ręką. Oficerowie i żołnierze zabierali się do spania.
Porucznik Gérard rozciągnął się na kołdrze wojłokowej, służącej mu za materac, głowę oparł o siodło, zastępujące poduszkę i zaczął myśleć, nie bez przyjemności, że jutro o tej godzinie wypocznie sobie w prawdziwem łóżku.
Z zewnątrz doleciał nagle wesoły głos jakiegoś huzara, śpiewającego żołnierską piosnkę.
Sebastjan nadstawił ucho.
Huzar właśnie śpiewał:

„Poszedł żołnierz w obce strony,
Dostał kulą w bok,
Już nie widział narzeczonej
Śmierć biegła w skok,
Dzisiaj żyjesz na świecie
Jutro kula cię zmiecie
Hu ha!

Legniesz, bracie, w mogile,
Z niej wyrosną badyle,
Wiatr po tobie zapłacze,
Ej! zagrajcie trębacze
W trąbki wszystkie, do ucha
Hu ha!”

Sebastjan przysłuchiwał się tej wojennej melodyi, której rytm począł kołysać go do snu.
Żołnierz śpiewał dalej:

„Tyś nie baba, więc nie becz!
Smutki dalej od cię precz!

Kiedy żyjesz, dziarsko żyj!
Wino masz, to wino pij,
Wrogów masz, to wrogów bij!
Boć ty przecie kawał zucha,
Hu ha!

Głos ucichł.
Przy ostatnim wierszu. ostatniej zwrotki porucznik zasnął, ale sen miał przykry, pełen złowróźbnych widziadeł, wśród których ukazywała mu się bezustannie twarz młodej arabki, uderzająca dziwną pięknością i z dziwnym uśmiechem na szkarłatnych ustach.
Wtem około północy obudził się.
Czuł się zmęczonym, rozgorączkowanym, kroplisty pot zraszał mu czoło.
Nieraz nocy poprzednich, kiedy upał dokuczał w tej izbie, rozpalonej w ciągu dnia promieniami słonecznemi, porucznik spędzał godzinę lub dwie na tarasie domu, dla odetchnięcia powietrzem, które orzeźwiał wiatr od strony morza.
I tym razem nie chciał obudzić swych kolegów, których chrapanie głośne rozlegało się wśród zupełnej ciszy, wszedł na drabinę bez najmniejszego hałasu i spróbował podnieść klapę, otwierającą wejście na dach — ale napróżno!..
Deska oparła mu się po raz pierwszy, jakby przywalona jakimś ogromnym ciężarem.
Zdziwiony wielce, ale jeszcze nie nastraszony, zeszedł z drabiny i zbliżył się do wązkiego okienka, wychodzącego na pustynię.
Okno nie miało szyb tylko kraty, które się wcale nie otwierały.
Przez kraty te, Sebastyan spojrzał na pogrążony w ciemnościach krajobraz.
Nagle księżyc, wynurzywszy się z po za chmur, blademi promieniami oświetlił okolicę.
Porucznik machinalnie poszukał oczyma szyldwachów. Dwóch stało ich na straży, ze strzelbą w ręku, opartych o pnie palm. Cisza na zewnątrz panowała głęboka.
Sebastyan począł jednak rozglądać się po oazie i oto spostrzegł naraz coś tak osobliwego, tak zagadkowego, że aż oczy przetarł, chcąc się przekonać, czy nie śni...
Dokoła oazy, jak wiemy, rozciągał się zagajnik, krzaki przeróżne i palmy karłowate.
Zarośla te leżały od domu zaledwie w odległości strzału karabinowego i oddzielone były odeń wysoką trawą i kaktusowemi krzewami.
Sebastyanowi zdawało się, że jakieś niewyraźne postacie wysuwają się z zagajnika i pełzną wśród zasłaniających je chwastów. Postaci tych było dużo i skoro jedna znikała, zaraz ukazywała się inna. Rzekłbyś, jakiś korowód duchów.
A. wszystko to się działo w oczach szyldwachów, którzy zdawali się nic nie widzieć. Dziwaczność, fantastyczność tego zjawiska przykuła porucznika na miejscu. Nie mógł się ruszyć, osłupiał.
Chmura zakryła księżyc, z nim nastały ciemności. Sebastyan nic już nie był w stanie rozpoznać, a jednak nie przestawał patrzyć.
Za kilka sekund znów zaświecił księżyc. Pochód dziwacznych postaci nie ustawał, przybywało ich coraz więcej, a wśród tych zagadkowych widziadeł tu i owdzie migotały punkciki, jakby od połysków metalicznych.
Wtedy z szybkością elektryczną rozjaśniło się w umyśle porucznika. Przedstawiła mu się straszliwa prawda,
Dom otaczali araby, dziesięćkroć liczniejsi od francuzów! Ale jakim sposobem przedostali się do oaz. Dlaczego szyldwachy dotąd nie wszczęli alarmu? Umysł porucznika gubił się w domysłach.
Zresztą nie czas było zastanawiać się. Należało coś natychmiast postanowić i przedsiewziąć. Każda chwila była drogą.
Sebastyan Gérard obudził oficerów sztabowych, którzy z nim do spółki zajmowali ten pokój i w kilku słowach opowiedział im co się dzieje. Zerwali się żywo z posłania i porwali za pistolety.
W tejże chwili porucznik chciał zejść do izby na dole, ażeby rozbudzić huzarów...
Ale i klapa, prowadząca z pierwszego piętra na parter, również się oparła. Przybito ją czemś tak samo, jak klapę od tarasu.
— Złapano nas w sidła, jak wilki! — wykrzyknął Sebastyan z wściekłością. — Co czynić?... Jak ostrzedz naszych ludzi o napadzie?...
— No, chociażby jaknajmocniej spali, — odrzekł jeden z oficerów sztabowych, — huk strzału ich rozbudzi...
— Prawda... Zaraz spróbuje...
Porucznik po omacku wziął z kąta strzelbę myśliwską, wyborną broń, nabitą kulami stożkowemi, któremi szakali o trzysta kroków kładł na miejscu potem wrócił znów do wązkiego okienka i wypatrywał celu.
Oazę zaległa jaknajgłębsza cisza. Ruch cieniów ustał. Wszędzie zdawał się panować spokój. Porucznik na skraju zagajnika rozróżnił jednak jakąś postać nieruchomą i mniej ciemną od zarośli. Wytknął strzelbę po za kraty, oparł ją o ramię, celował długo, wystrzelił.
Na huk ten, zerwał się huragan krzyków dzikich, wycia, nie mającego w sobie nic ludzkiego.
Arabowie, pochowani za drzewami, zaczajeni w wysokiej trawie, wyskoczyli jak djabły w sztuce czarodziejskiej.
Sto strzałów zagrzmiało na raz i kule połamały kraty okna z którego dał ognia Sebastyan, a kilka z tych pocisków świsnęło mu nawet około głowy. Szczęśliwym trafem kule go ominęły.
W tejże chwili jakiś łoskot dał się słyszeć po nad trzema oficerami.
Klapa od tarasu gwałtownie podniosła się w górę, w otworze zabłysły lufy strzelb arabskich, huknęły strzały i jeden z kolegów Sebastyana zwalił się trupem tuż obok jego nóg.
Położenie okropne. Żadnego ratunku zda się nie było dla tych dwóch ludzi, wziętych między dwa ognie.
Huzarzy odłączeni od swego porucznika i także jak on uwięzieni, wydawali wściekłe okrzyki.
Słychać było jak kolbami walili we drzwi, które przecież wcale nie ustępowały.
— Najpierw przerwijmy ogień na tarasie! — wykrzyknął Sebastyan, i z rewolwerem w ręce skoczył pierwszy na drabinę, a za nim tuż oficer sztabu.
Proch z drugiej salwy osmalił im wąsy i ubranie ale nie zrządził im innego szwanku. Teraz czterech czy pięciu arabów zasadzonych na tarasie, nie miało już innej broni prócz jataganów. Wystrzelano ich jednego po drugim, jak wściekłych psów.
Po tym tryumfie, Sebastyan wraz ze swym kolegą powrócił do pokoju na pierwszem piętrze i znów począł strzelać z okna. Nie żałował nabojów, ale mało która z kul trafiła, gdyż oblegający schronili się już przed niemi pod mury domostwa.
Nagle kłęb gryzącego dymu przedarł się przez szczeliny podłogi.
Na dole wybuchnął pożar. Obu oficerom groziło uduszenie od dymu lub spalenie żywcem.
W tejże chwili stary arab i jego córka, uradowani z powodzenia szatańskich planów, wyszli z domu, ogarniętego płomieniami, i skierowali się ku laskowi.
Jakbądź podłą, ohydną była ich zdrada, Sebastyan nie miał odwagi wymierzyć sprawiedliwości przez zabicie kobiety.
Wziął na cel starca. Dym mu zasłaniał oczy, ręka mu drżała bezwątpienia. Padła młoda arabka...
Widok, jaki się przedstawił oczom porucznika był tak straszny, że Sebastyan, chociaż był blizki śmierci, od której zda się nic go już nie mogło wybawić, zapomniał o własnem niebezpieczeństwie.
Ojciec zatrzymał się przy swem dziecku skrwawionem, którem wstrząsały już ostatnie konwulsye konania.
Krzyk dziki, przeraźliwy, krzyk rozpaczy i przekleństwa wydarł mu się z ust. Rzucił się na kolana i bezsilnemi rękoma usiłował podnieść ciało, z którego uleciało już ostatnie tchnienie...
Nie czując siły dostatecznej, podniósł w górę krwią zbroczone ręce, i zwracając je ku domowi z wyrazem na twarzy niewysłowionej wściekłości i nienawiści, potrząsnął tą krwią ku niewidzialnemu zabójcy jakby mu tem przesyłał groźbę i przekleństwo...
I rzec możnaby, że te przekleństwo przyniosło porucznikowi nieszczęście, bo w tejże właśnie chwili kula ugodziła go w głowę i runął bez przytomności na płonącą podłogę, przez którą wydobywały się z kłębami dymu i iskry coraz bardziej wzmagającego się pożaru...


III.

Kiedy Sebastyan Gérard odzyskał przytomność, leżał na wygodnem łóżku w szpitalu w Oranie, troskliwie pielęgnowany i po upływie stosunkowo krótkiego czasu podniósł się, bo rany w głowie, jak wiadomo, są albo śmiertelne, albo prędko wyleczalne. Ocalenie jego zda się cudowne, było przecie jak najprostszą w świecie rzeczą.
Huzarom, kiedy już zginąć mieli, poduszeni dymem i płomieniami, udało się nareszcie oderwać klapę która ich więziła.
Obrona stała się możliwą, bo chociaż arabowie byli znacznie liczniejsi, jednakże „wściekłość francuzka“ zastępowała liczbę.
Dokonali zwycięzkiej wycieczki.
Dużo napastników trupem usłało ziemię. Inni rozpierzchli się spłoszeni, jak szakale pustyni.
Porucznik po przyjściu do siebie dowiedział się różnych szczegółów, które podczas wypadków tej nocy aż nazbyt dramatycznej, wydawały mu się ciemnymi i prawie niezrozumiałymi.
Stary arab, popchnięty ku zdradzie przez podwójny fanatyzm rasy i religii, przyjął francuzów do swej siedziby z tą myślą, że ich co do jednego poświęci nienawiści dzikiej,
Beduini z sąsiednich pokoleń przybyli na wezwanie jego córki. W przeddzień odjazdu francuzów, korzystając z nieobecności oficerów, drzemki żołnierzy i niedbalstwa straży, ani myślących o niebezpieczeństwie, kilku arabów zakradło się do domku i schowali się jedni na tarasie, inni w izbie starca i zawczasu pozabijali klapy w sufitach.
Napad dokonany miał być w nocy, kiedy się huzarzy pośpią. Tymczasem wysłani na zwiady arabowie zdołali na sposób dusicieli indyjskich podpełznąć wśród ciemności do placówek, zadusić ich i przywiązać natychmiast do pni palm tak, że stojąc, wydawali się żywymi.
Wszystko przewidziane było i uskutecznione z wszelką przezornością, tak, iż francuzi mieli być wymordowani bez oporu, albo uwędzeni jak lisy w norze.
Tylko niespodziewane, opatrznościowe przebudzenie się porucznika, przeszkodziło ziścić się zupełnie tym piekielnym planom. Sebastyan, zaalarmowawszy żołnierzy, ocalił oddział. Czyn jego nie pozostał bez nagrody...
Zamianowano go kapitanem i kawalerem legii honorowej, poczem dano mu urlop, ażeby na czas przyjścia do zdrowia, pozostał we Francyi, u ojca swego w departmaencie Doubs, w wiosce Hantmont, położonej na wyniosłości, u stóp której wypływa Cusancin.
Rzeczka ta zimna i przezroczysta wymyka się z pośród skał granitowych malowniczej postaci, na skraju doliny Cusance, przebiega na przestrzeni dwóch mil trzy wsie Cusance, Guillon i Pont-les-Montin i po krótkiej tej podróży wpada do Doubs.
Cusance osada, a raczej wieś, jak gniazdko w kępie traw, kryje się wśród wysokich pagórków, zarośniętych lasem. O istnieniu jej wiedzą tylko przyjeżdżający do kąpieli, do stacyi klimatycznej Guillon, którzy zazwyczaj oglądają źródła Cusancin, jako miejscową osobliwość.
W epoce, kiedy się zaczyna opowiadanie nasze, zamek Cusance należał do starego szlachcica, jenerała hrabiego de Franoy, który mieszkał w nim z córką jedynaczką.
Co prawda, nie był to właściwie zamek, ale dwór wiejski, jednopiętrowy, pokryty licznemi dachówkami, jak zwykle domy na prowincyi.
Przylegał doń obszerny, wybornie utrzymany ogród z pięknemi kwiatami i stuletniemi drzewy; wzdłuż którego szemrały wody rzeczki Cusancin.
Wesoło wyglądał ten zameczek, jak ujmująca akwarela angielska, zwłaszcza gdy promienie słoneczne padały na biały front domu, na zieleń drzew i wabiły ku sobie miriady brzęczących muszek i motyli, uwijających się wśród bogactwa barw przeróżnego kwiecia.
Jenerał Filip de Franoy, w chwili gdy go przedstawiamy czytelnikom, liczy siedmdziesiąt pięć lat; mógłby był wprawdzie postarać się o wspanialszą dla siebie siedzibę, bo miał przynajmniej sześćdziesiąt tysięcy franków rocznego dochodu, ale upodobał sobie ten dom, w którym na świat przyszedł, a zresztą przy prostocie wymagań, po co mu było myśleć o zmianie siedziby na starość.
Obecność i przywiązanie Berty, córki jego jedynaczki, wystarczały mu do szczęścia zupełnie.
A co do przyjemności, miał przecie trzy rosłe konie angielskie w stajni swej i dobrze zaopatrzoną piwnicę w stare wina burgundzkie i jurajskie.
Hrabia de Franoy, ostatni potomek męzki prastarego rodu, był to teraz wysoki szczupły starzec o butnej minie, postawie śmiałej, rycerskiej i temperamencie gorącym,
Twarz mocno czerwoną kończyły białe włosy, bardzo gęste, po wojskowemu krótko ostrzyżone. Wąs sumiasty, srebrzący się również jak włosy, rażącą stanowił sprzeczność z czarnemi, krzaciastemi brwiami, oczyma tak żywemi i tak świecącemi się, jakby u młodzieńca. Wyraz twarzy tchnął jednocześnie wyniosłością arystokratyczną, dobrocią i niezwykłą popędliwością.
Ożeniwszy się w pięćdziesiątym piątym roku życia z młodą panienką, bogatą i z dobrej rodziny, która go przełożyła po nad tłum młodych konkurentów, hrabia w pięć lat po ślubie został ojcem a w dwa lata po urodzeniu się Berty, stracił swą żonę.
Ta strata pogrążyła go w rozpacz łatwą do pojęcia, trudną do opisania. Nie chciał ani słuchać czczych pocieszań, nie mogących nic poradzić na prawdziwą boleść, i myślano z początku, że niebawem podąży do grobu, za swą ukochaną nieboszczką,
Jednakże przemógł się.
Powoli, w sposób prawie niedostrzegalny, Berta coraz bardziej rosnąc, przywiązała starca do życia. W miarę, jak rozwijało się dziecko, p. de Franoy odnajdywał w jego ślicznej twarzyczce uroczą twarz hrabiny. Po całych godzinach przypatrywał się, jak się krzewiło to maleństwo, wzruszony w milczeniu, i tu uśmiech mimowiedny przychodził mu na usta, tu duże łzy bez jego wiedzy płynęły mu z oczu i staczały się na zawiesiste wąsy.
Od czasu owdowienia p. de Franoy, otrzymawszy dymisyę na własne żądanie, nie opuszczał wcale zamku Cusance i Berta ani na jeden dzień nie była samą, bez ojca.
Przypuszczać ztąd nie należy, ażeby jej wykształcenie było zaniedbane. Przez sześć lat Berta miała przy sobie guwernantkę angielską osobę bardzo inteligentną i wykształconą, która dokończała edukacyi, rozpoczętej przez nauczycieli, dojeżdżających codzień z Baume-les-Dames,
Na nieszczęście miss Jenny Faneitte, zmuszoną się czuła dla braku zdrowia rozstać się z młodą panienką, kiedy ta właśnie doszła piętnastego roku życia.
Pierwszem następstwem tego rozstania, było pozostawienie pannie de Franoy zbyt wielkiej swobody.
Pozostawiona sama sobie, nie potrzebując przed nikim tłumaczyć się z czasu, Berta: nie omieszkała trochę zaniedbać zwykłych nauk, rysunków, muzyki i t. p., a natomiast oddała się namiętnie czytaniu. Pochłonęła wszystkie książki z biblioteki zamkowej, złożone przeważnie z romansów. Pośpieszamy dodać, że romanse te, dobierane przez matkę jej, były nawskroś moralne.
Czytanie ich nie mogło zepsuć młodego dziewczęcia, ani skalać niewinności jej duszy, wywarło jednak swój wpływ nieodzowny, uczyniło Bertę marzycielską i nadmiernie rozegzaltowaną.
Zgoła nie znając świata, wyobrażała go sobie takim, jakim go jej przedstawiały ulubione książki. Realizm jeszcze nie zyskał prawa w literaturze, do której należały stare powieści z biblioteki zamkowej i autorowie ich w fantazyi swej stwarzali świat, wcale niepodobny do rzeczywistego.
Berta zachowała anielską niewinność dziecka i dziewicy, w sercu jej tliła miłość tylko dla ojca, a przecie wyobraźnia jej roiła tysiące przygód romantycznych, nieraz iście namiętnych, których ona była bohaterką naiwną.
Czy takie usposobienie moralne z góry nie zapowiadało fatalnych następstw?
Wszak dziewczę tak rozegzaltowane z konieczności musiało się zadurzyć w pierwszym napotkanym młodym człowieku, ujmującej powierzchowności, nadać mu w swej wyobraźni niezliczone przymioty i niepospolite zasługi, stanowiące ideał doskonałości bohatera w romansach.


IV.

Napomknęliśmy parę słów o wsi Hantmont, położonej o milę od siedziby jenerała, na wzgórzu, z ładnym gajem. Najznaczniejszą i pierwszą osobą w tej wiosce był mer, wieśniak sześćdziesięcioletni, który dorobił się majątku na handlu drzewem; ale pomimo fortuny, przynajmniej półmilionowej, i otaczającego go wielkiego szacunku, zawsze w okolicy nazywano go po prostu „ojcem Gérardem.“
Ojciec Gérard, obok pracowicie i uczciwie zrobionego pół miliona, umiał przecie czytać, pisać i rachować, w obyczajach jednak zachowywał całą pierwotną prostotę,
Jakim był na początku swych operacyi handlowych, takim na starość pozostał.
Oszczędny — żeby nie powiedzieć skąpy — jak w ogóle wszyscy wieśniacy, mieszkał w małym domku, a wszystkie tutaj jego ruchomości niewarte były może nawet dwustu talarów.
Jadł chleb razowy, słoninę, kartofle, kapustę i pił młode wino. Ubierał się zawsze w niebieską bluzę płócienną, czapkę bawełnianą w prążki i ciężkie sandały drewniane, wyłożone sianem i oklejone dla ozdoby skórą cielęcą.
Od święta tylko i na wielkie jakie uroczystości lub na podróż do miasta sąsiedniego, kładł na siebie surdut tabaczkowy, krótki w stanie, a długi za kolana i buty z podeszwami tak ponabijanemi gwoździami, jakby brama więzienna.
Ale na radach gminnych poczciwiec przewodniczył zawsze w bluzie płóciennej i bawełnianej czapie.
Miał jednak w sobie ojciec Gérard uczucie silniejsze od skąpstwa, potężniejsze od żądzy skupowania kawałków ziemi, — była to miłość ojcowska.
To, czego sobie odmawiał, szafował szczodrze dla Sebastyana, swego jedynaka. Skoro tylko chodzi o popchnięcie syna w świat, o zrobienie z niego „czegoś“, mer z Hantmont nie szczędził żadnych wydatków.
— Dziecko będzie miało na to — mawiał do siebie, a że mundur miał dla poczciwego wieśniaka nieprzezwyciężony powab, dodawał: — No, spodziewam się przecie, że się dobije honoru i sławy, i co najmniej zostanie jenerałem, jak pan hrabia de Franoy z zamku Cusance...
Rezultat tych nadziei był dotąd taki, że po ukończeniu nauk w kolegium w Bésancon, Sebastyan Gérard zdał świetnie egzamin i zajął miejsce pośród najlepszych uczniów szkoły wojskowej.
Posłany do Afryki w stopniu podporucznika pułku huzarów, przy pierwszej bitwie zasłużył sobie szlify porucznikowskie. Wiemy już, że niedługo czekał na rangę kapitana i na krzyż legii.
Portret Sebastyana Gérarda jużeśmy skreślili.
Natura miewa często kaprysy, których przy najlepszej chęci niepodobna wytłomaczyć.
Bo czemu naprzykład przypisać dystynkcyę w powierzchowności Sebastyana Gérarda, będącego synem bardzo mało okrzesanego wieśniaka i wieśniaczki, która za życia przedstawia skończony typ kobiety z gminu?
Może zręczniejsi od nas rozwiążą tę zagadkę.
My tymczasem uważamy za właściwe nadmienić, że odkąd Sebastyan wyszedł ze szkoły wojskowej, ojciec Gérard dawał mu hojnie pensyi miesięcznej półtora tysiąca franków. Dzięki tej szczodrej zapomodze, młodzieniec mógł żyć prawie na równej stopie z najbogatszymi oficerami w pułku.
Ojciec Gérard, uprzedzony na dni kilka listownie o przyjeździe syna, zrozumiał instynktownie, że młodemu oficerowi nie byłoby zbyt przyjemnie i przystojnie mieszkać wśród takich rupieci, jakiemi się on zadawalniał pomimo dwudziestu pięciu tysięcy franków rocznego dochodu i tytułu mera.
Kazał więc zaprządz dwa wozy, służące zwykle do transportów drzewa i pojechał do Baume-les-Dames, gdzie wydał półtora tysiąca franków u tandeciarza na kupno starych mebli, dość przyzwoicie odnowionych.
Przywiezionemi rzeczami umeblowany został duży kwadratowy pokój, w którym świeżo wybielono ściany. Przy łóżku i przy oknie pozawieszano też firanki. Na kominku pomiędzy dwoma lichtarzami mosiężnemi, naśladującemi bronz, stanął zegar z czasów pierwszego cesarstwa i dwa bukiety kwiatów sztucznych pod kloszem, a ojciec Gérard zaś zatarł ręce, wyznając sobie nie bez trudności, że chociaż wszystko to bardzo drogo kosztuje, lecz trzebaby już być chyba bardzo wymagającym, aby nie podziwiać tej elegancyi tak zupełnej i tej dystynkcyi tak widocznej.
— Sebastyan będzie zadowolony! — pomyślał. — Drogie dziecko zaszczyt mi przynosi, co prawda!.. Kapitan i to z orderem! Dla ojca bardzo to pochlebne, ale też mu urządziłem mieszkanie, jakby jakiemu księciu!...
Sebastyan przyjechał i zachwycał się swym pokojem. Miał nawet tyle taktu, że udawał trochę zdziwionego tym przepychem, i mer czuł się zupełnie wynagrodzonym za poniesione wydatki w obec radości, żywo wyrażonej przez bohatera afrykańskiego, którego postawą rycerską nie mógł się nacieszyć, jak również twarzą ogorzałą, świetnym mundurem, a nadewszystko połyskującym krzyżem i czerwoną wstęgą zupełnie nową.
Młodemu oficerowi od czasu do czasu jeszcze dolegała rana. Podróż zmęczyła go. Przez kilka dni wcale nie wychodził. Ojciec nie opuszczał go ani na chwilę i od rana do wieczora kazał sobie opowiadać najmniejsze szczegóły z życia jego wojskowego, wypytywał go bezustannie o kraje dalekie, które poznał i o bitwy w których brał udział,
Po tygodniu takiego życia jednostajnego, przypominającego koszary, Sebastyan wypocząwszy i zupełnie zdrów, chciał się czemś zająć.
Dla oficerów kawaleryi jak wiadomo, tak samo jak dla sportsmenów, staje się potrzebą a zarazem i przyjemnością.
Kapitan przyprowadził sobie dwa konie: Dżalego i Beyroutha.
Zaczął więc to na Dżalim, to na Beyroucie odbywać długie przejażdżki wieczorem i zrana.
We dwa tygodnie niespełna, po przyjeździe do ojca, wracał właśnie o dziesiątej zrana z Baume-les-Dames, gdzie odwiedził podprefekta, swego kolegę ze szkół, i pędził galopem po cudnej drodze, wijącej się brzegiem Cusancon wśród dwóch pagórków leśnych i miał na sobie mundur oficera huzarów.
Wtem niedaleko od stacyi klimatycznej Guillen, zobaczył przed sobą o jakie sto pięćdziesiąt kroków starca wysokiej postawy, wybornie siedzącego na rosłym koniu, i za nim jadącego grooma w niebieskiej liberyi, spodniach skórzanych i palonych butach.
Jeźdzcy ci, zbliżali się zwolna.
W kilka sekund Sebastyan, przy galopie swego rumaka, zrównał się ze starym panem, mającym w ptęlicy swego guzika szeroką wstążeczkę orderową.
Młodzieniec skłonił się z uszanowaniem, zdejmując kepi i chciał już dalej pojechać, nie zwalniając biegu, gdy wtem starzec zatrzymał go tym wykrzyknikiem:
— Tam do licha, kapitanie, ładnego masz konia!
Sebastyan natychmiast zwolnił bieg Dżalego. Ukłonił się na nowo i odpowiedział:
— A przytem dzielne to zwierzę, mój jenerale,
— To kapitan mnie znasz? — spytał starzec z niejakiem zdziwieniem.
— Wiem, że mam zaszczyt mówić z jenerałem hrabią de Franoy..,
— Zbyt przecie młody jesteś, kapitanie, ażebyś mógł służyć podemną.
— To prawda, mój jenerale, ale dzieckiem jestem tych stron, gdzie wszyscy znają i szanują jedną z naszych znakomitości wojskowych...
— Powiadasz pan, że pochodzisz z tych stron?
— Tak, mój jenerale,
— To pozwól kapitanie, że cię zapytam o nazwisko?
— Jestem Sebastyan Gérard, syn mera z Hanmont...
— Zacnego człowieka... — podchwycił hrabia — i obrotnego, który umiał w uczciwy sposób dorobić się majątku, czego mu serdecznie winszuję i panu także.. A! to pan jesteś kapitanem Gérardem... jednym z naszych zuchów algierskich... wschodzącą chwałą, z której się szczycę dla mej starej prowincyi!..
— O! jenerale! — przerwał Sebastyan.
— Ależ pan nie jesteś znów mi tak obcym! — mówił dalej p. de Franoy. Pisały o panu dzienniki... Przy opowiadaniu o pańskich czynach walecznych nieraz mi zabiło serce... Daj mi rękę, kapitanie, rad jestem ją uścisnąć... Odkąd bawisz pan u ojca?
— Od dwóch tygodni, jenerale...
— A masz pan urlop do...
— Do czasu wyzdrowienia...
— No, na rekonwalescenta wcale pan mi nie wyglądasz...
— Rana już mi nie dolega.
— Rana, brawo!.. Lepsze to, niż jaka febra!.. Żołnierzowi nigdy nie żal przelać krwi za Francyę. Ale jeszcze zabawisz pan czas jakiś w Hantmont, spodziewam się?
— Z półczwarta miesiąca, jenerale.
— Doskonale... Liczę na to, że widywać się będziemy czasem, a nawet często, jeżeli moje siwe wąsy nie odstraszają pana... Byłem i ja takim jak pan... i pan będziesz takim, jak ja... naturalnie za pięćdziesiąt lat, a życzę panu, żebyś wtedy nosił te siedmdziesiąt pięć lat tak zuchowato, jak ja dzisiaj.
— I ja także bym sobie życzył, jenerale, chociaż nie bardzo sobie obiecuję — zawołał Sebastyan ze śmiechem. Pan zakasowałby niejednego młodego...
— Ho, ho!.. nie tak znowu we wszystkiem — odrzekł hrabia — ale to prawda, że przecie jeszczem coś wart... Kapitanie Gérardzie, proszę cię bardzo, a nawet zobowiązuję, ażebyś podczas pobytu w Hantmont, uważał mój dom jak swój..
— Jenerale...
— No, zgoda? przyjedziesz pan?
— Nie wiem, jak mam być panu jenerałowi wdzięcznym.
— Wdzięczność... to już do mnie należy — przerwał p. de Franoy. Zresztą nie lękaj się pan nudów tak bardzo... W starym zamczysku nie jestem sam... będziesz tam widział nietylko moją twarz... Zobaczysz pan Bertę, moją córkę... To dziecko jeszcze co prawda, ale jakie śliczne dziecko... To promień wiosennego słońca, co mnie rozgrzewa i odmładza... Pieszczotka, gra na fortepianie jak anioł, śpiewa jak słowik!.. Posłuchamy trochę jej muzyki... pan mi opowiesz swe bitwy w Afryce, a ja o swych kampaniach nie będę panu bajdurzył zbyt długo, słowo honoru... No, już postaram się, jak tylko będę mógł, żeby się panu godziny nie dłużyły w naszej prastarej siedzibie... Na obiad bądźże pan jutro łaskaw... O! bez żadnego „ale“, bez żadnej ceremonii... Jadamy skromnie, ale winko mam wcale niezłe... przekonasz się pan... znajdzie się butelczyna „Château-Châlous“ z roku 1801.. No, dawajże mi pan zaraz słowo, że będziesz...
— Ależ i owszem, jenerale.. przyjmuję zaproszenie z całego serca...
— Poczciwy z ciebie chłopiec, kochany kapitanie... Siadamy do stołu o szóstej, ale przyjedź wcześniej na wódkę...
— Będę punkt o piątej.
Tak rozmawiając starzec i młodzieniec, w ciągu kilku minut zaprzyjaźnieni jaknajserdeczniej, nadjechali do wioski Cusance.
Naprzeciw kościoła, na prawo, droga prowadziła do niezbyt pańskiej siedziby hrabiego Franoy.
Zatrzymano konie, a kiedy groom zsiadłszy otwierał sztachety, jenerał raz jeszcze podał rękę Sebastyanowi Gérard i rzekł:
— Więc do jutra.
Kapitan ujrzał zdaleka, jak mignęła w parku różowa sukienka i sploty jasnych włosów pod kapelusikiem słomianym, ale wdzięczne to zjawisko zniknęło natychmiast po za szpalerem krzewów i kwiatów, aż zaraz zamknęły się sztachety.
Sebastyan popędził konia i ruszył dalej ku Hantmont.


V.

W chwili, gdy hrabia zsiadał z konia i rzucił cugle groomowi, nadbiegła Berta i, zanim spostrzegł, już go wycałowała w policzki.
— Dzień dobry, ojczulku! Cóż, dobry był spacer?
— Wyborny, moja córeczko. Jeździłem aż do Saint-Juan!
— Toś widział się z Blanką?
— To jest, uczyniłem wszystko, co mogłem, ażeby się z nią zobaczyć, ale kuzyneczka twoja jeszcze nie przyjmowała. W oknach sypialni rolety były szczelnie zapuszczone. Spała. Panna służąca chciała ją obudzić... ale nie pozwoliłem.
— A to próżniak! Spała jeszcze o ósmej zrana! zawołała Berta ze śmiechem, a ja o wpół do ósmej już byłam w ogrodzie. Ale... z kim to ojciec powracał... Widziałam przez sztachety jakiegoś pana z ojcem... Może mi się przywidziało?
— Nie zupełnie. Ten pan to mój nowy znajomy, którego przedstawię ci jutro...
— A kto go ojcu przedstawił?
— Nikt... Spotkaliśmy się na szosie... Bardzo mi się spodobał i zaprosiłem go na obiad.
— Tak ni ztąd ni zowąd?
— Tak.
— Ale to jakby powieść mi ojciec opowiadał — podchwyciła Berta, znowu wybuchając śmiechem. — Jakto, ojciec robi znajomości na szosie i zaprasza pierwszego lepszego na obiad!..
— Ależ, waryatko, nasz gość jutrzejszy nie jest byle kim...
— Więc któż to jest?
— To blizki nasz sąsiad, młody oficer od huzarów, młodzieniec bardzo dystyngowany, syn mera z Hantmont... Jest on już kapitanem i ma ordery... Cieszę się bardzo, że przypadek nadarzył mi tę znajomość i spodziewam się, że kapitan często nas odwiedzać będzie przez czas swego urlopu... Może nawet gra w szachy. A nie, to go nauczę... będzie mi wdzięczny za to na całe życie...
Ozwał się dzwonek, oznajmiający o śniadaniu!
Berta ujęła ojca pod rękę i oboje udali się do pokoju jadalnego.
Dziewczę rozpoczęło zaledwie rok szesnasty. Pięknością, jak to mówią, skończoną nie była, ale miała w sobie nieprzezwyciężony powab. Wysoka raczej niż nizka, smukła, ale nie szczupła, ruchy naturalne i pełne wdzięku zarazem, twarz owalno-podłużna, płeć białości kamelii, zabarwiona nieco różowawo, Włosy jej urzeczywistniały ideał włosów jasno popielatych, tak ślicznych a tak rzadko spotykanych.
Twarzyczce żywej charakterystyczny wyraz nadawały duże oczy, kształtu wschodniego, ciemno niebieskie o wejrzeniu głębokiem. Pod cieniem długich brwi patrzały one z wesołością i pieszczotliwością prawie dziecięcą, to znów sentymentalnie, marzycielsko, czego wskazaliśmy przyczynę.
Usta, może trochę zaduże, ale cudnej formy, z po za szkarłatu warg, ukazywały śliczne ząbki.
Dokoła dziewiczego czoła Berty jaśniała aureola niewinności i jenerał słusznie ją przyrównywał do promienia słońca wiosennego; ona wszystko w okół rozpromieniała.
Nazajutrz, na kilka minut przed piątą, Sebastyan Gérard w mundurze galowym przybywał do zamku de Cusance.
Sztachety były otwarte na rozcież, groom czekał dla zaprowadzenia konia do stajni, a pan de Franoy pomimo lat siedmdziesięciu pięciu, cały w ubraniu białem płóciennem, palił cygaro na najwyższym stopniu ganeczka.
— Brawo! — zawołał do Sebastyana, schodząc ku niemu po stopniach. — Brawo kapitanie! punktualność jest jedną z najpiękniejszych cnót wojskowych!.. Witajże w domu starego żołnierza!.. A to upał!.. Dwadzieścia ośm stopni w cieniu! Napijmy się czego... Chodź że pan ze mną, proszę.
Hrabia wziął Sebastyana pod rękę, lecz, zamiast wejść z nim do mieszkania, poprowadził go przez aleje cieniste i starannie wysypane piaskiem, aż do dużej altany, otoczonej staremi lipami rozłożystemi, nad brzegiem szemrzącego Cusancin.
Sąsiedztwo bystrej rzeczki z zimnemi jak lód wodami, podwójne przykrycie z bujnego winogradu i lip, utrzymywały w tej altanie przyjemny chłód, ponętny zwłaszcza podczas gorących godzin dni letnich.
Stół okrągły, wyciosany z kamienia, dwie ławki i kilka krzesełek wiejskich stanowiły umeblowanie tego salonu letniego, gdzie światło przezierało tylko przez zielone liście.
Na stole widać było flakon ze słynnym absyntem jurajskim, karafkę z wodą snać bardzo zimną, bo szkło zapotniało, dwa kieliszki w kształcie tulipanów i pudełko z cygarami.
Jenerał nalał do kieliszków likieru, zapalono cygara hawańskie i pogadanka zaczęła się wśród białych kłębów wonnego dymu.
W kwadrans potem jakaś postać wdzięczna i lekka zarysowała się w ramkach dzikiego winogradu, bluszczu i powoju, tworzących wejście do altany i zatrzymała się nieśmiało.
— Moja córka.. — rzekł jenerał i dodał: — Moje drogie dziecko, — kapitan Gérard...
Sebastyan, który siedział tyłem do uroczego zjawiska, powstał żywo i chciał rzucić cygaro...
P. de Franoy powstrzymał go za rękę, zawoławszy:
Nie, nie, kapitanie, możesz palić... Berta pozwala ci... kochana pieszczoszka jest przecie córką żołnierza... Lubi zapach tytoniu i gdyby to przystało, samaby, jestem pewny, z ochotą zwinęła papierosa i zapaliłaby go z przyjemnością! nieprawdaż Berto?
— Papierosa, może ojczulku... ale cygaro!.. pfe! to niedobre...
— A zkądże wiesz o tem, moja córeczko?
— Pewnego wieczora zeszłej zimy w salonie, ojciec czytał przy kominku... potem wyszedł i zostawił zapalone cygaro... przez ciekawość wzięłam je do ust na chwilę...
— I cóż, córko Ewy... co się stało?
— A zaraz uciekłam do swego pokoju, musiałam się napić wody, bo dusiłam się, kaszlałam, aż myślałam że umrę i poprzysięgłam sobie, że dam temu pokój na zawsze!
— A nigdy się przedemną nie pochwaliłaś tą przygodą?
— Ale czyż mogłam się chwalić ojczulku... sama się przed sobą wstydziłam... Ledwie cię śmiałam pocałować, bojąc się, ażeby mnie nie zdradził zapach cygara.
Takie pierwsze słowa wyrzekła panna de Franoy w obec Sebastyana Gérarda.
Czyż dać możnaby wiarę, że pierwsze widzenie się tak mało romantyczne zwiąże w przyszłości losy obojga młodych ludzi?
Kapitan słuchał Bertę z uśmiechem i przyglądał się jej ze spokojnem uwielbieniem.
— Zachwycające dziecko!.. — mówił do siebie.
I czuł ku niej żywą sympatyę, ale taką, jaka w następstwie sprowadzić może uczucie spokojne i przyjaźń braterską. Nic w tem nie było podobnego do owej „iskry elektrycznej“ tak częstej w powieściach, a tak rzadkiej w rzeczywistości.
Bercie zaś, (jak wszystkie bowiem kobiety umiała ona widzieć, nie patrząc) — Sebastyan Gérard wydał się miłym, ale nic więcej.
Panienka usiadła obok ojca i rozmowa dorywcza o różnych przedmiotach zawiązała się w tem małem kółku, pod cieniem altany.
Rozmowę przerwał łoskot nadjeżdżającego powozu.
— Kto to może być? — spytał jenerał.
— Zaraz zobaczę... — odpowiedziała Berta, wybiegając z altany tak prędko, że aż się Sebastyan znowu uśmiechnął.
Za kilka minut dziewczę wróciło trochę zadyszane i zawołało wesoło:
— Dobra nowina ojczulku!.. Blanka zaprasza się na obiad... Idzie tuż za mną... Ach! jakże się cieszę!,.
W tejże chwili prawie, weszła do altany młoda kobieta, lat dwudziestu pięciu, ubrana czarno z wytworną elegancyą i podała rękę panu de Franoy, mówiąc żartobliwie:
— Cóż, przyjmiesz mnie jenerale?
— A przyjmę! przyjmę!.. — odparł hrabia, całując swego gościa w oba policzki. — Szczęśliwą myśl miałaś, droga Blanko!.. Pozwól sobie przedstawić nowego przyjaciela, pana Gréarda, kapitana huzarów.. — dodał.
Potem, zwracając się do Gérarda, mówił dalej:
— Pani baronowa de Vergy, nasza krewna i, jak panu zapewne wiadomo, jako z tych stron, właścicielka zamku Saint-Juan, gdzie mieszka cały już rok, od czasu owdowienia.
Blanka de Vergy była kobietką trochę szczupłą, ale bardzo zgrabnej postawy. Bardzo ciemnej cery i włosów, i raczej brzydka niż ładna, miała jednak w sobie tyle wdzięku, gdy się uśmiechała, że za sympatyczną i prawie za powabną uchodziła twarz jej nieregularna, oświetlona pięknemi czarnemi oczyma.
Bertę nazywała „kuzynką“, była bowiem synowicą hrabiego de Franoy.
Blanka w szesnastym roku życia wyszła za barona de Vergy, człowieka bardzo miłego i jaknajlepszego w świecie, ale szalonego hulakę, który ją unieszczęśliwił, nadwerężył jej majątek i bezwątpienia całkiem by ją zrujnował, gdyby nie w porę umarł, zabity w pojedynku, zostawiając młodą żonę wdową i bez dzieci właśnie, kiedy zaledwie rozpoczynała dwudziesty pierwszy rok.
Baronowa poprzysięgła sobie, że po pierwszej tak przykrej próbie, nigdy już za mąż nie wyjdzie, Bez najmniejszego żalu wyrzekła się pobytu w Paryżu. Zostawało jej jeszcze prawie piętnaście tysięcy franków rocznego dochodu i przeniosła się do swej posiadłości Saint-Juan, gdzie się wychowała wśród drogich jej wspomnień, i mieszkała tam teraz sama, lubiana i szanowana przez wszystkich, wydając na siebie zaledwie część dochodu, prowadząc dom na bardzo skromną skalę, utrzymując z sąsiadami jaknajlepsze stosunki, dobra dla biednych, pocieszycielka dla strapionych, tak, że w okolicy mówiono o niej jak o dobroczynnej wróżce.

Często odwiedzała i przyjmowała u siebie jenerała z córką. Blanka, pomimo różnicy w wieku, uważała ją za najlepszą a raczej jedyną przyjaciółkę i bardzo słusznie, bo nic nie mogło dorównywać przywiązaniu i uczuciu Blanki de Vergy dla młodziuchnej kuzyneczki.

VI.

Zaraz po nastąpionem przedstawieniu wzajemnem, lody były przełamane między baronową i Sebastyanem Gérard. Jakiś krewny nieboszczyka pana de Vergy służył w Afryce, w stopniu dowódzcy szwadronu. Blanka spytała kapitana, czy nie zna takiego oficera?
Chociaż nie z tego samego pułku, byli oni przecie przyjaciołmi, razem polowali na lwy i sypiali w pustyni pod jednym namiotem.
Dzięki temu szczęśliwemu przypadkowi, sprzyjającemu ożywieniu się rozmowy, Sebastyan i wdowa po dziesięciu minutach pogadanki, zdawali się już znać od lat dziesięciu.
Lokaj oznajmił, że podano obiad. P. de Franoy podał ramię baronowej, Sebastyan towarzyszył Bercie.
Salą jadalną była staroświecka komnata, wyłożona dębem ciemnym, na którym widniały wyrzeźbione sztandary. Dwie duże pułki z czarnego drzewa gruszkowego dźwigały stare srebra z herbami hrabiów Franoy i porcelanę niepospolitej wartości.
Co prawda, jenerał bardzo mało co sobie robił z tych „starych rupieci“, jak je nazywał.
Obiad był wykwintny, jakkolwiek p. de Franoy mówił w przeddzień o prostocie jedzenia. Kucharka zasobowa wybornie znała się na rzeczy, a stare wina z piwniczki, zasługiwały na bezwzględne pochwały. Wszystkich też ogarnął wesoły nastrój, dzięki zwłaszcza dowcipowi i nieustającej werwie pani de Vergy.
Sebastyan Gérard umiał wybornie dotrzymać towarzystwa młodej kobiecie. Jenerał przyklaskiwał, a Berta milcząc, ale zachwycona, przysłuchiwała się z uśmiechem.
Już prawie dziewiąta dochodziła, gdy wstano od stołu. P. de Franoy zaproponował napić się kawy w ogrodzie i projekt ten otrzymał żywe uznanie.
Po upalnem popołudniu nastąpił wieczór chłodnawy. Myriady gwiazd błyszczały na ciemnym lazurze czystego nieba. Tarcza srebrna księżyca w pełni, ukazywała się nad wierzchołkami pagórków, zamykających dolinę Cusance od strony Hantmont.
Kawę podano w znanej nam altanie. Berta napełniła filiżanki, a ponieważ baronowa oświadczyła, że bardzo lubi dym z cygara, hrabia i Sebastyan poczęli palić.
Nagle zaszmerały liście winogrona dzikiego, oplatające altanę i odezwało się dziwne jakieś hukanie,
Berta i pani de Vergy krzyknęły z przestrachu.
Jenerał począł się śmiać.
— Uspokójcie się moje panie — rzekł — nieprzyjaciel nie jest niebezpieczny... To po prostu jakiś niezręczny puszczyk zaplątał się w gałązki winogradu. Bardzoście się panie przestraszyły, nieprawdaż? To wpływ nerwów, pod oddziaływaniem ciemności. Noc zawsze sprzyja przestrachom bez przyczyny... Chciałbym nawet przypomnieć sobie jaką straszną historyę, ażeby ją paniom opowiedzieć... tutaj zaraz na miejscu, przejęłyby was miłe dreszcze.
— O! na samą myśl już cała drżę! zawołała wesoło baronowa. — Opowiedz że jenerale, opowiedz, to będzie przepysznie!.. Tak to przyjemnie doświadczać strachu, gdy się ma przy sobie dobrą kompanię... Pospieszaj w swych wspomnieniach i spraw nam dreszcze... Wszak chcesz Berto, drżyć ze strachu?
— O! i jak pragnę... — podchwyciło dziewczę.
— Niestety, stara moja pamięć nie dopisuje! — odezwał się p. de Franoy po chwili milczenia, — ale kapitan przybywa z Afryki, z dziwnych i tajemniczych krajów.. Wspomnienia musi mieć jeszcze świeże... Do niego się odwołajcie moje panie, i poproście, ażeby nam krew zmroził jaką okropną opowieścią...
— Słyszałeś pan, kapitanie.. — podchwyciła pani de Vergy. — W panu nasza jedyna nadzieja... do pańskiej dobrej woli odwołujemy się... Niech się pan nie da prosić...
— O! i według mnie, dać się prosić jest najniedorzeczniej w świecie, — odpowiedział młodzieniec z uśmiechem — a nawet dzisiejszego wieczora byłoby to bardzo w złym tonie... Niech panie mną rozporządzają... jestem na usługi...
— Doskonale, kapitanie! — zawołała baronowa. — Ale czy historya pańska będzie bardzo straszna?
— Ośmielam się mniemać, że tak się paniom wyda...
— I to zdarzenie prawdziwe?
— Jaknajzupełniej.
— Pewnym pan tego jesteś?
— Jak najpewniejszym pani baronowo. Sam brałem udział w tym wypadku, który mi się wydaje wielce dramatycznym i dzięki któremu znajduję się dziś u państwa.
— Przygoda, opowiedziana przez samego bohatera... ależ to podwójnie ciekawe... opowiadajże pan co prędzej...
Sebastyan zabrał głos.
Czytelnicy nasi znają już jego opowiadanie. Posłużyło ono za wstęp do niniejszej historyi.
Młoda kobieta i młode dziewczę słuchały z rozognioną uwagą, jak Desdemona opowiadań Otella. Baronowa de Vergy czuła, że serce jej bije żywiej niż zwykle, Berta wstrzymywała oddech. Jenerał nie zauważył, że mu cygaro zgasło.
Kiedy opowiadający zamilkł, godzina jedenasta poczęła bić na wieży kościołka w Cusance. W tejże chwili lokaj zamkowy oznajmił Sebastyanowi, że zgodnie z jego życzeniem, wyrażonem zaraz po przybyciu, koń jego osiodłany czeka na dziedzińcu.
Sebastyan powstał natychmiast, pożegnał się z młodem dziewczęciem, z młodą wdową i z jenerałem, ale ten odprowadził go do sztachet, uścisnął go kilkakroć za rękę i wreszcie rzekł serdecznie:
— No to do widzenia, ale niedługo... Nie zapominajże pan, iż jesteś odtąd przyjacielem domu?
— Czyżbyś mnie jenerale, uważał za nieprzyjaciela samego siebie, ażeby nie pamiętać o zaszczycie jaki mi pan wyświadcza, nadając mi ten tytuł.
— Więc przyjedziesz pan jutro?
— Jeżeli pan mi tylko pozwala...
— Nie tylko pozwalam, ale proszę pana o to... Ale może pan grasz przypadkiem w szachy?
— W wolnych chwilach jest to dla mnie najprzyjemniejsza rozrywka...
— Kapitanie, zachwycasz mnie!.. Chodząca z ciebie doskonałość... Szachy są moją namiętnością... Namiętnością niestety bardzo platoniczną, w zupełnym braku partnera... W naszych zapadłych kątach grający w szachy, a przynajmniej dobrze grający, jest taką osobliwością jak biały kruk. Czekam cię kapitanie, jutro o godzinie drugiej... Szachownica będzie leżała w altanie...
— Dobrze generale.
— Do jutra więc i szczęśliwej podróży.
I p. de Franoy coraz bardziej uradowany swą nową znajomością, wracał do altany, gdzie zostawił córkę i baronowę de Vergy.
Spotkał je na połowie drogi.
— Ojcze — zawołała Berta wesoło, — Blanka dzisiaj spać będzie u nas... Udało mi się ją przekonać, że już zbyt późno byłoby jej wracać do Saint-Juan.
— Kochana pieszczoszka — podchwyciła baronowa ze śmiechem przedstawiła mi zwycięzkiemi dowodzeniami, że wracając o północy, mogłam się narazić na straszne niebezpieczeństwo, bo zapewne arabowie, którzy uszli przed huzarami kapitana Sebastyana, zaczaili się na mnie w lasach. Zresztą sama pragnęłam dać się namówić... i zostaję.
— A jutro odjedziesz dopiero po śniadaniu... — dodał p. de Franoy.
— I owszem mój drogi stryju.
— Zaraz wydam rozkazy, ażeby przygotowano twój pokój... — podchwycił jenerał — a konie pójdą do stajni:
P. de Franoy prędko zawrócił do zamku, a obie kuzynki ująwszy się za ręce, przechadzały się dalej przy świetle księżyca, po alejach parku, na które rozłożyste drzewa kładły wielkie cienie.
Naturalnie rozmowa baronowej z Bertą potoczyła się o kapitanie Sebastyanie Gérardzie.
— Jakże ci się wydał? — spytała Blanka,
— Bardzo mi się podoba — odpowiedziała panna de Franoy. — Bardzo miły, opowiada tak zajmująco... A tobie?
— Tak samo.. Ojciec twój przedstawił mi go, jako współziomka, to jest z tych stron... Zkądże on jest?
— Z Hantmont.
— I nazywa się Gérard?.. Czyżby to był syn starego wieśniaka, który jak słyszałam jest merem gminy, a odemnie kupuje drzewo?
— Tak, zdaje mi się — odpowiedziała Berta, rumieniąc się, choć dlaczego niewiedząc sama.
— To wielka szkoda! — szepnęła baronowa.
— Wielka szkoda, — powtórzyło dziewczę — dlaczego?
— Bo chociaż kapitan Sebastyan Gérard prezentuje się bardzo dobrze, zawsze będzie przecie tylko oficerem przypadkowym.
— Ależ — odparta Berta — ojciec jego bogaty.
— Tem dla niego lepiej, lecz to położenia nie zmienia w niczem. Czy bogaty, czy ubogi, ojciec Gérard zawsze przecie jest prostym, nieokrzesanym chłopem, w sandałach, bluzie i czapce bawełnianej, który z ochotą napija się wódki u mnie w kuchni i trąci się z moim ogrodnikiem lub stangretem, kiedy przyniesie mi do Saint-Juan pieniądze za drzewo lub przyjdzie nową zrobić umowę... Prawda, że kapitan jest bardzo dobrze wychowanym chłopcem i że umie się znaleźć pod każdym względem... ale nie łatwo mu będzie bywać w świecie... jeśli nawet zdoła wejść w to towarzystwo...
— A ojciec przyjmuje go przecie... — odparła Berta żywo.
— Tak... i to bardzo naturalne... ojciec twój jest jenerałem, więc otwiera dom swój dla oficera, oto cała rzecz... Koleżeństwo w wojsku wszystko usprawiedliwia.. Ale jakże chcesz, moja droga, ażeby zwykli klienci ojca Gérarda, kupca drzewa, przyjmowali u siebie imci pana jego syna i traktowali go, jak sobie równego!.. Mogłoby się przecie tak zdarzyć że oficer byłby w salonie, a handlarz drzewa jednocześnie znajdowałby się w kuchni... i cóżby z tego wynikło.. Pojmujesz, że dla wszystkich byłoby to arcynieprzyjemnie, a szczególnie dla oficera i dla tych, którzyby go u siebie przyjęli... Czyż nie prawdę mówię?
Panna de Franoy milczała.
— Nic nie odpowiadasz!.. — podchwyciła baronowa. — Zatem mam słuszność... Zatem, kapitan Sebastyan Gérard jest i nie może być czem innym, tylko oficerem-dorobkiewiczem... Szkoda, raz jeszcze powtarzam. Gdyby choć trochę był szlachcicem, przepowiedziałabym mu świetną przyszłość... Ale jakiegoż powodzenia można się spodziewać w świecie, gdy się jest synem ojca Gérarda?
Oczywiście rzecz taka znamionowała i zupełną i prawie nieprawdopodobną nieznajomość naszej epoki i dzisiejszych zwyczajów, i czytelnicy niezawodnie zdziwią się i słusznie, zkąd kobieta dystyngowana i rozsądna zapomniała tak dalece, iż w czasie, kiedy my żyjemy, może i musi być dla wszystkich miejsce pod wielkiem słońcem i że się już o tytuły nie wypytują człowieka inteligentnego, który może być synem swoich czynów.
Bo też rzeczywiście młoda kobieta nie była świadoma prądów społecznych. Wychowana przez starą krewnę, przesiąkniętą zmurszałemi poglądami, przejmowała jej zapatrywania, podzielała jej przesądy, i wierzyła naiwnie w te przywileje wojskowe, które tyle burz już unicestwiało zupełnie.
Blanka de Vergy niebyła ani zupełną anomalią i ani nawet wyjątkiem. Na partykularzu wielu jest takich, którzy mają oczy zamknięte na czas bieżący i czepiają się minionej przeszłości co do jej przeżytych już przesądów.
Berta, chociaż nie miała argumentów dla odparcia teoryi kuzynki, czuła się jednak żywo niemi dotkniętą. Słowa Blanki zraniły coś w głębi jej duszy. Nagle ogarnął ją dziwny jakiś smutek.
P. de Franoy przyszedł właśnie do młodych kobiet. Rozmowa zwróciła się na inny przedmiot i przykre wrażenie dla Berty przeminęło.
W kilka chwil potem, służący oznajmił, że już przygotowano pokój dla pani de Vergy. Panna de Franoy zaprowadziła ją, ale zamiast pozostać jeszcze na dłuższą gawędkę, według zwyczaju, przeprosiła że jest zmęczona i wyszła, ucałowawszy kuzynkę trochę chłodniej niż zwykle. Zauważyła to młoda wdowa, ale chłód ten przypisała znużeniu, na jakie się skarżyła Berta, i nie myślała o tem dłużej.
Panna de Franoy odprawiła zaraz ze swego pokoju młodą pokojówkę wiejską, która ją co wieczór rozweselała naiwnością. Położyła się do łóżka niezadowolona. Baronowa popsuła jej wieczór, traktując Sebastyana Gérarda, jako oficera „przypadkowego.“ Czuła się podrażnioną, zdenerwowaną, smutną, sama nie bardzo wiedząc dlaczego. Długo nie mogła zasnąć, a sny miała przykre.
Widziała się oto w Afryce, w owym domku na pustyni, gdzie się odegrał dramat, opowiedziany przez kapitana. Wszystkie te wypadki powtarzały się przed nią z przejmującą cechą rzeczywistości. Słyszała strzały, jęki uwięzionych huzarów, dzikie krzyki arabów. Dusiła się wśród dymu, czuła palące płomienie widziała Sebastyana Gérarda, padającego przed nią, zbroczonego we krwi, bezwładnego, może już bez życia.
Berta obudziła się wreszcie z cichym jękiem. Sen pierzchnął, ale nie znikł wraz z nim sprawiony przezeń przestrach. Z wielką trudnością uspokoiły się nerwy dziewczęcia po tak silnem wstrąśnieniu. Długo potem przebiegały po niej dreszcze. Dopiero pierwsze brzaski świtu, rozproszyły ten głęboki niepokój i Berta, osłabiona ze zmęczenia, zasnęła już wtedy, kiedy ptaszki, niezliczeni goście parku w Cusance, witały wschodzące słońce wesołym świergotem.
O tej porze obudziła się również baronowa, zazwyczaj wysypiająca się długo. Zamiast jednak napowrót zasnąć, jak uczyniłaby to u siebie w Saint-Juan, ubrała się prędko sama, przewiązała czarne włosy białą chusteczką koronkową i wyszła z pokoju.


VII.

Przyzwyczajony do wczesnego wstawania po wojskowemu, hrabia de Franoy już od godziny był na nogach.
Właśnie, przechadzając się przed domem, zapalał już drugie cygaro, kiedy Blanka de Vergy ukazała się na ganku, we drzwiach od przedsionka,
— Ty, baronowo?! — zawołał z komicznem zdziwieniem. — O szóstej zrana! Oczom wierzyć nie chcę!
— Wierz oczom swym, kochany stryjaszku — odpowiedziała młoda kobieta — to ja we własnej osobie!
— A jak człowiek przyjedzie do pani zameczku o dziewiątej zrana, służba powiada zawsze, że pani baronowa jeszcze śpi!
— Pani baronowa jest próżniak, to przyznaję — odrzekła Blanka — o! i to próżniak, jakich mało... ale niema reguły bez wyjątku, a dzisiaj mamy właśnie wyjątek.
— A niechże będzie błogosławiony, kiedy z niego korzystam... Ale podejrzewam trochę, że to dla mnie przełamałaś swe ulubione zwyczaje...
— To się nie mylisz, jenerale! Potom wstała o świcie, ażeby z tobą mieć schadzkę, zanim się Berta obudzi,
— Schadzka! — powtórzył p. de Franoy ze śmiechem, — może jest jakiś mały sekret...
— Tak, mój stryju... i to nawet wielka tajemnica.
— Uprzedzam cię, baronowo, że jeżeli chcesz, ażebym się z tobą ożenił, z góry się zgadzam i to natychmiast!...
— Nie bój się stryjaszku, takiej psoty ci nie wypłatam.
— Więc o cóż chodzi?
— Zaraz się dowiesz, ale najprzód odejdźmy trochę od domu...
— Dlaczego?
— Berta mogłaby z okna najniewinniej w świecie podsłuchać nas, lub zejść niespodziewanie, a tegobym nie chciała...
To mówiąc młoda kobieta ujęła hrabiego za rękę i poprowadziła go aleją szpalerową nad brzeg Cusancin’a, tutaj zatrzymała się i, patrząc staremu w oczy, rzekła do niego:
— Czy wiesz jenerale, że moja kuzyneczka ma już lat szesnaście.
— A któż może o tem lepiej wiedzieć odemnie?
— Cóż, myślisz ją wydać za mąż?
Na twarzy pana de Franoy odmalowało się przerażenie.
— Za mąż — powtórzył — już!
— No, nie nagli nic oczywiście... Ale czy stryj już o tem choćby myślał?
— Przyznaję ci się, moja droga, że ta myśl jeszcze mi nie przyszła... Bertę mam jeszcze za dziecko... a kiedy ta chwila nadejdzie, będę bardzo wybredny... To prawo moje i obowiązek... Berta jest ładną... a będzie bogatą... Po samej matce przypada na nią co najmniej trzydzieści tysięcy franków... Ród nasz wsławił się przodkami od kilku wieków... Dam jej za męża człowieka, który się jej spodoba, i to bogatego, z pięknem nazwiskiem... Ale, choć się rozglądam dokoła, nikogo u nas w okolicy nie widzę... ktoby łączył w sobie te warunki...
— Możnaby znaleźć gdzieindziej...
— Zapewne, alem jeszcze nie szukał, a zresztą to bardzo ryzykowne szukać na chybił-trafił...
— Ja też właśnie, dla zaoszczędzenia stryjowi tego kłopotu, chciałam dzisiaj ze stryjem pomówić.
— Czy masz kogo na widoku?
— Wyborna partya... jedynak, daleki krewny mój po matce, margrabia Goulian de Flammaroche.
— Stara szlachta! — zawołał p. de Franoy,
— Margrabina jest wdową. Pod Sanmar ma zamek, a w Paryżu pałac i pięćdziesiąt tysięcy franków rocznego dochodu. Goulian już teraz rozporządza majątkiem po ojcu wartości czterykroć sto tysięcy franków w pięknych posiadłościach ziemskich. Widzi stryj, że z majątku jest tobie równy...
— Co najmniej równy! — szepnął hrabia. — Ale powiedz mi, a w jakim jest wieku ten młodzieniec?
— Ma dwadzieścia siedm lat.
— Przystojny?
— Śliczny, przynajmniej takim był, kiedym go w Paryżu widywała często u jego matki, a chyba nie mógł się teraz bardzo zmienić. Wychowany jest nader starannie, bardzo elegancki i o ile sobie przypominam, bardzo inteligentny. Odznaczony jest orderami...
— Za jakie zasługi?
— Przez rok czy przez dwa lata był trzecim sekretarzem ambasady, ale porzucił już zawód dyplomatyczny,
— Cóż więc teraz porabia?
— Ależ to zapewne, co i wszyscy młodzi ludzie w Paryżu takiego jak on stanu, mający dość majątku, ażeby być swobodnymi zupełnie... Należy do dwóch czy trzech klubów, bywa w towarzystwach, jeździ konno... nawet dzielny z niego sportsmen...
— Ależ moja droga baronowo, to bardzo czcze życie... prowadzące z łatwością do tysiąca szaleństw — mruknął hrabia de Franoy.
— Sądzę jednak, że p. de Flammaroche nic sobie nie ma do wyrzucenia w tym względzie... Margrabina często powtarzała przedemną, że tylko szczycić się może ze swego syna...
— No, to masz słuszność, moja kochana synowico... margrabia de Flammarochejest wyborną partyą.
— Bardzo mnie to cieszy, jenerale, że podzielasz moje zdanie, nigdybym nie proponowała jakiej lichej partyi... bo przecie to chodzi o moją drogą Bertę...
— Ale — podchwycił hrabia po chwili, — co ci daje pewność, że ten doskonały młodzieniec do dwudziestego siódmego roku życia nie zaciągnął już jakich zobowiązań? Musi być bardzo lubiany i poszukiwany! Nie brak przecież paryżanek łakomych na piękny tytuł, wspaniały majątek i ładnego męża...
— O! nie brak ich niezawodnie, ale wiem z pewnego źródła, że Goulian jest całkiem jeszcze wolny. Margrabina, kobieta inteligentna, rozsądna i doświadczona, nie ufa paryżankom. Widziała często jak tym aniołom wyrastały rożki już w miodowych miesiącach! Widziała tyle majątków roztrwonionych rozrzutnością żon... Synowi chce dać za żonę kobietę dobrą, prostoty pełną i ładną, bez żadnych dziwactw i trzpiotowatości, i trafnie sądzi, że taką kobietę znleźć może tylko na prowincyi. Pisała do mnie, więc propozycya moja jest poważną...
— Ale, — przerwał grzecznie hrabia, — dlaczego szukając tyle przywilejów, nie pomyślała o tobie moja droga synowico?
— Co też ty wygadujesz jenerale! — zawołała baronowa ze śmiechem. — Przecież wszyscy wiedzą, że nigdy drugi raz nie wyjdę za mąż, a zresztą nie jestem ani dość ładną ani dość bogatą, ażeby zostać margrabiną de Flammaroche... Ale zdaje mi się, że jakiebądź stryj ma życzenia dla dobra Berty, małżeństwo o którem mówię, mogłoby im uczynić zadość...
— Niezawodnie! — potwierdził p. de Franoy.
— Więc zgoda?
— O! baronowo, zanadto się spieszysz! Przedewszystkiem trzebaby jeszcze zobaczyć tego świetnego młodzieńca...
— Nic słuszniejszego, ale też i nic łatwiejszego.
— Nie tak to łatwo!
— Dlaczego?
— Jesteś zanadto młodą, ażeby mógł u ciebie gościć margrabia, pomimo dalekiego pokrewieństwa... ja zaś bez niejakiego z góry zobowiązania się, nie mogę prosić o przyjechanie do mnie, a do Paryża wędrować nie mam wcale ochoty.
— Zapomina stryj o istnieniu wód Guillon, które znajdują się w twojem jak i mojem sąsiedztwie... W zakładzie kąpielowym każdy ma prawo zamieszkać i jest to miejsce neutralne, gdzie wszyscy mogą się spotykać... Dość mi będzie jednego słowa od stryja i zaraz napiszę do margrabiny... W trzy dni później margrabia, z porady lub bez porady lekarskiej zapisany zostanie na listę kąpiących się w Guillon... Mnie złoży wizytę... Zapraszam go na obiad i was jednocześnie proszę... Znajomość zrobiona... Jeżeli Goulian nie spodoba się wam, odrazu wszystko skończone... Jeżeli zaś przeciwnie, spodoba się, upoważnisz go stryju, do częstego u siebie bywania i będziesz mógł go dostatecznie bliżej poznać... Widzi więc stryj, że niema nic prostszego...
— Rzeczywiście, moja droga synowico, — odpowiedział hrabia z uśmiechem, — wszystko obmyślasz cudowni!.. Prawdziwym jesteś dyplomatą w spódnicy,
— I cóż? dyplomacya moja odniosła zwycięztwo? czy mam pisać?
P. de Franoy wstrząsnął głową.
— Nie, niepisz... — szepnął po chwili milczenia. — Berta jeszcze za młoda...
— Byłam w jej wieku, kiedym wychodziła za mąż... — odparła baronowa.
— Niestety, moje drogie dziecko, na dobre ci to nie wyszło...
— To nie wina małżeństwa, ale wina męża, z czego wyprowadzam wniosek, że kiedy się ma możność spotkania dobrego, nie godzi się wahać.
— Może masz rzeczywiście słuszność?
— Mam zupełną słuszność! — przerwała młoda wdowa.
— Dlatego też, — mówił dalej jenerał, — nie trzeba odpowiedzi mej uważać za ostateczną odmowę... W pierwszej chwili zdziwiony byłem twoją wielce niespodziewaną propozycyą. Myśl wydania wkrótce za mąż Berty nie powstała jeszcze w mej głowie. Potrzeba mi więc dłuższego czasu, ażeby się oswoić z tą myślą, która w następstwie prowadzi za sobą rozstanie z konieczności, nie łudzę się bowiem, że mąż mej córki nie zgodzi się mieszkać w tym lichym starym zamku, a ja znów nie mam ani sił, ani humoru, ażeby towarzyszyć młodemu małżeństwu do Paryża, do wód lub do Włoch — dokąd młodzi małżonkowie zechcą pojechać... Daj mi się więc zastanowić... Świetna partya, o której mi mówisz, chyba nie będzie straconą przez tę zwłokę... Mamy teraz lipiec, a sezon kąpielowy w Guillon kończy się dopiero we wrześniu, Dość więc jest czasu za trzy tygodnie, lub za miesiąc sprowadzić margrabiego de Flammaroche. Cóż, baronowo?
— Ja myślę, że w tem wszystkiem tak będzie, jak stryj zechce, a ponieważ przed chwilą obdarzyłeś mnie tytułem dyplomaty, napiszę zaraz do margrabiny liścik dyplomatyczny, ażeby liczyła na mnie i z nikim się już nie wiązała... Ale też już ani słowa o tem... Berta idzie...
Rzeczywiście młode dziewczę, pełne wdzięku, uśmiechnięte, ale trochę niż zwykle bledsze, zbliżało się w tej chwili do ojca i swej przyjaciółki, ani się domyślając, że tylko co roztrząsano sprawę wielce ważną, od której zależeć może jej przyszłość.
Pierwsze godziny poranku upłynęły prędko. Śniadanie było wesołe, ponieważ Berta przemogła swój dziwny niepokój i baronowa prawie zaraz po przekąsce, t. j. około południa wsiadła do powozu z powrotem do siebie, obiecując, że niedługo znowu przyjedzie.
P. de Franoy nie zapomniał wcale obietnicy uczynionej poprzedniego dnia przez Sebastyana Gérarda i z niecierpliwością oczekiwał młodego oficera, mającego być przeciwnikiem jego na szachownicy.
Pogoda była tak piękna, prawie tak ciepła, jak w przeddzień; jenerał kazał też przynieść szachy, cygara i orzeźwiające napoje nie do salonu, ale do znanej nam już altany w parku
Sebastyan przyjechał na trzy minuty przed drugą. O drugiej siedział już naprzeciw pana de Franoy i partya zaczęła się natychmiast.
Zaledwie nastąpiły pierwsze posunięcia, gdy ukazała się Berta z robótką szydełkowę w ręku. Kapitan wstał i ukłonił się dziewczęciu z uśmiechem. Hrabia zmarszczył brwi.
— Po cóżeś tu przyszła, moja droga? — spytał trochę szorstko. — Będziesz nam przeszkadzała rozmową, a szachy wymagają skupienia myśli... Partya jest bardzo poważna!.. Trzeba o niej tylko myśleć i nie wdawać się w żadne gawędy... Nudzić się tu będziesz i radzę ci, zostaw nas samych...
Za całą odpowiedź Berta wzięła krzesło i usiadła obok ojca ze śliczną minką rozkapryśnionego dziecka.
— Cóż to znowu? — zawołał p. de Franoy.
— Widzisz ojcze, że siadam.
— Czyś nie zrozumiała?
— Że mnie ojczulku, jaknajśpieszniej ztąd wypędzasz! — przerwała Berta ze śmiechem. — O! bardzo dobrze to zrozumiałam, ale ponieważ mam wielką ochotę nauczyć się grać w szachy, więc zostaję...
— Jakto! — wyrzekł hrabia zdziwiony, — chcesz się nauczyć?
— Jeżeli mi tylko pozwolisz, chcę nawet być bardzo biegłą...
— Ależ w jakim celu.
— W celu bardzo poczciwym, jako dobra córka, ażebyś mógł grać w szachy, nawet nie mając godnego siebie przeciwnika.
— O! to znowu co innego! — odrzekł p. de Franoy uradowany. — A ja myślałem, że ty wstręt masz do szachów, kiedy proboszcz z Orsans przyjeżdża do mnie, zaraz przecie uciekasz, skoro tylko ukaże się szachownica!.. A dziś nawiedza cię powołanie. Brawo! lepiej późno, niż nigdy... Zostań moje dziecko, zostań i ucz się! Patrz, słuchaj, staraj się zrozumieć, ale ani słowa nie mów i o żadne objaśnienie nie pytaj przed skończeniem partyi. Rozumiesz? Milczenie w szeregach!.. Na ciebie kolej kapitanie...
Hrabia i Sebastyan byli graczami prawie równej siły. Hrabia wygrał pierwszą partyę, Sebastyan drugą — w trzeciej, po zaciętej z obu stron walce, zwycięztwo odniósł p. de Fronay rozpromieniony.
Trzy partye przeciągnęły się prawie do wpół do szóstej. Hrabia chciał Sebastyana zatrzymać na obiad, ale młody oficer wymówił się, że ojciec czekał na niego.
W zamian zgodzono się wzajemnie, iż nazajutrz i codzień, z wyjątkiem nieprzewidzianych przeszkód, kapitan przyjeżdżać będzie o drugiej i przynajmniej raz na tydzień bywać będzie na obiedzie w zamku Cusance.
Berta, tak blada zrana, miała twarz powleczoną najżywszym szkarłatem, kiedy wobec niej nastąpiło to zaproszenie i ta obietnica.


VIII.

Przez cały tydzień zobowiązania przyjęte przez Sebastyana Gérarda, były dotrzymane jaknajskrupulatniej, t. j. młody oficer codzień przyjeżdżał do zamku, a kiedy zostawał na obiedzie, spędzał też tutaj cały wieczór, a zatem większą część dnia.
Mógłby kto myśleć, że skutkiem tych stosunków tak częstych, wywiązała się pewna poufałość między kapitanem i panną de Franoy. Mniemanie to byłoby błędne. Nie tylko poufałość ta nie objawiła się wcale, ale nawet Sebastyan Gérard tak odważny i śmiały wobec największego niebezpieczeństwa, przy Bercie wydawał się lękliwym, onieśmielonym, jako za pierwszem widzeniem, a i młode dziewczę, tracąc naiwną i prawie dziecinną śmiałość, jaką się odznaczało dotychczas, mieszało się zaraz, gdy Sebastyan przy jenerale powiedział jaki zwykły komplement, będący monetą zdawkową rozmowy.
Co prawda, ilekroć panna de Franoy wyprzedzając o kilka kroków ojca i kapitana w alejach parkowych, upuściła kwiatek z narwanego do bukietu kwiecia, Sebastyan zawsze wynalazł jakiś powód, ażeby wrócić się samemu na tę ścieżkę. Krył się, podnosząc kwiatek, wypadły z rąk Berty, chował go na piersiach, przy sercu, a wieczorem, wracając do Hantmont, okrywał go pocałunkami gorącymi i zasypiał z tym zwiędłym już kwiatem, trzymanym przy ustach.
Tyle o Sebastyanie. A cóż Berta?
Dziewczę zmieniło swe przyzwyczajenia prawie zupełnie. Zamiast spędzać poranki w ogrodzie, przyglądać się latającym motylom, słuchać świergotu ptasząt, nie wychodziła prawie z małego pawilonu, w kształcie kiosku, znajdującego się naprzeciw altany parkowej i umeblowanego kanapą i kilku krzesłami większemi. Stał tutaj także fortepian prawie zawsze milczący i sztaluga, która najczęściej nic na sobie nie dźwigała.
Berta oddała się teraz rysunkom, ale już nie szkicowała na welinie krajobrazów malowniczych, nie kopiowała wiązanek kwiatów, ale usiłowała odtworzyć scenę, podobną do dramatu afrykańskiego, opowiedzianego przez kapitana, a rysy głównej osoby, oficera w mundurze huzarskim, przypominały poniekąd Sebastyana Gérarda.
Przy śniadaniu, do którego zasiadała wraz z ojcem, to nie mówiła nic prawie, jakby zatopiona w swych myślach, to znów rozmawiała dużo, śmiała się przy każdej sposobności a nawet bez żadnego powodu, jak ten, co chce się trochę rozerwać i zapomnieć na chwilę o trapiących go myślach.
Po śniadaniu wracała do pawilonu swego i znów z zapałem zabierała się do pracy, uzupełniała lub rozpoczynała na nowo swój utwór, zmieniała szczegóły, urozmaicała akcesorye, ale przy tem wszystkiem zawsze młody oficer, znajdował się na pierwszym planie, z coraz bardziej uwydatniającem się podobieństwem.
Potem w miarę, jak czas upływał i skazówki zegara, w postaci domku szwajcarskiego, zbliżały się do godziny drugiej, jakaś niecierpliwość gorączkowa ogarniała Bertę aż, dopóki z zegarowego domku nie ukazywał się przebywający tam ptaszek i nie powtarzał, trzepocząc skrzydełkami „ku-ku“, „ku-ku“, a zegar wybijał zaraz godzinę drugą.
Wtedy panna de Franoy uspakajała się natychmiast. Wstawała, chowała rysunek do dużej teki i przysłuchiwała się dolatującym z zewnątrz odgłosom. Rżenie konia, lub głos dobrze jej znany, zwiastował jej, przybycie Sebastyana Gérarda.
Wychodziła wtedy z pawilonu. Twarzyczka jej powabna przybierała wyraz zupełnej obojętności, powoli, obliczonym krokiem, zrywając kwiatki po drodze, Berta podążała ku altanie, tu siadała przy ojcu, naprzeciw Gérarda na lekcyę szachów, jak mówiła naiwnie.
Czy lekcya taka dawała jaki rezultat? Czy Berta zaczęła już pojmować tajniki tej gry? Trudno byłoby nam objaśnić czytelników co do tej kwestyi wielce ciemnej, ale możemy zapewnić całkiem stanowczo, że panna de Franoy, niewinna zawsze jeszcze jak dziecko, ani podejrzewała, co się dzieje w jej duszy. Potrzeba było błyskawicy, ażeby rozświetlić ciemności tego młodego serca, przepełnionego miłością.
Pod koniec lipca, t.j. w miesiąc niespełna po pierwszem widzeniu się jenerała z Sebastyanem — p. de Franoy, Berta i młody oficer siedzieli razem w altanie.
Była godzina dziewiąta.
Dzień zbiegł, ale noc, rozświetlona miriadami gwiazd i tarczą księżyca, podobna była raczej do zmierzchu. Mężczyźni rozmawiali, paląc cygara. Berta trzymała w ręku bukiet z róż, w który chwilowo zagłębiała twarz, ażeby napawać się rozkosznym jego zapachem.
Sebastyan mówił do siebie z cicha, iż z radością oddałby rok życia, byle posiąść ten szczęśliwy bukiet, w którym woń kwiatów łączyła się z oddechem Berty i pochłonięty tą myślą z roztargnieniem słuchał jenerała, który rozwodził się przed nim nad jakimś systematem wojskowym.
Od czasu do czasu, kiedy p. de Franoy przerywał sobie na chwilę, Sebastyan, wcale nie wiedząc o co właściwie chodzi, odzywał się: „Bardzo dobrze“, „doskonale“. Niewinny to fortel, ażeby pokazać, że i słucha się z przyjemnością i podziela się zdanie najzupełniej.
Naraz głos starca stał się niepewnym, potem urywanym. Zająkał się, dźwięk głuchy, straszny wydobył się z gardła. Chciał wstać i upadł na siedzenie, głowa zwiesiła mu się na piersi, jęk ustał i p. de Franoy pozostał niemym, nieruchomym, podobnym do trupa.
— Ojcze!.. mój ojcze... — krzyknęła Berta, zdjęta niewysłowioną rozpaczą i rzucając się na kolana przed hrabią, którego pochwyciła ręce — mój ojcze, co ci jest?.. Odpowiedz mi!..
Ale to samo wciąż było milczenie straszliwe, ta samą złowroga sztywność,
— Ojcze, odezwij się, na miłość boską!.. — wołało dalej dziewczę, dusząc się od łkań, wyrywających się z serca do ust. — Czyż nie widzisz, jak mnie przestraszasz?.. Mój Boże!.. mój Boże!.. ręce ma zimne!.. jak lód!.. co mu jest? co jemu może być? trzeba go ratować!.. ratować!.. Panie Sebastyanie ratuj!.. ale powiedz mi przedewszystkiem czy jeszcze żyje?..
Sebastyan, również przestraszony jak młode dziewczę, ukląkł przy nim, podniósł trochę rękę hrabiego, ścisnął za dłoń i poszukał żyły. Skóra była chłodna i wilgotna, ale pod palcem poczuł puls, słabo bijący.
— Uspokój się pani... żyje, — wyrzekł drżącym głosem.
— O! dziękuje Ci Boże! — szepnęła Berta. — Ale co mu jest? — powtórzyła.
— Niestety! nie jestem doktorem... Nie wiem, co to za choroba... Zapewne osłabienie tylko, bez żadnego niebezpieczeństwa...
— Cóż zrobić?...
— Najprzód przenieść go do zamku.
— Trzeba zawołać na ludzi...
— To będzie zadługo... ja sam zaniosę...
— Ależ czy pan udźwigniesz?
— Spróbuję...
Sebastyan objął obiema rękoma ciało jenerała, podniósł je przy gwałtownym wysiłku i gnąc się pod tym ciężarem, podążył ku zamkowi, wraz ze strapioną Bertą.
Oficer, chociaż młody i siły niepowszedniej, bardzo prędko zrozumiał, że podjął się niemożliwego zadania, P. de Franoy, lubo szczupły, był niezmiernie ciężki, zwłaszcza skutkiem obezwładnienia.
Zaraz przy pierwszych krokach kapitan poczuł, że się chwieje, ale myśl, że Berta patrzy nań, że na niego liczy, stokroć wzmogła jego energię.
Wyprostował się, a przekonany, że za kilka minut, musi paść bez tchu, chciał skrócić czas i począł biedz.
Pot spływał mu po czole, tchu brakło w piersiach, ogniki migotały mu przed oczami, w uszach szumiało, a jednakże wciąż dalej biegł.
— Żyła mi pęknie w piersiach, — pomyślał, — mniejsza o to?.. Padnę, ale u jej nóg!.. Umrę dla niej!.. Przecie zapłacze po mnie... nie zapomni...
I dalej biegł.
Już, już, znajduje się na piaszczystym dziedzińcu przed zamkiem... Już tylko kilka kroków mu pozostaje, ażeby wskoczyć na schody ganku... ale już jest zupełnie wyczerpanym, muskuły odmawiają mu posłuszeństwa... Chwila jeszcze a sam runie na ziemię.
Na szczęście, właśnie służący jenerała wychodził z zamku... Od jednego spojrzenia zrozumiał, co się dzieje, rzucił się z pomocą do Sebastyana i sam z kolei podtrzymał ciało. Uwolniony prawie zupełnie od ciężaru, młodzieniec odetchnął swobodnie i doznał natychmiastowej ulgi. Pomógł służącemu, ale już bez żadnego wysiłku, zanieść pana de Franoy do pokoju i złożyć go na łóżku.
Zapalono świece. Berta, przy świetle ich zobaczywszy ojca, krzyknęła rozpaczliwie. Nigdy rzeczywiście śmierć nie napiętnowała tak wyraźnie oblicza ludzkiego. Twarz hrabiego była trupio blada a na skroniach wystąpiły silne plamy. Nawpół podniesione powieki pozwalały widzieć nieruchome białka oczu których źrenice gdzieś zapadły. Najlżejszy oddech, przynajmniej z pozoru, nie wydobywał się z nawpół otwartych ust.
— O! mój ojcze!.. mój ojcze!.. — szlochało dziewczę z boleścią, przenikającą do głębi serca, — jeżeli głos twego dziecka cię nie zbudzi, któż przerwie ten okropny sen?..
Sebastyan rozwiązał krawat na szyi jenerałą. Ręką dotknął się serca starca.
— Niema jeszcze czego rozpaczać, proszę pani, — odezwał się. — Jeszcze raz zapewniam panią, że p. de Franoy żyje... Potrzeba tylko doktora... Za pół godziny będzie.
Potem, zwracając się do przelęknionego sługi, kazał mu osiodłać konia, a także i drugiego.
— Czy ja panu kapitanowi mam towarzyszyć? — spytał służący.
— Nie. Pojadę sam, tylko konia jednego zabieram dla doktora.
Służący, bardzo do swego pana przywiązany, pobiegł i czemprędzej wykonał otrzymane zlecenia. W trzy minuty wrócił, oświadczając, że wszystko już gotowe.
— Odwagi, proszę pani odwagi... — wyrzekł Sebastyan, odchodząc. — Przywiozę pani nadzieję i ocalenie...
I po chwili słyszeć się dał szybki galop dwóch koni na drodze ku Guillon,
Do tej stacyi klimatycznej pędził młody oficer z chyżością lokomotywy, biegnącej pełną parą. Dyrektor zakładu znany był, jako doświadczony lekarz.
W kwadrans Sebastyan przybył na miejsce.
— Doktora! doktora! — wołał przed gmachem zakładowym, nie zsiadając z konia, — niech idzie, niech się spieszy!.. Człowiek konający!..
Lekarz usłyszał to wołanie, wybiegł natychmiast a za nim lokaj z lampą. Zobaczywszy Sebastyana, którego znał z widzenia, zapytał:
— Co się stało? czego pan sobie życzy odemnie?
— Hrabia de Franoy umiera... — odpowiedział oficer.
— Cóż znowu?
Sebastyan opowiedział w krótkich słowach zdarzenie, wiadome już czytelnikom.
— Albo się grubo mylę, — szepnął doktór wysłuchawszy, — albo atak apoplektyczny spiorunował starca...
— Apopleksya!.. — powtórzył Sebastyan przerażony, — więc niebezpieczeństwo wielkie!..
— Lękam się...
— To jedź, panie doktorze!.. jedź czemprędzej! Mam konia dla pana...
— Natychmiast, tylko wezmę lancety, bo może trzeba będzie puścić krew...
Po chwili doktór wrócił i śpiesznie usadowił się na siodle.
Pojechano drogą do Cusance. Konie galopowały z fantastyczną szybkością, żelaztwo kopyt dzwoniło o kamienie, skry się sypały.
Służący zdaleka już posłyszawszy tętent, czekał przed gankiem.
— Cóż? — spytał żywo Sebastyan, rzucając mu cugle.
— Niestety! panie kapitanie, żadnej zmiany... — szepnął lokaj. — Pan hrabia wciąż nieprzytomny, a panienka tak rozpacza, że trup by nawet zapłakał... Jak sobie pomyślę, że po obiedzie pan hrabia był tak wesół, a teraz...
Sebastyan i doktór nie słuchali dłużej. W biegli na ganek, minęli przedsionek i prędko weszli na schody, prowadzące na pierwsze piętro.
Dość obszerny przedpokój poprzedzał sypialnię pana de Franoy.
Wszystkie drzwi były otwarte. Ze schodów słychać już było szlochanie i jęki młodego dziewczęcia.


IX.

Sebastyan wszedł z doktorem do pokoju. Ciało jenerała, leżało na łóżku, wciąż nieruchome złowróżbnie. Berta padła na krzesło obok wezgłowia z załamanemi konwulsyjnie rękoma, oczami zaczerwienionemi od łez, nawpół otwartemi od jęków ustami. Był to obraz rozpaczy, rozrywającej serce.
Ujrzawszy wchodzących, wstała nagle, jakby automatycznie i, nie wyrzekłszy ani słowa, utkwiła w doktora niezwykłe, lecz wymowne spojrzenie.
— Cóż?.. — zapytał lękliwie młody oficer.
— Niema czego rozpaczać, — odpowiedział doktór po cichu, śpiesznie obejrzawszy chorego. — Ale wielki jest czas. Krew puszczę panu de Franoy... Potrzeba mi miednicy i bandaży.
Berta, zalektryzowana słowy: „niema czego rozpaczać“, skinęła, że wszystko przyniesie i pobiegła do garderoby. Przyszła zaraz z miednicą i dużym kawałem cienkiego płótna, Podarła je na długie i wązkie bandaże, i położyła je na stoliczku nocnym kiedy doktór tymczasem wyjmował lancety.
Wszystko było gotowe,
Doktór zwrócił się do Berty.
— Pozwoli pani sobie dać radę, — odezwał się tonem, pełnym szacunku i współczucia.
— Jaką, proszę pana? — spytało dziewczę.
— Możeby pani wyszła z pokoju na kilka minut.
— Dlaczego?
— Obawiam się, czy widok krwi nie sprawi na pani zbyt przykrego wrażenia...
— O! niech się pan nie lęka... Choćby najprzykrzejsze było wrażenie, będę spokojną... silną... Zresztą za nic w świecie nie odeszłabym od ojca w tej chwili.
Doktór skłonił się, nic więcej nie rzekłszy, i skinąwszy na Sebastyana, ażeby się zbliżył ze świecą, gdy tymczasem służący trzymał miednicę, ukłuł lancetem w żyłę.
Sekunda, dwie sekundy upłynęły, otwór z ukłucia był zupełnie suchy. Czoło lekarza zmarszczyło się mimowolnie pod wpływem wzrastającego niepokoju,
Nareszcie ukazała się kropelka ciemna, pasek prawie czarny pociekł wzdłuż ręki, potem krew buchnęła gwałtownie.
Zmarszczki u doktora rozproszyły się, a z piersi odezwało się pełne ulgi westchnienie. Krew płynęła coraz obficiej i stawała się coraz mniej ciemną.
Naraz p. de Franoy otworzył oczy, podniósł się sam na łóżku, bez niczyjej pomocy, spojrzał najprzód na rękę, potem z kolei na Bertę, kapitana i doktora, odezwał się głosem silnym i dźwięcznym:
— A! to pan, panie doktorze... dobry wieczór. Pono puszczałeś mi pan krew... widocznie bardzo tego potrzebowałem... Przestraszyliście się, bo widzę to z twarzy u was wszystkich... Cóż się tu więc stało?.. Siedzieliśmy w altanie... zdaje mi się, jakby mnie kto kijem palnął w głowę... więcej już nic nie pamiętam...
— Uległeś jenerale, omdleniu... — odpowiedział doktór.
— Omdleniu! — powtórzył p. de Franoy — delikatne to słówko, ale wiem, że co do mnie znaczy ono tyle co uderzenie krwi!.. O! znam ja się na tem i pojmuję, że mi się ładnie upiekło... no chyba, teraz jużem się z tego wywinął?
— Najzupełniej.
— Doprawdy?
— Słowo honoru!..
— To możebyś doktorze, zatrzymał już tę fontannę... Głowę mam zupełnie lekką... pomyśl tylko, że w moim wieku nie zbyt dobrze osłabiać się za bardzo.
Doktór natychmiast palcem przycisnął żyłę i mocno przewiązał bandażem.
Pan de Franoy, osłabiony atakiem i utratą krwi, miał już osunąć się w tył na poduszki, kiedy tuż przy sobie usłyszał stłumiony jęk. Obrócił się. Berta zasłoniła twarz rękoma, a łzy jak deszcz ulewny płynęły jej między palcami.
— Berto, moja droga Berto! — spytał jenerał — czego ty płaczesz?
— To z radości, mój ojcze... — wyjąkało dziewczę.
— To co innego... takie łzy nie szkodzą... ale, kiedy jestem już zupełnie zdrów, chodźże mnie pocałować, moje dziecko... i uspokój się, uspokój się, proszę cię...
Berta, uśmiechając się przez łzy, pochwyciła głowę jenerała, i twarz, która nie była już siną, ale nie wróciła jeszcze do zwyczajnej cery, okrywała gorącemi pocałunkami.
— Teraz doktorze — podchwycił starzec — jakie są pańskie rozkazy?
— Bardzo proste, jenerale — odpowiedział lekarz — dobry sen w nocy przywróci ci siły... Teraz więc nie będziemy przeszkadzali panu usnąć... Jutro zrana będzie pan na nogach...
— Brawo! doktorze, jesteś prawdziwym pocieszycielem!.. Więc mogę od jutra wrócić do zwykłego trybu życia...
— Tak, tylko z pewną powściągliwością, z pewnem umiarkowaniem.. Zresztą jutro przyjadę pana odwiedzić, i przepiszę panu sposób zachowania się który się bynajmniej nie uprzykrzy...
— O! do rad pańskich zastosuje się, przyrzekam to panu!.. zbyt panu jestem wdzięczny, ażebym pana nie miał we wszystkiem słuchać...
— Ojciec — wyjąkała nieśmiało Berta, — obowiązany jest wielce do wdzięczności dla pana doktora, ale niemniej także i dla pana Sebastyana.
I panna de Franoy, rumieniąc się ze wzruszenia, opowiedziała z porywającą wymową, jakie dowody przywiązania złożył młody oficer.
Jenerał, odczuwając to głęboko, wyciągnął rękę do Sebastyana, mówiąc drżącym głosem:
— Dziękuję, moje dziecko... Syn nic innego nie zrobiłby dla ojca, co ty dla mnie.
— Ja jego dzieckiem? — pomyślał Sebastyan, i naraz wstąpiła w niego wielka nadziaja, — nazwał mnie swojem dzieckiem!..
— Muszę cię na teraz pożegnać, jenerale — podchwycił doktór — ale jeszcze zalecę, ażeby ktoś podczas nocy był przy tobie w pokoju, nie dlatego ażebym się obawiał jakiego wypadku, ale we śnie możesz zrzucić bandaż z ręki...
— Ja nie odejdę od ojca... — zawołała panna de Franoy.
— A! jeszcze czego... tego już nie ścierpię!.. — odparł hrabia.
— Gdybym śmiał ofiarować siebie...
— Także i tobie bym tego odmówił, ale to stanowczo, — mówił dalej jenerał. — Pomyśl tylko, jak się ojciec twój musi niepokoić, żeś dotychczas nie wrócił... Jest bardzo późno... jedź i... Antoni pozostanie przy mnie, ponieważ doktór chce, ażeby kto był, chociaż mnie się to wydaje zbytecznem...
— Mojemu jenerałowi włosek z głowy nie spadnie! — zawołał lokaj, dawny żołnierz, dumny z dowodu ufności, jaki mu okazano publicznie.
— Do widzenia więc, jenerale i dobrej nocy, — rzekł Sebastyan. — Jutro przyjadę się dowiedzieć...
— Jutro, zaręczam ci, wszystko będzie dobrze i jak zawsze, zagramy sobie partyjkę szachów...
Uścisnąwszy po raz ostatni rękę, podaną mu przez hrabiego de Franoy, i pożegnawszy się z Bertą której spojrzenia wyrażały głęboką wdzięczność i radość tak żywą, jak wprzód boleść była niezmierną, młody kapitan wyszedł z pokoju wraz z doktorem. Było około jedenastej wieczorem.
Koni wcale nie rozsiodłano i czekały na podwórzu.
— Doktorze, — rzekł Sebastyan, — pozwolisz się odprowadzić aż do Guillon...
— Z całego serca... ale panu będzie to z drogi do domu...
— Mniejsza!.. Nie spieszy mi się wracać... Ojciec niezawodnie spać się położył i na mnie nie czeka.
Wsiedli na siodła i tym razem umiarkowanym kłusem ruszyli ku zakładowi kąpielowemu.
— Czy rzeczywiście, o nic się nie obawiasz, panie doktorze? — zapytał kapitan, kiedy minęli ostatnie chałupy wioski.
— O! jak najzupełniej... przynajmniej na teraz... odpowiedział doktór.
— To był atak apoplektyczny, nieprawdaż.
— Tak, tym razem jenerał szczęśliwie wyszedł cało. Ale prędzej czy później, stosownie do tego czy pan de Franoy zachowywać się będzie bardziej lub mniej rozsądnie, nastąpi nowy atak... Jenerał lubi dużo jeść i pić, nieprawdaż?
— Tak.
— Ha! to musi wojnę wypowiedzieć apetytowi swemu, do wina dolewać wody, dużo wody, jeżeli chce opóźnić katastrofę... Dyeta jaknajwiększa i wystrzeganie się wszelkich wzruszeń — to mu zalecę jutro. Zdaje się masz na niego pewien wpływ, kapitanie. Dobrze byłoby, ażebyś go użył dla dopilnowania jenerała w spełnieniu moich rad.
Przyjechali do stacyi klimatycznej i położonej o pięć wiorst drogi od wsi Guillon.
Doktór zsiadł na ziemię, a Sebastyan, trzymając w ręku cugle i drugiego konia, zawrócił na drogę do Cusances.
Służący Antoni czekał przed sztachetami.
— Kapitanie — rzekł — jenerał zasnął i śpi spokojnie... Wyszedłem, ażeby to panu powiedzieć... Teraz pójdę zobaczyć naszą biedną panienkę, która także musi potrzebować snu po takiej przeprawie.
Antoni wziął konia należącego do stajni zamkowej i oddał go parobkowi, poczem zamknął sztachety, gdy tymczasem Sebastyan oddalił się galopem ku Hantmont.
Pan de Franoy, jak to już powiedział Antoni, spał spokojnie głębokim snem.
Berta siedziała przy jego łóżku ze złożonemi rękami, spuszczonemi oczyma, a usta jej szeptały słowa modlitwy.
Lokaj wszedł do pokoju na palcach, zbliżył się do dziewczęcia i szepnął.
— Panienka pamięta rozkaz dzienny?.. Jenerał kazał, ażebym ja czuwał przy nim, a panienka poszła spać...
Berta skinęła głową potwierdzająco, a upewniwszy się spojrzeniem raz jeszcze, że stan ojca jej nie budzi żadnych obaw, wstała, nachyliła się nad starcem dotknęła ustami jego czoła, wzięła świecę z kominka a odchodząc, powiedziała Antoniemu.
— Położę się na łóżku, ale się nie rozbiorę... gdy by co zaszło niespodzianego, zapukajcie do mego pokoju...
Berta na tem samem piętrze, co jenerał, ale w lewem skrzydle, zajmowała apartament, który należał niegdyś do jej ciotki. Mieszkanko to składało się z przedpokoju, sypialni, saloniku i garderoby, z jednej strony prowadziły tu schody główne, z drugiej strony przytykały do garderoby schody uboczne,
Wszedłszy do siebie, dziewczę spojrzało mimowolnie w lustro i zarumieniło się żywo. Teraz dopiero spostrzegła Berta, że włosy jej się rozwinęły i spadały bujnie na ramiona, co widzieć musiał Sebastyan Gérard i doktór.
Naprawiła ten nieład i rzuciła się zmęczona na szesląg.
Zaledwie głowa jej dotknęła poduszki, natychmiast sen ją zmógł, sen nagły i nieprzeparty, jaki następuje po wyczerpujących siły wzruszeniach.
Zresztą ten twardy sen krótko trwał. W niespełna godzinę Berta obudziła się, czując się bardzo cierpiącą. Oddychała z trudnością dusznem powietrzem. Słońce lipcowe za dnia rozpaliło mury. Okna zamknięte spowodowały jeszcze większe gorąco.
Berta powiodła ręką po spotniałem czole, wstała z sofy nie bez wysiłku, przystąpiła do okna, otworzyła je, i z wielką rozkoszą poczęła oddychać czystem orzeźwiającem powietrzem.
Noc była niezwykle piękną, jeszcze piękniejszą niż o dziewiątej wieczorem; księżyc w pełni przesuwając się na niebie, coraz bardziej rozwidniał okolicę. W parku kwiaty przeróżne, a zwłaszcza róże, słały dokoła upajające wonie. Pośród wielkiej ciszy przyrody słychać było tylko brzęczenie ładnych motyli, zwanych sfinksami, Dolatywał jeszcze szum strumienia Cusancin trącającego o kamienie, i odległe „tik-tak“ kół młyńskich w dolinie „Czerwonego-Młyna“...
Orzeźwiona świeżem powietrzem, otoczona temi woniami, Berta uczuła się nagle uspokojoną i ożywioną. Nerwy ukoiły się. Jakaś błogość przejęła całą jej istotę. Zapragnęła cała się skąpać w tej odradzającej atmosferze.
Na to dość jej było wyjść z zamku i pochodzić przez kilka minut po parku.
Dziewczę nie zawahało się. Wzięło świecę i z garderoby wyszło na schody uboczne, poczem na dole otworzyło drzwi, prowadzące do ogrodu.


X.

Powróćmy do Sebastyana Gérarda, którego zostawiliśmy galopującego w drodze do Hantmont.
Zaznaczyliśmy wzruszenie głębokie i nagłą nadzieję, jakie ogrzały serce młodego kapitana, gdy pan de Franoy nazwał go „swem dzieckiem“.
Odkąd czuł gorącą miłość, po raz pierwszy w umyśle jego powstała myśl, że mógłby przecie zostać synem jenerała, zostając mężem Berty. Dotychczas zadawalniał się tylko kochaniem samem, nie zastanawiając się poważnie, jakie przyszłość zgotuje losy dla tej miłości. Pochodzenie jego nizkie, a znakomite hrabiego de Franoy, zdawało mu się być nieprzebytą przepaścią między nim a dziewczęciem. Czyżby się łudził, uważając słowa, jakie się wydarły starcowi z chwili wdzięczności, za fundamenta dla mostu zarzuconego nad otchłanią.
Sebastyn zadawał sobie to pytanie, a tymczasem koń jego biegł po krętej i pnącej się w górę drodze z doliny Cosance do Hantmont, i cała burza myśli tłoczących i szalonych pragnień wrzała mu w głowie której wiatr nocny nie zdołał ochłodzić.
Naraz zatrzymał konia, który aż stanął dęba pod niespodziewanem naciskiem wędzidła.
Sebastyan przypomniał sobie bukiet róż, którego wonią napawała się panna de Franoy przez cały wieczór, a który zapomniany przez nią leżał na stole kamiennym w altanie, odkąd została potrzeba przeniesienia do zamku jenerała, rażonego apopleksyą.
Zaledwie to wspomnienie zjawiło się w jego myślach, a młody oficer uczuł już nie przezwyciężone pragnienie posiadania tego bukietu.
Kto wie, czy kwiaty te już nie znikną, kiedy nazajutrz przyjedzie do zamku. Trzeba więc było zabrać go teraz, w nocy. Ale w jaki sposób? Słyszał, jak służący zamykał furtkę w sztachetach, a zresztą niepodobna było niczem upozorować powrotu o tak późnej godzinie w nocy.
Pozostawał tylko jeden sposób zakradzenia się do ogrodu i tego ostatniego środka chwycił się Sebastyan, sam jeszcze nie wiedząc, jak swój plan wykona.
— Sprobuję, — rzekł do siebie, — musi mi się udać...
I zawróciwszy konia, pojechał na powrót do Cusance, szukając w myślach najlepszego sposobu.
O przelezieniu przez sztachety, lub parkan, nie można było myśleć, nie dla tego, ażeby to było trudnem, ale Sebastyan naraziłby się na niebezpieczeństwo, iż kto z sąsiadów, jeszcze nie śpiący, mógłby go spostrzedz, wziąść za złodzieja i narobić hałasu. W zamku ludzie wówczas, także zostaliby zaalarmowani, poznaliby młodzieńca, i panna de Franoy, tak niewinnie byłaby straszliwie skompromitowaną.
Nagle nowa myśl jak błyskawica rozświetliła mu ciemności umysłu.
— Cusancin|.. szepnął! Rzeczywiście strumień, stanowiący naturalną osłonę dla jednego z boków ogrodu, był na przeciwległym brzegu zupełnie pusty. Łąka, którą rozrywały bystre jego wody stykała się o sto kroków dalej ze wzgórzem, pokrytem lasem.
Ażeby więc dostać się do altany, trzeba było tylko przeprawić się przez Cusancin, którego największa głębia w tem miejscu miała półtory stopy co najwyżej.
Taki plan jest niezmiernie prosty i Sebastyan pewny łatwości w wykonaniu, przestał się wahać.
Zamiast wjechać do wioski Cusance, zboczył z gościńca, minął ziemie uprawne, przebył wpław strumień po raz pierwszy, dostał się do wspomnianego już przez nas zagajnika i tędy podążył dalej, aż się znalazł naprzeciw altany. Wtedy zsiadł na ziemię, przywiązał konia do drzewa i depcząc murawę, przyszedł nad brzeg strumienia.
Po drugiej stronie Cusoncin, t. j. w odległości pięciu, czy sześciu metrów widniała altana parku.
Sebastyan przystanął i nadstawił uszów. Słyszał tylko przyspieszone bicie serca i szemranie strumyka. Żaden odgłos w uśpionej wiosce nie zdradzał obecności żyjącej istoty.
W zamku od frontu widać było dwa oświetlone okna. Jedno bliżej sztachet, należało do sypialni jenerała, drugie było oknem w pokoju Berty.
Sebastyan znał położenie mieszkania dziewczęcia i to słabe światełko, na którem wstrzymały się przedewszystkiem jego spojrzenia, wywołało jeszcze gwałtowniejsze bicie serca.
— Nie śpi... — rzekł do siebie: O czem myśli?.. zapewne o ojcu... O niebezpieczeństwie, w jakim się znajdował... a kto wie, może i o mnie także... o mnie, którego on nazwał swem dzieckiem... O! gdyby ona wiedziała, jak ją kocham... czy też odgadła? a czy dowie się kiedyś?.. czy będzie mnie kochała?...
Chociaż pytanie takie jest naturalnie zuchwałe, zakochani gdy je sobie zadaję, zawsze nie odpowiadają twierdząco, — jeżeli zdają się wątpić, to tylko dla formy.
— Tak! ona mnie pokocha!.. szepnął rozgorączkowany, — a te kwiaty, których dotykała ustami, owiała swym oddechem, te kwiaty, które w kielichach swych zachowały cząsteczki jej duszy i są jakby odblaskiem jej piękności, powiedzą mi, że mnie już kocha...
Młody oficer wskoczył do wody przezroczystej i zimnej, która mu sięgała ledwie do kolan. W trzech podskokach dosięgnął brzegu przeciwległego i znalazł się w parku zamkowym, o dwa kroki od altany.
Przestąpił próg jej, zorjentował się wśród ciemności i ręką posunął po gładkiej powierzchni stołu kamiennego, i nagle ręka mu zadrżała przy dotknięciu zapomnianych kwiatów.
Sebastyan, drżący z podniecenia, schwycił chciwie wiązankę róż; zagłębił twarz w ich wonne płatki i zdało mu się, że róże wywzajemniają mu się pocałunkiem i że ich woń upajająca jest oddechem Berty.
To rojenie miłosne przerwane zostało nagle słabym ale wyraźnem odgłosem, który obił się o uszy młodzieńca i przejął go łatwym do zrozumienia niepokojem.
W alei, prowadzącej z zamku do altany, wzdłuż Cusancina, piasek skrzypiał pod czyjemiś krokami i te kroki zbliżały się coraz bardziej.
Jeżeli tej osobie przyjdzie ochota wejść do altany — pomyślał Sebastyan — a zobaczy mnie... co począć?..
I spodziewając się, że wśród ciemności, jaka panowała nad brzegiem wody, pod konarami rozłożystych lip, nie będzie dostrzeżony, wyszedł z altany na palcach, chcąc się schować za drzewem dopóki się nie oddali nadchodząca osoba.
Ale plan udać się nie mógł, osoba niewiadoma, której Sebastyan chciał uniknąć, była bliżej niż sądził, i w chwili właśnie gdy opuszczał altanę, znalazł się zaledwie o dwa czy trzy kroki od jakiejś białej postaci.
Postać ta cofnęła się, wydając głuchy okrzyk przerażenia, i bezwątpienia byłaby nawet uciekła, lecz młodzieniec poznał niespodziewane zjawisko i głosem błagalnym wyjąkał.
— Błagam panią... niech się pani nie lęka... to ja Sebastyan...
Berta — bo to ona była — zatrzymała się cała drżąca.
— To Pan, panie Sebastyanie!.. — powtórzyła — Myślałam, że pan już dawno odjechał...
— I nie myliła się pani, alem wrócił się...
— A którędyż pan wszedł do ogrodu?.. Czy brama nie zamknięta?
— Przeprawiłem się przez strumyk.
— Ale po co? cóż pana sprowadziło wśród nocy?
— Sebastyan zawahał się. Wymyślić kłamstwo, w któreby uwierzono, było prawie nieprawdopodobieństwem. A znów czy znajdzie kiedykolwiek lepszą sposobność do uczynienia tego wyznania, które mu usta paliło? Wahanie jego trwało krótko,
— Pani — wyjąkał — przed panią nie umiałbym kłamać... winien jestem, wiem o tem, ale błagam panią o przebaczenie... Wysłuchaj mnie pani bez gniewu... zakradłem się tutaj w nocy, jak złodziej, gdyż pragnąłem przywłaszczyć sobie bukiet... ten bukiet, który pani przez zapomnienie zostawiłaś na stole w altanie...
I, mówiąc to, zbliżył wiązankę róż do pochylonej twarzy Berty.
Gdyby ciemności ledwie przejrzyste, nie otaczały obojga aktorów tej sceny nocnej, zauważyćby można było, jak twarz dziewczęcia spłonęła rumieńcem.
— Bukiet... — powtórzyła Berta głosem cichym i jakby złamanym przecież zwiądł od upału a prawie niema zapachu... więc na co on panu?..
O córki Ewy! córki Ewy! jak najskromniejsza z was potrafi wyrwać z głębi serca wyznanie, które przeczuwa, zgaduje a jednak chce usłyszeć!
— To w oku pani zwiędły te kwiaty!.. odparł Sebastyan ogniście — zapach ich ulotnił się na pani ustach!... Dla tego pragnąłem je mieć!!.. Co od pani pochodzi, to święte dla mnie!.. Nie jestem poetą... jestem żołnierzem... nie umiem się wyrażać... Słów brak mi do wypowiedzenia przepełniających mą głowę myśli... Pozwól pani sobie jednak wszystko powiedzieć... Jestem u nóg pani, to prawda, ale z tak głębokim szacunkiem, że to pani nie może obrazić... Miej pani litość nad człowiekiem, który już do siebie nie należy, nad sercem, które od pierwszego dnia, pobiegło ku pani. Nie śmiej się pani ze mnie, nie wypędzaj, gdy powiem ci, że cię kocham.
Mówiąc to co powyżej, Sebastyan, jakby popchnięty nieprzepartą siłą, ukląkł przed Bertą.
Fizycznie i moralnie zdawało się pannie de Franoy, że się przed nią migocą miriady iskier świetnego fajerwerku... Od pierwszych słów młodego oficera rozdarła się zasłona z przed jej oczu, — zobaczyła swe serce. Zrozumiała że jest kochaną, uczuła że kocha.
Powiedzieliśmy już, że Berta była egzaltowaną.
Położenie istotnie romantyczne, w jakiem się tak raptownie znalazła, wywarło na nią niewysłowiony urok.
Przygoda nocna, niespodziewane spotkanie, wyznanie miłosne, noc pod konarami drzew, wszystko to jej się wydało czarownem.
Czytane przez nią romanse nie przedstawiły jej nigdy nic bardziej „zajmującego“.
Z prostego jeszcze przed kilku minutami dziewczęcia, czuła się teraz podniesioną do godności „heroiny“, przy całem swojem uroku położenie obecne tem nie mniej sprawiło jej wielki kłopot, bo przecie trzeba było coś odpowiedzieć, a odpowiedzieć, nie tak łatwo, gdy się ma lat szesnaście i widzi się u nóg swoich kapitana huzarów, którego pokryjomu rysowało się mnóstwo portrecików, coraz bardziej podobniejszych.
Ochłonąwszy trochę z pierwszego pomieszania, poradziła się wspomnień.
Co w takich razach czyniły młode dziewice, bohaterki w romansach.
Jedne, nierzekłszy ani słowa, uciekały. Inne traktowały wyniośle zbyt śmiałego wielbiciela. — Wreszcie inne znów odpowiadały wyszukanym stylem mniej więcej w tym sensie! — Jakto dobrze się stało, że pan mnie kocha, bo i ja pana kocham... Pobierzmy się jaknajprędzej!!.
Panna de Franoy bardzo prędko poznała, że do niczego nie prowadzi doświadczenie, jakie dawały tomy książek. Żaden sposób, podawany przez autora, nie wydawał się jej praktycznym.
Uciec nie chciała, czuła bowiem instynktownie, że przy Sebastyanie Gérardzie jest tak bezpieczną jak przy ojcu. Niechciała również ukazać się mu zagniewaną za jego śmiałość, gdyż w głębi duszy nie gniewało jej to wcale, Co do trzeciego sposobu, nie rozumiała go nawet.
W rezultacie postąpiła najlepiej. Odsunęła z myśli wspomnienia książkowe. stała się naturalną, pełną prostoty, sama sobą.
— Panie Sebastyanie — szepnęło dziewczę z wielkiem wzruszeniem — pan prosi ażebym się nie wyśmiewała z pana, ani nie wypędzała.. Niemam do tego żadnego powodu, bo szczerze szanuję pana... Wierzę też w pański dla mnie szacunek, na jaki zasługuję, i nie wątpię o tem uczuciu o jakim mi pan mówi... Być może, lepiej byłoby zaczekać do tego wyznania na inną sposobność... Ani godzina ani miejsce nie nadają się wcale... niegniewam się jednakże... Teraz pojmuje pan, że rozmowa nasza, tak mało spodziewana, nie może trwać dłużej... Wybaczyć ją można chyba dla tego, że spotkaliśmy się tylko przypadkiem...
— Pojmuję to dobrze — żywo odpowiedział Sebastyan, a serce o mało mu nie wyskoczyło z piersi, bo z każdego słowa Berty czerpał dla siebie nadzieję. — Tak... winien temu tylko przypadek... To on tylko ośmielił mnie do wypowiedzenia pani tego wszystkiego... Posłuszny jestem pani... Odchodzę... Ale jeszcze jedno słowo, błagam panią, ostatnie słowo... Czy upoważnia mnie pani do pomówienia z panem hrabią, ojcem pani? do wyjawienia mu miłości naszej?.. i do wyspowiadania się przed nim z moich zamiarów?..
— O! nie... nie... nie jeszcze... — odparła Berta z pewnym przestrachem. — Po dzisiejszym ataku trzeba ojcu oszczędzić wszelkiego wzruszenia... Kiedy nadejdzie czas, sama panu powiem, ale dotąd potrzeba czekać.
Biedne dziewczę nie pojmowało, że taka odpowiedź była równoznaczną z najzupełniejszem i najwyraźniejszem wyznaniem.
Zrozumiał to Sebastyan...
— Będę czekał... będę czekał... — rzekł, kochać to być posłusznym... Do widzenia pani...
Już odejść chciał — lecz się jeszcze zatrzymał.
— A ten bukiet?.. wyjąkał nieśmiało — ten bukiet zwiędłych róż?
Głosem cichym, jak oddech, panna de Franoy szepnęła.
— Bukiet... Ponieważ go pan już wziął... niech go pan zachowa...
— O! pani jesteś aniołem!.. zawołał młodzieniec, nie posiadając się z radości.
I przyciskając do ust róże, już nie skradzione lecz dane mu, wskoczył do strumienia, a Berta pod wrażeniem głębokim, upajającem, szła w stronę zamku.


XI.

Nazajutrz, a raczej tego samego dnia, bo scena, w poprzednim rozdziale opowiedziana, działa się już po północy, Berta nie zmrużywszy ani na chwilę oka, weszła o ósmej z rana do pokoju ojca.
Jenerał obudził się po dobrym śnie. Bandaże, któremi związaną miał rękę, spełniły swoje zadanie, zakłócie już się zabliźniło.
Panna de Franoy ucałowała starca serdecznie, pytając go o zdrowie.
— Zdaje mi się, żem jaknajzdrowszy — odpowiedział. — Czuję się trochę osłabionym, co prawda, ale to naturalne, bo ten hultaj doktór upuścił mi dużo krwi!.. A ty moja droga, źleś spała?
— Bardzo mało ojczulku... — wyjąkała Berta, rumieniąc się mocno na to bardzo proste pytanie.
— Tak.. tak... rozumiem... z niepokoju... podchwycił pan de Franoy — ale uspokój się, moje ukochane dziecko. Jużem się wywinął, i da Bóg, nie rozłączymy się tak prędko na zawsze.
Po chwili milczenia jenerał mówił dalej:
— Napisz kilka słów do baronowej, i powiedz Janowi, ażeby zaniósł jej ten list. Niechcę, ażeby kochana Blanka dowiedziała się wypadkowo o mojej awanturze... Ludzie rozbają zaraz więcej, niż było. {{Korekta|Blanca|Blanka} myślałaby, że już nic ze mnie. Uspokój ją więc, dodaj, że pragnąłbym jaknajprędzej się z nią zobaczyć...
Berta skwapliwie spełniła życzenie jenerała i służący pojechał zaraz konno do Saint-Juan.
Około dziesiątej przybył doktór, a prawie jednocześnie z nim i Sebastyan.
Zobaczywszy, że przypiętą ma u munduru różę zwiędłą, dziewczę stało się czerwone jak granat, to znów naprzemian bladło jak trup. Musiała dla ukrycia pomieszania i wzruszenia wyjść na chwilę z pokoju.
Wzruszonym zdawał się być i Sebastyan, lecz wzruszenie jego mogło być złożone: na karb zaniepokojenia się o stan jenerała.
P.de Fronay z uśmiechem wyciągnął ręce ku gościom,
— Witajcie, moi dwaj wybawcy — rzekł — widzicie, że, dzięki wam, jeszcze żyję... Śmierć, która nie chciała mnie zabrać z pola tylu bitw, i teraz musnęła mnie tylko swem skrzydłem... Pytanie tylko, czy dużo mi jeszcze daruje czasu... Jakże mnie znajdujesz, doktorze?
— Ależ jakbyś na nowo się urodził, jenerale...
— Tylko czy na długo? — spytał p. de Franoy, uśmiechając się sceptycznie.
— E! i na długo, jeżeli tylko będziesz pan rozsądny...
— Będę i to tak, jak pan chcesz... Chcę żyć jeszcze dla Berty... Wiesz, że w niebie można znaleźć aniołów, ale ponieważ mi Pan Bóg zesłał jednego na ziemię, uczynię wszystko, ażeby go nie opuścić... Rozkazuj więc, doktorze, rozkazuj!.. Usłucham cię święcie.
Doktór zalecił ten tryb życia, o jakiem już wspominał w przeddzień Sebastyanowi, i p. de Franoy przyrzekł zastosować się doń jak najściślej.
— Czy mogę dzisiaj wstać z łóżka? — zapytał.
— Mógłbyś pan — odpowiedział lekarz — ale niech się pan nie zajmuje niczem, ani dziś ani jutro... Dwa dni panu potrzeba do odzyskania sił... spoczynek najzupełniejszy... Niech się pan nie irytuję...
— Dobrze, przystaję.. Ależ te piekielne będą nudy!
— Kapitan dotrzyma panu kompanii.. Córka pańska czytać będzie dzienniki,
— O! na miłość Boską, tylko dajcie spokój dziennikom i polityce! — zawołał jenerał ze śmiechem. Gawęda z kapitanem to co innego, jeżeli się zgodzi, ażebyśmy go wykierowali na braciszka szpitalnego. Ale, doktorze, czy wolno mi grać w szachy?
— Najzupełniej.
— No, to już dobrze!... Postawią mi przy łóżku szachownicę... Biedne szachy! musiały całą noc ziębnąć w altanie, gdzie z pewnością nikt ani zajrzał od wczorajszej mojej awantury wieczorem. Przynajmniej że teraz noce są piękne...
Tym razem kapitan zaczerwienił się jak dziewczyna. Nikt przecie tego nie zauważył. Berta, która tylko co weszła do pokoju, zajęła się skwapliwie obcieraniem okna.
— Co się stało? — zapytał hrabia. — Czego tam wypatrujesz?
Panna de Franoy nie potrzebowała wyszukiwać powodu. Traf sam go jej nasunął,
— Zdawało mi się — rzekła — że powóz jakiś nadjeżdża... i rzeczywiście... W tejże chwili skrzypnęła brama i kareta, zaprzężona w dwa konie, okryte pianą, wtoczyła się na dziedziniec.
— To kuzynka! — zawołała Berta.
— Kochana Blanka! — szepnął hrabia — widać się zaraz do nas wybrała po przeczytaniu twego listu... Złote serce!
Ledwie to wymówił, a baronowa de Vergy wbiegła już jak wicher do salonu i rzuciwszy się do starca, poczęła go ściskać i całować jak ojca.
— Kochany stryju — odezwała się po chwili — chociaż list mojej kuzynki był taki uspakajający, taki mnie zdjął niepokój, że niemogłam sobie dać rady i kazałam natychmiast zaprzęgać... Teraz, kiedy cię widzę, już jestem spokojną... Biedna Berta, jakże musiała się nacierpieć? Chodźże, niech cię ucałuję...
Panna de Franoy nadstawiła czoło ku ustom baronowej z tym samym chłodem, jaki już zaznaczyliśmy.
Blanka skłoniła się doktorowi i podała rękę Sebastyanowi, potem pytała szczegółowo o wszystko, co się działo przy wypadku jenerała.
Kiedy Berta i doktór zaspokoili jej pytania, p. de Franoy odezwał się:
— Ale... ale... możeś ty, moja Blanko, wśród tego pośpiechu nie jadła jeszcze śniadania?
— Ani nawet nie myślałam — odpowiedziała młoda kobieta.
— No, to idź zjeść śniadanie z Bertą, kapitanem i doktorem... a potem wrócicie do mnie.
Młody oficer i doktór chcieli się od śniadania wymówić. Jenerał przerwał im, twierdząc stanowczo, że przecie choremu nie należy się w niczem sprzeciwiać, a przytem Sebastyana chce na cały dzień zatrzymać, bo liczy na szachy, jako na najlepszy środek hygieniczny.
W pięć minut później siadano we czworo do stołu w pokoju jadalnym, a p. de Franoy zaniesiono dwa jajka na miękko, kotlet i trochę wody zabarwionej winem. Nawiasem dodajemy, że jenerał poddał się z uległości tej ścisłej dyecie, ale na widok rozcieńczonego wina mocno się skrzywił.
I jedno i drugie śniadanie trwało krótko. Berta wraz z gośćmi wróciła do ojca. Doktór, którego obecność w zakładzie leczniczym była potrzebną, pożegnał jenerała, przyrzekając odwiedzić go nazajutrz, ale już jako gość, gdyż wizyta lekarska była już dla p. de Franoy zbyteczną.
— Moje dzieci — rzekł hrabia do Sebastyana i Berty, pochodźcie sobie po ogrodzie z dziesięć minut... zróbcie to dla mnie... bo potrzebuję sam na sam pomówić z naszą drogą baronową.
Młodemu oficerowi serce zabiło z radości... Będzie więc sam z Bertą przez dziesięć minut i to za wolą jej ojca!.. Szczęście nie spodziewane...
Panna de Franoy uczuła głęboki niepokój.
Po spotkaniu w nocy, po wyznaniach Sebastyana, po wyznaniach jej własnych, wprawdzie ubocznych, ale nie mniej przez to wyraźnych, znaleźć się znów bez świadków wobec tego, który ją kochał, którego kochała! ta myśl sprawiła jej przykrość nie pozbawioną przecie rozkoszy.
Chciała przynajmniej przez poczucie obowiązku spróbować, czy nie da się jej uniknąć tego sam na sam.
— Mój ojczulku — szepnęła z uśmiechem trochę wymuszonym — czy niemogę słyszeć, o czem ojciec będzie mówił z Blanką?
— Zapewne, ponieważ chcę, żebyś wyszła — odpowiedział śmiejąc się jenerał.
— To musi być jakaś wielka tajemnica? — pytała dalej Berta.
— Tak, moje dziecko, bardzo wielka tajemnica. Proś więc kapitana, ażeby ci podał ramię i idź, a mnie z Blanką pozwól spiskować dowoli.
Ociągać się było niepodobna; — trzeba było słuchać...
Berta podniosła oczy na Sebastyana i w spojrzeniu jego dojrzała tyle pokory i tyle błagania, że czuła się wzruszoną.
Spojrzenie to mówiło jej wyraźnie:
— Przecie to nie moja wina... Ja nie śmiałbym ani błagać ani nawet spodziewać się takiego szczęścia, ale skoro żądają od pani, nie odmawiaj.
— Jestem posłuszną córką — odrzekła panna de Franoy — ponieważ ojciec chce, więc spełniam jego wolę. Chodźmy... proszę pana.
I zaraz z Sebastyanem, ale nie pod rękę, wyszła z pokoju.
Kiedy drzwi się za nimi zamknęły, jenerał wskazał ręką kozetkę przy łóżku.
— Siadaj tu, moja droga baronowo — rzekł — mamy z sobą pomówić o rzeczach bardzo ważnych.
— A więc to prawda! — zawołała pani de Vergy, mamy więc z sobą jakieś tajemnice?.. Myślałam, że stryj żartował przed chwilą.
— Nigdym w życiu nie mówił poważniej.
— To słucham drogiego stryja i wiesz z jaką uwagą... O cóż to idzie?
— O Bertę i o mnie... Rozumiesz?
— Nie... nie jeszcze...
— To się wytłomaczę,
I starzec wyciągnął ku Blance rękę, którą mu uściskała najprzód, a potem przycisnęła do ust.
— Ja się może drogie dziecko, wcale nie łudzę — mówił dalej p. de Franoy, a twarz jego przybrała wyraz melancholyjny — to, co się zdarzyło wczoraj, jest rzeczą straszliwie poważną,
— E! stryj ma przecie dowód wprost przeciwny, przecież dzisiaj jesteś już zupełnie zdrów — przerwała młoda wdowa.
— To dowód, który niczego nie dowodzi — odparł hrabia. Bóg zesłał mi przestrogę, ażeby mi powiedzieć: Bądź w pogotowiu! może lada dzień nadejść kres! Kiedy ta godzina nastanie? Niewiem, i nikomu nie jest to wiadomem, ale, jako człowiek rozsądny, muszę tak postępować, jakby jutro już przychodziło pożegnać się z wami.
— Jaki stryj niedobry, że mnie tak smuci — szepnęła baronowa, ocierając oczy, wilgotne od łez,
— Smucę cię, ale cóż robić?.. Niechcę być zaskoczonym bez przygotowania... Nie chcę, ażeby bezustanny niepokój zatruwał mi, a przez to nawet skracał dni może ostatnie... Wczoraj wieczorem mogłem już umrzeć... Więcej powiem — powinienem był umrzeć. Gdyby doktór, który mi krew puścił, przyjechał pięć minut później, już byłoby zapóźno... Berta pozostałaby sierotą... bogatą, to prawda, ale samą na świecie i bez opiekuna, w szesnastym roku życia!..
— Jakto! a mnie stryj za nic ma? — żywo zawołała baronowa — na mnie to stryj nie liczy? O! to okrutnie!
— Ależ, moje drogie dziecko, liczę na ciebie, liczę — odparł jenerał ujmując znowu rękę Blanki. — Wiem, że jesteś tak dobra, jak tylko można zamarzyć. Wiem, że kochasz Bertę, jak siostrę... Ale sama jesteś tylko kobietą i sama masz aż nazbyt kłopotów, myśląc o sobie,
— Cóż więc należy przedsięwziąć... jakie lekarstwo znaleźć na niepokój stryja?
— Jest tylko jeden środek: trzeba Bertę wydać zamąż.
— Ja stryjowi proponowałam przed kilku dniami jednego kandydata na męża... Ale wtenczas stryj odrzucił moją propozycyę, jako wprost nie możebną.
— To prawda, ale teraz położenie już się zmieniło... przed kilku dniami byłem jeszcze zaślepiony... czułem się silnym, jak w trzydziestym roku życia i sądziłem, że mogę liczyć, jeżeli nie na długą jeszcze przyszłość (spodziewać się jej mym wieku byłoby szaleństwem), to przynajmniej jeszcze na kilka lat życia... Dlatego proszę cię, napisz co prędzej do margrabiego de Flammarche.
Pani de Vergy, która, jak wiemy, gorąco pragnęła tego małżeństwa, niemogła się powstrzymać od okazania zadowolnienia.
— A! mój drogi stryju — rzekła żywo — dziś jeszcze napiszę...
— A kiedy Berta — mówił dalej hrabia — będzie już mogła oprzeć się na silnem ramieniu uczciwego człowieka, będę spokojny... Bóg mnie zabierze, kiedy zechce...
— Nie zabierze cię jeszcze długo dla szczęścia nas wszystkich — odrzekła baronowa i po chwili milczenia szepnęła z widocznem zakłopotaniem:
— Pozwolisz mi, jenerale, zadać sobie jedno pytanie.
— I owszem!...
— I nie będziesz miał za złe, że się wtrącam!
— Nie wielka byłaby w tem moja zasługa... Ty nigdy nie dajesz powodu do strofowania.
— Czy stryj nie lęka się zbytecznego spoufalenia się Berty z panem Sebastyanem Gérardem?
— Jakto rozumiesz?...
Baronowa spuściła oczy.
— U młodych ludzi miłość powstaje tak prędko — szepnęła.
Głośnym i szczerym śmiechem wybuchnął jenerał.
— Oto się nie bój, moja droga — rzekł. W tem przesadzasz zbytnią ostrożnością... Żadnej obawy niema pod tym względem. Najprzód ta poufałość, która ci się wydaje niebezpieczną, wcale nie istnieje... Berta i Sebastyan nigdy nie są sami...
— A przecie zdaje mi się, że w tej chwili nawet, w ogrodzie...
— To po raz pierwszy — przerwał p. de Franoy, i słyszałaś, że Berta iść wcale nie chciała... Ha! ha!
znam ja ją od ciebie lepiej!.. To dziecko jeszcze, w całem znaczeniu tego wyrazu... Sebastyan bywa tu dla mnie... nie dla niej... kocham go, szanuję, mam go za wzorowego oficera i daleki on jest z pewnością od wyrzeczenia się broni dla stuły małżeńskiej... Zresztą pełen on inteligencyi i taktu, i chociaż ładny jest, miły i dystyngowany, nigdy jemu, synowi wieśniaka — handlarza drzewa, nie przyjdzie myśl starania się o rękę córki hrabiego de Franoy...
Śpij więc, baronowo, spokojnie i sprowadź nam jak najprędzej młodego margrabiego de Flammaroche
— Napisze do margrabiny nawet u ciebie, stryju i zamiast z Saint-Juan list wyślę po drodze z Boumeles-Daumes, tak, że dojdzie o jeden dzień prędzej.
Dziesięć minut upłynęło.
Rozmowę jenerała z baronową przerwali wracający Berta i Sebastyan, za którymi Antoni niósł szachownicę i postawił ją na stoliczku przy łóżku, pod ręką hrabiego de Franoy.


XII.

Gdy rozmowa toczyła się między jenerałem i baronową, cóż się działo w ogrodzie podczas dziesięciu minutowej przechadzki młodych ludzi, którą baronowa de Vergy miała za tak niebezpieczną?
Nic się nie działo.
Sebastyan i Berta szli zwolna obok siebie przez aleje najbardziej dla wszystkich widoczne.
Nawet matczyne oko ani ucho nie mogłoby pochwycić ruchu lub słowa niestosownego. Młodzi rozmawiali z sobą mało i zresztą o rzeczach obojętnych, ale nie mówiąc, rozumieli się i milczenie ich było wymowne. Nie patrzyli na siebie, na twarzy ich był chłód, obojętność, przymus, ale serca ich biły zgodnie, i Berta, która zrazu czuła się wielce zmięszaną, doznawała teraz szczególnej przyjemności, że znajdowała się razem z Sebastyanem pośród kwiatów pachnących, w promieniach wesołego słońca.
Wyznawała sobie po cichu, że nigdy jeszcze przyroda nie wydawała się jej piękniejszą, szmer strumyka bardziej harmonijnym, światło weselszem, zieleń liści bardziej uroczą, śpiew ptasząt melodyjniejszym.
Bo gdy słowiki, gile i kosy świergotały w konarach drzew, ten boski ptak, co zwie się miłością, śpiewał pisane zwrotki wiecznej piosenki w sercu dziewczęcia.
Blanka miała słuszność i instynkt kobiecy ostrzegał ją wybornie. Niebezpieczne przywiązanie, którego istnienia tak stanowczo p. de Franoy zaprzeczał, czyniło niezmierne postępy podczas tego sam na sam, nakazanego przez wolę ojcowską,
Kiedy Berta i Sebastyan wrócili do zamku, mieli już dowód, że bez wyrzeczenia słowa mogą się rozumieć.
Baronowa zamknęła się dla napisania listu, który miał tak wielki wpływ wywrzeć na los jej przyjaciółki. — Kapitan i p. de Franoy grali w szachy. Berta, siedząc przy nich, przyglądała się z roztargnieniem przebiegowi partyi i oddawała się myślom.
Pomału wielki smutek ogarnął jej duszę. Przypomniała sobie, jedno po drugiem, słowa baronowej, uwagi jej o Sebastyanie Gérardzie owego wieczora, kiedy kapitan pierwszy raz był w zamku... „To oficer-dorobkiewicz, człowiek nieszczęśliwy przez wzgląd na nizkie pochodzenie, żaden dom patrycyuszowski nie mógłby go u siebie przyjmować.” Tak powiedziała Blanka. Berta nie mogła jej tego darować! Czyż ta wyniosła wzgarda nie dotyczyła jej samej, bo przecie ona myślała o zostaniu żoną Sebastyana Gérarda?
A jeżeli jenerał (czego się aż nazbyt obawiać należało) — podzielał poglądy i przesądy baronowej, cóż wtedy będzie?
Berta pocieszała się wprawdzie, myśląc o tej życzliwości niemal ojcowskiej, jaką p. de Franoy okazywał młodemu oficerowi? Ale czysta życzliwość dla obcego człowieka nie ustąpi zupełnie, gdy obcy ten okaże się konkurentem? Pytanie owo otwierało bardzo posępny widnokrąg i Berta czuła się opanowaną jaknajgorszem przeczuciem.
Około godziny czwartej baronowa odjechała, pomimo nalegań jenerała, który chciał ją chociaż trochę jeszcze zatrzymać. Pragnęła własnoręcznie wyprawić na pocztę, we właściwym czasie, list, który napisała.
Sebastyan nie mógł jeść obiadu sam z panną de Franoy. Dosiadł więc konia, ażeby powrócić do Hantmont, a ponieważ jenerał potrzebował wyspać się, obiecał przyjechać dopiero nazajutrz, w porze popołudniowej, na partyę szachów.
Minęło trzy dni, nie przynoszące żadnego zdarzenia, zanotowania godnego. p. de Franoy zupełnie już zdrów, odzyskiwał swe siły i powracał do dawnych przyzwyczajeń. Doktór pozwolił jenerałowi jeździć konno, byleby się zbytnio nie męczył i nie wystawiał na upały słoneczne w popołudniowej porze.
Korzystając z tego pozwolenia, czwartego dnia około godziny ósmej zrana, p. de Franoy kazał osiodłać konia, i rzekł do siebie, wsiadając na siodło:
— Mam złożyć wizytę memu przyjacielowi Sebastyanowi... Winien mu ją jestem dawno... już bardzo dawno!.. No, lepiej późno, niż nigdy... Ucieszy się, gdy mnie zobaczy u siebie...
I z cygarem w ustach pomknął kłusem wraz z groomem drogą ku Hantmont.
Trzeba mu było wkrótce zwolnić jazdę, gdy znalazł się pod górą, w tem właśnie miejscu, gdzie niedawno wieczorem kapitan nagle zawrócił konia i pojechał z powrotem, ażeby zabrać z altany ogrodu Cusance bukiet zwiędłych róż.
Dojechawszy do wsi, spytał wieśniaka stojącego przed chałupą i przyglądającego się mu ciekawie:
— Mój przyjacielu, gdzie tu jest dom p. Gérarda?
— Dom p. Gérarda? — powtórzył wieśniak — to ten duży dom, tam, na placu przy kościele... Takie duże podwórze i kupy drzewa... odrazu można poznać,
Rzeczywiście mieszkanie pana mera wyróżniało się bardzo widocznie stosami desek i drzewa w sążniach, rozrzuconemi w nieładzie, jakiego pozwolić sobie mógł tylko pierwszy dygnitarz gminy i najbogatszy gospodarz.
Brama w parkanie otwarta była na oścież. — Hrabia de Franoy zsiadł z konia, rzucił cugle groomowi i sam wszedł na podwórze, gdzie stały dwa duże wozy, naładowane drzewem, a jakiś człowieczek już stary, łysy, otyły na twarzy i całem ciele, w bluzie niebieskiej i trzewikach drewnianych ze słomą, łopatą mieszał ciepłą, dymiącą się gnojówkę.
Tym człowiekiem był właśnie ojciec Gérard.
Podniósł głowę, a na widok gościa, rzucił łopatę i ręką salutował, śmiejąc się rubasznie.
— Ha! ha! ha! — wykrzyknął — pan jenerał!... Sługa pana jenerała. Wielki to zaszczyt, że pan raczy nawiedzać mój dom ubogi...
— Jak się masz, panie Gérardzie. Cieszę się, że cię widzę przy dobrem zdrowiu...
I hrabia podał mu rękę, ale stary wieśniak schował swoją pod bluzę mówiąc:
— Wybacz, panie jenerale... Mam brudne ręce... Wziąłem się do tego gnoju od samego rana... Nie z potrzeby, uchowaj Boże!.. Mam jeszcze z czego zapłacić najemnikowi... Ale, pan wie, robota zawsze najlepsza, jak się człowiek do niej weźmie własnemi łapami.
— Świętą masz racyę, panie Gérardzie...
— Ale, proszę pana jenerała do pokoju, proszę!. To się Sebastjan ucieszy... Jest w swoim pięknym pokoju, który umyślnie urządziłem dla niego... Dzielny chłopiec, ho! ho! szkoda wielka, że pan takiego nie ma, panie jenerale... szczerze bym panu życzył.
— Dziękuję ci za życzenie, panie Gérardzie. Wierzaj mi, nikt lepiej odemnie nie oceni należycie świetnych zalet waszego syna...
Handlarz drzewa rozpromieniony, wbiegł do domku bardzo zręcznie i lekko, pomimo ociężałości pewnej, i gdy po podłodze kuchni, stanowiącej wejście rozlegało się klapanie jego sabotów na cały głos wołał:
— Sebastyanie! hej! Sebastyanie! chodźże! chodź!. Pan jenerał jest tak grzeczny, wyświadczył nam honor... przyjechał do nas...
Drzwi się otworzyły w głębi i ukazał się młody kapitan w kurtce białej flanelowej z czarnym szamerunkiem i pantoflach eleganckich na nogach.
Zbliżył się żywo do pana de Franoy a ująwszy go za ręce, odezwał się ze wzruszeniem:
— A jenerale jakżeś łaskaw, jakżeś dobry, żeś do nas przyjechał... jakże jestem szczęśliwy... Czy raczysz wejść do mego pokoju?..
— A to dobre — odezwał się ojciec Gérard — zabaw pana jenerała, a ja tymczasem umyję się... Od tej gnojówki pokój bym zapowietrzył...
I mer odszedł, a Sebastyan prowadził już hrabiego do tego pokoju, który dzięki meblom, kupionym za tysiąc pięćset franków u tandeciarza w Baume-les-Daumes uchodził w Hantmont za urzeczywistnienie ostatniego wyrazu przepychu i komfortu.
Młody kapitan zaczerwienił się, spostrzegłszy, że spojrzenie jenerała mimowolnie zatrzymało się na dużym bukiecie zwiędłych róż w ozdobnym wazonie fajansowym, stojącym na stoliczku, przykrytym dywanikiem tureckim, przywiezionym z Afryki.
Ale pan de Franoy nie był zdolny do zastanowienia się głębszego i występowania z podejrzeniami, z powodu takiej bagatelki. Pomyślał sobie poprostu, że te róże dla tego stały tu zwiędłe, że zapomniano zastąpić ich świeżemi, i więcej się niemi nie zajmował.
Sebastyan, usiłując ton w głosie zachować jaknajspokojniejszy, zapytał o zdrowie Berty. Jenerał odpowiedział, że zapewne jest jak najzdrowszą w świecie, ale wyjechał z domu nie widząc się z nią,
Rozmowa zupełnie błaha zawiązała się i trwała kilka minut, potem dało się słyszeć w sąsiednim pokoju stąpanie grubych podeszew, wybitych gwoździami i ukazał się ojciec Gérard.
Pan mer był wspaniały, to jest nad wyraz śmieszny, tak, że nawet Sebastyan, któremu nic jako dobremu synowi nie podobna było zarzucić, spostrzegł to i doznał wielkiej przykrości,
Ojciec Gérard przez te kilka chwil coprędzej zdjął z siebie ubranie robocze i przywdział swój strój uroczysty. Miał teraz na sobie koszulę białą z grubego płótna, której wysoki kołnierz, mocno wykrochmalony, obcierał mu uszy, kamizelka aksamitna, jaką kazał zrobić sobie na ślub przed trzydziestu laty, teraz aż nazbyt ciasna, nie mogła się pogodzić z okrągłym, wypasionym brzuchem. Wreszcie słynny surdut tabaczkowy, jaki dopełniał tego stroju, był w stanie za krótki, a natomiast poły zwieszały mu się aż do pięt. W jednej ręce trzymał cylinder o długim potarganym włosie, w drugiej parę białych bawełnianych rękawiczek.
Przez chwilę myślał jeszcze, czyby nie należało włożyć na siebie wstęgi merowskiej dla uczczenia hrabiego de Franoy, ale ponieważ trzeba byłoby po szarfę tę iść do merowstwa, więc się wyrzekł tej ozdoby.
— No, rzekł wchodząc — teraz już jestem czysty... ale ręce musiałem myć aż czarnem mydłem... Zatem, panie jenerale, mogę teraz odważyć się na zaszczyt uściśnięcia dłoni pańskiej, której przed chwilą nie śmiałem dotknąć... z powodu tej gnojówki...
Hrabia skwapliwie pośpieszył uścisnąć rękę wieśniaka i rzekł:
— Kochany panie Gérardzie... bardzo dobrze było tak, jak byłeś... niepotrzebnie trudziłeś się przebieraniem...
— O! przepraszam, panie jenerale, co obowiązek, to obowiązek — odparł ojciec Gérard... Dla pana podprefekta zawsze się ubieram a dla pana nie miałbym... znam się ja na zwyczajach i grzeczności... Ale to jeszcze nie wszystko, panie jenerale, przekąsi pan z nami... bez ceremonii... bo po co te ceremonje między porządnymi ludźmi, Choć odrobinkę... każe Kaśce zabić kurę i usmażyć omlet...
I pan mer już zmierzał do drzwi, ale jenerał zatrzymał go temi słowy:
— Z największą przyjemnością nie odmówiłbym, kochany panie Gérardzie, lecz moja córka czeka mnie ze śniadaniem i byłaby niespokojną, gdybym zaraz nie wrócił do domu.
— Rozumiem to, trudna rada... nie można dręczyć pańskiej córy... Ale przynajmniej napije się pan z nami... coś, cóś przetrąci... niech się pan nie boi... to wino nie tutejsze... z pieczątką lakową... prawdziwe bordoskie lub burgund... co pan woli... Kupiłem je dla mego kapitana... Alboż co jest na świecie tak dobrego, czegobym ja mu dać nie chciał?
Słuchając tej gadaniny i szorstkiej i śmiesznej, Sebastyan stał jak na rozżarzonych węglach.
Ale i tym razem p. de Franoy powstrzymał ten zbytek czułości.
— Kochany panie Gérard — rzekł — mocno żałuję, że nie mogę uczynić zadość waszemu tak uprzejmemu zaproszeniu, ale chyba panu wiadomo, jak przed kilku dniami niebezpiecznie zasłabłem... syn pański może zaświadczyć, że doktór stanowczo mi wzbronił pić wina...
— Ha! kiedy tak, to nie mówmy już o tem... to innym razem... Szkoda wielka, tak radbym pana czem u siebie przyjąć. Bo ja dla pana jestem z całem sercem jak nikt, za tyle dobroci dla mego syna, który pana uwielbia i na pana się tylko klnie... a może jeszcze się pan nie zaopatrzył w drzewo na zimę, niech mi pan zrobi łaskę... dostarczę panu po cenie kosztu... Grosza jednego nie zarobię, jakem ojciec Gérard, a drzewo będzie pyszne, suche, smolne, sam wybór...
Na takie odezwanie się ojca, wzmogły się jeszcze bardziej tortury Sebastyana.
Jenerał, którego uwadze nie uszło to pomieszanie młodzieńca, czemprędzej pospieszył odpowiedzieć:
— I owszem, i owszem, kochany panie Gérard... Przyjmuję z największą przyjemnością, a kiedy zasiądę sobie w zimie przed kominkiem, wyda mi się weselej i cieplej, gdy pomyślę, że te wspaniałe płomienie zawdzięczam waszej poczciwej przyjaźni!..
Poczem, nie czekając na odpowiedź handlarza drzewa, natychmiast zmienił przedmiot rozmowy i wkrótce też wstał i pożegnał się z ojcem i synem.
— Czy będę miał zaszczyt widzieć się z panem dziś, mój jenerale? — zapytał Sebastyn, kiedy p. de Franoy siedział już na siodle.
— Piękne pytanie! — zawołał hrabia. — A nasze szachy, coby się z niemi stało? Czekam cię, drogie dziecko, o drugiej... Dowidzenia... dowidzenia panie Gérardzie..,
Potem, poklepawszy ręką konia, puścił się kłusem.


XIII.

O godzinie dziesiątej, punktualnie p, de Franoy wjeżdżał do Cusanse. Berta czekała go na progu, a śniadanie stało już gotowe.
Zasiedli do stołu.
— Cóż ojczulku — zapytała Berta — a jakże dzisiejsza przejażdżka ranna? Jakże ojcu...
— Czuję się wybornie... Nigdy jeszcze nie byłem tak zdrów...
— Daleko ojciec jeździł?
— Do Hantmont...
Berta zapłonęła zlekka,
— Do Hantmont... powtórzyła, do pana Gérarda?
— Do pana mera!... odparł hrabia ze śmiechem. — Biedny Sebastyan!..
— Dlaczego ojciec go żałuje? — pytała dalej niespokojna.
— Żałuję, go po prostu, że jest synem swego ojca...
— Czyż to ojciec jego zły człowiek? — pytała dalej Berta, a niepokój przeszedł w przestrach.
— O! bynajmniej... I owszem, najpoczciwszy człowiek...
— Więc, cóż?
— Ale taki rozkoszny, taki nieokrzesany, gburowaty, taki śmieszny! — opowiadał p. de Franoy. — Trudno nawet przypuszczać, ażeby taki typ mógł istnieć... Taki rodzic to kula u nogi takiego młodego człowieka, dystyngowanego pod każdym względem! Jeżeli Sebastyan, gdy zostanie pułkownikiem i kawalerem legii honorowej zechce się ożenić, radzę mu szukać żony o dwieście lub trzysta mil ztąd... Żadna dobrze wychowana panna w naszej okolicy niezgodziłaby się na teścia w podobnym rodzaju...
Berta tak zbladła i uczuła takie ściśnięcie serca, że p. de Franoy niezawodnie zauważyłby tę bladość i to wzruszenie, gdyby w tej że chwili służący Antoni nie wszedł do pokoju, niosąc na tacy jakiś list.
— Dla pana jenerała — rzekł — od pani baronowej de Vergy. — Posłaniec, który przywiózł ten list, czeka na odpowiedź pana jenerała...
Hrabia żywo rozdarł kopertę i przebiegłszy oczyma list, zawierający tylko kilka wierszy, odczytał go głośno.
Oto jego osnowa:

„Mój drogi stryju!“

„Czy będziesz tak dobry przyjechać na obiad jutro do Saint Juan wraz z Bertą, którą proszę cię ucałuj serdecznie odemnie“.
„Ośmielę się, za pozwoleniem twojem, przedstawić ci jednego z moich krewnych, margrabiego de Flammaroche, który dziś przybyć ma do wód Guillon, z porady lekarskiej.
Spodziewam się napewno stryja i mojej kuzyneczki; gdyby jednak jaka przeszkoda zatrzymać was miała jutro w Cusance, niech mnie stryj z łaski swej uprzedzi listem przez oddawcę mego pisma, i może stryj zaraz oznaczy dzień swego przyjazdu.
Mam nadzieję jednak, że się zobaczymy jutro,
Całuję was oboje z całego serca,

Blanka.

— Jutro nic nam zgoła nie przeszkadza... rzekł jenerał, ukończywszy list — Pojedziemy więc... Antoni przynieś mi wszystko potrzebne do pisania...
Starzec ujął za pióro i nakreślił tylko jeden wiersz.
„Do jutra, kochana synowico: dziękuję...
— Czy to stangret pani baronowej przyniósł list — zapytał następnie.
— Tak, panie jenerale.
— Daj mu to, a niech zje śniadanie, zanim odjedzie.
— Słucham panie jenerale.
Tymczasem, kiedy p. de Franoy czytał i pisał co powyżej, Berta zdołała się już uspokoić, i na twarzy jej nie odbijał się już wcale ślad świeżego wzruszenia.
— Proszę ojca — zapytała — co to za margrabia de Flammaroche? Blanka, o ile sobie przypominam, nie mówiła mi o nim nigdy, a do ojca pisze, że to jej krewny.
Jenerał, jako dobry dyplomata, przybrał minę całkiem obojętną i odpowiedział:
— I ja niewiem doprawdy co zacz ten margrabia, ale oddawna mi wiadomo, że Blanka przez matkę spokrewniona jest z Flammarochem,.. Rodzina ta bardzo stara i bardzo bogata... Jeden z Flammarochów był na wojnach Krzyżowych...
Ten szczegół historyczny obchodził bardzo mało Bertę, a ponieważ śniadanie już się skończyło, poszła ukryć smutek swój do małego pawilonu, gdzie tyle razy rysowała elegancką i dystyngowaną sylwetkę Sebastyana Gérarda.
Tu nie mogła się powstrzymać od łez gorących, na myśl jak niepodobnem byłoby nakłonić jenerała na wejście w bliższe związki z kapitanem, nie już ze względu na niego samego, ale na jego ojca, handlarza drzewa i mera wsi Hantmont.
Otarła zaczerwienione oczy i opuściła schronienie swoje dopiero za nastąpieniem godziny szachów.
Sebastyana uprzedzono dnia tego, iż nazajutrz nikogoby nie zastał w Cusance, ponieważ jenerał z córką wyjeżdża wcześnie z rana na obiad do baronowej de Vergy, a wrócą z Saint-Juan późno.


∗             ∗

Zakład leczniczy w Guillon, dziś celujący komfortem, chociaż sława jego nie przekracza za departament Jurajski i Wyższej Saony, w epoce opowiadania naszego, urządzony był wielce pierwotnie.
Klientela jego składała się ze szczupłej liczby chorych, którzy przyjeżdżali tu dla poratowania zdrowia wodą ze źródeł siarczanych, która była do picia, kąpieli ciepłych i zimnych natrysków. Zaglądali tutaj nieraz i turyści, chcący zwiedzić malowniczą okolicę doliny Cusancin.
Ówcześni kuracyusze należeli przeważnie do ludzi mniej zamożnych, pędzących życie skromne, nie silących się bynajmniej na zbytki, jakie u słynnych wód są zwykłym objawem,
Zdziwili się też niepomiernie spokojni goście Guillonu, gdy popołudniu tego samego dnia, kiedy hrabia de Franoy otrzymał list od baronowej de Vergy, bardzo ładny powozik, zaprzężony w dwa pocztowe konie, ukazał się na trakcie z Boume-les-Daumes, przejechał most na Cusancinie i zatrzymał się pod zakładem chorych.
Z tyłu powozu widać było dwie ogromne walizy skórzane. Na koźle siedział lokaj elegancko ubrany, niczem prefekt pierwszej klasy. Pocztyljon dumny zapewne, że wiezie taką osobę dostojną, palnął zamaszyście z bicza.
Skoro tylko zatrzymał się powóz, lokaj prędko zeskoczył z kozła i z kapeluszem w ręku otworzył uniżenie drzwiczki uherbowane.
Wysiadł jakiś młodzieniec, lewe oko zamrużył, w prawe założył szyldkretowy monokli powiódł spojrzeniem po otaczającym go krajobrazie ładnym i pełnym bujnej zieloności. Po tych dorywczych oględzinach, zrzucił z oka monokl, a uśmiech pogardliwy nadął mu dolną wargę.
Tym młodzieńcem był margrabia Goulian de Flammaroche.
Ubrany po podróżnemu, ale bardzo elegancko gustownie, w małym kapelusiku angielskim, wyglądał na trzydzieści lat, w rzeczywistości zaś miał dopiero dwadzieścia siedm. Ładny to był chłopiec a przytem nie pospolicie dystyngowany. Włosy miał płowe, kręcące się z lekka, czoło bardzo białe, chociaż nieco już pomarszczone. Zarost jasny i jedwabisty okalał twarz delikatną i bardzo regularną, lecz trochę zmęczoną. Sine obrączki podkrążały duże, ciemne oczy niezwykłego blasku. Cera była blada, wargi czerwone, zęby prześliczne, twarz ta wogóle oryginalna miała zazwyczaj wyraz impertynencki, co bardzo jej wdzięk obniżało.
Na powitanie przybyłego wyszedł rządca zakładu i odezwał się grzecznie.
— Zapewne mam zaszczyt mówić z panem margrabią de Flammaroche, którego przyjazd mieliśmy zapowiedziany na dzisiaj?
— Tak, ja nim jestem... — odpowiedział Goulian i dodał:
— Spodziewam się, że przygotowano mi mieszkanie?
— Wszystko w porządku i pan margrabia zastanie w swym pokoju list, który jakiś służący przywiózł konno dziś z rana.
Nadmieniamy nawiasem, że był to list od baronowej de Vergy, zapraszającej margrabiego na obiad dnia następnego.
— Ułożyłem się z poczchalterem w Baume-les-Daumes — podchwycił Goulian — i będę miał tu konie i pocztyljona przez cały czas mojego pobytu... Czy macie tu stajnie i wozownie?
— Są panie margrabio...
— To dobrze... A jakże, kąpiących... dużo jest?
— Jak teraz, mamy trzydziestu...
— Skąpo — odparł margrabia — Vichy, Dieppe Trouville niemają się czego lękać... Mam nadzieję, że w zakładzie są wspólne obiady.
— Stół wyśmienity, panie margrabio... kucharz prosto z Besançon...
— A jak z godzinami?
— O jedenastej z rana i o szóstej wieczorem...
— Dobrze, ale dzisiaj jestem prawie naczczo, muszę mieć coś osobno o czwartej...
— Nic łatwiejszego, panie margrabio...
— Jeszcze słówko... Zależy mi na tem, ażeby mój lokaj dostał pomieszczenie jak najbliżej przy mnie...
— Dam mu gabinet obok pokoju pana margrabiego.
— To proszę mnie zaprowadzić, a niech rzeczy zniosą jaknajprędzej.
Wydawszy te rozmaite rozkazy, Goulian udał się za rządcą zakładu, który go poprowadził na schody, a potem przez długi korytarz na pierwszem piętrze, po obu stronach którego, na prawo i na lewo, znajdowały się drzwi ponumerowane,
— Czy to numera kąpielowe? — spytał Goulian.
— Nie, panie margrabio, to są pokoje dla gości kąpielowych... Co do obszerności pozostawiają trochę do życzenia, ale wolno wynająć i dwa...
Goulian skrzywił się znowu, ale dla ukrycia tego uśmiechnął się.
— Ha... — szepnął — na wojnie, jak na wojnie... Trzeba być filozofem!..
W tejże chwili przewodnik jego zatrzymał się przed drzwiami, na których grubemi czarnemi cyframi wymalowany był Nr. 12.


XIV.

Pozwólmy upłynąć całemu tygodniowi i wejdźmy potem do owego pokoiku pod Nr. 12, który margrabiemu de Flammaroche dostał się na lokal.
Młodzieniec w kurtce płóciennej, nieskalanie białej, pisze właśnie na stoliczku przy otwartym oknie. Obok kałamarza kryształowego i papieru listowego z herbem, leży pudełko z wyborowemi cygarami.
Zajrzyjmy mu przez ramię na papier.
Ta niedelikatność, zawsze wybaczana romansopisarzom, pozwoli nam dowiedzieć się różnych potrzebnych rzeczy.

„Guillon-les-Bains“. w Sierpniu.

„Drogi wicehrabio, najlepszy mój przyjacielu (nazwę tę przecież w zupełności usprawiedliwiłeś w nie jednej trudnej okoliczności), widzę już twoje zdumienie, gdy u góry tego arkusika wyczytujesz trzy te wyrazy: „Guillon-les-Bains...
Zniknąłem nagle, wcale cię nie uprzedziwszy, co między nami jest zbrodnią przeciw przyjaźni... Należy ci się odemnie wyjaśnienie, należą się zwierzenia, przystępuję właśnie do hojnego spłacenia tego podwójnego długu.
Piszę do ciebie, nie w eleganckim apartamencie, jakie zwykle są w głośniejszych zakładach kąpielowych, ale w celi pustelniczej, umeblowanej łóżkiem żelaznem, firankami płóciennemi, fotelem, — czterema krzesłami, toaletą i stoliczkiem. Cela ta oznaczona numerem 12. I to już najlepsza w Guillon; z tego możesz sądzić o innych.
Ale co to jest Guillon, spytasz mnie zapewne. Gdzie ono leży?
Nikt, ale nikt, o tem Guillonie nic a nic nie słyszał!
Guillon znajduje się w głębi małej i wązkiej doliny departamentu Doubs. Są tacy, uchodzący nawet za znawców, którym ta dolina wydaje się bardzo ładna. Ja, jak się pokazuje, nie mając poczucia malowniczości rozwiniętego dostatecznie, ażeby módz należycie oceniać strumyczki, kupki skał, i wielkie stare drzewa z pokręconemi pniami, ja uważam to wszystko za smutne i piekielnie nudne. Spleen się unosi nad tą doliną... A jednak nie słyszałem tu ażeby kto poderżnął sobie gardło lub palnął w łeb... Z resztą ludzie mają rozrywkę w piciu szkaradnej wody, podobno bardzo skutecznej na mnóstwo chorób z których ani jednej nie mam...
Teraz niezawodnie zapytujesz się siebie:
— A po cóż u licha on siedzi w tym zapadłym kącie, kiedy zdrów?
Mój drogi wicehrabio, przyjechałem tu, ażeby się ożenić...
Teraz list mój wypada ci z rąk, widzę pod wąsami twemi uśmiech ironiczny i mówisz sam do siebie... Stracony człowiek... więc już idzie na ofiarę małżeństwa... w dwudziestym siódmym roku życia... On, co był tak zagorzałym wielbicielem stanu kawalerskiego i na żeniących się nie zostawiał suchej nitki!
Jeżeli jesteś jeszcze, wicehrabio, moim przyjacielem, nie uśmiechaj się! Nie szydź ze mnie, ale żałuj mnie! Nie jestem odstępcą zasad, jestem tylko rozbitkiem!.. W dzień ślubu będę miał smutne prawo przyczepienia sobie kartki z tym opłakanym napisem:

„Ożeniony, z powodu bankructwa“

Tak, wicehrabio, jestem zrujnowany, prawie zupełnie. Nikt tego nie przypuszcza, nieprawdaż? ty sam tego nie podejrzewasz? Jeżeli dzisiaj mówię ci o tem, to jedynie dla tego, że zło jest naprawione a przynajmniej będzie, dzięki posagowi przyszłej margrabiny Flammaroche... Gdyby nie to, wierzaj mi, byłbym znikł, nikomu nic nie mówiąc, i o niczem nie wiedziałbyś... Cóż chcesz, jestem z tych, co wolą budzić zazdrość niż litość!
Matka moja jest bogata, ale egoistką i powtarzała mi często, ażebym nie liczył na nią przy płaceniu za me szaleństwa, a te szaleństwa kosztowały mnie bardzo drogo... Matka wydając swoje dochody, zupełnie jest w porządku... ja na jej miejscu tak samo postępowałbym... Zatem majątek jej nie może się liczyć w moim bilansie, chyba pod rubryką nadużyć na przyszłość.
Zresztą miałem z czego żyć. W majoracie mym, w dobrach Flammaroche byłem sobie panem; majątek ten wart przynajmniej cztery kroć sto tysięcy franków, a przynosił piętnaście tysięcy franków rocznego dochodu.
Iluż to młodych ludzi na mojem miejscu puściłoby to wszystko w ciągu dwóch lat? Ja rozsądniejszym byłem i zręczniejszym... Kilka tryumfów na wyścigach i w buduarach, kilka pojedynków szczęśliwych, wprowadziło mnie w wadę... Prowadziłem życie na wielką skalę... Mówiono wiele o mych powozach, o koniach wyścigowych i kochankach, a ja przez sześć lat przejadłem tylko sto tysięcy talarów ze swego majątku... Co prawda, wygrałem na wyścigach znaczne nagrody a i w Baden i w Hamburgu nieraz mi się poszczęściło... mogłem więc dawać sobie radę z chmarą wierzycieli, którym w terminie zatykałem gębę bądź co bądź pewnemi wypłatami... Dziś mam trzy kroć sto tysięcy franków długu, ale komornicy nie mają mego nazwiska, a hypoteka dóbr Flammaroche jest jeszcze czysta, więc zdawałoby się, że kredyt znaleść mogę wszędzie... wszyscy tak myślą, prócz mnie... Czuję ja, widzę z różnych oznak, że ten kredyt do złudzenie tylko, pozory czcze... Niechby się jeden z wierzycieli stał upartym, a wszystkoby naraz runęło... Jeden weksel nie zapłacony na czas, sprowadziłby ogólną ruinę, bankructwo; a w przyszłości nader blizkiej mam termin bardzo groźnych wypłat... Potrzeba byłoby obciążyć hypotekę, a niech się tylko hypoteka trochę u mnie zamaże, wnet bankructwo w całej okropności...
Jak z tego wyjść?.. Był tylko jeden sposób wybrnięcia. Poszedłem do matki, powiedziałem jej tyle o mem położeniu, ile było niezbędnem, ażeby wiedziała, i w końcu rzekłem: „Ożeń mnie. Widzisz, że mi potrzeba bogatej żony... Chciałbym jednak, ażeby była młoda, a niezawadziłoby też, ażeby była ładną“... Matka moja ma krewnych potrochu wszędzie. Pisała przez trzy dni ciągle i poczta rozniosła mnóstwo listów na wszystkie cztery strony świata. — Mnóstwo też nadeszło odpowiedzi,. między niemi kilka zadawalających. Mieliśmy przed sobą wybór.
Przedewszystkiem najwłaściwszą partyą nam się wydała młoda szesnastoletnia córka jenerała hrabiego de Franoy, starego szlachcica bardzo skłonnego do apopleksyi, jedynaczka, rzeczywiście ładna i miła. — Posagu ma trzydzieści tysięcy franków rocznego dochodu, które mąż dostanie zaraz po ślubie... To po matce, po ojcu zaś będzie drugie tyle, a poczciwiec nieda na nie długo czekać... Przed dwoma tygodniami nawet o mało go co nie sprzątnęła apopleksya. Spadek do odebrania w krótkim czasie...
Ta, która pisała o tej partyi do mojej matki jest daleką naszą krewną. Młoda wdowa nienazbyt ładna, ale bardzo miła, baronowa de Vergy, której mąż, zapewne pamiętasz, należał do naszego klubu. Grał zawsze grubo i zawsze przegrywał... Kochał się we wszystkich kobietach, z wyjątkiem żony... Zrujnował baronowę na większą część majątku... Dobry to był chłopiec, niech mu ziemia będzie lekką...
Ponieważ ze względu przyzwoitości, baronowa de Vergy niemogła mnie zaprosić na pobyt u siebie, wyznaczyła mi jako kwaterę zakład klimatyczny Guillon, zkąd właśnie do ciebie piszę.
Przyjechałem tu przed tygodniem. Czekał na mnie list baronowej, Zapraszała mnie na obiad następnego dnia, ażeby przedstawić mnie hrabiemu de Franoy i jego córce. Jak widzisz, nie traciła ani chwili czasu.
A! drogi wicehrabio, ty co znasz wspaniałe rezydencye nad brzegami Loary, jakżebyś się uśmiechnął na widok tego, co w tych zapadłych kątach nazywają zamkiem. Bądź spokojny nie będę cię nudził literaturą opisową, ale wierzaj mi, że pierwszy lepszy kupiec — dorobkiewicz z nędznej jakiej uliczki paryskiej miałby się za zbyt małego pana ażeby się zgodzić na zamieszkanie w takim jak tu zamku.
Baronowa Vergy (nazywam ją kuzynką, sam nie bardzo wiedząc dla czego) przyjęła mnie bardzo mile... Znać, że ta wdówka była kiedyś prawie paryżanką, zawsze jej coś zostało...
Udzieliła mi bardzo sprytnie wszelkich potrzebnych wskazówek do działania, objaśniła mnie, jak można sobie zjednać względy jenerała, a o przyszłej margrabinie de Flammaroche mówiła, mi z prawdziwym zapałem.
Pozwoliłem jej się nagadać, a sam mówiłem... zobaczymy!
Około godziny czwartej, wielka landara, zaprzężona w cztery konie, dalibóg wcale niezłe, przywiozła hrabiego de Franoy i jego córkę,
Hrabia i mała wysiedli, baronowa przystąpiła do wzajemnego zaznajomienia,
P. de Franoy, jak sądzę, nie będzie wcale przykrym teściem. Daje mi co do tego nadzieję jego siedmdziesiąt pięć lat i świeży atak apoplektyczny. Zresztą, jest to jenerał w całem znaczeniu tego wyrazu; jenerał począwszy od krótko ostrzyżonej czupryny srebrzystej i długich białych wąsów, aż do butów z ostrogami. Gdy mówi, chodzi, gdy je, pije, zawsze z niego jenerał; musi być zapewne jenerałem, gdy nawet śpi. Służba jego, zamiast go tytułować panem hrabią, mówi do niego: „panie jenerale“... Tak on woli... Ale przy całej swej doskonałości, jako jenerał, ma on zresztą obejście się bardzo arystokratyczne... Stary ten żołnierz jest prawdziwym szlachcicem.
Panna Berta, córka, muszę tu wyznać, bardzo mnie zadziwiła. Nie spodziewałem się czegoś podobnego, i zrozumiałem, a nawet podzieliłem poniekąd uwielbienie baronowej.
Śliczną jest rzeczywiście ta mała Berta, delikatna, dystyngowana, jak aniołek, cudne oczy, włosy jasne rozkoszne... Nieśmiała jest, to się rozumie, ale wcale nie gąska. Ubiera się bardzo dobrze, parafiańszczyzny w niej ani trochę. Wśród najpiękniejszych naszych panien arystokratek przedmieścia św. Germana jeszcze dałaby się wyróżnić. Trudno wymarzyć piękniejszej margrabiny, Wierzaj mi, drogi wicehrabio, że na przyszłą zimę salony paryzkiego świata będą miały o jedną gwiazdę więcej, a nie będzie to gwiazda najmniej wspaniała,
Doprawdy, niepodobna twierdzić, ażeby ta stara instytucya małżeństwa nie była dobrą... Gdyby panna Berta, zamiast pochodzić z arystokratycznego rodu, należała do istot upadłych i występowała w operze, nikt by nie wahał się wydać na nią miljona i jeszczeby się nie uważał za poszkodowanego! A tak, skoro ona dobrze jest urodzona, to taki milion, jakiby się dało jej, jako figurantce teatralnej, od niej dostaje człowiek, ponieważ jest dziewczyną uczciwą!.. Zamiast ją kupić, to ona kupuje... Przyznaj sam, czy to nie zabawne!..
Niezawodnie myślisz sobie, że mówię o swem małżeństwie tak, jakby już wyszły zapowiedzi... Tak dalece rzeczy jeszcze nie zaszły, ale zadowolony jestem już z obecnego położenia i zdaje mi się, że dalszy rezultat niechybnie nastąpi.
Najprzód jużem przeciągnął na swą stronę jenerała, a zwycięztwo nad tym wojakiem przyszło mi bez wielkiej trudności. — Pod pozorem, że ojciec mój, margrabia de Flammaroche, służył w gwardyi przed 1830 rokiem, rozwodziłem się nad urokiem munduru wojskowego i nad mem powołaniem do wojska... Opowiadałem, że od dziecinnych lat począwszy, pragnąłem obrać sobie ten szlachetny zawód, ale że musiałem poświęcić swoje marzenia gorące miłości synowskiej, ponieważ matka trwożyła się na samą myśl samotności, w jakiejby się znalazła po moim odjeździe...
Wzruszony, zachwycony, jenerał wyściskał mi ręce i opowiedział mi o swoich kompaniach. Po opowiadaniach bez liku o przeróżnych bitwach, czego słuchałem z godną podziwu cierpliwością, p. de Franoy wpadł w rozmowie na konie. Na tym gruncie mocnym się czuję, to też poczciwiec, pomimo długoletniego doświadczenia nie zapędził mnie „w kozi róg“. Zadziwiłem go, olśniłem, zachwyciłem, bo popisując się memi wiadomościami specyalnemi, zawsze miałem na uwadze przyznać mu najzupełniejszą słuszność. Pod koniec obiadu, ślepym chyba trzeba było być, ażeby nie poznać, że uważa mnie najwidoczniej za ideał na zięcia... Może pana za długo zająłem sobą — rzekł do mnie wstając od stołu. — Wrócimy jeszcze do naszej rozmowy, która jest niewyczerpaną... (nie wyczerpaną oj!..) Teraz ustępuję pana damom...
Korzystając z pozwolenia, zbliżyłem się do baronowej i do przyszłej margrabiny, błysnąłem tym naturalnym dowcipem, jaki mi zbyt pobłażliwi przyjaciele raczą łaskawie przyznawać... Postarałem się zwłaszcza wszystkie rozkosze, wszystkie przyjemności, jakie wielki świat paryzki daje młodej kobiecie, subtelnie przedstawić.
Baronowa pomogła mi w tym względzie i podtrzymywała rozmowę. Berta mało co mówiła. Nawet te czarowne miraże zdawały się być dla niej dość obojętnemi. Łatwo to wytłomaczyć. Nie wyjeżdżała nigdy ze wsi, z początku więc trudno byłoby jej przyzwyczaić się do tak raptownej i zupełnej zmiany w przyzwyczajeniach... Ale pomyśli o tem, ręczę, i wrażenie, chociaż nie przyjdzie nagle, ale niemniej będzie głębokie.
O dziesiątej oba powozy już były zaprzężone. Jenerał powiedział mi, iż byłby wielce rad widzieć mnie u siebie i że wierzchowce swe oddaje do mego rozporządzenia. Przyjąłem to uprzejme zaproszenie i pojechaliśmy w tą samą stronę, bo droga, prowadząca do zamku Cusance, przechodzi przed zakładem kąpielowym Guillon.
Nazajutrz po południu skorzystałem z danego mi pozwolenia i pojechałem złożyć szacunek swój staremu jenerałowi i jego córce.
Tak zwany zamek Cusance jest prawie również niedorzeczny, jak Saint-Juan, ale daleko lepiej położony. Jest tu park wcale niebrzydki, w którym nie brak ani dużych drzew, ani kwiatów, ani wody bieżącej. Możnaby tu znośnie przemieszkać dwa tygodnie z rzędu,
Jenerał właśnie grał w szachy z jakimś kapitanem od huzarów, będącym na urlopie w jednej z sąsiednich wsi, który mi się od pierwszej chwili wielce niepodobał, chociaż prezentuje się raczej dobrze, niż źle. Jenerał przedstawił nas sobie wzajemnie, pan kapitan tak mi się ukłonił sztywnie, że aż mi zadrgały nerwy. Jeżeli on mi się niepodobał, to i ja jemu — odrazu można było poznać!.. A może to jaki konkurent?.. Obiecałem sobie dowiedzieć się dokładnie.
Berta obecną była przy grze. Rozmowa potoczyła się o błahostkach... P. de Franoy poszedł pokazać mi swoje konie, kazał do zakładu kąpielowego zaprowadzić tego, który mi się jakoby podobał najlepiej i zaprosił mnie na obiad dnia następnego wraz z baronową de Vergy. Ku wielkiemu ździwieniu memu, z temi samemi zaprosinami odezwał się do kapitana huzarów. Czyż ten kapitan jest tak zawsze nieodzownym?
Powróciwszy do zakładu kąpielowego, zastałem bilet wizytowy podprefekta z Baume-les-Daumes, bardzo miłego chłopca, wicehrabiego de Saulex, z którym bardzo często spotykałem się w Paryżu, a teraz on dowiedziawszy się o moim przyjeździe, przybył się ze mną zobaczyć, Nazajutrz zrana konno wybrałem się do niego, ażeby wywzajemnić mu się za wizytę. Przyjął mnie, jak wygnaniec przyjmuje człowieka, który przynosi mu w głębi prowincyi, nieco powietrza z bulwaru Włoskiego i z Pól Elizejskich. W przyszłym tygodniu otwiera salony swej podprefektury i będzie u niego bal dla znaczniejszych urzędników jego wraz z rodzinami. Zaprosił mnie, z góry prosząc pokornie, o pobłażliwość dla takiej zabawy naprędce. Zapewne ubawię się na tym balu lepiej, niż na najkomiczniejszej farsie w teatrze!
Zjadłem z podprefektem wcale dobre śniadanko. Wróciłem przebrać się do Guillon, a potem pojechałem do Cusance. Ten „nieunikniony“ jegomość już był tam. Codzień, o godzinie drugiej punktualnie, pan kapitan, pod pozorem partyi szachów, pakuje tu swą osobę... Jenerał ma do niego słabość...
Obiad zeszedł wesoło. Przyszły mój teść ma wyborne wina. Berta widocznie bardziej się już do mnie ośmieliła, mniej bowiem była milczącą, niż w Saint-Juan... To wcale nie głupia osóbka. Jak ze sześć lat pożyje w świecie w Paryżu i nabierze pewności siebie, czego jej jeszcze brakuje, będzie prawdziwie dystyngowaną i szykowną. „Nieunikniony“ wyglądał ponuro i prawie ciągle milczał. Może ma rozum, ale go kryje pod korcem. Zauważyłem, że częściej i dłużej przypatrywał się Bercie, niż zwykle... Brak mi wymowy, ażeby ci dać pojęcie, jak mnie ten huzar draźni.
Po obiedzie poszliśmy na kawę do altanki ogrodowej, która mi przypomniała ogródki nasze podmiejskie, dokąd nasz ludek przychodzi na pieczeń z królików i lurę, zwaną winem.
Po kawie ofiarowałem się mej drogiej kuzynie baronowej i odprowadziwszy ją trochę na stronę, prosiłem ażeby mnie objaśniła co do tego wojskowego... Czy to zakochany konkurent?
Przyznała mi się, że i ona również była tem zaniepokojona, ale się już zupełnie uspokoiła, rozmówiwszy się z jenerałem. Sebastyan Gérard (tak się nazywa nieunikniony) jest synem prostego chłopa, który się dorobił majątku, handlując drzewem. Nie śmiałby oczu podnieść na córkę hrabiego de Franoy...
Co do mnie, niepodzielam tego przekonania. Tak wielka skromność nie leży w naturze ludzkiej, a zwłaszcza oficerów od huzarów, którzy w ogóle uważają się za najpowabniejszych i sądzą, że się im nic nie jest w stanie oprzeć; jednakże pewnem mi się wydało że jeśli nieunikniony zawrócił sobie głowę, nie jest przecie niebezpiecznym. Pyszałkiem ani zarozumialcem nie jestem, wiesz o tem wicehrabio, ale uważam za niemożebne, ażeby panna z dobrej rodziny mogła się choćby na minutę wahać w wyborze między margrabią de Flammaroche a synem handlarza drzewa!..
— Mój drogi kuzynie! — rzekła do mnie baronowa w formie wniosku — tylko tem sobie nie nabijaj głowy... Mam zamiar tu zanocować ażeby jutro zrana pomówić z jenerałem. Przyjedź do mnie jutro do Saint-Juan, opowiem ci, jaką miałam rozmowę i wszystko pójdzie dobrze, zobaczysz...
Nazajutrz o drugiej byłem u baronowej.
— I cóż? — zapytałem.
— Z góry byłam pewna... — odrzekła — interesa twoje kuzynku, bardzo dobrze stoją... Odwiedź dziś wieczorem stryja mego, zaproponuj mu przejażdżkę konno jutro zrana i przy tej sposobności, gdy będziecie sami, oświadcz się...
— I zostanę przyjęty?
— Przecież chyba nie przypuszczasz, mój kuzynku, ażebym cię miała nierozważnie narazić na przykrość...
— Naturalnie!.. Ale przyznam się kuzynce, że mimo to jestem niespokojny...
— A to serdecznie się z tego cieszę!
— Dlaczego?
— Bo ten niepokój świadczy, że jesteś, kuzynku, zakochany... No, przyznaj się...
— Ha! to z całego serca przyznaję się!.. — wykrzyknąłem z zapałem, ażeby zjednać sobie w baronowej jeszcze gorliwszego sprzymierzeńca, bo kobiety wszystkie przepadają za miłością, chociażby nawet nie ich dotyczyła; potem zachęcony błyszczącemi z radości oczyma kuzynki, mówiłem dalej z wzrastającem uniesieniem:
— Panna de Franoy jest czarującą i uważałbym się za najszczęśliwszego w świecie człowieka, gdybym mógł znaleźć w niej te same uczucia, jakie mam dla niej...
— To ci się, kuzynku, uda, zapewniam...
— Niestety! — szepnąłem tonem smutnym i z westchnieniem stłumionem, czegoby mi niejeden dobry aktor pozazdrościł, — jestem dla niej, jak widzę, całkiem obojętny...
Baronowa śmiać się poczęła.
— I to cię dziwi, kuzynku? — odparła.
— To mnie martwi.
— A możeby dziwiło, gdyby to było inaczej! Pomyśl tylko, Berta ma dopiero szesnaście lat... To dziecko jeszcze, a co więcej popsute dziecko... Ona nawet nie wie, że miłość jest na świecie, i ani się domyśla, że ty ją kuzynku kochasz... Daj jej to do zrozumienia... Odsłoń przed nią świat uczuć, dotąd jej nieznany... Galatea z marmuru czeka jeszcze na istotę ożywczą! Pigmalionie w tużurku natchnij życiem posąg! Przecie piękną masz rolę!
— Tak, piękną, ale bardzo trudną...
Baronowa wzruszyła z lekka ramionami i odpowiedziała mi z uśmiechem nieco drwiącym.
— Cóż znowu? żartujesz, mój kuzynku!.. Zapominasz, że jestem wdową i że posiadam własnym kosztem trochę doświadczenia. Za mojego w Paryżu pobytu, nieraz mnie dochodziły opowiadania o twoich awanturkach... i ty dobrze wiesz, jak mówić do kobiety, ażeby jej głowę zawrócić... a zdobycie serduszka szesnastoletniego to dla ciebie fraszka!..
Co prawda i ja tak sobie myślałem, jak baronowa; za zbyteczne więc uważałem zaprzeczać, twierdziłem tylko, że poraz pierwszy doświadczając prawdziwej miłości, miłości zarazem gwałtownej i czystej, wcale siebie nie poznawałem i traciłem pewność siebie w obec anioła niewinności i cnoty... byłem onieśmielony, co mi się dotąd nie zdarzało nigdy.
Słowa moje sprawiły jak najlepsze wrażenie.
Kuzynka zgodziła się, że Berta niepodobna wcale do trochę upadłych aniołów z salonów paryskich i że trzeba do niej mówić oczywiście inaczej. Dała mi kilka rad i widziałem przy pożegnaniu, że jest mną zachwycona.
Wieczorem, po obiedzie, złożyłem wizytę w Cusance, gdzie zastałem znów tego mieszczańskiego kapitana, a nazajutrz zrana o godzinie ósmej jechałem stępa wraz z jenerałem drogą do Baume-les-Daumes.
Nie przypuszczam, mój drogi vicehrabio, ażeby ci zależało co na tem dowiedzieć się, w jakich słowach oświadczyłem mu się, podczas gdy wzbijała się kurzawa na gościńcu pod kopytami naszych koni.
Oto jaką mi dał odpowiedź:
— Drogi margrabio, mówiłeś do mnie z otwartego serca... Chcę ci odpowiedzieć tak samo. Mnie się podobasz i pod każdym względem, widzę w tobie ideał zięcia. Gdyby spełnienie twoich życzeń zależało tylko odemnie, powiedział bym ci, nie zwlekając: „Masz moją rękę; córka moja jest twoją!.“ Ale nie dość mnie się podobać, trzeba się podobać i Bercie...
— Jenerale — szepnąłem zasmuconym głosem — czym, na nieszczęście, nie podobał się pannie de Franoy?..
— Tego nie mówię, nie wiem, nawet nie przypuszczam — podchwycił żywo hrabia. — Dla czego miałbyś się nie podobać memu kochanemu dziecku? Musiałaby być bardzo kapryśną... Ja tylko mam taką zasadę: Chcę, ażeby Berta była szczęśliwą... Chcę, ażeby miała swobodę przy wyborze męża, choćby miała odmówić ręki temu, kogobym ja wielce pragnął mieć za zięcia... Chcę, ażeby kochała swego przyszłego męża... Staraj się o jej rękę, margrabio... zostań narzeczonym prawdziwym, narzeczonym jej serca... a jak się spodobasz Bercie, to ci ją dam...
Wtedy ja wyraziłem mu wdzięczność w jak najprostszych wyrazach!
Ot na czem rzeczy stanęły, mój drogi wicehrabio...
Ojca względy już mam, teraz trzeba w sobie rozkochać córkę... Dotychczasowe powodzenia, bez żadnej z mej strony zarozumiałości pozwalają mi się spodziewać, że nie jest to zadanie po nad me siły... Słusznie więc mogę powiedzieć, że interes w trzech czwartych skończony, i mam nadzieję, że na pierwszą mą prośbę będziesz tak łaskaw niezwłocznie opuścić Paryż, ażeby być obecnym w małym kościołku Cusance na ceremonii ślubnej, która mnie zaciągnie w szeregi mężów, z których tyle się nakpiłem...
Usłyszeć, jak margrabia de Flammaroche dobrowolnie przysięga wierność — kobiecie, doprawdy jest po co zadać sobie trochę ambarasu!
Tymczasem vicehrabio, ściskam ci obie ręce i pozostaję z całego serca najlepszym twoim przyjacielem.

Goulian.

XV.

Trzy dni upłynęło od czasu, jak margrabia de Flammaroche napisał list, który powyżej przytoczyliśmy dosłownie.
Elegancki paryżanin, przejęty trochę więcej niż chciał okazać, czarującą pięknością Berty a szczególniej bardzo zainteresowany jej posagiem, dzięki któremu mógłby załatać szczerby, zrządzone sześcioletniem życiem zbytkownem, korzystał z danego mu przez hrabiego de Franoy pozwolenia i nadskakiwał młodej dziedziczce grzecznie, ale nieustannie i do tego jak najwyraźniej.
Sebastyan Gérard ani łudzić się nie mógł.
Dla niego aż nadto było widocznem, iż jenerał daje tym zabiegom przybysza co najmniej milczące poparcie.
Oficer od huzarów czuł, że szaleje z rozpaczy i bezsilnej wściekłości. Odraza, jaką powziął od pierwszej chwili do pana de Flammaroche, przybierała już rozmiary nienawiści, tem gwałtowniejszej, iż nie mogła się na niczem ujawniać.
Bo pod jakim pozorem wyzwać na pojedynek stałego gościa zamku Cusonce, krewnego baronowej, która sama znów jest blizką krewną jenerała? A zresztą do czego doprowadzi to wyzwanie? Pierwszem następstwem, następstwem nieuniknionem, byłoby zamknięcie przed nim drzwi domu, którego gościnności uszanować nie umiał,
Sebastyan nie spuszczał z oczu niższości swej co do położenia społecznego, zwłaszcza z punktu widzenia takiego człowieka, jak hrabiego de Franoy, na wskroś przesiąknięty przesądami swej kasty. Syn mera wiejskiego, wzbogaconego handlarza drzewa, był nazbyt mizerną osobą w obec margrabiego de Flammaroche, którego nazwisko lśniło blaskiem średniowiecznych wojen krzyżowych... A przytem co za opłakane wspomnienie musiały pozostawić w umyśle jenerała odwiedziny jego w Hantmont!.. Sebastyar uwielbiał i szanował swego ojca, a jednak czuł do niego żal, że jest tak nieokrzesany i rubaszny.
Z największą chęcią oddałby cały majątek, przypaść nań mający w przyszłości; również oddałby swe szlify, przyszłość w zawodzie żołnierskim, krzyż honorowy tak dobrze zasłużony, ażeby tylko mieć prawo zwać się szlachcicem.
Ze wszystkich pragnień, ze wszystkich nadziei, ze wszystkich marzeń dawniejszych nic dlań nie pozostawało. Dla niego, dla jego życia istniała tylko jego miłość i Berta...
Berta!
To imię ukochane burze wzniecało w jego sercu! A w tej blizkiej godzinie, gdy bezwątpienia wszystko się przeciw niemu obróci, czy przynajmniej będzie mógł liczyć na pannę de Franoy?
Czy może być pewnym, że ona go kocha? Jakiż i w czem dowód mógł mieć, że jego niewysłowionemu, bezgranicznemu uczuciu odpowie równe w jej sercu uczucie? Danie mu bukietu róż zwiędłych, a nawet tylko pozwolenie, ażeby go wziął, ot i cała urojona miłość Berty dla niego. Czyż zresztą dziecko szesnastoletnie umie kochać? Czy nie bierze ona za miłość jedynie sympatyi, która uczucia tego jest tylko dalekim odbłyskiem?
Wszystko to mówił sobie Sebastyan i z jaką niewysłowioną goryczą! Zwątpienie, zazdrość i gniew, szarpały mu serce. Nigdy przy Bercie nie był sam, nigdy nie mógł się z nią swobodnie rozmówić, ona jakby uciekała przed nim (tak mu się zdawało) i widział, jak z uśmiechem słuchała komplementów margrabiego de Flammaroche.
— Trzeba raz skończyć... szepnął — to nad moje siły... Muszę raz wiedzieć... Muszę działać... Ale jak się dowiedzieć?.. jak działać?..
Nadarzyła się sposobność.
Zaproszenia na wieczór tańcujący, wydawany przez podprefekta z Baume-les-Daumes przysłano do zamku Cusance, do zamku Saint-Juan, do zakładu leczniczego w Gullion, a także i do domku mera w Hantmont, wiemy bowiem, że Sebastyan był kolegą szkolnym podprefekta.
W przeddzień tego balu baronowa de Vergy była na obiedzie w zamku Cusance, jak i margrabia i Sebastyan, i miała tam przenocować.
Pan de Franoy, pragnąc wielce prędkiego doprowadzenia do skutku małżeństwa córki z Goulianem i wiedząc wybornie, że ten na balu najlepiej wykazać może swój wdzięk paryski i elegancyę, życzył sobie bardzo, ażeby Berta była na tym wieczorze, ale dla siebie uważał nie bez słuszności za bardzo ciężkie zadanie, towarzyszyć jej i przy 75 latach a niedawnym ataku, przepędzić część nocy na nogach.
Poddawał się jednak konieczności i bohatersko ukrywał wielkie poświęcenie.
Naraz przyszła mu myśl. Wydało mu się śmielszem, bez popełnienia nietaktowności, uniknąć rodzicielskiego ciężaru.
Zawołał:
— Baronowo, wszak będziesz jutro na balu u podprefekta?
— A naturalnie... odpowiedziała pani de Vergy — niepodobna odmówić tak miłemu człowiekowi, jak p. de Saulx... Zresztą stryj będzie z Bertą, więc tembardziej...
— Baronowo, chcesz mi wyświadczyć przysługę?..
— Jakto, i stryj jeszcze pyta?.. O cóż chodzi?
— Gdybyś tak jutro wybrała się z domu od siebie o dwie godziny wcześniej, i po drodze do Baume-les-Daumes, wstąpiła tutaj po Bertę.,.
— A ty, jenerale?
— Ja położę się do łóżka jaknajspokojniej i wyśpię się dobrze, co ludziom w moim wieku bardziej przystoi, niż jeździć po nocy i przyglądać się wesołym zabawom młodzieży.
— Pozbawieni będziemy twej obecności...
— Zyskasz moją wdzięczność...
— Jak chcesz kochany stryju...
— Więc się zgadzasz?
— Z całego serca, chociaż przykro mi...
— Aniołem jesteś, baronowo!
— Ślicznie dziękuję! — odrzekła młoda wdowa ze śmiechem.
Poczem dodała:
— Mam zatem opiekować się Bertą z całą powagą mego sędziwego wieku i olbrzymiego doświadczenia... Muszę tylko pewną zmianę zaprowadzić w tym projekcie...
— Zgadzam się na wszystko... Cóż to za zmiana?
— Da mi stryj u siebie gościnę na noc... Zamiast jutro wieczorem przyjeżdżać po Bertę, zabiorę ją z sobą jutro zrana, dzień przepędzi u mnie, a wieczorem po balu ci ją odwiozę...
— Tak, ale z ubraniem?..
— Przewieziemy je z sobą już tak, że się nie pogniecie i Berta ubierze się w Saint-Juan...
— A to i owszem, moja baronowo, i upewniam cię że nigdy żadna synowica, nie była taką jak ty pociechą dla starego stryja!
Uwolniony od tak męczącej nocy w blizkiej przyszłości, jenerał nadzwyczaj wesół był podczas obiadu a następnie i wieczorem.


∗             ∗

W głębi ogrodu Cusance, w parkanie naprzeciw zamku, poza gęstęmi krzakami bzów, znajdowała się mała furtka, pomalowana na zielono, zamknięta zardzewiałym kluczem, a prowadząca na łąki przerznięte strumykiem Cusancin.
Sebastyan nieraz zauważył tę furtkę. Po obiedzie, kiedy wszyscy udali się do ogrodu odetchnąć świeżem powietrzem wieczornem, podszedł do niej zblizka i przekonał się, że klucz dobrze obraca się w zamku. Klucz ten włożył do kieszeni.
Księżyc, prawie w pełni, słał na ziemię czyste, jasne światło. Sebastyan napisał ołówkiem kilka wierszy na kartce w notesie, wydarł ją, złożył jak najdrobniej, poczem przyłączył się do innych osób, od których odszedł przed chwilą.
Na zakręcie alei znalazł się obok Berty na sekundę i korzystając z tego zbliżenia, wsunął jej do ręki zwiniętą kartkę papieru.
Młode dziewczę, zdziwione zrazu i prawie przestraszone, drgnęło, jakby przebiegła po niem iskra z bateryi elektrycznej, nie rzuciła jednak kartki, ale ja włożyła za gors.
Od tej chwili Berta, ogarnięta podwójną gorączką ciekawości i niepokoju o jednem tylko myślała: co zawiera tajemnicza kartka, którą jej oddał Sebastyan, a która jakby obdarzona władzą magiczną, paliła jedwabistą skórę jej piersi.
Pod pierwszym lepszym pozorem wróciła sama do zamku, zamknęła się w swoim pokoiku, zapaliła świecę i blada, drżąca, wyciągnęła z po za gorsu kartkę Sebastyana, rozwinęła ją ręką niepewną i przeczytała następujące wyrazy:
„Pani! Wielkie niebezpieczeństwo grozi mi... nieszczęście jakiego bym nie przeżył... Być może, w mocy pani jest, oddalić je odemnie, ale o tem muszę z panią pomówić bezzwłocznie. Błagam więc panią, ażebyś raczyła udzielić kilka chwil rozmowy, — Mam klucz od furtki... czekać na panią będę przez całą noc w ogrodzie... Nie odtrącaj pani mej prośby! — Na imię nieba — przyjdź!“
List ten, może się oczywiście wydać niedorzecznym, a nawet śmiesznym. Nigdy żaden bohater romansu, umiejący się szanować, nie użył wyrażeń podobnych dla pozyskania schadzki nocnej, ale Sebastyan Gérard, był kapitanem a wcale nie bohaterem romansu i nie miał ani czasu, ani ochoty silić się na „styl“, a zresztą najpiękniejsze nawet słówka nie osiągnąłyby skuteczniejszego wpływu nad ten, jaki on wywarł.
Berta, Bóg wie z jakiem wzruszeniem, odczytała te ogólnikowe zdania. Przeraziło ją to nieszczęście: nieznane, grożące młodemu oficerowi i takie, że nie mógłby go przeżyć. Widziała go już teraz leżącego u jej nóg, bladego, zakrwawionego, nieżywego może, gdyby go nie ratowała, i ani na chwilę nie pomyślała, żeby mu odmówić widzenia, o które tak błagał. Opuścić go, odtrącić w tak wielkiem niebezpieczeństwie, jakie wskazywał list, byłoby to, według panny de Franoy, podłością nie do przebaczenia...
Ochłonąwszy trochę ze wzruszenia, wróciła do ogrodu, gotowa jakimbądź znakiem dać do zrozumienia Sebastyanowi, że może na nią liczyć, że przyjdzie na schadzkę.
Ale kapitan, lękając się, ażeby Berta przy zobaczeniu się z nim zaraz, nie odpowiedziała mu odmownie, odjechał, unosząc nadzieję, że nieobecność jego uniemożebni odmowę.
Wiemy już, że według nowego projektu, pani de Vergy nocować miała w Cusance. Ponieważ nazajutrz noc całą miano tańczyć, młoda wdowa życzyła sobie wcześniej udać się na spoczynek. Berta odprowadziła ją do jej pokoju, chciała jej koniecznie służyć za pokojówkę przy rozebraniu i pożegnała się dopiero wtedy, gdy baronowa leżała już w łóżku.
— Pocałuj mnie raz jeszcze na dobranoc, moja droga — rzekła do niej baronowa i także połóż się prędko spać... Jesteś dziś trochę blada, sen ci powróci kolory i jutro będziesz najpiękniejszą z pięknych na balu u podprefekta.. Jeżeli tańczyć będziesz, a to będzie niezawodnie, z margrabią de Flammaroche, przepowiadam wam obojgu furorę...
— Dlaczego mi wspominasz o margrabi? — spytała Berta z instynktownym niepokojem.
— Bo mój kochany kuzynek, jest prawdziwie eleganckim młodzieńcem i zobaczysz, że na balu nie będzie miał sobie równego...
— Z jakim zapałem to mówisz? — szepnęło młode dziewczę z uśmiechem, nieco wymuszonym.
— To nie żaden zapał! przyznaje to tylko Goulianowi, co mu się należy słusznie...
— Gdyby cię słyszał, dopiero byłby dumnym
— Cóż znowu! on przyzwyczajony jest do takiej, oceny... a zresztą wierzaj mi, że wolałby te pochwały słyszeć nie odemnie...
Berta nie pytała o znaczenie tych słów. Powtórzyła: „Do widzenia, kuzynko, dobrej nocy!“ wzięła świecę i wyszła z pokoju.
— Nasza mała zazdrosna jest o mnie, sama o tem niewiedząc... — rzekła wtedy do siebie baronowa.
Lękam się, ażebym za dobrze nie oceniała przymiotów Gouliana. Zaczyna go więc kochać, to dobrze. Atmosfera balowa jest cieplarnią, gdzie kwiat miłości szybko kiełkuje. Jutrzejszy wieczór przyśpieszy rzeczy i wesele będziemy mieli niedługo...
I młoda wdowa, ucieszona, podłożywszy rękę pod głowę, zamknęła oczy i zasnęła.


XVI.

Była godzina dziewiąta wieczorem, kiedy panna de Franoy wróciła do pokoju po rozmowie z baronową.
Odsłoniła firanki i stanęła w oknie. U jenerała jeszcze się świeciło. Na parterze chodzili służący, sprzątając lub szykując.
Berta pomyślała sobie, że przynajmniej ze dwie godziny upłyną, zanim będzie mogła zejść do ogrodu.
Zresztą nic jej nie nagliło.
Najprostsza przezorność zalecała Sebastyanowi przyjść wtedy dopiero, gdy w zamku spać wszyscy będą. A zresztą czyż nie zapowiedział w liście, iż całą noc będzie czekał?
Dziewczę postawiło lampę na podłodze, usiadło na fotelu i czekało cierpliwie, pogrążając się w marzenia, których nastrój melancholijny i posępny odgadną czytelnicy.
Bogu wiadomo, jak się jej wydawało długiem to czekanie... Minuty wlokły się jak godziny, mała skazówka na zegarze zdawała się być nieruchomą.
Nareszcie wybiła północ. Berta drgnęła, wstała z fotela, przystąpiła znowu do okna i wychyliła się, ażeby rozejrzeć się dokoła. U pana de Franoy już się nie świeciło. W domu, w ogrodzie, w okolicy, wszędzie panowała cisza. Księżyc, płynąc po widnokręgu; oświetlał jeszcze wierzchołki wyniosłych drzew, ale głęboka ciemność ogarniała aleje, trawniki, mury.
Zapewne Sebastyan już przybył,
Panna de Franoy, drżąca ale zdecydowana, wyszła z pokoju, minęła garderobę, i schodami o których wspominaliśmy, dostała się do ogrodu i szybko podążyła ku altanie, gdzie czekać miał na nią młody oficer.
Winną się nie czuła. Usprawiedliwiała się sama przed sobą naiwnym sofizmatem, że idzie nie na schadzkę miłosną, ale dla spełnienia aktu poświęcenia. Czyż mogła głuchą pozostać na rozpaczliwe wołanie tego, którego kochała i odmówić mu przyjścia z pomocą, nie dowiedziawszy się nawet, jakie mu grozi niebezpieczeństwo i jak je można zażegnać?
Berta zadawała sobie to pytanie i odpowiadała na nie przecząco. Bezwątpienia winną była, ale kto z najsurowszych sędziów miałby odwagę potępić biedne dziecko? Ktoby przynajmniej nie wziął pod uwagę okoliczności łagodzących?..
Z zamku do altany odległość była niewielka i prędko też została przebyta.
W chwili, gdy dziewczę wchodziło we drzwi altany, opięte bluszczem i powojem, czyjaś ręka rozpalona pochwyciła jej dłoń i głos tłumiony wzruszeniem, szepnął jej do ucha:
— Przyszła pani... A ja zaledwie śmiałem mieć nadzieję...
— Jakżebym miała nie przyjść? — odparło dziewczę. — Napisał pan do mnie, że ja tylko mogę oddalić od pana niebezpieczeństwo, jakiego by pan nie przeżył... Szacunek i... przyjaźń, jaką mam dla pana nie pozwoliły mi się wahać wcale... Cóż to za nieszczęście... cóż ja mogę poradzić?..
— Niestety! — podchwycił Sebastyan głosem coraz bardziej drżącym, — jeżeli te dwa wyrazy, które pani wyrzekłaś, są jedyne, jakie pani znajdujesz w sercu, nic pani nie możesz... Jeżeli pani masz tylko dla mnie szacunek i przyjaźń, jestem zgubiony...
— Co pan chce przez to powiedzieć?.. — wyjąkała Berta, tracąc z kolei przytomność, — nie rozumiem pana...
I osunęła się na ławkę altany.
— Co chcę powiedzieć? — podchwycił Sebastyan, prawie klęcząc przed dziewczęciem, — zaraz się pani dowiesz, ale na miłość Boską wysłuchaj mnie bez gniewu i pozwól wypowiedzieć wszystko!..
Jakkolwiek wielki, jakkolwiek głęboki jest mój szacunek dla pani, nie nakazuje mi on milczyć wobec groźnego położenia... Kocham cię pani, kocham cię miłością głęboką, gorącą i nieskończoną, jakiej się doznaje raz tylko w życiu, jaka sama jest przez się życiem, więcej nawet niż życiem, bo ja gotów jestem umrzeć, gdyby mi przyszło żyć bez ciebie... O! to nie są czcze słowa, przysięgam... i jeżeli marzenie wziąłem za rzeczywistość, jeżeli pani mnie kochasz tylko jak brata, wyrokiem na mnie będzie rozczarowanie... Nie usłyszysz pani z mych ust ani jednej skargi... Więcej mnie pani nie zobaczysz... Jutro odjadę... Pójdę na ziemi afrykańskiej zginąć jak żołnierz... a kula co mnie ugodzi, tylko ciało zabije... złamane serce dawno żyć przestanie... Teraz wiesz pani wszystko... Czy żyć mam? czy umierać?
— Żyć... — szepnęła Berta głosem cichym jak oddech.
— Więc pani mnie kochasz?
— Kocham.
— Niech cię Bóg błogosławi za to słowo, o moja ubóstwiana Berto. Ale, czy miłość dla mnie mając, będziesz miała i odwagę?.. Czy dość silną będziesz do walki?..
— Do walki? o!.. pan mnie przestraszasz... jakaż walka nam grozi?..
— Ta, którą przewiduję a jest ona blizką... Chcą nas rozłączyć na zawsze...
— Któż tego chce?..
— Jenerał, ojciec pani...
— Nie... nie... mylisz się pan... Ojciec nie wie, że się kochamy... nie może myśleć o rozłączeniu nas...
— A! drogie dziecię zaślepione! czy nie widzisz, że przygotowują dla ciebie małżeństwo?..
— Małżeństwo?.. z kim?..
— Czy nie odgadłaś, że baronowa de Vergy, twoja przyjaciółka, wprowadziła do was margrabiego de Flammaroche, swego krewnego, po to tylko, ażeby został twoim narzeczonym, a ojciec twój patrzy na niego bardzo łaskawie?..
— Nie, ja nic się nie domyślałam...
— O! ja się nie omyliłem! nie mylę się ani na chwilę!.. Od pierwszego dnia, od pierwszej godziny, poznałem w tym margrabi rywala!.. Nienawiść instynktowna czyniła mnie jasnowidzącym. A zresztą on widocznie konkuruje o twoją rękę... Po coby się miał taić?.. Upoważniono go!..
— A ja w jego postępowaniu względem mnie wcale nie widziałam miłości...
— Ja też nie mówię, ażeby on cię kochał... Tacy panicze nie umieją kochać!.. Dla nich małżeństwo nie jest wcale miłością, to tylko połączenie dwóch majątków i dwóch herbów.
— Ojciec mi dotąd ani razu nie mówił o tym margrabi...
— Bo zapewne chce mu dać czas, ażeby zdołał ci się podobać, zanim ci go przedstawi jako narzeczonego... Ale bądź pewna, będzie o nim mówił, i to wkrótce...
— Więc jeżeli to prawda, cóż my poczniemy?
— Nasz los jest w twojem ręku... Opór zawsze jest możebny...
— Drżę cała...
— Ale bądź silną w godzinę walki... jeżeli ona nastąpi!. Kto wie! może nie wszystko jeszcze stracone...
Berta wyciągnęła ku Sebastyanowi złożone ręce z wyrazem błagalnym na twarzy i szepnęła:
— Jakąż pan masz nadzieję?
— Jenerał okazuje mi dużo sympatyi — odrzekł młody oficer — przyznaje mi pewne zasługi i jestem przekonany, że ceni mój charakter... Margrabiemu de Flammaroche nie mógł się jeszcze nieodwołalnie i ostatecznie zobowiązać, ponieważ ciebie dotąd nie pytał, a w dzisiejszych czasach nie można rozporządzać ręką córki bez jej zgody.
— Więc? — spytała Berta, tamując oddech.
— Czy upoważniasz mnie, ażebym dziś powiedział panu de Franoy, że cię kocham i prosił o twą rękę?
— O! tak... tak! — To jeszcze nie wszystko, — mówił dalej Sebastyan, — czy pozwalasz mi także powiedzieć, że i ty mnie kochasz?..
Ciemności skryły rumieniec, jaki oblał twarz dziewczęcia.
— Jeżeli tego potrzeba koniecznie — wyjąkała — to powiedz pan całą prawdę... Tylko, jak pan już powiesz, to chyba umrę, gdy zobaczę ojca... Niech pan lepiej zaczeka... błagam pana... niech pan jeszcze zaczeka...
— Moja ukochana, moja droga... czas nagli... Nie można ani dnia tracić, ani godziny... Wszak jutro zrana wyjeżdżasz z zamku z baronową?
— Tak, wrócimy dopiero w nocy, po balu...
— Trudno o lepszą sposobność... Skorzystam z twej nieobecności, ażeby jenerała poprosić o twoją rękę...
— Tak prędko!..
— Po co zwlekać? Tylko pośpiech może nam dać więcej szans powodzenia...
— Bo ja teraz nie wiem doprawdy, czy mam jechać z baronową...
— Dlaczego?
— Bo czyż w takiej niepewności, w takim niepokoju, będę miała odwagę iść na bal?
— Potrzeba mieć tę odwagę... koniecznie...
— To ja teraz zapytam dlaczego?
— Ponieważ ja się z tobą muszę zobaczyć na tym balu, i jakakolwiek będzie odpowiedź twego ojca, będziemy mogli z sobą pomówić swobodnie, naradzić się...
— Masz pan słuszność; będę na balu, ale czekając na pana i przez cały ten długi dzień, spędzony razem z Blanką, moją nieprzyjaciółką, ponieważ ona jest przyjaciółką margrabiego de Flammaroche, mój Boże, jakże ja się nacierpię!..
Rozmowa trwała jeszcze chwil kilka, poczem kochankowie rozstali się, a usta Sebastyana nie dotknęły nawet czoła Berty.


∗             ∗

O godzinie dziewiątej zrana, pani de Vergy wyruszała w drogę z Bertą. Wielkie pudło tekturowe, postawione na przednich poduszkach powozu, mieściło w sobie umiejętnie złożoną suknię balową młodego dziewczęcia, z białego muślinu, przybraną fijołkami i bluszczem... Baronowa była rozpromieniona... Panna de Franoy pomimo wysiłku, nie zdołała ukryć głębokiego zamyślenia.
— O Goulianie myśli, — mówiła do siebie młoda wdowa. — Widocznie kocha go!
Mówią, że starzy lubią samotność. Być może, ale jenerał hrabia de Franoy do takich nie należał. Nie cierpiał być samym, to też skoro postanowiony został wyjazd Berty, prosił margrabiego de Flammaroche, ażeby przyjechał zrana zjeść z nim śniadanie i obiecywał sobie przeciągnąć je dopóty, póki znów Sebastyan nie zjawi się na codzienną partyę szachów.
Rozmowa między margrabią a ojcem Berty, była z początku zupełnie błahą, ale kiedy służący wyszedł z jadalnego pokoju, postawiwszy wprzód na stoliczku kawę z likierami, których niestety jenerał nie śmiał się tknąć z obawy nowego ataku, rozmowa stała się poufniejszą.
— No, kochany margrabio, — rzekł pan de Franoy, zapalając cygaro, — jak daleko zaszliśmy?.. Odkąd rozpocząłeś szturm do serca Berty i bombardujesz kochane dziecko zabójczemi spojrzeniami, komplementami grzecznemi i innemi tym podobnemi kartaczami miłosnemi, czyś zadowolony z postępów? Czy oblężona warownia prędko wywiesi chorągiew parlamentarzową?.. Czy poddanie blizkie?
Goulian za całą odpowiedź wstrząsnął głową przecząco.
— A! — zawołał p. de Franoy zdumiony, — ależ to niemożebne!.. — dodał.
— A jednak to najzupełniejsza prawda! — odrzekł margrabia tonem melancholijnym, — Daremnie wzmaga się moja miłość... Panna Berta pozostaje jak lód... Nie mogę tego chłodu przezwyciężyć...
— Jestem przecież świadkiem, że kochana pieszczoszka przyjmuje cię jaknajlepiej.
— Przyjmuje mnie, jakby przyjmowało każde dziecko grzeczne i miłe... Śmieje się z moich najczulszych wyrażeń, z moich najbardziej doborowych komplementów... Jestem albo bardzo niezręczny, jenerale, czy też bardzo nieszczęśliwy, ale dość, że panna Berta, opancerzona obojętnością, jakby nawet nie domyślała się miłości, jaką we mnie wzbudza, ani też mych pragnień gorących, ażebym mógł się jej podobać...
— To rzecz szczególna!.. — wyszeptał p. de Fraaoy. — Ale to niczego nie dowodzi... Sam pan powiedziałeś, że Berta jest dzieckiem.. Nie wie nawet o swem sercu... Tylko nie ustawaj pan, a miłość sama się zjawi...
Goulian wstrząsnął znowu głową.
— Jakto? — podchwycił jenerał z wyraźnym niepokojem, — miałżebyś być zrażony?
— I to bardzo, wyznaję...
— Ale się przecie nie cofniesz, spodziewam się?..
— Pozwolisz mi jenerale, pomówić z tobą zupełnie otwarcie?..
— Nietylko pozwalam, ale proszę.
— Kiedym przyjechał w te strony, wezwany przez moją kuzynkę — podchwycił Goulian — wiedziałem, że będę miał zaszczyt przedstawionym być państwu i że związek między naszemi rodzinami nie jest niemożebnym... Panny de Franoy nie widziałem przedtem nigdy, ale baronowa, która się na tem zna, zapewniała, że jest śliczną... Przyjąłem projekt małżeństwa, przedstawiającego się dobrze pod każdym względem i pragnąłem go, ale pragnąłem go z całym spokojem... Kiedy poznałem pańską córkę, wszystko się zmieniło... Widząc jak jest powabną, jak godną uwielbienia, serce moje żywo zabiło... Miłość, która mną owładnęła, tak wzrosła, że dziś chodzi o me życie... Cierpię straszliwie wobec tej nieprzezwyciężonej obojętności, na którą nic nie mogę poradzić i zwątpiwszy o powodzeniu, gotów jestem uciec, ażeby zapomnieć, zanim rana, dziś już głęboka nie stanie się śmiertelną!
— Ależ to czyste szaleństwo| — zawołał jenerał, niezmiernie ździwiony — walczysz z wiatrakami!.. Podobasz mi się na zięcia, powiedziałem ci to i powtarzam!. Przyrzekłem ci Bertę za żonę... Czyżbyś sądził przypadkiem, że nie dotrzymam słowa?
— A niechże mnie Bóg zachowa od takich myśli — odparł Goulian — ale kiedy pan raczyłeś uznać mnie za zięcia, dodałeś pan jednocześnie, że przedewszystkiem trzeba mi się spodobać pannie de Franoy... Jak najsłuszniej!.. Jeżeli się nie spodobam, pan jesteś zwolniony ze słowa... Nie chcę być mężem narzuconym... Nie przyjmuję ręki bez serca.
— To pięknie, uczciwie, po rycersku, ale niedorzecznie!.. — odparł niecierpliwie hrabia. — Przed dwoma tygodniami nie miałem słuszności... Młode dziewczęta same nie wiedzą czego chcą... Berta pokocha cię po ślubie..
— Ja chcę, ażeby mnie kochała przed ślubem...
— E! do djabła!.. nie bądźże gorączką... nie pal za sobą mostów... Czyś kiedy widział, ażeby wiosna nie nadeszła dlatego że śnieg nie stopnieje od pierwszego promienia słońca... Staraj się dalej, nadskakuj, a śnieg stopnieje.
— Pozwoliłeś mi jenerale, mówić z całą otwartością... Otóż szczerze «ci powiadam, że jest w tem przeszkoda...
— Alboż to nie można jej usunąć?
— Pan tylko możesz to uczynić...
— To bądź pewny, że jej już niema... Cóż to za przeszkoda?
— Kapitan Sebastyan Gérard.
Słysząc to nazwisko, p. de Franoy ździwił się tak wielce, że upuścił cygaro i patrzał na margrabiego osłupiały.
— Sebastyan Gérard! — powtórzył, — Cóż to znaczy? W czem ci Sebastyan może przeszkadzać?
— On ciągle jest między mną a panną de Franoy i to na stopie nieznośnej poufałości. Jeżeli wypadkiem, uda mi się na chwilę rozmawiać z samą panną Bertą, zaraz on musi się przy nas zjawić i jak najniedelikatniej wtrącić się do rozmowy naszej. Gdybym nie ze względu na gościnność twoją jenerale, na dom twój, jużbym z dziesięć razy dał nauczkę, temu tak źle wychowanemu panu...
— Ależ — bąknął hrabia, tłumiąc głębokie westchnienie — Sebastyan jest bardzo miłym człowiekiem... oficerem wielkich zasług...
— O jego zasługach jako oficera, nie mogę być dobrym sędzią, ale co do tego, że jest miłym człowiekiem, pozwolisz mi jenerale inne mieć zdanie.
— Cóż zrobić? — podchwycił starzec, widocznie przygnębiony.
— Prosić po prostu huzara, ażeby bywał rzadziej, a najlepiej, ażeby wcale nie bywał...
— Jakto? wypędzić go od siebie...
— Atak...
— Pod jakim pozorem?..
— Pod byle jakim.
— Stracić człowieka bez powodu... i to człowieka, którym mogę się tylko chlubić... ależ to niepodobna!.. to byłoby potwornie!.. na to nigdy się nie zgodzę|.
— To niech mnie jenerał to zleci,
— Tobie zlecić! Chyba nie wiesz czem to pachnie!.. Pojedynek!
— Pojedynek!.. I owszem!..
— Jakto! więc ty tak nienawidzisz tego biednego Sebastyana?
— Margrabia de Flammaroche nie umiałby nienawidzieć jakiegoś pana Gérarda!.. On mnie tylko draźni!..
— A moje szachy!.. — szepnął starzec tonem coraz smutniejszym. — Któż ze mną grać będzie w szachy, jak kapitana nie będzie?..
— Jabym chętnie go zastąpił, — odparł Goulian. — Cóż, kiedy się wcale na szachach nie znam,
P. de Franoy zgnębiony, oparł głowę na ręku i przez kilka chwil nic nie mówił.
Margrabia patrzył nań z drwiącym uśmiechem.
Jenerał podniósł głowę.
— Namyśliłem się — rzekł. — Nie chcę ubliżyć człowiekowi, którego lubię i który zasługuje na szacunek...
P. de Flammaroche zmarszczył brwi. Hrabia skwapliwie dodał:
— Ale mam sposób, który da wszystko pogodzić...
— Jaki? — zapytał Goulian oschle.
— Poproszę jutro baronowę, ażeby Bertę wzięła do siebie na dwa tygodnie, zgodzi się na to z całego serca, a ty, zamiast prowadzić dalej swe konkury tutaj, będziesz jeździł do Saint-Juan... Cóż dobrze?
— Doskonale... — odrzekł margrabia — i w takich nowych warunkach nadzieję mam niezłomną, że uda mi się przełamać lody.
Goulianowi powiodło się nadspodziewanie, Nie odgadłszy jeszcze miłości Berty dla Sebastyana, przeczuwał wszakże że kapitan ją kocha i że ma na nią wielki wpływ. Oddalić więc od oficera pannę de Franoy, a nadewszystko powierzyć ją opiece baronowej, było to zastąpić wpływ Sebastyana wpływem Blanki, czyli, jak przypuszczał Goulian, uczynić Bertę jego wpływowi uległą.
Przebiegły paryżanin opuścił Cusance bardzo zadowolony z siebie, myśląc, że jaknajlepiej pokierował swoje interesa.
Ale odwiecznie powtarza się ta prawda:
Człowiek myśli i układa, a Bóg wszystkiem rządzi!


XVII.

W godzinę po odjeździe Gouliana, przyjechał Sebastyan. Chociaż umiał panować nad sobą, twarz blada i drżenie nerwowe, świadczyły o gwałtowności uczuć, jakie go przejmowały.
Miał przed sobą grę, od której zależała miłość, szczęście, przyszłość, a wyprawa zdawała się być bardzo wątpliwa.
Jeżeli jenerał na jego oświadczyny odmówi, pozostawało mu wprawdzie serce Berty i obietnica młodego dziewczęcia, że tylko jego będzie, ale w wieku panny de Franoy, czyż dusza dość jest zahartowana, aby mogła wierną być na długo przysięgom, uczynionym w chwili uniesienia? Jeżeli Sebastyan wydalony zostanie z zamku i będzie musiał w dalekie strony jechać i przez długie lata rozłączonym być z ukochaną, bez żadnej możności porozumienia, czyż nie sprawdzi się wtedy przysłowie. „Co z oczu, to i z myśli!“
Hrabia de Franoy, nie będąc biegłym spostrzegaczem, nie zauważył bynajmniej, jak Sebastyan zmienił się na twarzy, przyjął go z uprzejmością większą jeszcze, niżeli zazwyczaj i wziąwszy go pod rękę, poprowadził do altany ogrodowej, gdzie już czekały szachy.
Nie potrzeba chyba zapewniać, że młody oficer, w tym stanie ducha, w jakim się znajdował, wieleby dał, ażeby tego dnia uwolnić się od myślenia nad kombinacyami, jakich wymaga posuwanie króla, królowej, wieży, koni i pionków po czarnych i białych kwadratach. Ależ niepodobna było wymawiać się i odrazu źle usposabiać jenerała, pozbawianiem go codziennej ulubionej rozrywki,
Sebastyan poddał się konieczności i robił co mógł, ale że nie najlepiej, to łatwo odgadnąć.
P. de Franoy dziwił się, nie poznając wcale swego codziennego przeciwnika i od czasu do czasu wykrzykiwał ze źle tajoną niecierpliwością:
— Kapitanie, na miłość Boską, co ty robisz?.. Uważaj że przecie... Dziwnieś roztargniony!.. O czem u dyabła myślisz?
Sebastyan pomięszany przepraszał, natężał całą uwagę przez kilka minut, potem znów, gdy myśli odbiegały ku czemu innemu, mylił się w grze jaknajfatalniej.
I tak się spisywał ciągle, że wreszcie jenerał aż stracił cierpliwość do ostatka, machnięciem ręki przewrócił wszystkie figury na szachownicy i zawołał gniewnie:
— Któżby tak dalej grał. Lepiej odrazu skończyć, a co prawda, lepiej byłoby wcale nie zaczynać!..
Mówiąc to, starzec podniósł oczy na Sebastyana i zobaczył go tak bladego i tak drżącego, że natychmiast pożałował gwałtowności i co prędzej dodał:
— Mój drogi chłopcze, przebacz mi tę głupią gburowatość. Jeżeli kto winien, to ja!.. Tyś cierpiący a ja, gdybym nie był starym egoistą, powinienbym to oddawna spostrzedz... Cóż ci jest? no powiedz!.. może ci będzie można coś poradzić?
— Niewymownie wdzięczny ci jestem za twe współczucie, jenerale — odpowiedział Sebastyan złamanym głosem — dziękuje ci z całego serca. Nic mi nie jest, tylko głębokie, nieprzezwyciężalne wzruszenie...
— Z jakiegoż powodu!... zapytał p. de Franoy.
— Z powodu rozmowy poważnej, o jaką chcę pana prosić,
— Ależ jaknajchętniej, z całego serca, służę ci wszelką rozmową, jakiej tylko chcesz... Przedewszystkiem jednak uspokój się, bo, między nami mówiąc, wyglądasz tak, jakbyś miał natychmiast zemdleć.. Jestem pewny, że takiej miny nie miałbyś nawet w obec stu Beduinów...
— Bo z nieprzyjacielem, jenerale, to się tylko zabija lub jest się zabitym.
— A dzisiaj?..
— Dziś o co innego idzie, o cóś dla mnie ważniejszego...
— Wyznaję ci otwarcie, żeś mnie bardzo zaintrygował.
— Jenerale! — rzekł młody oficer — odkąd przypadek nas zbliżył, składałeś mi dowody życzliwości, za które ci obowiązany jestem niezmiernie...
— Życzliwość bardzo naturalna... przerwał p. de Franoy.
— Obiecywałeś mi sympatję...
— Którą czułem... i czuję...
— Nieraz mówiłeś mi, jenerale, że masz dla mnie szacunek...
— Nikt w świecie, według mnie, bardziej nań od ciebie nie zasługuje...,
— Wszystko to — ciągnął dalej Sebastyan — dodaje mi odwagi, a przysięgam panu, że potrzeba mi jej wiele, ażeby dalej mówić...
— Więc to coś ciężkiego do powiedzenia?..
— Bardzo ciężkiego, jenerale...
— Chciałbym ci dopomódz, mój drogi chłopcze, ale słowo honoru, nic a nic się nie domyślam, co masz mi powiedzieć...
Sebastyan otarł chustką czoło, na które pot wystąpił i mówił dalej:
— Zdaje mi się, jenerale, że mogę się nazwać dobrym żołnierzem... kapitanem będąc już w dwudziestym piątym roku, mam nadzieję przy pierwszej bitwie dostać stopień pułkownika i legię honorową... Przeszłość ręczy mi za przyszłość i spodziewam się świetnej karyery wojskowej... Nazwisko, jakie noszę, jest bardzo skromne, ale uczciwe, i sam to czuję, że powinienem mu dodać blasku, jakiego mu jeszcze brak... Ojciec mój posiada majątek zebrany długą pracą i dość mi powiedzieć słówko, ażeby większa część tego majątku stała się już teraz moją własnością...
Sebastyan zamilkł na kilka chwil. Czuł, że sił mu braknie do wymówienia stanowczych słów.
P. de Franoy tymczasem począł się już niepokoić, targał machinalnie wąsy i mówił sobie w myśli:
— Masz tobie! to jakby wstęp do oświadczyn!.. Czyżby Blanka i margrabia mieli słuszność i widzieli jaśniej odemnie!.. Głupia awantura!..
Młody oficer zebrał słabnące siły i rzekł znowu:
— Otwierając mi swój dom, jenerale, wystawiałeś mnie na niebezpieczeństwo, którego unikać nakazywała mi rozwaga. Ale któż jest rozważnym? Zobaczyłem pannę de Franoy i uczułem się ku niej pociągniętym... To uczucie zmieniło się wkrótce w miłość... Kocham pannę Bertę... czuję, że uczynię ją szczęśliwą... błagam pana o jej rękę...
Głęboka cisza nastąpiła po tych słowach.
Sebastyan, przestraszony tem milczeniem, pośpieszył dodać:
— Jeżeli mnie jenerale, nie uważasz za niegodnego tak wielkiego zaszczytu, nie sądź przecie, ażebym prosił o małżeństwo zaraz, albo w prędkim czasie... Daj mi tylko nadzieję... Racz mi zapewnić przyszłość a pójdę krwią zdobyć nową rangę, wyższe odznaczenie i wrócę dopiero, gdy będę mógł z sobą przynieść tyle chwały, abym godnym się stał dostąpić tego szczęścia, jakiego pragnę...
— Mój drogi chłopcze — odpowiedział p. de Franoy głosem zgnębionym, po nowem, krótkiem milczeniu — prośba twoja, której się bynajmniej nie spodziewałem, gdyż wcale a wcale nie podejrzewałem tego wszystkiego, coś mi powiedział, sprawia mi wielkie zmartwienie... Muszę cię zasmucić, a Bóg widzi, jak chciałbym ci oszczędzić wszelkiej najmniejszej przykrości... Kocham cię, szanuję, jesteś człowiekiem uczciwym, niezmiernie miłym i oficerem wybornym... Przyznaję ci wszystkie te przymioty... Że tą, którą zaślubisz uczynisz szczęśliwą, tego jestem pewny, ale nie mogę i nie powinienem dawać ci żadnej nadziei ani ma teraz, ani na przyszłość... Jakbądź zaszczytną jest twoja prośba, nie mogę jej zadość uczynić... Berta nie może być twoją żoną...
Oszołomiony spadającym nań ciosem, Sebastyan szepnął tylko:
— Gdyby pan wiedział, jak ja ją kocham!
— Kochasz ją, nie wątpię o tem... — odpowiedział jenerał, — ale przecie mężczyzną jesteś i żołnierzem, więc podwójnie winieneś być mężczyzną... W sercu masz ranę, ale się ona zgoi...
— Nigdy! — przerwał Sebastyan,
— Pocieszysz się, zapomnisz... — mówił dalej p. de Franoy, jakby nie słysząc tego, co powiedział młodzieniec. — W każdym wieku człowiek z czasem zapomina, a cóż dopiero w twoim... — Wiesz że służyłem pięćdziesiąt lat w wojsku; otóż zapewniam cię, że przez tak długi czas, ani razu nie słyszałem, ażeby który oficer umarł z miłości... I ty nie umrzesz!.. będziesz żył na pożytek dla naszej armii, której jesteś ozdobą... której będziesz chwałą...
— Jenerale... jenerale... — wyjąkał Sebastyan, — nie staraj się podnieść mnie we własnych oczach, skoro odmową swoją pokazałeś jak nizko stoję.
— Ależ szalony jesteś, mój chłopcze! — zawołał hrabia. — Cóż ty pleciesz?.. Czy w tem jest jaki sens? Jeżeli ci odmawiam, to dla innych projektów, jakie mam, a nie dla czego innego... Szanuję cię bardzo, wiesz o tem dobrze, i odmowa moja niema nic wspólnego z twoją czcią...
— Więc to już twój nieodwołalny wyrok, jenerale?
— Tak.
Blada twarz oficera stała się ponsową.
I ze śmiałością, jakiej się sam po sobie niespodziewał, zapytał:
— A gdyby mnie, jenerale. panna de Franoy kochała?..
Tym razem starzec zbladł. Czoło mu się zmarszczyło, nozdrza się rozdęły, wydatne czarne brwi połączyły się w jeden ciemny łuk po nad błyszczącemi oczyma.
— Nie patrzyłem wcale na rzecz z tego punktu widzenia — rzekł sucho i krótko. — Postawmy kwestyę jasno: Czy moja córka wie o tem, że ją pan kochasz?
— Tak, jenerale...
— Pan jej to powiedziałeś?
— Powiedziałem, jenerale...
— I ona cię kocha?
— Tak, jenerale...
— Powiedziała ci?..
— Powiedziała mi. Co więcej, jenerale, pozwoliła mi to powtórzyć, i wie o tem, że w tej chwili błagam pana o jej rękę...
Przez te kilka sekund p. de Franoy wyglądał przerażająco.
Blade policzki nabrały nagle ceglastego koloru, oczy krwią nabiegły i Sebastyan zadrżał na myśl, że nowy atak apoplektyczny spiorunuje starca.
Tak się jednak nie stało. Grożący kryzys nie nastąpił i hrabia odezwał się ze spokojem, straszniejszym od najgwałtowniejszego gniewu:
— Rzeczywiście, to zmienia położenie, panie Sebastyanie Gérardzie... widzę, żem się nie poznał na panu!.. Mieli słuszność ci, co mnie ostrzegali, ażebym panu nie ufał, a ja ich głupi stary nie chciałem słuchać... W mojem wieku człowiek łatwo się daje zaślepić!.. Wiedząc, żeś dzielny żołnierz, miałem cię za uczciwego!.. Cóżeś uczynił z mojem zaufaniem? W tym domu, który przed tobą otworzyłem, w którym cię przyjmowałem jak syna, tyś o miłości mówił mojej córce!.. mojej córce!.. dziecku szesnastoletniemu! Ależ to zbrodnia, mój panie! to więcej, niż zbrodnia, to podłość! Zdejm swój krzyż, panie Gérard, nie godzien jesteś nosić godła honoru!
— Jenerale... jenerale... — wyjąkał zrozpaczony oficer, załamując ręce.
— Pozwolże mi pan mówić! — zawołał hrabia rozkazująco, Człowiek zdolny zdradzić tak zaufanie starca, zdolny jest do wszystkiego!.. Nie wierzę już w twoją miłość!.. Chodziło ci o świetną partyę małżeńską i powiedziałeś sobie, że gdy rozkochasz w sobie moją córkę, zdołasz mnie tem zmusić do oddania ci jej ręki! Fałszywa to była rachuba! Zresztą, Berta ciebie nie kocha, rozumiesz!.. Jej się tylko zdaje, ale jest w błędzie... Alboż kto w szesnastym roku wie co to jest miłość?.. Mąż ją dopiero nauczy tego uczucia... Tak, mąż, bo za kilka dni panna de Franoy, moja córka zostanie żoną margrabiego de Flammaroche!.. A teraz nie zatrzymuję pana dłużej...
Złamany, unicestwiony Sebastyan znowuż zbladł jak trup. Grube łzy płynęły mu po twarzy. W najzimniejszem sercu mógł teraz dla siebie obudzić współczucie, i sam jenerał nawet uczułby się niewątpliwie wzruszonym, gdyby nie uniesienie, które go zaślepiło.
— Jenerale — odezwał się oficer, ledwie dosłyszalnym głosem — byłeś bez litości... Znieważyłeś mnie okrutnie...
— Tak pan sądzisz? — zapytał starzec, zakładając ręce na szerokiej piersi. — Zgoda! Mam siedmdziesiąt pięć lat, to prawda, ale serce zawsze odważne, a ręka zawsze pewna. Zapomnij pan, że mam siwe włosy, jak ja o tem zapominam... Jeżeli chcesz żądać odemnie satysfakcyi, służę panu.
— Pojedynkować się z panem!.. ja!.. — zawołał Sebastyan — nigdy!..
— Jak się panu podoba, ale wiedz pan o tem: Jeżeli się namyślisz i przyślesz do mnie sekundantów, przyjmę ich z ochotą... Teraz nie mamy już sobie nic do powiedzenia, kapitanie Sebastyanie Gérardzie... i po raz wtóry powtarzam, że nie zatrzymuję pana dłużej...
Sebastyan skłonił się starcowi, ale ten wcale mu się nie odkłonił. Chwiejnym krokiem wyszedł z altany, wsiadł na konia i opuścił tę siedzibę, do której już nie wolno mu było wrócić, przynajmniej jawnie.


XVIII.

Podprefekt w Baume-les-Daumes, wicehrabia de Saulex, był paryżaninem z obyczajów i gustu.
Zużytkował też, o ile mógł najlepiej swój pałacyk, dla wydania w nim balu.
W salonach, niezbyt obszernych, ale przystrojonych elegancko i oświetlonych ażurowo, okna otwarte były na ogród, a ogród ten, dzięki ciepłemu powietrzu nocy sierpniowych zamienił się tego wieczoru w prawdziwy salon.
Różnokolorowe girlandy latarek weneckich, pozawieszane na drzewach, tworzyły fantastyczne, malownicze zygzaki świetlane. To znów lampiony poukrywane w gęstwinie drzew, świeciły się jak ogromne robaczki świętojańskie.
W Baume-les-Daumes opowiadano sobie, że nawet z Paryża przywieziono pocztą w dużem pudle wspaniały fajerwerk, który ma być puszczony podczas balu niespodziewanie na trawniku, naprzeciw pałacu.
Z Besançon sprowadzono cukiernika, mistrza w robieniu lodów, sorbetów chłodzących i ponczu rzymskiego. Przyjęcie gości miało być wspaniałe.
Jedna tylko rzecz niepokoiła. Niebo zaciemniało się zupełnie i zanosiło się na niepogodę. Gęste chmury zasłaniały księżyc. Burza mogła znienacka zerwać się i cały bal w ogrodzie zrobiłby fiasco,
O godzinie wpół do dziewiątej zaczęto się już zjeżdżać z okolicy.
Powozy i karety przeróżnego kształtu, jeden po drugim, zatrzymywały się przed pałacem i wysiadali z nich goście. Były to osobistości jaknajrozmajtsze, merowie wiejscy wraz ze swemi połowicami i córkami, kilku z bogatej szlachty okolicznej, reprezentującej arystokracyę, wreszcie przedstawiciele sądownictwa i władz administracyjnych, sędziowie, sekretarze, naczelnicy wydziałów podprefektury, poborcy i t. d.
Kobiet było znacznie więcej niż mężczyzn, a między niemi dużo bardzo ładnych.
Doborowa orkiestra, jakiej nigdy dotąd w Baume-les-Daumes nie słyszano, zaczęła grać do tańca, Na ulicy gęsty tłum ludu chciwie nadsłuchiwał się muzyce.
Była godzina dziewiąta wieczorem i bal wrzał już w pełni wesołością i ruchem, kiedy przyjechała baronowa de Vergy z panną de Franoy.
Wejście ich do salonu sprawiło żywe wrażenie i dokoła Berty, idącej pod rękę z przyjaciołką, rozszedł się szmer uwielbienia.
Baronowa, jak zwykle ubrana czarno i zresztą nie nazbyt ładna, zwracała na siebie uwagę tylko dystynkcyą i ujmującym wdziękiem.
Berta przeciwnie, była zachwycająco piękną tak, że oczu od niej niepodobna było oderwać.
Wiemy już, że panna de Franoy miała na sobie suknię białą muślinową, przybraną bukiecikami fijołków i liśćmi bluszczu. W splotach jasnych włosów przewijała się również girlandka bluszczowa.
Bladą była. Delikatna obwódka błękitna okrążała jej delikatne powieki. Spuszczone długie rzęsy zasłaniały na wpół gorączkowy blask źrenic.
Pierwsze jej spojrzenie pobiegło po salonie szukając Sebastyana, ale go nie znalazło. Kapitan jeszcze nie przyjechał.
Ramię podał Bercie podprefekt. Błagał, ażeby go zaszczyciła pierwszym z kolei kontredansem. Biedne dziecko trawione niepokojem, wcale nie miało ochoty do tańca, lecz niepodobna było odmówić: Gdyby bowiem odmówiła wicehrabiemu de Saulex, jakżeby mogła tańczyć później z Sebastyanem?
Zgodziła się zatem i dokładała bohaterskich wysiłków, ażeby zdobywać się na odpowiedzi podczas rozmowy w kontredansie, tak zwykle błahej, skoro tylko tańczący są dla siebie całkiem obojętni.
Właśnie rozpoczęto trzecią figurę i taniec odbywał się według wszelkich wymaganych form, kiedy Berta zadrżała całem ciałem i puściła rękę wicehrabiego de Saulex,
Spostrzegła Sebastyana stojącego przy drzwiach najbliższych od przedpokoju, a blada twarz młodzieńca, spojrzenie posępne, czoło zmarszczone, wskazywały w sposób okrutnie wymowny, że dobrych wiadomości nie przynosi.
Odtąd panna de Franoy stała się tak zamyśloną, że albo nie odpowiadała wcale tancerzowi, albo odpowiedzi jej dowodziły, że wcale nie słyszała, co on do niej mówił.
Podprefekt odrazu spostrzegł tę zmianę raptowną, zrozumiał, że dzieje się coś niezwykłego, ale jako człowiek światowy, ani jednem zręcznem słówkiem nie starał się odgadnąć tajemnicy młodego dziewczęcia.
Nareszcie skończył się kontredans. Wicehrabia odprowadził Bertę do baronowej, która z góry oświadczyła, że tańczyć wcale nie będzie.
Sebastyan zbliżył się, ażeby przywitać się z młodą wdową i z Bertą.
Nie dając mu czasu nawet się odezwać, panna de Franoy rzekła żywo:
— Przychodzi pan przypomnieć się o obiecanego, przezemnie kontredansa. Nie zapomniałam o przyrzeczeniu... będziemy tańczyli zaraz pierwszego...
Kapitan skłonił się. W tejże chwili orkiestra rozpoczęła przegrywkę. Berta wstała, oparła się ręką na ramieniu Sebastyana i przeciskając się z nim wśród tłumu, zajęła miejsce między innemi parami, szykującemi się do tańca.
Wtenczas odegrał się jeden z tych dramatów salonów, mniej rzadkich niżby się zdawało, a nieraz w istocie straszniejszych od ponurych melodramatów; teatralnych.
Kiedy z instrumentów orkiestry wybiegały skoczne dźwięki, a twarze tańczących promieniały radością, Sebastyan i Berta, ilekroć figury tańca zbliżały ich do siebie, zamieniali te krótkie, urywane słowa:
Zaczęła Berta:
— Tak blady pan jesteś, to zapewne nie z radości — rzekła — boję się...
— I ma pani najzupełniejszą słuszność... wszystko stracone...
— Mówił pan?..
— Tak...
— I cóż ojciec?
— Odtrącił moją prośbę... Odtrącił z gniewem i pogardą... Wypędził mnie!..
— Wypędził!.. Pana?..
— Jak lokaja schwytanego na kradzieży.
— I ojciec wie, że pana kocham?..
— Powiada, że pani mnie nie kochasz... i dodał, że wkrótce mąż nauczy panią, co to jest kochać...
— Mąż?
— Tak, margrabia de Flammaroche.. O! nie myliłem się!.. Małżeństwo jest już ułożone... Za kilka dni pani będziesz jego żoną...
— Nigdy!
— Z początku tak się zdaje, a potem wychodzi się za mąż... Będziesz się pani opierała, ale w końcu ustąpisz...
— Nie, nigdy, nigdy, powiadam panu! Wiesz pan, że pana kocham, a tym człowiekiem brzydzę się!
— Małżeństwo nie jest miłością! w sercu ma się nienawiść a na ustach przyzwolenie! Na szczęście jeszcze ja jestem!
— Sebastyanie, co chcesz uczynić?..
— Z ojcem twoim nic... Wypędził mnie, podeptał!.. Mniejsza!.. Tyś przecie jego córką, więc dla mnie on święty!. Ale ten margrabia!.. Dlaczego niema go tutaj?.. Wyzwę go jeszcze dzisiejszej nocy, a jutro zabiję...
— Albo on cię zabije...
— Ha! niech i tak!.. niech mnie zabije... Przynajmniej cierpieć nie będę.
— Ale ja nie chcę, ażeby cię zabijał!.. Sebastyanie, zabraniam ci się pojedynkować...
— Sądzisz, że ci będę posłuszny?..
— Tak, usłuchasz mnie... tak, spodziewam się... tak, jestem tego pewną... Posłuchaj... Ledwie żyję... zaraz wyjadę z balu, ale ty odjedź jeszcze wcześniej... Za godzinę będę z powrotem w Cusance... Za półtorej godziny zastaniesz mnie w altanie... będę na ciebie czekała... Muszę z tobą długo, długo pomówić... muszę dowiedzieć się do najdrobniejszego szczegółu, co zaszło między ojcem a tobą. Dowiodę ci, że nie potrzebujesz się wcale a wcale, obawiać o rywala, że oddałam ci serce na zawsze i nigdy go nie odbiorę... Wierzaj mi, mój drogi, pozostanę ci wierną... Czas będzie naszym sprzymierzeńcem!.. Podejmuję się wpłynąć na ojca... Naszą jest przyszłość... jesteśmy młodzi i możemy czekać... Cóż, przyjdziesz, Sebastyanie?
— Pytasz mnie, czy będę?. — Ale na takie spotkanie wydarłbym się z grobu!..
— I będziesz mi we wszystkiem posłuszny?..
— Czyż mogę mieć inną wolę po nad twoją?..
— To dobrze... cieszę się... bo widzę, że mnie na prawdę kochasz...
— Czyż mogłaś o tem wątpić!
— Nie... ale teraz jestem jeszcze pewniejszą... Kontredans kończy się... Odprowadź mnie do Blanki... Wyjdź z balu niepostrzeżenie... To będzie bardzo łatwo, ponieważ mnóstwo osób... Poszukaj powozu mej kuzynki i powiedz woźnicy, ażeby podjechał bliżej bramy... Odjedziemy za pięć minut... Ty wsiądź na konia, ale jedź wolno, ażebyś dopiero po nas przyjechał do Cusance... Dobrze?
— Dobrze.
— Więc, pomimo wszystko, odwagi, mój drogi, odwagi!.. Widzisz, daję ci przykład!
Berta mówiła prawdę. Słabe dziewczę pochwyciło pierwszą rolę i wobec upadłego na duchu Sebastyana, ono okazywało się silnem.
Baronowa de Vergy, uderzona i przerażona znużeniem i jakby bólem, malującym się na twarzy kuzynki, spytała ją:
— Mój Boże, co ci jest?.. Co się stało? Cierpisz?
— Nic się nie stało — odpowiedziała Berta głosem drżącym — ale rzeczywiście czuję się bardzo nie dobrze... W końcu doznałam nagle jakiegoś dziwnego osłabienia... Może to tylko silna migrena, ale ponieważ muzyka i gorąco coraz bardziej ją wzmagają, możebyśmy pojechały...
— Dobrze, jedźmy... jedźmy czem prędzej. Chciałabym, ażebyś się jaknajprędzej położyła... Ale powóz... jakże go znaleźć...
— Pan Sebastyan, przed którym nie mogłam ukryć, że czuję się niedobrze, podjął się odszukać stangreta i każe mu zajechać przed bramę... Świeże powietrze zaraz mi niezawodnie ulży.
W kilka minut później, młoda wdowa wraz z młodem dziewczęciem opuściła podprefekturę ku wielkiej rozpaczy wicehrabiego de Saulex, który wobec widocznego cierpienia panny de Franoy nie śmiał ich dłużej zatrzymywać, ale z największym szacunkiem odprowadził je do powozu, który, dzięki Sebastyanowi, czekał rzeczywiście przed bramą.
Konie ruszyły z miejsca wyciągniętym kłusem i powóz znikł na zakręcie ulicy.
W tejże chwili ozwały się hałaśliwie dzwoneczki i trzaskanie z bicza, na przeciwległym końcu tejże samej ulicy zamigotały duże latarki i powozik margrabiego de Flammaroche, zaprzężony pocztowymi końmi, jak piorun, wpadł przed bramę.
Goulian, wierny zwyczajom paryzkim i przekonany nie bez słuszności, że postawa jego, twarz, wykwintna elegancya, sprawią ogromne wrażenie, uznał za stosowne, tak, jak ładne kobiety, przybyć na bal już po wszystkich, ostatni, dla zwiększenia efektu.
Lokaj zeskoczył z kozła, ażeby mu otworzyć drzwiczki. Wysiadł z szapoklakiem pod pachą, monoklem w oku, ubrany i uczesany wytwornie, wspaniały bez najmniejszego zarzutu.
Słowem trudno o piękniejszego margrabiego.


XIX.

Sebastyan z zupełnie dobrą wiarą, przyrzekł pannie de Franoy, że spełni jej rozkazy, a między innemi przedewszystkiem wstrzyma się od wszelkiej zaczepki z margrabią de Flammaroche.
Zakochani są zwykle najsłabsi, kiedy ukochana kobieta co rozkaże, uległość wydaje im się nietylko nieodzowną ale i łatwą...
Sebastyan, wychodząc z podprefektury, miał posłać we wskazane miejsce powóz baronowej a potem iść po konia, którego zostawił w „Hotelu Podróżnych“ pojechać do Cusance, zakraść się do ogrodu i użyć cierpkiej rozkoszy z opowiedzenia Bercie najdrobniejszych szczegółów tej sceny, podczas której jenerał obszedł się z nim tak okrutnie i tak niesprawiedliwie.
Młody kapitan bez żadnych trudności odnalazł woźnicę pani de Vergy, kazał mu zajechać, a sam cofnął się w cień bramy, ażeby widzieć, jak obie kuzynki wsiadać będą do powozu.
Kiedy ekwipaż znikł, Sebastyan opuścił swą spostrzegalnię i skierował się w stronę hotelu. Zaledwie jednak uszedł kilka kroków, gdy ujrzał pędem nadjeżdżający powóz. Zatrzymał się i poznał faeton margrabiego, a potem i samego właściciela, rozpartego niedbale na miękkich poduszkach.
Na widok tego jedynego na świecie człowieka, który go przejmował nienawiścią jaknajgwałtowniejszą, na widok rywala, którego p. de Franoy chciał Bercie narzucić na męża, Sebastyanowi krew uderzyła do głowy, zapomniał o swych postanowieniach, o wszystkich obietnicach, zawrócił się i wszedł znów na dziedziniec podprefektury.
Goulian właśnie w tej chwili znikał w przedsionku.
Sebastyan zawahał się na chwilę. Na myśl przyszło mu blizkie spotkanie. Czyż miał dać na siebie czekać dziewczęciu?.. Ale przypomniał sobie zarazem, że Berta zaleciła mu przyjechać do Cusance dopiero za pół godziny. Koń jego bardziej był rączy, niż powozowe, łatwo więc mógł powetować stratę czasu; zresztą to, co zamierzał uczynić, zabrać mu mogło tylko kilka minut.
Prędko wbiegł więc na stopnie ganku i wszedł do salonów, gdzie bal coraz więcej się ożywiał.
Poszukał oczyma margrabiego, nie widząc go, przecisnął się przez tłum tańczących i zbliżył się do jednego z okien, otwartych na rzęsiście oświetlony ogród.
Instynkt go nie omylił. P. de Flammaroche pod rękę z wicehrabią de Saulex, szedł zwolna aleją nieopodal i słuchał uważnie, co mu towarzysz mówił, a na twarzy jego znać było zdziwienie, niepokój i niezadowolenie.
Prawdopodobnie podprefekt opowiadał mu o nagłem zasłabnięciu i raptownym odjeździe panny de Franoy.
Sebastyan nieruchomy utkwił w Goulianie spojrzenie, błyszczące nienawiścią i rzekł do siebie z cicha:
— Kiedy będzie sam, podejdę doń i wyzwę go... A powód?.. Mniejsza o powód!.. byleby tylko imię Berty nie było wymówione.,.
Upragniona chwila nie dała na siebie długo czekać. Właśnie dwie damy nadeszły z sąsiedniej alei, a podprefekt niezmiernie baczny na swe obowiązki gospodarza, pośpieszył im podać ramię.
Zaledwie się oddalił, gdy Goulian zamyślony, uszedłszy kilka kroków, znalazł się naprzeciwko Sebastyana.
Goulian podniósł oczy i poznał kapitana.
— A! — rzekł mimowoli.
— Panie — odezwał się młody oficer — wszak pan jesteś margrabią de Flammaroche, nieprawdaż?
Z dziwacznego pytania tego, a zwłaszcza z tonu, jakim było wymówione, Groulian poznał, że ma zajść coś poważnego i dlatego odpowiedział wyniośle:
— Powinieneś pan wiedzieć kto jestem, bo miałeś pan zaszczyt być mi przedstawionym...
— Panie! — mówił dalej Sebastyan — o ile wiem, nie byłeś nigdy ani żołnierzem, ani oficerem...
— Rzeczywiście — odparł Goulian — nie wlokłem nigdy za sobą żadnego pałasza ani nic innego i w ogóle nie lubię włóczykijów...
Sebastyan, jakby niesłyszał tej odpowiedzi, ciągnął dalej:
— Nie jesteś pan ani literatem, ani malarzem, ani rzeźbiarzem, ani czemś poważnem lub użytecznem... Zapewne wydam się panu za ciekawym, ale radbym wiedzieć, jakim sposobem, nie będąc ani żołnierzem ani sławnym, doszedłeś pan do tego?
I Sebastyan dotknął palcem wstążeczki czerwonej, którą jakiś pobłażliwy minister przyozdobił margrabiego za czasów jego krótkiego pobytu w zawodzie dyplomatycznym.
Goulian pobladł z gniewu, umiał jednak przynajmniej na pozór zachować zimną krew.
— A gdybym uznał pana nie tylko za ciekawego — ale i za impertynenta — zapytał — cóżbyś pan w takim razie uczynił?
— Najprostszą rzecz w świecie... zdarłbym panu tę wstążkę i zabroniłbym ją panu nosić w mojej obecności...
I Sebastyan zamierzył giestem spełnić tę pogróżkę.
Margrabia cofnął się na krok i założył ręce na piersiach.
— E! — odparł — co tu zbytecznych słów!.. Dość byłoby powiedzieć że szukasz pan ze mną pojedynku. Zrozumiałbym z jednego półsłówka... Szlachcic byłby się tego domyślił, ale pan nie jesteś szlachcicem... Jestem na usługi pańskie... zabiję pana, kiedy zechcesz... Po co nam skandale... Przed chwilą mówiłeś pan zagłośno... tak się nie robi... Już się nam przypatrują, a to wcale nie jest przyjemne... Będziemy się bili jutro zrana... Mnie jako wyzwanemu przysługuje prawo wyboru broni, wybieram szpady... Pojedynek odbędzie się w wąwozie po za parkiem zakładu kąpielowego w Guillon... Prześliczne miejsce... O ósmej z rana będę tam z sekundantami.. Uprzedź pan swych, że wszelkie kroki dla pogodzenia są zbyteczne i postaraj się pan o broń... Wszystko mi jedno czy pan będziesz znał szpady... Naturalnie, pojedynek skończy się dopiero śmiercią jednego z nas... Na to się zgadzamy... Teraz już nie mamy sobie do powiedzenia nic więcej... Do widzenia..
I margrabia, jak baletnik, wykręcając się na pięcie, odwrócił się tyłem do Sebastyana.
Kapitan, dzieckiem będąc tej okolicy kraju, znał bardzo dużo osób z obecnych na balu. Poprosił dwóch dymisyonowanych oficerów, ażeby byli mu sekundantami i umówił się z nimi na godzinę wpół do ósmej zrana nazajutrz.
Jeden z nich obiecał przynieść z sobą szpady.
Załatwiwszy się z temi formalnościami, młodzieniec opuścił bal, tym razem już niepowrotnie, udał się do Hotelu Podróżnych, dosiadł konia i puścił się galopem jaknajszybszym, drogą do Cusance,
Tymczasem p. de Flammaroche zdołał odszukać swego przyjaciela podprefekta i rzekł doń:
— Mój drogi wicehrabio, czy masz w swym pałacu, choć jaki mały kącik nie zajęty przez gości?..
— O! jest mój gabinet kancelaryjny.
— To choć tam ze mną na trzy minuty... Błagam cię o chwilkę rozmowy...
— Po co?
— Chce cię prosić o wielką przysługę...
— Dobrze, ale chodźmy zaraz, bo muszę czemprędzej puścić fajerwerk,.. coraz bardziej się zanosi na burzę.. Zobaczysz co za pyszny fajerwerk... Baume-les-Daumes będzie chyba zadowolone z podprefekta...
Kiedy weszli do gabinetu, Goulian wprost przystąpił do rzeczy.
— Historya tego rodzaju... — rzekł. — Mam na karku głupią awanturę... Pojedynkuję się jutro zrana...
— Mój Boże! — wykrzyknął wicehrabia — co ty mówisz? Naprawdę?
— Żartów z tem wcale niema.
— Z kimże się bijesz?
— Z jakimś kapitanem Sebastyanem Gérard...
— O! to brzydka historya!
— Dlaczego?
— Bo z Sebastyana dzielny chłopiec, znam go od dawna i lubię, a ponieważ i ciebie także, w rozpaczy jestem, że dwaj moi dobrzy przyjaciele będą się chcieli pozarzynać, albo postrzelać!
— Ha! inaczej być nie może...
— Cóż sprowadziło pojedynek?..
— Kapitan Gérard i ja, nie możemy się znosić...
— I na tem koniec?..
— Zdaje mi się, że to aż nazbyt wystarcza.
— Naturalnie, ale jeżeli chodzi tylko o osobistą antypatyę, można to będzie jeszcze załagodzić...
— Nie można.
— Gdzieżeś poznał kapitana Gérarda?
— U jenerała hrabiego de Franoy.
Podprefekt zamyślił się na chwilę. Przypomniał sobie, że panna de Franoy właśnie po przetańczeniu kontredansa z Sebastyanem nagle zasłabła tak, że odjechała z balu na pięć minut przed przybyciem margrabiego. Zrozumiał, że Goulian ukrywa przed nim prawdziwą przyczynę pojedynku, a ponieważ przedewszystkiem umiał być człowiekiem światowym, powstrzymał się od wszelkiego niedelikatnego zapytania.
— Teraz zwracam się do ciebie z prośbą o przysługę... Nie znam tutaj żywej duszy, a potrzeba mi dwóch sekundantów.
— I liczysz na mnie, że ci ich dostarczę?..
— Naturalnie.
— Wszędzie gdzieindziej powiedziałbym, że sam będę jednym z nich. Ale tutaj obowiązki moje urzędowe nie pozwalają mi... pojmujesz, mój drogi?
— Pojmuję.
— Powinienem nawet, jak na dobrą sprawę, nie dopuścić do tego pojedynku i posłać do was trochę żandarmów. Ale po cóż? Byłaby to tylko mała zwłoka. Pojechalibyście bić się w innem miejscu, nieprawdaż?
— Ależ niezawodnie.
— Przedstawię więc ci dwóch z moich gości. Im słówka nie pisnę o co rzecz idzie, bo o tem obowiązany jestem nic a nic nie wiedzieć... Ty sam im wytłumaczysz, o co chcesz ich prosić i nie wątpię, że zgodzą się z całą uprzejmością.
— Tacy przyjaciele jak ty, żeby się na kamieniu rodzili... — odpowiedział margrabia. — Dziękuje ci wicehrabio.
Zostawmy Gouliana de Flammaroche, porozumiewającego się z przyszłymi sekundantami swymi, a udajmy się za Sebastyanem, pędzącym drogą z Baumes-les-Daumes do Cusance.
Jak słusznie zauważył podprefekt, burza już wisiała nad ziemią.
Powietrze było ciężkie i przesycone elektrycznością. Wiatru ani trochę, liście na drzewach nie ruszały się wcale, jakby skamieniały. Cisza zupełna, cisza przed nawałnicą. Księżyc wyzierający zaledwie z poza ciemnych chmur, wyglądał jak fantastyczna łódź srebrna pośród czarnych raf.
Sebastyan galopując, jak jeździec z ballad staroświeckich, pośród tumanów kurzawy, wzbijającej się z pod kopyt końskich, przypomniał sobie mimowolnie tę noc afrykańską, kiedy rozegrał się dramat w domku beduińskim.
— Szczęśliwe to były czasy! — pomyślał — co dzień spokojnie, bez trosk, stawiałem czoło śmierci, śmierci godnej żołnierza... Serce wolne i wesołe otwarte było dla wszelkich nadziei... Nie znałem tych mąk bez nazwy, które mnie pożerają teraz... A jednak i te cierpienia nawet — dodał — drogie mi są, bo cierpię za Bertę... Lepiej za nią umrzeć, niżeli jej nie kochać... Gdybym ją miał utracić, wolałbym wcale nigdy jej nie poznać...
Sebastyan dostał się do Cusance, nie spotkawszy ani jednej żywej istoty.
Księżyc znikł. na niebie zupełnie. Okolicę spowijały jaknajgłębsze ciemności.
Zamiast zapuścić się w ulicę wioski, młodzieniec skręcił na wiadome łąki, ciągnące się nad brzegiem Cusancin... Zsiadł z konia, przywiązał go do wierzby, odnalazł ścieżkę wzdłuż parkanu ogrodu, otworzył furtkę kluczem, którym się już drugi raz posługiwał i podążył po omacku ku altanie.
Panna de Franoy czekała nań od kilku minut.
Z trudnością zdołała się uwolnić od wszystkich. Pani de Vergy niespokojna, chciała spędzić przy niej resztę nocy. Berta musiała ją dopiero uspakajać, zapewniając z uśmiechem, że już osłabienie chwilowe przeminęło zupełnie i że czuje tylko niejakie znużenie i wielką potrzebę snu. Wobec tak stanowczych zapewnień baronowa oddaliła się, dopomógłszy kuzynce rozebrać się z sukni balowej.
Pozostawszy sama, Berta naprędce włożyła szlafroczek, zamknęła pokój od środka na zasuwkę, ażeby nie dostrzeżono jej nieobecności na wypadek, gdyby pani de Vergy zechciała się wrócić. Potem w małym pokoiku garderobianym schowała lampę i zeszła bocznemi schodami do ogrodu.
Powiedzieliśmy już, że na miejsce spotkania przybyła pierwsza, ale niedługo czekała i niebawem słaby odgłos umyślnie głuszonych kroków dał jej poznać, że Sebastyan nadchodzi.
W tejże chwili właśnie, kiedy się ta para młoda schodziła z sobą, zanim jeszcze zdążyli zamienić z sobą choćby jedno słowo, burza gotująca się od tylu godzin, wybuchła. Oślepiająca błyskawica oświetliła horyzont niebios. Uderzył piorun i jak gdyby rozdarły się od niego nagromadzone chmury, deszcz ulewny począł lać strumieniami.
Przestraszona błyskawicą i hukiem piorunu, Berta krzyknęła z lekka; ale natychmiast odzyskała przytomność umysłu i, chwytając za rękę młodego oficera, rzekła doń:
— Chodź... chodź że prędko!..
I pociągnęła go za sobą.


XX.

Berta prowadziła Sebastyana do tego domku wiejskiego w ogrodzie, dokąd czytelnicy już nam towarzyszyli, a który mieścił fortepian, stalugi, zeszyty rysunkowe i w ogóle całe urządzenie artystyczne.
Kiedy tu weszli oboje, mieli już schronienie przed burzą, ale znaleźli się w zupełnej ciemności.
Zapalić świecy było niepodobna. Gdyby jenerał obudzony burzą, wyjrzał oknem, zauważyłby niezawodnie światełko, błyszczące z pawiloniku i powziąłby zaraz podejrzenie,
Chwilami błyskawice rozświetlały ten mały pokoik, potem ich przelotna światłość gasła i tem większe zapadały ciemności.
— Sebastyanie — szepnęło dziewczę, gdy drzwi zamknęli po za sobą — chociaż najprzykrzejszem miałoby być opowiedzenie rozmowy twej z moim ojcem, miej odwagę powtórzyć... Powiedz mi wszystko... Chcę wszystko wiedzieć...
Berta, złamana znużeniem i wzruszeniami tego wieczoru i tej nocy, osunęła się na kanapkę, stojącą pod ścianą.
Kapitan, nie śmiejąc obok niej usiąść, stał przed nią.
Spełnił prośbę dziewczęcia i opowiedział aż do najdrobniejszych szczegółów smutną scenę, przy której byliśmy obecni,
W miarę, jak posuwało się jego opowiadanie, w miarę, jak powtarzał słowa jenerała, jego wyrazy pogardliwe, obelgi, słyszał szlochanie biednego dziecka, zrazu powstrzymywane, potem już wydobywające się w całej pełni, jak wody bystrego potoku gdy przerwą tamę.
Kiedy skończył mówić, Berta powstała i nie wyrzekłszy ani słowa, zbliżyła się do Sebastyana rzuciła mu ręce na szyję, i twarz, zroszoną łzami, oparła na jego ramieniu.
W tym ruchu nie zniknęła bynajmniej skromność. To dziewczę, obejmujące tak młodzieńca, którego kochała, nie udzielało mu teraz żadnej pieszczoty W cierpieniu swem i silna niewinnością swoją, opierała się na nim z zaufaniem siostry do brata.
— Moja Berto ukochana — szepnął Sebastyan po chwili — widzisz, że jesteśmy zgubieni.
Panna de Franoy podniosła głowę na wpół.
— Zgubieni — powtórzyła — nie, tego nie widzę, zdala będziemy od siebie, to prawda, ale nikt nie ma możności rozłączyć serc naszych i pozostaje przyszłość...
— Jakąż więc masz nadzieję?..
— Sebastyanie! ojciec był dla ciebie bardzo surowy, bardzo okrutny... Dotknął twojej uczciwości, za zbrodnię poczytał miłość, jaką czuję dla ciebie, jakby ta miłość nie obudziła się w mem sercu sama przez się, ani bez twojej ani bez mojej winy... Gniew go zaślepił i uczynił niesprawiedliwym, ale gniew ten nie będzie przecie trwał zawsze... On taki dobry, wiesz o tem najlepiej, kocha mnie nieskończenie... da się wzruszyć memi łzawemi prośbami, cierpliwością... Całe tygodnie, całe miesiące może obstawać będzie przy swojem, aż pewnego dnia, zrozumiawszy, iż chodzi tu o szczęście moje na całe życie, wreszcie ustąpi...
Sebastyan zlekka wstrząsnął głową. Przy blasku błyskawicy Berta spostrzegła ten ruch.
— Nie wierzysz? — spytała zbolałym głosem.
— Jakże mogę wierzyć? — odpowiedział oficer. — Czyś zapomniała o małżeństwie, jakie ojciec chce ci narzucić?..
— To małżeństwo... — żywo odparło dziewczę — ja odrzucam ze wstrętem... nie nastąpi ono nigdy...
— Hrabia de Franoy widzi dla ciebie szczęście w tytule margrabiny... — podchwycił Sebastyan — i bynajmniej nie z tyranii, ale z przywiązania uczyni cię margrabiną de Flammaroche!..
— Nigdy!..
— Dziś, moja droga, tak myślisz, wiem o tem dobrze... szczerą jesteś, ale kiedy ja odjadę, kiedy zostaniesz sama z ojcem i z baronową, a oni oboje protegują mojego rywala i oboje połączą się przeciw mnie, kiedy ci przyjdzie walczyć każdej godziny, każdej chwili, z radami i prośbami ich obojga... kiedy hrabia zaklinać cię będzie na swe siwe włosy, ażebyś mu dała ten najwyższy dowód miłości dziecięcej i czci... kiedy ci powtarzać będą, co mnie już powiedziano, że cię nie kocham, że ty w błędzie jesteś, myśląc, że mnie kochasz... Wtedy potrochu zwątpisz o mnie, wreszcie zwątpisz i o sobie samej... Złamana, wyczerpana, powiesz sobie że już za długo cierpieć dla przyszłości niepewnej, której widoki przestaną istnieć i pewnego dnia nie ojciec twój, ale ty sama ustąpisz...
— Mój Boże!.. mój Boże!.. — zawołała zrozpaczona Berta — już i mnie nie ufasz.
— Ufam twojemu sercu, moja najdroższa, ale ufać nie mogę twoim siłom i czuję się zgubionym, zgubionym zupełnie.
Panna de Franoy nie mogła już zapanować nad rozpaczą. Osunęła się na kanapę, pociągając za sobą Sebastyana i szepcząc:
— Więc jakich słów potrzeba, ażeby cię przekonać?.. Na co ci przysiądz, że będę wierną? że cokolwiekbądź się stanie, pozostanę dla ciebie?
Młodzieniec nic nie odpowiedział.
— Nie mówisz nic!.. — podchwyciła Berta. — Więc nie chcesz mi wierzyć... To źle!.. to okrutnie!.. O! gdybyś wiedział, jak ja cierpię...
I prawie mdlejąca, opuściła znów głowę na ramię Sebastyana, łzy jej popłynęły z oczu, a wśród płaczu szeptała ledwie dosłyszalnym głosem:
— A przecie ja cię kocham... kocham!..
Ciało drżące dziewczęcia opierało się o niego.
Oddychał wonią jej włosów, których rozpuszczone sploty muskały mu policzki i usta,
A biedne dziecko, pozostawione samo sobie szeptało:
— Kocham cię...
W pokoiku powietrze przesycała od burzy elektryczność.
Sebastyan jakby po mocnem winie czuł dziwny jakiś zawrót, upojenie.
Ta struna czysto ziemska, zmysłowa, odzywająca się niestety w każdej miłości, i w nim teraz zadrgała. Młodzieniec przestawał panować nad sobą... Zasłona jakaś zaciągnęła się nad jego sumieniem... Szatan nocy namiętnych owładnął całą jego istotą.
Otoczył ramieniem kibić panny de Franoy i głosem nerwowo drzącym rzekł:
— Berto, cierpisz, ponieważ wątpię, płaczesz, bo przyszłość mnie przestrasza... Jeżeli jednak zechcesz, nie będę wcale wątpił... jeżeli chcesz, nie będę dłużej się lękał...
Usta Sebastyana dotknęły się ust dziewczęcia...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Na zewnątrz szalała burza, piorun uderzył tak blizko, że się aż wstrząsnęły kruche ściany pawilonu.
Rzec możnaby, że iskra elektryczna gromu raziła dziewczę i odebrała mu resztkę sił. Głuchy jęk wydarł się z ust panny de Franoy i głowa jej opadła w tył.
Sebastyan tulił do siebie bezwładne ciało...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
Kiedy Berta odzyskała przytomność, oficer klęcząc przed nią, okrywał pocałunkami jej zimne ręce i przemawiał tkliwie,

Dziewczę słuchało go, wcale nie rozumiejąc. Słuchało go zaledwie, pracując myślami dla odzyskania pamięci. Nie mogła się upewnić, czy to, co się działo, było na jawie czy we śnie.
Wysiliwszy pamięć nadaremnie, poczęła przysłuchiwać się słowom Sebastyana,
— Cóż znaczy rozłączenie teraz, Berto moja ukochana? — mówił młodzieniec. — Oddalę się, jeżeli nie uradowany, to przynajmniej spokojny... O! dobrześ powiedziała! przyszłość należy do nas... doczekamy się jeszcze dni szczęścia... Teraz, kiedy należysz do mnie, wszystkie już chmury znikły... Teraz nie boję się już ani woli ojca, ani rad przyjaciółki, ani zabiegów rywala!.. Moją jesteś i możesz być tylko moją... Przepaść jest teraz między tobą a światem... Berto, życie mi ocaliłaś, a ja to życie, które tobie winienem, poświęcę całe, ażeby cię uczynić kobietą najszczęśliwszą ze wszystkich,
Panna de Franoy, owładnięta dziwnym jakimś niepokojem, od którego ściskało się jej serce, zdołała się ledwie melancholicznie uśmiechnąć.
I głosem cichym, jakby osłabionym długą gorączką, wyszeptała:
— Więc szczęśliwy jesteś teraz, mój drogi?
— Większego szczęścia chyba niema na ziemi! — wykrzyknął Sebastyan z zapałem.
— Będziesz czekał cierpliwie, aż starania moje i wola Boża usuną przeszkody i ojca mego dadzą nam błogosławieństwo.
— Będę czekał spokojny i ufny.
— Zapewne nie będziesz miał sił pozostać w tych stronach, kiedy dom nasz jest przed tobą zamknięty... Kiedyż odjedziesz?..
— Za dwa dni.
— Chciałabym cię widzieć jeszcze przed odjazdem... będę czekała na cię jutro o pierwszej w nocy... tutaj.
— Już mnie opuszczasz?
— Cierpię tak, jakbym miała umrzeć... Ledwie zdołam dojść do swego pokoju.
— Ależ burza...
— Już się uspakaja... grzmotów prawie nie słychać... deszcz przestał bić w szyby... Do widzenia, mój drogi... do jutra...
— Do widzenia... twój na zawsze...
Berta nadstawiła czoło młodzieńcowi i przy tem pożegnaniu dziwnie jakoś sztywna, sama nie wiedząc dlaczego, krokiem powolnym i niepewnym skierowała się następnie do zamku.
Upojenie Sebastyana nie ustało bynajmniej, choć widział w jakim stanie jest Berta, choć wiedział, jaką jej krzywdę wyrządził.
— Przyszłość do mnie należy teraz!.. — mówił do siebie idąc ku furtce. — Jestem kochany, więc będę żył... Za kilka godzin, o ósmej zrana zabiję margrabiego de Flammaroche!..


XXI.

Sebastyan zaledwie rozstał się z panną de Franoy, a już spotykała go bardzo dotkliwa przykrość, już doznawał pierwszego zawodu.
Przyszedł na łąkę, nie zastał konia, uwiązanego u wierzby,
Rumak arabski, przestraszony widocznie ciągłymi piorunami, urwał się i uciekł. Musiał więc Sebastyan pieszo wracać do Hantmont, co było tem nieprzyjemniej, że burza po krótkiej przerwie znowu zaczęła się srożyć. Deszcz lał strumieniami, wicher dął gwałtownie. Oficer, jak wiadomo, za kilka godzin miał się pojedynkować, więc zmęczenie takie, przy spotkaniu ze szpadą w ręku, mogło mu wielce zaszkodzić.
Szedł, przeklinając nawałnicę i o świcie stanął we wsi.
We drzwiach zobaczył ojca na wpół ubranego. Starzec niespokojny, krzyknął na widok jego radośnie i pochwycił go w objęcia tak mocno, jakby chciał zdusić.
Koń, który przybiegł do domu bez jeźdzca, obudził mera przeciągłem rżeniem. Poczciwy handlarz drzewa, myśląc, że syn stał się ofiarą jakiegoś wypadku włosy sobie wyrywał, lamentował, rozpaczał. Nie miał kogo posłać ażeby szukać syna, gdyż cała służba była po za domem, zajęta odwożeniem drzewa do miasta, a sam, złamany niepokojem, niemiał siły iść.
Sebastyan wytłumaczył jak mógł ucieczkę Dżali i sam, czując się na schyłku sił, rzucił się zaraz na łóżko, ażeby chociaż godzinę przespać się przed pojedynkiem. Daremnie jednak zamknął oczy i usiłował zasnąć, tylko gorączka go zdjęła.
Pojedynek umówiony był jak wiemy, na ósmą zrana... O wpół do siódmej Sebastyan wstał, ubrał się i spróbował trochę posilić się, ale nie miał wcale apetytu. Musiał poprzestać tylko na kieliszku araku i natychmiast poszedł do stajni, chcąc sam osiodłać konia.
— Jakto? — zawołał ojciec Gérard, który zastał go przy tem — jakto, mój drogi, znowu jedziesz. Przecież dopiero co wróciłeś!..
— Tak, proszę ojca, ale muszę... Umówiłem się na godzinę ósmą...
— Masz być u jenerała?
— Nie, proszę ojca... u wód w Guillon...
— No, to jedź!.. Ale, doprawdy, po całych dniach niema cię w domu... Czy i dziś tak późno wrócisz?
— Nie... i owszem, przyjadę chyba niedługo...
— Cóż, czekać na ciebie ze śniadaniem?
— Prawdopodobnie zdążę... ale gdybym nie był na czas... to niech ojciec nie czeka.
Sebastyan, jak wiemy, bardzo kochał ojca. Ucałował go jeszcze serdeczniej, niż zwykle, wskoczył na siodło i odjechał galopem.
Po nawałnicy nocnej, jako ślady, pozostały tylko kałuże na drodze i lśniące kropelki na liściach krzaków. Wschodzące słońce świeciło wesoło na czystym lazurze niebios. Ptactwo świergotało. Cała na tura zda się odżyła po deszczu, od dawna upragnionym. Poranek był cudny.
Sebastyanowi gorączka paliła krew, znużony był niezmiernie. Nie miał jednak żadnych złych przeczuć, nie doznawał wcale niepokoju.
Ileż to razy stawał do pojedynku. Zawołanym fechtmistrzem nie był, ale znał się wybornie na szpadach, umiał się na nie bić doskonale. Pojedynek zresztą wydawał mu się tylko zabawką, gdy tylekroć patrzał w oczy śmierci wśród walki, wśród kul arabskich, dokoła niego padających.
Słyszeliśmy, jak młodzieniec, rozstając się z panną de Franoy, mówił do siebie:
— O ósmej zabiję margrabiego de Flammaroche...
Ale myśli jego podczas gorączkowej bezsenności uległy dziwnej zmianie. Teraz namyślił się, że niema się czego obawiać rywala, ponieważ Berta nie mogłaby się dać nakłonić do małżeństwa, odtąd niemożliwego. Teraz wcale już nie pałał nienawiścią ku Goulianowi i bynajmniej nie pragnął jego śmierci. Żałował nawet, że wyzwał tego szlachcica, chociaż nic w świecie nie mogłoby go zniewolić do cofnięcia wyzwania.
Postanowił jednak wstrzymać pojedynek przy pierwszej krwi przeciwnika.
Przy wjeździe do wsi Cusance młody oficer popędził konia. Dojechawszy do kościołka, obejrzał się na zamek. W oknach spuszczone rolety zdawały się wskazywać, że wszyscy jeszcze śpią.
To, co się stało w pawilonie, nie budziło w nim wyrzutów sumienia.
— Gwałtu występnego przecie się nie dopuściłem... Chciano mi ukraść moje dobro, więc kradzież uczyniłem tylko niemożliwą.
Takiem rozumowaniem uspakajał sumienie, zwykle bardzo wrażliwe.
Dziesięć minut przed ósmą przybył do zakładu kąpielowego w Guillon.
Sekundanci jego przyjechali wynajętym powozem, a jeden z nich, jak obiecał, miał ze sobą szpady.
Goulian przy oknie w swoim numerze hotelowym wypatrywał przeciwnika.
Skoro spostrzegł Sebastyana, natychmiast wyszedł ze swymi sekundantami i doktorem zakładowym.
Ten, a znamy go już, zgodził się nieść ratunek temu z młodzieńców, któremuby los nie poszczęścił.
Warunki pojedynku były z góry ułożone i ponieważ wszelkie usiłowania nie przyniosłyby żadnego skutku, przywitano się tylko w milczeniu ukłonem i podążano pod przewodnictwem margrabiego na miejsce, przez niego zaproponowane.
Goulian mówił prawdę na balu, nazywając tę miejscowość prześliczną.
Była to ustroń między bujnemi łąkami z wijącym się przez nie Cusancin’em, a skałami, po drugiej stronie doliny, z rosnącymi na nich stuletniemi orzechami.
Grunt był krzemienisty, więc zdawało się, jakby tu przynajmniej od dwóch tygodni nie spadła ani kropla deszczu.
— Widzicie, panowie — rzekł Goulian z lekkim uśmiechem — że przecież tu niema ani kurzu, ani błota, ani słońca... Sądzę, chociaż przy zdaniu swem nie obstaję, że długo szukać musielibyśmy lepszego miejsca...
Nikt się temu nie sprzeciwił. Margrabia zgodził się też na broń, przyniesioną przez jednego z sekundantów Sebastyana. Przeciwnicy zdjęli z siebie zwierzchnie ubranie i stanęli naprzeciw siebie w odległości szpady.
Byli prawie tego samego wieku, tego samego wzrostu, obaj bardzo przystojni, chociaż w zupełnie innym rodzaju.
Kształty Sebastyana regularne znamionowały zdrowie silniejsze i większy zasób energii.
Goulian smuklejszy, delikatniejszy, zdawał się przedstawiać typ siły nerwowej.
Obaj byli jednako spokojni, zimną krwią równali się sobie.
Przez jedną czy dwie sekundy stali nieruchomo, jakby żywe posągi i przypatrywali się sobie uważnie, potem obaj naraz postąpili krok naprzód i ruchem instynktownym skrzyżowali z sobą żelazo.
Już samo wzięcie się do broni, zdradzało wprawę, męztwo i zapowiadało długą, uporczywą, niepospolitą walkę dwóch dzielnych szermierzy.
Zaczął się pojedynek.
W ciągu minut kilku, margrabia de Flammaroche użył wszelkich sposobów wytrawnego szermierza, wysilał się na zręczność i zwinność niepospolitą, nie zdołał jednak Sebastyana ani razu nawet zadrasnąć.
Taktyka tego ostatniego była bardzo prosta.
Nie chcąc wcale zabić Gouliana, postanowił go zmęczyć i potem skorzystać ze sposobności, ażeby mu zadać lekką ranę.
Zgodnie z tem postanowieniem, zastawiał się szpadą, jakby murem żelaznym i z godną podziwu zręcznością odbijał wszelkie niebezpieczne pchnięcia.
Goulian zdumiony i zmieszany tym biernym oporem, po za którym spodziewał się jakiejś zasadzki; gorączkował, złościł, denerwował się coraz bardziej i zaciskał zęby, policzki mu pałały, grube krople potu wystąpiły na czoło a oddech stawał się syczący.
Ogarniało go zmęczenie.
Sebastyan zaś, nawet wzruszonym nie był i lekki uśmiech podnosił mu górną wargę.
Goulian spostrzegł ten uśmiech i wziął go za nowe naigrawanie.
Wściekłość wzmogła się w nim. Podwoił wysiłki. Szpada jego migotała jak błędny ognik, szukając przejścia do serca nieprzyjaciela.
Sebastyan, oślepiony migotaniem żelaza, przy setnym bodaj ciosie, zasłonił się zapóźno. Ostrze szpady Gouliana zagłębiło się nieco w jego ramieniu.
Rana nie była wcale poważną, ale krew pociekła i zbroczyła rękaw u koszuli.
Sekundanci natychmiast się wdali i walka została przerwana. Stwierdzono bardzo prędko, że rana była tylko zadraśnięciem i Sebastyan nalegać począł, ażeby zaraz przystąpić w dalszym ciągu.
Widok krwi własnej sprawił na oficerze zwykłe wrażenie, bardzo naturalne. Teraz on się czuł podnieconym. Zrozumiał, że mało brakło, ażeby szpada margrabiego. zamiast ramienia, przeszyła serce. On zaś nie chciał umrzeć i postanowił zakończyć walkę czemprędzej, przez uczynienie margrabiego nadał nieszkodliwym.
Dla dopięcia tego celu użył ciosu sekretnego, jakiego nauczył go w Afryce pewien fechtmistrz neapolitański i jakiego nieraz już próbował z najzupełniejszem powodzeniem. Udał więc zmyślone pchnięcie, zgiął kolana, podsunął się pod szpadę margrabiego i dotknął go w ramię.
Ale już broń Gouliana opadła i kochanek Berty, przy gwałtownym rozpędzie, sam wbił sobie szpadę przeciwnika w czaszkę, krzyknął, wyciągnął ręce i runął na ziemię.
Sekundanci rzucili się ku temu ciału, już nieżywemu prawie, wstrząsanemu konwulsyjnemi drganiami konania.
Margrabia de Flammaroche cofnął się mimowolnie, przejęty zgrozą.
Rana wyglądała ohydnie.
Sebastyan upadł na wznak. Szpada Gouliana utkwiła w czaszce przynajmniej na cal i chwiała się, jak broń, wbita ostrzem w ziemię.
Krew płynęła wśród włosów i ściekając na grunt krzemienisty, tworzyła czerwoną, prędko powiększającą się kałużę.
Lekarz kąpielowy przy pomocy sekundantów Sebastyana, podniósł trupa za ramiona i wyrwał żelazo z rany, jak można najoględniej, stosując się zupełnie do wskazówek nauki.
W tejże chwili snać ból niezmierny wstrząsnął umierającego, jakby przebiegła po nim iskra elektryczna, Sebastyan otworzył oczy, ale te rozszerzone źrenice zamgliły się zaraz i pozostały nieruchome.
Lekarz przyłożył rękę do jego serca, a twarz blizko do jego ust. Ani puls nie bił, ani nie było oddechu. Zamknął mu powieki i dając znak świadkom, że mogą złożyć ciało na ziemi, wyszeptał:
— Wszystko się skończyło!.. umarł.
— Umarł! — zawołał Goulian zgnębiony, doświadczając już uczucia, jakie następuje zaraz po zaspokojonej zemście, gniew gaśnie, nienawiść znika zjawia się żal.
— Umarł! — podchwycił ponuro i twarz zasłonił rękoma.
Stało się! stało niepowrotnie.
P. de Flammaroche, głęboko wzruszony, skłonił się przed trupem i oddalił się ze swymi sekundantami,
A sekundantów Sebastyana czekało jeszcze bardzo ciężkie, bardzo bolesne zadanie.
Trzeba było odnieść do Hantmont trupa, oddać starcowi, ojcu, nieżywego syna, który go przed dwiema godzinami opuścił tak pełen jeszcze życia.
Za staraniem doktora, przyniesiono tragi, położono tapczan a na niem zwłoki oficera zasłonięto białem prześcieradłem, jakby całunem. Na płótnie, w miejscu, gdzie się ono zetknęło z głową, wystąpiła złowroga plama czerwona.
Dwóch służących z zakładu kąpielowego dźwignęło nosze i orszak żałobny podążył ku wiosce Cusance, którędy droga prowadziła do Hantmont.


XXII.

Jenerał źle spał ostatniej nocy, chyba to nie ździwi czytelników.
Myśli jaknajprzykrzejsze, a nadomiar huku piorunów nie pozwalały mu zasnąć do samego rana.
Nie śpiąc, rozważał powoli w ciągu długich godzin, jak ma dalej postępować z Bertą.
Zrazu oburzony mocno na myśl, że córka jego jedyna, jego córka, hrabiego de Franoy! mogła się tak dalece zapomnieć, o tradycyi swego rodu nie pamiętać i oddać serce synowi chłopa, handlarza drzewem, potem zwolna się uspokoił, tłómacząc sobie, że Sebastyan musiał skłamać, twierdząc, że go Berta kocha.
— Co najwyżej — mówił do siebie — biedne dziecko przy niedoświadczeniu życiowem, mogło się niewłaściwie odezwać, a ten zarozumialec zaraz z tego powziął nadzieję! Co prawda, to moja już w tem wina. Człowiek mego stanowiska nie powinien pod żadnym względem spoufalać do siebie ludzi nizkiego pochodzenia! Baronowa i margrabia ostrzegali mnie przecie! A ja niechciałem im wierzyć. Stary szaleniec dałem się wywieść w pole temu kapitanowi! Co za nauczka! Nic mnie nie usprawiedliwia. Ale jakże nie ufać człowiekowi, który tak dobrze gra w szachy? Wprawdzie znaleźć na to można lekarstwo... P. Sebastyan Gérard już się tu nie pokaże... Tak go ostro zbeształem, że czemprędzej drapnie do Afryki, nie czekając na koniec urlopu... Berta, jak go nie będzie widywała, to i zapomni o nim... choćby nawet teraz myślała... Dziecko szesnastoletnie wbija sobie w głowę, że zakochane, ale miłość taka to domek z kartek, zniknie za lada podmuchem... Córka moja będzie margrabiną de Flammaroche... Męża swego ubóstwiać będzie po sześciu miesiącach pożycia, zostanie szczęśliwą matką rodziny i do końca życia błogosławić będzie przezorność swego starego ojca.
W tych mniej więcej słowach, dawał się zawrzeć długi monolog hrabiego de Franoy.
Skoro Sebastyan Gérard wypędzony był z zamku, nie było po co wysyłać Berty na kilka dni do baronowej w Saint-Juan. Jenerał postanowił unikać z nią wszelkiej rozmowy w tym przedmiocie, nie obrzucać jej żadnemi wyrzutami i nawet nie pokazywać po sobie, że wie o tem, czego się dowiedział z wyznań kapitana huzarów.
Około godziny dziesiątej zrana, na krótko przed śniadaniem, Berta blada i cierpiąca, znajdowała się w ogrodzie z panią de Vergy, niedaleko od ganku. Czyniła jakie mogła wysiłki, ażeby ukryć cierpienie, a zwłaszcza przejmujący ją smutek.
Właśnie przyglądały się we dwie rozłożystej lipie, rozdartej na dwie części przez piorun, nieopodal od altany.
Drzewo padając, zerwało część dachu altany, w której Berta i Sebastyan poznali się po raz pierwszy.
— Co za wróżba! — rzekła smutno do siebie Berta.
Naraz dał się słyszeć zdala jakiś zgiełk. Dolatywał on z jedynej we wsi ulicy i coraz bardziej się wzmagał. Przez kraty sztachet można było widzieć, jak wieśniacy i wieśniaczki z gromadą dzieci biegli razem w jedną stronę, mianowicie ku Gouillon.
Machali rękami, nawoływali się wzajemnie.
Służba zamkowa, również ciekawa, powybiegała z kuchni, z izb, ze stajni, pozostawiając bramę otwartą.
— Cóż się stało... — rzekła baronowa — może pójdziemy do bramy i zobaczymy...
— E! cóż tam być może?.. — szepnęła Berta.
Jednakże poszła machinalnie za kuzynką.
Ulicę wiejską przepełniał tłum. Środkiem zwolna posuwało się naprzód około dwustu z Guillon i z Cusance. Pośród nich dwóch wieśniaków niosło jakiś ciężar.
Orszak nadszedł przed bramę. Wtedy Berta i baronowa zobaczyły, że owym ciężarem są nosze a na nich pod białem zakrwawionem płótnem, widać jakąś postać ludzką.
— O! — zawołała baronowa de Vergy, już nieco przerażona — to trup, czy co?
— Cóż tam takiego? — spytał jenerał, który z okna także spostrzegł zbiegowisko i podszedł także do bramy, gdzie stała jego córka i siostrzenica.
Stary Antoni, służący, odłączył się od tłumu i zwrócił się ku bramie; widać było po nim wielkie wzruszenie. Twarz miał zmienioną, oczy i ręce podnosił ku niebu i biadał głosem drżącym:
— Co za nieszczęście!.. co za nieszczęście! tak piękny i dzielny młodzieniec!.. Co za nieszczęście, mój Boże!.. co za nieszcząście!..
— No, cóż się tam dzieje? — powtórzył hrabia, przystępując do młodych kobiet.
Służący otarł oczy i odpowiedział:
— To p. Sebastyana Gérarda zabił w pojedynku p. margrabia de Flammaroche w Guillon, niosą jego ciało.
Hrabia de Franoy zachwiał się. Baronowa zbladła. Berta nie rzekła ani słowa, ale jęk, jak oddech, słaby wydarł się z jej ust i padła jak kwiat podcięty.
Zemdlała...
Jenerał, tracąc głowę ze zmartwienia i niepokoju, wziął ją na ręce i przy pomocy służącego, przeniósł do zamku i położył na łóżku.
Baronowa rozebrała ją i użyła wszelkich środków, zwykłych przy cuceniu, ale bezskutecznie. Zlewanie zimną wodą, palenie piór gęsich, sole orzeźwiające, wszystko było daremne.
Berta jakby umarła. Serce biło zaledwie, a przyłożone do ust jej lusterko ledwie zapotniało.
Pani de Vergy szlochała. Jenerał szalał.
Jeden ze służących wsiadł na konia i pojechał galopem do zakładu leczniczego po doktora, który nie dał na siebie czekać. Obejrzawszy dziewczę, nie taił bynajmniej swego niepokoju i nie tracąc chwili, zabrał się do energicznego ratunku.
Jakbądź gwałtowne były lekarstwa, skutkowały dopiero w pięć czy sześć minut.
Berta otworzyła oczy i wymówiła kilka słów, ale bez związku. Nie poznała ani ojca, ani kuzynki i twarz jej trupio blada nabrała gorączkowych rumieńców. Wywiązało się zapalenie mózgu. Doktór, zapytany przez pana de Franoy, dał wyraźnie do zrozumienia, że niebezpieczeństwo bardzo wielkie.
Nie mylił się. Przez kilka tygodni Berta była między życiem a śmiercią i bliżej śmierci niż życia, w malignie mówiła dziwne rzeczy i często wspominała Sebastyana, szeptała słowa miłości, to znów krzyczała ze zgrozy.
Baronowa dowiodła, jak szczerze przywiązaną jest do kuzynki, pielęgnowała chorą bez ustanku. Osiadła w zamku Cusance i nie opuszczała kuzynki ani na chwilę. Kazała sobie postawić łóżko w pokoju Berty, a jeżeli znużona kładła się na kilka godzin, zaraz się zrywała na równe nogi za najmniejszem poruszeniem lub odezwaniem się dziewczęcia i z zaparciem siebie wracała do obowiązków dozorczyni chorej.
Hrabia de Franoy był już tylko cieniem samego siebie, nie jadł, nie spał, a jednakże wszystkich dziwił tym zasobem sił, jakie miał jeszcze.
Straszną było rzeczą widzieć tego wysokiego starca, wybladłego, wychudłego, podobnego do upioru, jak chodził tu i tam po pokojach zamku i alejach parku.
Chwilami zachodził do pokoju Berty, siadał ponury i milczący przy łóżku, ze spuszczoną głową, spojrzeniem osłupiałem, a duże łzy zwolna toczyły mu się z oczu i spadały na sumiaste wąsy.
Często rozmawiał sam z sobą jak warjat.
— Kochała go... — powiadał głośno — po com go wypędził? Mniejsza o nazwisko... mniejsza o tytuł... Chłopak miał dzielne serce... Umarł... i ona umrze... Zabiłem ich oboje!
Co się tyczy córki p. de Franoy mylił się. Natura szesnastoletnia posiada taki obfity skarbiec sił! Młodość odniosła tryumf nad chorobą, życie wzięło górę, wprawdzie powoli, ale tak, że otworzyło znów furtkę, znikłej na pewien czas nadziei.
Po miesiącu, niebezpieczeństwo ustało już zupełnie. Po sześciu tygodniach zaczęło się wyzdrowienie i postępowało bardzo szybko.
Wreszcie pewnego pięknego dnia w miesiącu wrześniu, Berta opuściła pokój po raz pierwszy, opierając się z jednej strony na ramieniu ojca, z drugiej na ramieniu kuzynki i wyszła do ogrodu, usiadła na oczekującym ją fotelu przed trawnikiem i zdawała się nabierać życia pod ożywczym wpływem ciepłych promieni jesiennego słońca.
Dwa tygodnie upłynęły jeszcze i dziewczę zupełnie wyleczone, wróciło do swych zajęć i przyzwyczajeń, ale nie wyglądało już tak, jak dawniej.
Twarz jej łagodna i piękna, nie miała już wyrazu tej niewinności prawie dziecięcej, jaki ją cechował przed smutnemi, opowiedzianemi przez nas wypadkami.
Rozmarzona ciągle, a raczej roztargniona wciąż, podobna była do lunatyczki, nawpół tylko przebudzonej ze snu magnetycznego, kiedy do niej kto przemówił wstrząsała się całem ciałem, drżała nerwowo, jakby nagle przestraszona. Z dawnej wesołości nie pozostało nic a nic. Jeżeli się przypadkiem uśmiechnęła kiedy, a zdarzało się to z nią rzadko, uśmiech jej był wymuszony, bolesny, aż przykro było patrzeć.
O małżeństwie nie mówiono wcale w zamku Cusance. Margrabia de Flammaroche zrzekł się wszelkich pretensyi do ręki Berty. Zemdlenie dziewczęcia, gdy dowiedziało się o fatalnym rezultacie pojedynku, było nieprzepartym dowodem jej miłości dla Sebastyana, a ciężka choroba, jaka się w następstwie wywiązała, wskazywała w najwymowniejszy sposób, że miłość ta, zagnieździła się w sercu głęboko.
Co prawda, Goulian nie miał już wcale rywala, gdyż pozbył się go własną ręką, ale nie taił przed sobą, że zastąpić miejsce nieboszczyka byłoby rzeczą bardzo trudną, jeżeli nie całkiem niemożebną.
Owóż wobec niecierpliwości dłużników, małżeństwo pieniężne było dlań jedyną deską ocalenia, interesem niesłychanie pilnym, niecierpiącym zwłoki,
Z tych względów wyjechał z powrotem do Paryża, a margrabina, jego matka, wyzyskiwała znów wszystkie swoje stosunki familijne, kołatała do wszystkich swoich kuzynek bliższych i dalszych o wyszukanie panny posażnej i z dobrej rodziny.
Wątpimy, czy nasi czytelnicy mają dla margrabiego de Flammaroche jaką sympatyę, czy on ich żywo obchodzi. Nie staramy się więc przynajmniej na teraz dowiedzieć, czy plany margrabiny powiodły się, czy doznały niepowodzenia. Pozostaniemy przy pannie de Franoy, która nam się wydaje godną wielkiego współczucia, wobec swego nieszczęścia.


∗             ∗

Skończyła się jesień.
Po ulewach listopadowych nastały zimne i pochmurne dnie grudnia. Usposobienie Berty było wciąż jednakowe, ale stan zdrowia, który już uważano za dobry, znowu się pogorszył i to z każdym dniem bardziej.
Dały się zauważyć dziwne objawy, niczem nie wytłomaczone, żywym niepokojem przejmujące jenerała i baronową.
Berta czuła wstręt zupełny do jedzenia, porywały ją nudności, dręczył częsty zawrót głowy, uderzenie krwi, bicie serca, wreszcie omdlenia.
Berta poczęła nie znosić tych wszystkich rzeczy, które przedtem lubiła. Dawniej uwielbiała kwiaty, teraz nie mogła ścierpieć ich zapachu, doświadczała mdłości.
Pewnego dnia, chcąc przemódz w sobie tę odrazę, weszła umyślnie do małej cieplarni, gdzie przed kilku miesiącami z upodobaniem hodowała rzadkie rośliny.
Znaleziono ją na progu bez zmysłów.
Lekarz z zakładu kąpielowego wezwany przez hrabiego, długo rozmawiał z dziewczęciem, wypytywał je czego właściwie doświadcza, potem po głębokiem namyśle zaopiniował, nie chcąc wdawać się w bliższe objaśnienia, że choroba ta, jest jedną z najnaturalniejszych i że na nią niema żadnego lekarstwa.
Nazajutrz, gdy ponowiły się omdlenia, p. de Franoy znów posłał po doktora. Tym razem nie chciał on wcale do zamku przyjechać i dał odpowiedź hrabiemu, że najznakomitsi w świecie lekarze, nie zdołaliby ulżyć pannie de Franoy i że wyzdrowienie samo przyjdzie w odpowiednim czasie.
To uspokoiło jenerała zupełnie, ale zrodziło niewysłowiony niepokój w umyśle pani de Vergy.
Nie opuszczała ona wcale pokoju Berty podczas jej długiej choroby, słyszała dziwne rzeczy, szeptane przez dziewczę w malignie i chociaż sens wielu słów wydawał się jej, niestety! zbyt jasnym, wmawiała w siebie, że to tylko majaczenie gorączkowe bez żadnej podstawy. Nie wątpiła już zgoła o miłości Berty dla Sebastyana, ale nie chciała wierzyć, ażeby oficer mógł tak podle nadużyć uczucia i niewinności tego dziecka. Broniła się przed tą myślą wszelkiemi rozumowaniami.
— Berta nie była nigdy samą — powtarzała sobie — zawsze przy niej był ktoś... gdzieżby się z sobą mogli widzieć kochankowie potajemnie.
Pomimo to, baronowa nie chcąc się sama przed sobą przyznać, zachowała w sercu pewne podejrzenia. Jako wdowa, znała ona trochę tajemnicze strony życia kobiecego. Osobliwsze objawy choroby Berty, zachowanie się doktora z Guillon, jego odpowiedź przesłana jenerałowi, odpowiedź zarazem bardzo niewyraźna i zanadto wymowna, wszystko to wysoce wzmogło podejrzenia pani de Vergy.
Wtedy zapragnęła je wyjaśnić, dojść prawdy, wiedząc, że więcej się ma siły walczyć przeciw znanemu, niż nieznanemu niebezpieczeństwu.
Ale jak się o tem dowiedzieć?
Zapytać Bertę?
O tem ani myśleć nie mogła. A jeżeli się myliła, czyż mogła, czyż powinna zamącić pytaniami niewinną duszę i rumieniec wstydu wywołać na dziewicze czoło.
Wreszcie baronowa znalazła na to sposób. Kazała zaprządz do powozu i pojechała do Besançon, zapowiadając, że powróci nazajutrz.


XXIII.

Baronowa znała w Besançon jeszcze z lat dziecinnych pewnego doktora, przyjaciela jej rodziny. Doktór ten, starzec siedmdziesięcioletni, nazywał się Fangel. Bogaty był, wdowiec, bezdzietny i nie praktykował już, ale używał powszechnie dobrze zasłużonej sławy wytrawnego lekarza i młodzi jego koledzy zawsze zasięgali u niego rady, gdy mieli do czynienia z ciężką i zawiłą chorobą, Baronowa de Vergy udała się wprost do niego.
Przyjął ją jak najuprzejmiej.
— Mam podwójne prawo ucałować cię, kochana baronowo — zawołał z uśmiechem — raz jako starzec, powtóre, że widziałem jak przyszłaś na świat, jak szczebiotałaś i skakałaś maleńka na moich kolanach... jużem nie spodziewał się pani zobaczyć... Czemże mogę pani służyć? W jakim charakterze odwiedzasz mnie pani... czy jako przyjaciela czy jako lekarza?..
— Szczególnie jako przyjaciela — odpowiedziała baronowa — ale trochę i jako lekarza..
— Czyżbyś pani była cierpiącą?.. Wcale pani przecie nie wyglądasz na chorą...
— Jestem jaknajzdrowszą...
— Więc to dla kogo innego chcesz się pani poradzić?
— Chodzi tu o pewną młodą osobę, jedną z moich przyjaciółek, która nawet nie wie, że się do pana udaję.
— Choroba zapewne niezbyt ciężka...
— Mam nadzieję...
— Słucham cię, kochana baronowo... Cóż za objawy?..
— Zaraz ci, doktorze opowiem...
Pani de Vergy zapoznała doktora z tem wszystkiem, co nam już wiadome jest, a nadto dodała wiele szczegółów, które uważaliśmy za zbyteczne przytaczać.
Starzec słuchał jej z uśmiechem.
— Czy to wszystko? — spytał, gdy baronowa zamilkła.
— Wszystko.
— No, to możesz pani przyjaciółce swej i jej mężowi zwiastować nowinę, która ich ucieszy niewątpliwie... Wkrótce cieszyć się będą dziecięciem...
Słowa doktora nie mogły być piorunującemi dla Blanki.
Przewidywała to nieszczęście, którego potwierdzenie usłyszała, bądź co bądź jednak cios był bolesny i pomimo wysiłków, nie zdołała ukryć wzruszenia.
— Cóż to, kochana baronowo — zawołał doktór — jeżeli się nie mylę, moja dobra nowina sprawiła fatalne wrażenie... Pani zbladłaś jak trup, w oczach masz łzy?.. Co pani jest?..
— Doktorze — szepnęła baronowa, ocierając oczy. — Nie wiesz jeszcze wszystkiego... twoja dobra nowina, zwiastuje, niestety! straszne nieszczęście.
Przyjaciółka, o której ci mówię, a kocham ją jakby była moją siostrą lub córką, nie ma wcale męża... To nie mężatka młoda... to młode szesnastoletnie dziewczę... Rozumiesz teraz, mój drogi przyjacielu?..
— O! aż nazbyt pojmuję! rzekł smutnie doktór; pochylając głowę — zapewne to nieszczęśliwe dziecko ma rodziców?
— Ojca ma, zacnego starca, który ją uwielbia, ale skonałby ze zmartwienia, przeklinając ją, gdyby się dowiedział o jej hańbie!
— Hańbę tego rodzaju można jeszcze zatrzeć.... Uwodziciel może naprawić swą zbrodnię i chyba musiałby być podłym nikczemnikiem, gdyby tego nie chciał uczynić...
— Uwodziciel nie żyje! — głucho odparła Blanka, — Mnie tylko samej pozostaje bronić jej, ratować...
— A ja, baronowo!.. — zawołał doktór. — Mnie to już za nic masz?
— Pan!.. — podchwyciła młoda kobieta ździwiona.
— Naturalnie i chociaż stary, przydam się jeszcze na coś, chcę także coś wziąść na siebie... Ubiegam się o wspólny udział z tobą, baronowo, w tym dobrym uczynku...
— Dziękuję panu z całej duszy... Ale cóż pan chcesz uczynić?..
— Uczynię wszystko, o co prosiłabyś pani ze drżeniem lekarza młodszego, nie będąc nadto pewną, czy zdoła dochować tajemnicy... Przyjdę z pomocą w chwili potrzebnej... znajdę dla dziecka schronienie i będę się niem opiekował, czego pani nie mogłabyś czynić bez wielkiej dla siebie kompromitacyi... Zresztą, wszystko się zrobi...
Pani de Vergy przejęta do głębi duszy, wzruszona do łez, schwyciła ręce starca, ten ucałował ją z czułością iście ojcowską, mówiąc:
— Jesteś żywym portretem swej zacnej matki, kochana baronowo, i jak ona najlepszą i najbardziej anielską z kobiet!..\


∗             ∗

Blanka nazajutrz opuściła Besançon i pojechała z powrotem do Cusance, gdzie prawie całkiem już osiadła, odkąd kuzynka jej, potrzebowała codzień jej starań, jej pielęgnowania.
Myśl o współudziale, ofiarowanym jej tak szlachetnie przez doktora Fangela, ulżyła jej trochę w niezmiernem strapieniu, ale miała jeszcze przed sobą zadanie bardzo ciężkie, bardzo drażliwe i bolesne, a jednak nieodzowne, winna była zjednać sobie zupełne zaufanie Berty, nakłonić ją do wynurzeń, dowiedzieć się z jej ust o wszystkiem...
Baronowa postanowiła niezwłocznie zagadnąć pannę de Franoy w tej smutnej sprawie.
Nazajutrz, gdy się znalazła sama z młodem dziewczęciem, ułożyła sobie w myśli zdanie, jakiem miała rozpocząć tę przykrą rozmowę.
— Moja droga — chciała jej powiedzieć — czyż nie jestem twoją przyjaciółką, twoją siostrą?.. czyż niema w mojem sercu dla ciebie skarbów miłości i pobłażliwości?.. Chociaż młodą jeszcze jestem, wiem przecie, że pewne błędy, nieprzebaczalne w oczach świata, są raczej nieszczęściem, aniżeli winą... Tak, nie usłyszysz odemnie żadnego wyrzutu... Zaufaj mi zupełnie... Powiedz mi wszystko, moja droga Berto, bo ja wszystko odgadłam!..
Ale w chwili kiedy miała mówić, pani de Vergy uczuła się zakłopotaną, krępowało ją nieprzezwyciężone uczucie wstydliwości.
Spojrzała ona na Bertę i zobaczyła wyraz tak głębokiej niewinności na jej młodej twarzyczce, wybladłej i zmęczonej, taką anielską skromność w jej łagodnych i smutnych oczach. Znowu obudziły się w baronowej wątpliwości i zapytała się w duchu, czy się doktór Fangel nie omylił.
Trzeba więc było jeszcze czekać.
Tak upłynęło kilka tygodni. Stan panny de Franoy nie uległ zmianie. Objawy charakterystyczne powtarzały się z niezmienną peryodycznością.
— Czy podobna — zapytała się baronowa sama siebie ze zgrozą — czy podobna, aby to szesnastoletnie dziewczę znało się tak już na obłudzie i żeby ta twarzyczka anielska była tylko maską? Co tu myśleć, co czynić?..
Przypadek wreszcie dał młodej wdowie klucz do tej zagadki.
Było to posępne popołudnie styczniowe. Na dworze mróz dawał się we znaki. Wiatr huczał i płaty śniegu waliły w okna zamku Cusance,
Pani de Vergy i Berta, siedziały w pokoju tej ostatniej, przed kominkiem, na którym palił się suty ogień. Baronowa trzymała w ręku książkę, ale jej nie czytała wcale. Panna de Franoy bledsza jeszcze i bardziej zmęczona niż zwykle, wypuściła z rąk na dywan robótkę szydełkową. Ręce jej białe, jakby z alabastru, zwieszały się bezwładnie, ciało jej całem ciężarem wspierało się na fotelu a wzrok utkwił bezwiednie w płomieniach kominka.
Nagle drgnęła gwałtownie, dreszcz wstrząsnął nią od stóp do głowy, podniosła się jakby zelektryzowana, a na twarzy jej odbił się niepokój i przestrach.
Natychmiast też wstała i pani de Vergy.
— Berto, droga Berto, co ci jest? — spytała strwożona.
— O! — odpowiedziało dziewczę — to dziwne... gdybyś wiedziała... uczułam...
— Co takiego?
— Tu... — podchwyciła Berta, przyciskając ręce do łona. — Jakby to powiedzieć... Zdawało mi się, że we mnie porusza się jakaś żywa istota... Nie jest to uczucie bolesne... ale jakieś szczególne... przerażające... O! znowu!.. Blanko, ja się boję... Blanko, zdaje mi się że umieram...
Baronowa przystąpiła do dziewczęcia, objęła je wpół i oparłszy głowę Berty na swem ramieniu tak, aby mówiąc, nie widzieć jej, ani nie być widzianą, wyjąkała:
— Nie, nie umrzesz droga Berto, a to, co cię przestrasza!.. niestety, musiało się stać... to dziecko swoje czujesz w sobie...
Zaledwie wymówiła te wyrazy, gdy panna de Franoy wyrwała się gwałtownie z objęć Blanki, cofnęła się o dwa kroki i wlepiwszy w kuzynkę przestraszone spojrzenie, zawołała:
— Dziecko moje!.. powiadasz... dziecko moje!..
— Ciszej, na miłość Boską, ciszej!.. — szepnęła baronowa, usiłując rękę przyłożyć Bercie do ust dla stłumienia jej głosu. — Zapominasz, że może cię kto usłyszeć... Przecież nie chcesz zabić ojca?..
— Powiedziałaś, dziecko moje! — powtórzyło dziewczę, jakby w przystępie obłędu. — Czyżbym się przesłyszała... może źle zrozumiałam... czy doprawdy to powiedziałaś?..
— Powiedziałam prawdę, choć bardzo smutną... Alboż nie wiedziałaś o swem nieszczęściu?..
— Niewiedziałam o niczem i nie wiem jeszcze, bo jakże mogę być matką, kiedy nie miałam ani męża, ani kochanka...
— Berto, Berto — rzekła Blanka tonem łagodnej wymówki — komuż możesz się zwierzyć, jeżeli nie mnie: Któż cię ocali, jeżeli nie ja?.. Dlaczego chcesz się przedemną wypierać?
— Wypierać się przed tobą! — zawołała panna de Franoy — czegóż się mam wypierać?
— Zapomniałaś o Sebastyanie Gérard!..
— Nie nie zapominam... — odpowiedziała Berta, schylając głowę, potem, po chwili milczenia, dodała: Sebastyan kochał mnie i ja go kochałam to prawda... ale ani przed Bogiem, ani przed ojcem nie potrzebowałam się wstydzić tej miłości...
Pani de Vergy spojrzała na kuzynkę ze zdumieniem.
— Czyż wątpisz? — spytało dziewczę z błyskiem dumy w oczach. — Miałażbyś mnie posądzać o kłamstwo?
— Nie! o! nie! wierzę ci! — żywo odpowiedziała baronowa — ale w tem wszystkiem jest coś niepojętego!.. ponura jakaś tajemnica, którą należy wyświetlić... Berto, czuję że jesteś niewinną... Tyś tylko ofiarą...
— Ofiarą?.. czyją?..
— Twej własnej niewinności... Niestety, muszę tę niewinność zamącić... Okrutny to obowiązek... Pomimo wstydu swego i twego, muszę go jednak wypełnić... Berto, moje drogie dziecko, nie miej mnie już za krewną, za przyjaciółkę, za siostrę... Wyobraź sobie, że jestem twoją matką, matką, która cię pyta i błaga, żebyś jej odpowiedziała... Wszak to uczynisz?
— Gotowa jestem...
— Przywołaj więc swe wspomnienia, zanadto świeże są, aby miały być zamroczone... powtórz mi od pierwszego dnia, od pierwszej godziny każde słowo, zamienione między nieszczęśliwym Sebastyanem a tobą, opowiedz mi każdy szczegół ze spotkań z nim...
— Dobrze i przekonasz się, że mam o tem prawo mówić, bez spuszczania oczu. Zapewne byłam nieroztropną, ale winną, nigdy!
Baronowej zdawało się że śni, widząc wyraźnie zaokrągloną kibić tej, która do niej tak przemawiała z niezachwianą dobrą wiarą, z dumą naturalną, z jaknajszczerszem przekonaniem.
A jednak miała przed oczyma rzeczywistość!
Berta na wstępie opowiedziała o swych młodych i niewinnych wrażeniach, znanych już naszym czytelnikom. Baronowa słuchała jej z zajęciem i wzruszeniem łatwem do zrozumienia. Niekiedy przerywała jej pytaniami, na które dziewczę odpowiadało bez żadnego wahania, bez żadnych wymijań. Szczerość była widoczną.
W miarę, jak rozwijało się opowiadanie, wzmagało się zdziwienie pani de Vergy. W tych spotkaniach krótkich i ukradkowych nie działo się nic grzesznego. Atmosfera czystości otaczała oboje kochanków. Berta, jak trafnie się sama osądziła, była nieroztropną, ale winną bynajmniej.
Nareszcie panna de Franoy doszła do oświadczyn Sebastyana, tak gwałtownie i okrutnie odepchniętych przez jenerała. Powtórzyła krótkie i smutne słowa, wyszeptane podczas kontredansu, na balu w podprefekturze. Opowiedziała ostatnie spotkanie i scenę w pawilonie, kiedy żegnali się z sobą i składali sobie nawzajem obietnice, a burza szalała na dworze. Nakoniec piorun uderzył w sąsiednią altanę i padła bez zmysłów na ręce Sebastyana.
Straszna tajemnica sfinksa dawała się odgadnąć.
Baronowa zrozumiała zbrodnię popełnioną przez tego, którego czekała śmierć i ręką delikatną, ręką iście macierzyńską uchyliła zasłonę, która zakrywała przed panną de Franoy ohydną rzeczywistość,
Berta oszalała z wstydu, z przestrachu, Z rozpaczy, uczuła że serce jej pęka, że w oczach jej ciemno. Wybuchła płaczem, szlochaniem. Rzuciła się w objęcia swej przyjaciółki, szepcząc:
— Ojciec mnie przeklnie... Jestem zgubiona... zgubiona... zgubiona...
— Nie, moja droga, moja ukochana — odpowiedziała pani de Vergy, całując bladą twarzyczkę nieszczęśliwego dziecka — nie, nie jesteś zgubioną... ja jestem przy tobie, ażeby cię pokrzepić, obronić, ocalić!.


XXIV.

Jedynym środkiem ocalenia, było trzymać wszystko w tajemnicy przed hrabią i wywieść z Cusance młode dziewczę w chwili, gdy niepodobna będzie dłużej ukrywać jej stanu.
Na pozór przedstawiało się to bardzo prostem, w rzeczywistości jednak, wykonanie planu było bardzo trudne,
Pod jakim pozorem zabrać pannę de Franoy, jak nakłonić jenerała, ażeby się rozstał z córką po raz pierwszy w życiu?..
Długo nad tem myślała baronowa i wreszcie, dzięki namysłowi, znalazła sposób wyjścia.
W kilka tygodni po rozmowie, którą przytoczyliśmy naszym czytelnikom w poprzednim rozdziale; pani de Vergy oznajmiła, że skoro Berta już zdrowa zupełnie i nie potrzebuje jej starań, musi wrócić do Sain-Juan, co też nazajutrz uczyniła.
Upłynęło znów dwa tygodnie, w czasie których baronowa dwa razy odwiedziła Cusance, a nazajutrz, po ostatniej bytności napisała do p. de Franoy list, w którym donosząc że bardzo jest cierpiącą i musi leżeć w łóżku, prosiła go ażeby przywiózł jej lub przysłał Bertę, której towarzystwo byłoby dla niej wielką rozrywką w chorobie.
Niepodobna było odmówić tej prośbie.
Hrabia czemprędzej zawiózł córkę do Saint-Juan, gdzie zastał doktora Fangela przy łóżku młodej wdowy.
Stary lekarz na pytania niespokojnego jenerała, odpowiedział, że stan baronowej nie budzi żadnych obaw, ale nie mniej choroba jest poważną i uważa za konieczne, ażeby pani de Vergy nie wychodziła z zamku aż do czasu zupełnego wyzdrowienia.
Dodał, że szczerze rad z takiej pomocy jak panna de Franoy, przekonany będąc, że obecność jej lepiej oddziała na zdrowie chorej, niż wszelkie przepisy nauki lekarskiej.
Na skutek tej rozmowy, hrabia powrócił do Cusance, bardzo smutny i bardzo strwożony samotnością na jaką się widział skazanym przez czas nieokreślony.
Natychmiast po jego odjeździe, role się zmieniły.
Mniemana chora odzyskała zdrowie jakby cudem, a Berta otoczona została jaknajtroskliwszą i najserdeczniejszą opieką.
Dodajmy, że od tej chwili młode dziewczę i młoda wdowa nie rozstawały się wcale, ani na minutę nie opuszczała pokoju, do którego nie wpuszczano nikogo ze służby.
Trzeba było przewidywać prawdopodobne odwiedziny jenerała i nie dać się raptownie zaskoczyć, trzeba było nadto wpoić zupełne przekonanie w domowników, że chorą jest rzeczywiście tylko pani de Vergy.
Wszystko się tak odbyło, jak się spodziewano.
P. de Franoy, przyjechawszy kilkakrotnie znienacka, zastał baronową leżącą, a Berta przy niej pełniła obowiązki anioła stróża.
Najmniejsze podejrzenie nie mogło się zrodzić i nie zrodziło się w jego umyśle.
Chwila rozwiązania zbliżała się i wtedy zwłaszcza zrozumiała pani de Vergy, jak prawdziwie opatrznościowem było litościwe wspólnictwo poczciwego doktora.
W samej rzeczy, bez niego, bez jego pomocy, bez jego przywiązania, czyż obie kobiety nie byłyby zmuszone pierwszemu nieznanemu człowiekowi powierzyć fatalną tajemnicę, od której zależało życie starca i honor dziewczęcia?
Straszna chwila nadeszła. Zaczęły się bóle. Było to wieczorem.
P. de Franoy przyjechawszy za dnia, zaniepokoił się, zastawszy Bertę bardzo bladą, ale tłomaczyło się to znużeniem i bezsennemi nocami spędzonemi przy chorej. Miał znów przyjechać za dwa dni. Za dwa dni! szczęście jeszcze w niezmierzonem nieszczęściu.
Co za dramat przerażający, złowrogi, odegrał się tej nocy w owym zamkniętym pokoju, podczas gdy w domu gdzieindziej wszyscy spali i nikogo nie trzeba było budzić.
Berta wiła się z bólu, gryząc kołdrę, dla stłumienia krzyków.
Baronowa blada, podobna była do posągu Przerażenia.
Tylko doktór Fangel zachował zimną krew i przytomność umysłu, głosem cichym ale wyraźnym dawał zlecenia Blance.
Nareszcie skończyła się ta straszna scena.
Berta wycieńczona, złamana, prawie nieżywa, przestała cierpieć.
Ozwało się ciche kwilenie, natychmiast stłumione przezorną lecz delikatną ręką.
Dziecko przyszło na świat. Urodził się syn.
Płacz niemowlęcia, ledwie dosłyszalny, ocucił młodą matkę.
— O! — szepnęła — dajcie mi... To moje dziecko... To moja dusza... Dla niego cierpiałam... dla niego cierpieć będę... Ale je kocham... Kto wie czy je potem zobaczę jeszcze kiedy... Podaj mi je, doktorze... Pozwól, niech je ucałuję...


∗             ∗

W godzinę później, przynajmniej na trzy godziny przed świtem, doktór opuścił mieszkanie baronowej, wyszedł na dół bocznemi schodami, a potem przez ogród i małą furtką zapuścił się w małą uliczkę.
Pod ciężkim płaszczem niósł na ręku niemowlę, ciepło zatulone.
Noc była ciemna, bezksiężycowa. Ledwie widać było drogę. Doktór szedł jednak krokiem pewnym i prędkim, pomimo podeszłego wieku i zmierzał przez uśpioną wioskę ku małej kolonijce, odległej o kilka wiorst od Saint-Juan i położonej wśród ślicznych wzgórz leśnych, nieopodal od opactwa, założonego przez trapistów.
Im bardziej zbliżał się doktór do tego folwarczku, tem wyraźniejsze stawało się dlań szczekanie psa podwórzowego.
— Dzielnego stróża ma ojciec Wawrzyniec — pomyślał sobie — nikt mu owiec nie ukradnie.
Wszedł już między domostwa. W oknach dworku było zupełnie ciemno. Pies zamknięty w oborze, już nie szczekał ale wył, poczuwszy obcego.
Doktór podniósł z ziemi kamień i uderzył nim we drzwi dworku pięć lub sześć razy tak mocno, że musieli go chyba usłyszeć domownicy.
Upłynęło kilka minut, potem dało się słyszeć ciężkie stąpanie człowieka, snać w grubych sabotach i głos zachrypnięty odezwał się:
— Kto tam?
— To ja, ojcze Wawrzyńcze...
— Co za ja?
— Doktór Fangel...
Odezwał się wesoły okrzyk, z temi potem słowy:
— Zaraz panie doktorze, zaraz mój drogi zbawco, zaraz, tylko zapalę latarkę...
Potarł zapałkę, zgrzytnęły zasuwy, drzwi się otworzyły i doktór wszedł do obszernej izby, służącej za kuchnię i za jadalnię.
Ojciec Wawrzyniec, który stał przed nim nawpół tylko ubrany, był to mały staruszek łysy, pomarszczony jak pieczony kartofel, a na twarzy jego malowało się w tej chwili radosne ożywienie. Szerokie bezzębne usta śmiały się od ucha do ucha.
Dwadzieścia lat przedtem, ojciec Wawrzyniec osądzony już na śmierć przez doktorów z Baume-les-Daumes, miał już umrzeć jak mówiono, za lada godzinę.
Tymczasem doktór Fangel, który przypadkiem znalazł się wtedy na folwarku, usłyszał o chorym, przybiegł doń sam i uratował.
Odtąd ojciec Wawrzyniec zaprzysiągł swemu wybawcy wdzięczność na wieki i pragnął wielce, ażeby mu niebo zesłało kiedy sposobność, dla dowiedzenia tej wdzięczności inaczej niż słowami.
Zaledwie doktór przestąpił próg, a stary wieśniak począł go serdecznie ściskać.
— Ej! ostrożnie, ojcze Wawrzyńcze! — rzekł, wymykając mu się, doktór Fangel — jeszcze mi udusisz dziecko...
— A prawda... prawda... biedne maleństwo... masz je pan pod płaszczem...
— Tak. Przecie cię uprzedziłem, ojcze Wawrzyńcze przed tygodniem, że ci przyniosę dziecko lada noc...
— Tak, tak, mój drogi zbawco... a niechże się dobrze chowa... U nas na niczem zbywać mu nie będzie, jak książęcemu synowi.
— A obudź że kochaną naszą mamkę... biedna istotka i tak już czeka długo...
— Biegnę... biegnę, panie doktorze!.. Zaraz przyjdzie Franciszka... Aniołek zje sobie śniadanko...
Ojciec Wawrzyniec znikł z latarką i p. Fangel wciąż z ciężarem na ręku pozostał w najzupełniejszej ciemności.
Zresztą niedługo mu przyszło czekać. Prawie natychmiast nadeszła Franciszka w kaftaniku i spódnicy, z włosami potarganemi pod czepkiem i zaspana.
Była to świeża i zdrowa wieśniaczka, której twarz dość regularna, tylko o grubych rysach, znamionowała łagodność. Wnuczka poczciwego kolonisty, zamężna od roku, miała właśnie syna od trzech miesięcy,
Doktór Fangel na kilka dni przedtem, dobrze powiadomiony, przybył do ojca Wawrzyńca, ażeby zapytać, czy Franciszka zgodzi się przyjąć dziecko, mające się wkrótce urodzić, a którego matka zbyt wątłą jest, ażeby je mogła sama karmić,
Kolonista, tak przywiązany dla doktora, dał naturalnie odpowiedź przyzwalającą. Nareszcie miał tak upragnioną sposobność przysłużyć się doktorowi.
P. Fangel spróbował postawić warunki pieniężne, ale wieśniak nie chciał ani słuchać.
— Panu nic nie możemy odmówić — rzekł — woli pańskiej jakiejbądź, zawsze się stanie zadosyć... Jeżeli koniecznie chcesz nam pan co dać, nie odmówimy ci przez szacunek, ażeby nie obrazić, ale wolelibyśmy nic nie dostać...
Doktór Fangel podał Franciszce wątłe dziecko Berty, mówiąc:
— Masz, moja droga córko, biedną istotkę, dla której będziesz drugą matką... Ta, która je urodziła, umarła, wydając na świat... To sierotka bez rodziny, opuszczona przez wszystkich prócz mnie... Polecam ci ją i twemu poczciwemu sercu...
— O! — zawołała młoda kobieta, biorąc na ręce małą istotkę i okrywając ją pocałunkami — jakie ładne dzieciątko... będę je bardzo kochała... tak jak swoje własne, panie doktorze... Będą sobie braćmi...
I poczęła je karmić,
— Jakże mu na imię? — spytał ojciec Wawrzyniec.
— Armand — odpowiedział doktór — bo będę jego ojcem chrzestnym. Chrzest odbędzie się pojutrze w kaplicy czcigodnych ojców na opactwie. Ja się sam zajmę aktem cywilnym...


∗             ∗

W trzy tygodnie po tej nocy, kiedy syn Sebastyana Gérarda przyszedł na świat, doktór oznajmił hrabiemu de Franoy, że baronowa już zdrowa zupełnie i Berta może powrócić do zamku Cusance.
Jenerał niewymownie ucieszony, że się nareszcie skończy jego samotność, co prędzej zabrał swą córkę, zawsze piękną, zawsze uroczą, pomimo niezmiernej bladości i wyrazu melancholijnego na twarzy. Obok pani de Vergy, to ona wydawała się po chorobie.
Starzec, na pewien czas zmuszony zaniechać swych projektów, na skutek tak smutnych wypadków, nie wyrzekł się jednak pragnienia zapewnić Bercie przez zamęźcie opiekę, której mogło jej z jego śmiercią zabraknąć.
Oczywiście niepodobna już było myśleć o margrabi de Flammaroche, ale nastręczały się inne liczne i świetne partye. Wybór był łatwy.
Pewnego dnia jenerał rzekł do Berty.
— Jakże ci się, moje drogie dziecko, podoba młody baron de Gévigney... Rodzina to bardzo stara, majątek ogromny, a sam baron, jak powiadają, bardzo zacny człowiek.
— Mój ojcze — przerwała panna de Franoy głosem stanowczym, snać z głębokiem postanowieniem — jeżeli chcesz być dla mnie dobrym, nie mów mi ani o nim, ani o kim innym... Byłoby to napróżno... Ja nigdy za mąż nie wyjdę!


XXV.

Cztery lata minęły, a przez te cztery lata żaden wypadek, żadne zdarzenie, godne zanotowania, nie zmieniło położenia głównych osób naszej opowieści.
Znikła tylko jedna z nich, stojąca na drugim planie.
Na skromnym cmentarzu w Hantmont, obok mogiły, gdzie Sebastyan Gérard spał snem nieprzespanym, przybyła nowa mogiła.
Tu spoczywał ojciec Gérard pod świeżym kamieniem, na którym wyryte było jego nazwisko, tytuł mera i słowa jednomyślnego żalu jego podwładnych.
Czytelnicy wiedzą, że poczciwy wieśniak żył tylko dla swego syna.
Śmierć piorunująca ukochanego jedynaka ugodziła go w serce, w najżywotniejszą stronę jego istnienia.
Ci, co go widzieli, jak złamany boleścią, duszony łkaniem, szedł chwiejnym krokiem do kościoła i na cmentarz za trumną Sebastyana, mówili do siebie wszyscy:
— Biedak, nie pociągnie długo!
I nie mylili się wcale.
Ojciec Gérard chylił się ku mogile z dnia na dzień, a raczej z godziny na godzinę.
Pochłonięty nieuleczalnym bólem, zbyt mało jedząc dla pokrzepienia sił i ledwie się kładąc spać, zobojętniał na wszystko, nie obchodziło go nic, nawet zarobek.
Gdy go kto pocieszał, gdy mu dodawał otuchy, odpowiadał takiem spojrzeniem, że aż się na płacz zbierało i zwolna, nie mówiąc nic, wzruszał wychudłemi ramionami.
Pewnego dnia chory położył się do łóżka i już się nie podniósł.
Uśmiechać się wtedy począł i oczy wilgotne mu obeschły.
— Koniec już — szepnął. — Chwała Bogu! Zobaczę znów moje drogie dziecko, co mi je zabito...
Siły słabły. Nastąpiło konanie... konanie spokojne, bez pasowania się z życiem.
Ksiądz przyszedł udzielić rozgrzeszenia mającej ulecieć duszy.
— Dziękuje ci, mój ojcze... — rzekł do niego starzec. — Nie płacz... Jestem bardzo szczęśliwy... Sebastyan czeka na mnie... Idę...
I z twarzą rozpromienioną nadzieją i miłością umarł.
Nazajutrz, jak raz w sześć miesięcy co do jednego dnia, od czasu pojedynku, trumna ojca, przyłączyła się do trumny syna.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
Hrabia de Franoy wraz z córką nie wyjeżdżał już wcale z zamku Cusance. Mieszkali tu prawie w zupełnem osamotnieniu, przerywanym tylko częstemi odwiedzinami baronowej de Vergy.

Jenerał ze zdrowiem swem trzymał się zawsze dobrze. Atak apoplektyczny od lipca 1846 roku nie powtórzył się już ani razu. Starzec, pomimo lat ośmdziesięciu, codzień jeździł na spacer konno, jeżeli tylko pozwalała mu pogoda i reumatyzm i zdawał się mieć zapewnione długie jeszcze lata życia.
O wydaniu Berty zamąż wcale już nie mówił. Przeświadczony o stałem, niewzruszonem postanowieniu dziewczęcia, bolał nad tem niezmiernie, ale nie miał odwagi nalegać na nią, nakłaniać.
Panna de Franoy już rozpoczynała dwudziesty rok życia. Teraz odzyskała już świeże kolory, ale jej wesołość bez troski, żywość dawniejsza, znikły bezpowrotnie. Oczy jej piękne chociaż nie wyrażały smutku, ale łagodna melancholia przyćmiewała ich blask. Pod działaniem namiętności, pod wpływem cierpień, dziecko naiwne zostało kobietą. Czytanie ciągłe dzieł poważnych, zastąpiło niegdyś ulubione książki ulotne. Czytanie to podniosło jej duszę, rozszerzyło widnokrąg myśli, oddziałało dodatnio na jej charakter i nadało twarzy młodej, ruchom, obejściu, jakąś wzruszającą powagę.
Wspomnienia o Sebastyanie Gérardzie żyły jeszcze w sercu, a raczej w umyśle Berty, ale między nią a tem wspomnieniem była jakby jakaś mgła z każdym dniem coraz mniej przejrzystsza.
Przebaczyła Sebastyanowi nieżyjącemu zbrodnię przy ostatniem widzeniu, ale następstwa straszne, nieuleczalne tej zbrodni, która jak sądziła, zamykała dla niej przyszłość, czyniły tło wspomnień tych ciemnem, ponurem. Czar dawno minionej miłości znikł, jak ulatnia się zapach ze zwiędłego kwiecia. Z miłości tej, pozostały tylko ślady przelanej krwi i wylanych łez...
Mylę się, był jeszcze jeden ślad żywy, żyjący Armand, chrześniak doktora Fangela i baronowej de Vergy, zaniesiony do chrztu przez mamkę, Armand, wychowany jako sierota na kolonii ojca Wawrzyńca,
O tem dziecku, którego ojciec — winowajca już nie żył, o dziecku, które matka niewinna opuściła, wyprzeć się go musiała, Berta myślała o niem zawsze.
Kochała je całem sercem, całą duszą. Pół życia oddałaby, ażeby choć tydzień być przy niem, choć dzień, choć godzinę, ażeby je widzieć, uściskać, ucałować i z uniesieniem wzniosłem miłości matczynej zawołać:
— Nie, ty nie jesteś opuszczonym... tyś mój syn, ja cię kocham.
Niestety, było to marzenie prawie nie do ziszczenia.
Ileż to razy panna de Franoy mówiła do baronowej:
— Wszak przecie często chodzimy do chat w okolicy dla odwiedzenia biednych rodzin o przyjściu z pomocą chorym dzieciom?
— Tak...
— Któżby się mógł temu dziwić?
— Nikt.
— Dlaczego więc mi odmawiać jedynie przyjemności niezmiernej, jakiej zakosztować mogę na tym świecie?.. Dlaczego nie mam zaspokoić tego pragnienia gwałtownego, od którego, zda mi się czasem, że oszaleję?.. Dlaczego nie mam iść na tę kolonię, gdzie mogłabym zobaczyć mego syna?..
— Bo zdradziłabyś się niezawodnie gwałtownem uniesieniem miłości — odpowiedziała baronowa.
— Będę spokojną, przyrzekam ci...
— To jest chciałabyś nią być, a potem w chwili stanowczej, zapomnisz o wszelkich powziętych postanowieniach i pamiętać będziesz tylko o tem, że trzymasz na ręku swego syna.
— Więc cóż z tego? Czyż doktór Fangel niepowiedział kolonistom, że dziecko moje jest sierotą?
— Powiedział. Ale po uściskach, po pocałunkach, poznają łatwo żeś ty jego matką.
Berta zwiesiła głowę, przekonana ale nie uległa i płakała ukradkiem.
Dodajemy skwapliwie, że wiadomości o zdrowiu małego Armanda, nadchodziły bardzo regularnie.
Doktór Fangel, który niezmiernie przywiązał się do swego chrześniaka, tem bardziej, że sam wcale nie miał dzieci, bywał na kolonii prawie co tydzień i po każdej bytności pisał do baronowej, a ta dawała listy swe do czytania Bercie.
Wszystko działo się jaknajlepiej. Dziecko otoczone staraniami i przywiązaniem, zdrowe było, rosło i ładniało. Już dostawało ząbków. Już chodziło samo. Już mówiło. Widać było, że będzie silne. Z tysiąca drobnostek spodziewano się w niem dobrego charakteru. O przyszłej zaś jego odwadze i męztwie, wróżono już z jego ciągłych stosunków z najgroźniejszemi brytanami i z najgniewniejszemi indykami.
Listy te, uspakajały Bertę na godzinę, poczem znów ją opanowywało pragnienie zobaczyć Armanda, a ta myśl, przy ciągłem podnieceniu groziła przejściem w manię.
Pewnego dnia, w półczwarta roku po urodzeniu się biednego dziecka, pragnienie to rozpaliło się nadmiernie i stało się niemożliwem już do poskromienia,
Panna de Franoy, znajdując się naówczas w Saint-Juan, oświadczyła stanowczo baronowej, że jeśli nie zechce jej towarzyszyć, sama pójdzie pieszo na kolonię ojca Wawrzyńca i ucałuje Armanda, choćby się tem skompromitować miała zupełnie.
— I — zawołała, kończąc to mówić — jeżeli się zdradzę czego się obawiasz, jeżeli odsłonię swą tajemnicę tem lepiej... Przynajmniej położenie się wyjaśni.
— Ależ twój ojciec, nieszczęśliwe dziecko! — odparła pani de Vergy — zapominasz o ojcu!
— Ojciec mi przebaczy! On, co mnie kocha ponad życie, zrozumie, że muszę kochać syna ponad wszystko na świecie...
Baronowa przestraszona tem powziętem postanowieniem i czując się bezsilną, ażeby je zwalczać, prosiła o trzy dni dla ułożenie rzeczy tak, aby można było uniknąć wszelkiej kompromitacyi i obiecała zgodzić się wtedy. Natychmiast też wysłała konnego posłańca z listem do doktora Fangela w Besançon.
Doktór przyjechał następnego dnia swoim powozem i zaraz powiadomiony był o wszystkiem.
— Ha! — rzekł — niech i tak będzie! Czego kobieta chce, tego i Bóg chce, powiada nasze przysłowie francuzkie. Ponieważ to szaleństwo ma się koniecznie — spełnić, to niechże się stanie. Jutro zobaczysz pani naszego chrześniaka, ale nie potrzebujesz jeździć na kolonię...
— Gdzież go więc zobaczę? — spytała Berta, a serce ledwie jej nie wyskoczyło z piersi.
— Przywiozę go pani tutaj...
— O! doktorze, kochany doktorze, jesteś najlepszym z ludzi!..
— I najsłabszym zarazem... — szepnął starzec z uśmiechem. — Niestety, na tym świecie bardzo często, słabość i dobroć są równo znaczne!..
Nazajutrz bardzo wcześnie, p. Fangel kazał zaprządz do powozu i pojechał w stronę kolonii. Zaledwie wysiadł na miejscu, kazał Franciszce odświętnie ubrać Armanda i Janka, jego brata mlecznego, ponieważ chce ich przewieźć w powozie na spacer, a razem z nim zjedzą oni obiad u jednego z jego przyjaciół, na wieczór zaś, powrócą do domu.
Malcy obaj bardzo kochali starego doktora, który za każdą bytnością na kolonii, przynosił im cukierki i zabawki. A gdy się dowiedzieli, że pojadą pięknym powozem, zaprzężonym w doskonałe konie, narobili krzyku z radości.
Umyto ich, uczesano i ubrano jaknajstaranniej i pojechali z doktorem.
W godzinę później, powóz wjeżdżał na dziedziniec zamku Saint-Juan.
Berta wraz z Blanką czekała w pokoju na dole. Wiedziała, że lada chwila zobaczyć ma syna.
Blada była jak trup i tak wzruszona, że nie słyszała nic, co do niej mówiła kuzynka dla rozerwania jej myśli.
Kiedy turkot obił się o jej uszy, o mało co nie zemdlała, ale zebrała wszystkie siły i, podniósłszy się z krzesła stała nieruchomo, z ręką przyłożoną do serca, którego gwałtowne bicie starała się powstrzymać.
Wesoły szczebiot dzieci, głosiki ich srebrne, wybuchy śmiechu, dały się słyszeć w sieni i wydały się Bercie melodją jaknajbardziej harmonijną na całem świecie.
Otworzyły się drzwi.
— Szanowne panie — odezwał się doktór Fangel — przedstawić mam paniom dwóch moich małych towarzyszów, z któremi zapewne rade będziecie zabrać znajomość.
Bracia mleczni weszli razem do pokoju, bez zadnej oznaki nieśmiałości. Dzieci szczęśliwe rzadko bojaźliwemi bywają.
Tego samego byli wieku, tego samego wzrostu i tak samo ubrani.
Nie wiem, czy to co nazywają „głosem krwi“, istnieje, ale wiem dobrze, że Berta ani na chwilę nie zawahała się poznać, który z chłopców jest jej synem, a który synem kolonistki.
Rzuciła się ku Armandowi, jak pantera, której chcą zabrać jej małe.
Porwała dziecko, podniosła je z ziemi w górę i trzymając je w objęciach, uciekła do sąsiedniego pokoju, ażeby je choć sama mieć, ażeby się nań napatrzeć, ażeby się go nacałować.
Armand nie opierał się jej, trochę ździwiony, trochę osłupiały, ale wcale ani niespokojny, ani nieprzestraszony.
Jaś widząc, że go tak raptownie rozłączono — z rówiennikiem, wcale nie przyjął tego filozoficznie, przez chwilę stał nic nie mówiąc, rozdziawił tylko usta, patrzył dokoła przerażonemi oczyma, potem zaczął trzeć sobie oczy pięściami i rozbeczał się głośno.
Trzeba go było uspakajać. Doktór Fangel kazał mu być grzecznym, a baronowa obiecała mu cały stos ciastek i konfitur.
Jaś był chłopcem silnym i zapowiadał już, że za lat piętnaście wyrośnie na tęgiego wieśniaka, raczej Herkulesa niż Apolina.
Armand podobny był doń tylko ze wzrostu.
Pomimo ubrania wieśniaczego, wyglądał na książęcego syna.
Ciało jego nerwowe i delikatne, łączyło w sobie wdzięk z siłą. Twarz o rysach łagodnych, czystych, ogorzałych trochę od powietrza i słońca, wydawała się bez zarzutu dystyngowaną. Włosy ciemne, gęste, otaczały wyniosłe czoło. Oczy wielkie niebieskie, z odbłyskiem stalowym, miały wejrzenie pewne, jakie prawie zawsze zwiastuje, że dziecko będzie człowiekiem, w rzetelnem znaczeniu tego słowa.
Powiedzieliśmy już chyba wszystko co do opisu, dodając, że Berta myśląc o synu, nie wymarzyła go sobie ładniejszym ani sympatyczniejszym.
Po zaspokojeniu pierwszych uniesień macierzyńskiego uczucia, młoda matka wdała się w rozmowę z Armandem, który się prędko ośmielił. Z jakim-że szczęściem odkryła w tej młodziuchnej duszy, zaczątki jaknajlepszych popędów, jaknajszlachetniejszych przymiotów. W szczebiocie dziecięcym, Berta odgadywała przebłysk wczesnej inteligencyi.
Naraz, w chwili najbardziej upajającej ją radości, bolesna myśl przeszyła wezbrane serce panny de Franoy. Uśmiech zagasł na jej ustach i grube łzy potoczyły się z jej oczu.
— Gdyby to ojciec był się zgodził — rzekła do siebie — wszystko, co hańbę mą i nieszczęście stanowi dziś, byłoby wtedy mem najdroższem szczęściem... Byłabym żoną szczęśliwą i dumną żyjącego Sebastyana! Miałabym prawo iść z podniesioną głową. Nie kryłabym się z pocałunkami dla tego dziecka.. Mogłabym śmiało powiedzieć: Patrzcie, jakie ładne... kochajcie je!.. To mój syn!..
Armand spostrzegł wybornie raptowny smutek Berty. Zarzucił rączęta na jej szyję, oparł na bladych policzkach jej, buziak tak różowy i świeży i szepnął do ucha:
— Niech pani nie płacze.. Nie chcę, aby się pani martwiła... taka pani dobra i ładna... ja panią bardzo kocham...
Słysząc te słowa, Berta uczuła, że łzy płyną jej obficiej, ale teraz były one już inne, przestały być gorzkiemi i były słodkie.
Dzień ten, był zresztą dniem światłości i szczęścia, w posępnem teraz życiu panny de Franoy, Kiedy nadeszła chwila rozstania, kiedy doktór Fangel z dwojgiem dzieci wyruszył znów w drogę na kolonię, młodej matce zdało się, że jej serce przepełnione pęknie i twarz ukrywszy w dłoniach, rzekła do siebie:
— Życie me zabiera z sobą... Odtąd jeżeli będę miała odwagę nie umrzeć, to jedynie dlatego, ażeby jeszcze go zobaczyć...


XXVI.

W kilka tygodni po tym dniu szczęśliwym, gdy Berta po raz pierwszy mogła zadowolić usta i oczy, patrząc i całując swego syna, p. de Franoy znękany bardziej niż kiedykolwiek cierpieniami reumatycznemi, postanowił wreszcie zastosować się do porady lekarskiej i szukać u wód słynnych w Pirenejach jeżeli nie wyzdrowienia zupełnego, to przynajmniej znacznej ulgi.
Wody te zwały się Bagnères-de-Luchon.
Naturalnie zabierał z sobą córkę. Pani de Vergy, ulegając wciąż ponawianym prośbom kuzynki, zgodziła się im towarzyszyć. Trzy znajome nam osoby wyruszyły w podróż w dużej karecie jenerała, zaprzężonej w konie pocztowe. Stary lokaj Antoni dumnie usadowił się na koźle. Siedzenie z tyłu zajęły dwie pokojówki, jedna Berty, druga baronowej.
Po przyjeździe do Bagnères-de-Luchon, jenerał wynajął mieszkanie w hotelu. Zaniepokojony ciągłym smutkiem melancholijnym Berty, z którego nie umiał sobie zdać sprawy, sądził, że ruch i wielka rozmaitość otoczenia w życiu hotelowem, zdołają ją niezawodnie rozerwać,
Dodajemy nadto skwapliwie, że pomiędzy przypadkowymi towarzyszami kuracyi, spodziewał się trochę spotkać jakiego takiego partnera do szachów, z którym znów mógłby zasiąść do ulubionych partyjek, przerwanych przed czterema laty tak nagle wśród tak smutnych okoliczności.
Nie będziemy tu malowali tego towarzystwa mieszanego, jakie się znajdowało naówczas u wód pomienionych, bo i po co rysować sylwetki, fotografować typy, nie wiążące się ściśle z tokiem naszego opowiadania?
Powiemy tylko, że jenerał oddawał się kuracyi z budującą przykładnością i tembardziej zadowolony był z pobytu, iż trafił mu się zaraz pierwszego dnia partner do szachów dosyć biegły i chętnie mu dotrzymywał kompanii.
Kiedy pan de Franoy wraz ze swym przeciwnikiem z rozkoszą zajęci byli posuwaniem figur kościanych po czarnych i białych przedziałkach, Berta i baronowa w towarzystwie starego Antoniego, na małych konikach pirenejskich, z pozoru wątłych a w rzeczywistości rączych i niestrudzonych, zwiedzały cudne okolice, których piękność jest tak wielka, że nic nie ma o nich do powiedzenia, bo już wszystko zostało powiedziane.
Pod urokiem tej natury dzikiej a malowniczej i wspaniałej, Berta uczuła w sobie wielką zmianę. Doznawała niezmiernej ulgi. Melancholia jej stała się mniej dotkliwą, zgryzoty z dawnych wspomnień mniej gorzkie. Już się godziła z myślą, iż po powrocie do Cusance, rzadko tylko będzie mogła widywać swego syna. To prawda że go już widziała, że go uściskała w swych objęciach, że teraz miała już o nim dokładniejsze wyobrażenie i marzenia macierzyńskie, mając odtąd już jakiś pokarm, jakiś wyraźny przedmiot, nie błąkały się jak dawniej w nieokreślonej przestrzeni.
Doktór Fangel obiecał zresztą pisywać do baronowej i nadsyłać jaknajdokładniejsze wiadomości, a wiemy jak poczciwy staruszek był słownym.
Pewnego poranku, prawie w tydzień po przybyciu do Bagnères-de-Luchon, młoda wdowa i młoda jej kuzynka jechały wśród gór skalistą drożyną tak wązką, że dwa konie nie mogły postępować obok siebie, a tem bardziej rozminąć się.
Dla zaradzenia tej niedogodności, wśród skał były wykute niewielkie placyki, gdzie jadący z dwóch stron przeciwnych zatrzymywali się, ażeby się wyminąć.
Otóż Berta i Blanka, a towarzyszył im dla bezpieczeństwa stary Antoni, zobaczyły jadących naprzeciw nich dwóch jeźdzców, jakiegoś pana ze służącym, o ile można się było domyślać...
Jeźdzcy ci, pierwsi dostali się na jeden z owych poblizkich placyków i zatrzymali się wyczekująco. Kiedy młode kobiety nadjechały o jakie dwadzieścia kroków, jeździec zdjął z głowy kapelusz i czekał z odkrytą głową, a gdy go mijały, skłonił się bardzo grzecznie i dopiero wtedy ruszył dalej, gdy one znikły za odłamami skał.
Był to człowiek lat około czterdziestu, rzadkiej dystynkcyi, z twarzą poważną i chłodną, może nawet trochę wyniosłą, ale bardzo sympatyczną. Włosy jego czarne i delikatne, przesnute już tu i owdzie srebrzystem pasemkiem, uczesane były bez przesady; wąsów nie nosił. Faworyty trochę długie, okalały twarz regularną, matowej bladości i starannie wygoloną, co czyniło go podobnem z miny do dyplomatów lub do arystokratycznych anglików.
Powieki nieco zmęczone przysłaniały na wpół oczy, o spojrzeniu żywem i otwartem. Usta były jak najprawidłowszej formy, wargi mocno czerwone, oznaka zdrowia, zakrywały piękne zęby.
Postawę miał jeszcze młodzieńczą; strój skromny, ale pełen elegancyi.
Przy pętlicy surduta dawała się spostrzegać, choć nieznaczna wstążeczka legii honorowej,
Dżentelman ten, bez zarzutu dosiadał konia angielskiego rzadkiej urody.
Służący nosił na sobie liberyę niebieską, a na guzikach jej, widniał herb z koroną hrabiowską.
— Zdaje mi się, że tego pana po raz pierwszy spotykamy na naszych przejażdżkach... — rzekła pani de Vergy do Berty.
— Tak, chyba... — odparła ta z roztargnieniem.
— Jakże on ci się wydał?
— Nie wiem...
— Przecie go widziałaś?..
— Tak, ale mu się nie przyglądałam...
— No, ale chyba widziałaś jakie mieli konie wspaniałe!
— I koniom także się nie przypatrzyłam... Wśród tych widoków, jakie nas otaczają, przyznaję ci się, że patrzę tylko na omszałe drzewa, na szczyty śnieżyste, na stare jak świat skały, na szumiące potoki i lazury niebios... W porównaniu z tem, to tak mało znaczy ładny koń i ładny jeździec, bo zapewne ten pan jest przystojnym młodzieńcem.
— Bynajmniej, moja droga... — odpowiedziała baronowa — to już wcale nie młodzieniec, ale co do piękności, jeśli nie jest piękny, to przynajmniej jakiś niepospolity.. On musi być „czemś“ niezawodnie i bardzo byłoby mi dziwnem, gdyby za całą zaletę miał tylko wspaniałe konie...
— Tem dla niego lepiej — szepnęła Berta — ale choćby był poetą lub ministrem, nieznanym czy sławnym, cóż mnie on może obchodzić? Sława jest tylko dziełem ludzkiem, a wiesz, że ja potrafię tylko zachwycać się dziełami Bożemi...
Po skończonym spacerze dwie kuzynki, wracając do Bagnères, przejeżdżały obok hotelu „Pod Orłem“, położonego w sąsiedztwie hotelu Angielskiego, gdzie mieszkały.
W tem z hotelu „Pod Orłem“ wyszedł nieznajomy, o którym powyżej mówiliśmy i znów znalazł się po raz wtóry o kilka kroków od młodych kobiet.
Mając się za upoważnionego przez wzgląd na poprzednie spotkanie, ukłonił się. Odkłoniła się tylko baronowa. Berta nie widziała tego, czy też nie chciała widzieć.
Obiad wspólny, „table d’hôte“ w hotelu Angielskim, gromadził około sześćdziesięciu gości, a w tej liczbie znajdowało się kilka znakomitości. Między niemi jedno z pierwszych miejsc przypadało marszałkowi księciu de *** staremu przyjacielowi pana de Franoy, który się z nim spotkał w Bagnères po niewidzeniu się od lat dwudziestu.
Marszałek siadał przy stole naprzeciw hrabiego, który miał po prawej ręce Bertę. Za panną de Franoy stało krzesło baronowej, tak, że młode dziewczę siedziało między ojcem i kuzynką.
Nawiasem mówiąc, piękność panny de Franoy zwróciła już powszechną uwagę i mężczyźni, przebywający w Bagnères, mówili o niej z zachwytem.
Być może że Berta przeczuwała te uwielbienia jakie miano dla niej, ale to pewna, że ją one mało obchodziły.
Wieczorem tego dnia, kiedy wydarzyło się owo podwójne spotkanie, nieznajomy po raz pierwszy zjawił się na obiedzie w hotelu Angielskim i usiadł obok marszałka, który go za rękę uścisnął serdecznie. Z wielkiem też ożywieniem rozmawiali z sobą w czasie obiadu.
W chwili, gdy obiad się skończył i jedzący wstawali od stołu, książę wraz z nieznajomym zbliżył się do pana de Franoy i odezwał się do niego:
— Pozwól, mój drogi jenerale, że ci przedstawię mego przyjaciela, hrabiego de Nathon, jednego z naszych młodszych, ale najzdolniejszych dyplomatów... Był on pełnomocnikiem rządu naszego w Dreźnie, gdy oto rewolucya czasowo zwichnęła mu karyerę.. Skoro jednak dostaniemy znów jaki poważny rząd, nie minie go z pewnością ambasada... Zasługuje na nią i zdolnościami swemi i imieniem i majątkiem... Zamawiam dla niego całą twoją życzliwość... Ręczę, że jest jej godzien...
Po takiem poleceniu, przedstawiony szlachcic mógł być tylko jaknajuprzejmiej powitany.
Jenerał zapoznał z panem de Nathon baronową i Bertę i zaprosił go wraz z księciem, ażeby raczyli spędzić u niego w mieszkaniu hotelowem część wieczoru, jeżeli nie mają innych projektów,
Obadwaj skwapliwie przyjęli zaproszenie.
Wieczór wydał się krótkim, zwłaszcza dzięki panu de Nathon. Młody dyplomata, (w czterdziestym roku życia dyplomata jest młodym), był prawdziwie dystyngowanym jaknajzupełniej. Poważny a zarazem ożywiony, opowiadał on z niewymownym powabem, z wytwornym wdziękiem i nieustającą werwą, W rozmowie, przy opowiadaniu, był on zarazem malarzem i poetą, historykiem i filozofem, kronikarzem i dyplomatą, a co jeszcze rzadsze, czuć się dawało, że w tym człowieku rozumnym i serce bije żywo.
Zjednać sobie jenerała było łatwem, zaznaczamy więc to tylko dla pamięci, ale Berta musiała sama przed sobą przyznać, że p. de Nathon wydał jej się człowiekiem niepospolitego umysłu i sprawił na niej niezwykłe wrażenie,
Co do baronowej de Vergy, zachwyt jej nie miał granic. Czuła się dumną, że odrazu odgadła, iż ten nieznajomy musi być czemś.
Rozstano się dopiero o północy, co u wód jest bardzo późną godziną i przyrzeczono sobie wzajemnie zobaczyć się znów nazajutrz:
Życiorys hrabiego Henryka de Nathon da się napisać w kilku wierszach.
Bardzo bogato wyposażony od natury, ostatni potomek znakomitego rodu i przyszły dziedzic wielkiej fortuny, Henryk de Nathon, pracowity i ambitny od dzieciństwa, uczył się bardzo pilnie i w ciągu lat pięciu czy sześciu brał w szkołach pierwsze nagrody.
Wcześnie zamarzywszy o zawodzie dyplomatycznym, który mógł i miał zaprowadzić go do ambasady, uzyskał po ukończeniu kursów prawnych miejsce przybocznego sekretarza u ministra spraw zagranicznych. Mówił wszystkiemi językami.
Jego zdolności i imienia człowiek nie mógł się wolno posuwać w obranej karyerze. Mianowany najprzód referentem poselstwa, następnie sekretarzem ambasady, wszędzie pozostawił świetne ślady swego uzdolnienia. Zaszczycony orderami już w dwudziestym piątym roku życia — w trzydziestym piątym był kawalerem legii honorowej.
Ambasadorowie francuzcy w stolicach europejskich po prostu ubiegali się o niego. Nietylko oceniali jego rzadkie zasługi i nie wahali się zasięgać jego rady w trudnych okolicznościach, ale dumni byli z blasku, jakiego dodawała ambasadzie jego obecność. Odziedziczywszy po śmierci ojca sto pięćdziesiąt tysięcy franków dochodu, żył on po magnacku. Pracował jak mało kto, badał z zamiłowaniem jaknajtrudniejsze kwestye, ażeby je wyjaśnić dla dobra służby, ale przy tem lubił życie wielkoświatowe i czuł się dobrze tylko w atmosferze przepychu.
Łatwo odgadnąć, że hrabia de Nathon miał wielkie powodzenie w świecie arystokratycznym. W Londynie, Rzymie, Wiedniu, Berlinie, Madrycie, wszędzie gdzie tylko przebywał, biły dla niego serca patrycyuszek. Ale, wzbudzając często miłość, sam jej dotąd nigdy nie zaznał,
Zawsze bezwzględny pan siebie, dumny był, że zdołał zachować niczem nieskrępowaną wolność serca. A że już czterdziestu lat doszedł, sądził, że ta wolność pozostanie nietykalną i że zestarzeje się, niewiedząc co to więzy miłości, więzy z kwiecia i złota nieraz, ale najczęściej niestety, z żelaza!
Zresztą hrabia traktował rzeczy bardzo filozoficznie i niechcąc aby ród jego wygasł na nim, myślał nawet o ożenieniu,
— Jak poznam — mówił do siebie — młodą panienkę z dobrego domu, miłą, wychowaną po dawnemu, rozumną, inteligentną, nie skromnisię i nie kokietkę, wierzącą w Boga, w honor i zdolną dać mi dzieci silne i zdrowe, ożenię się z nią, nie patrząc czy jest bogatą, i utrwalę ród Nathonów!..


XXVII.

Hrabia Nathon odwiedził znów jenerała nazajutrz i następnego dnia i codzień potem bywał, nawet dwa razy dziennie. Nie mógł się jakby obyć bez towarzystwa jenerała, Berty i Blanki.
Z upoważnienia jenerała towarzyszył młodym kobietom na wycieczkach, a miłe obejście jego, rozum, dowcip i szczere uniesienie, jakiego doznawał na widok wspaniałych krajobrazów natury, a umiał je wypowiadać tak dobrze, pokonały wkrótce gwałtowny wstręt, jaki Berta czuła do wszystkich mężczyzn.
Zbyt biegły spostrzegacz, ażeby nie poznać tego nieprzychylnego usposobienia, przy całej grzeczności panny de Franoy,
p. de Nathon wszelkich starań dołożył dla przezwyciężenia tej niewytłomaczonej antypatyi. Chciał się podobać młodemu dziewczęciu, a to tembardziej, iż zadanie miał za trudne, jeżeli nie za całkiem niemożebne. Czy kochał już Bertę, on, którego serce dotąd naprawdę nikogo nie kochało? Nie śmiemy tego twierdzić. Jakże bowiem wskazać ściśle tę chwilę, kiedy się miłość zaczyna? Częstokroć samo serce nie wie, że zmieniło się jego bicie. P. de Nathon czuł, że znajduje się pod jakimś urokiem i bynajmniej nie pragnął mu się opierać. W Bercie spotykał typ oddawna wymarzony, którego dotychczas jednak szukał daremnie. Znał wiele kobiet piękniejszych, ale żadna nie wydała mu się tak czarującą i właśnie może dla tego braku wszelkiej kokieteryi, który cechował pannę de Franoy. Nawet ten chłód pogardliwy, jaki innego by obrażał, jego zachwycał.
Powiedzieliśmy już wyżej, że udało mu się przełamać lody, a od tej chwili zażyłość przyjacielska, ujmująca, ale pozbawiona wszelkiej zalotności, zapanowała między hrabią i młodemi kobietami, hr. de Nathon bowiem, takim samym był z baronową, jak z Bertą. W tem koleżeństwie niejakiem, które zamiłowanie do malowniczości przyrody czyniło ściślejszem, czas biegł niezwykle szybko i chwila, kiedy jenerał po ukończeniu kuracyi kazał przygotowywać się do odjazdu, nadeszła prawie znienacka.
Berta opuszczając Cusance, jak wiemy, wierzyła najzupełniej, że do życia przywiązuje ją tylko syn. Nieprzypuszczała bynajmniej, ażeby prócz tego co dotyczyło Armanda, mogło coś jeszcze wzruszyć gwałtownie jej serce.
Teraz musiała sama przed sobą wyznać z niezmiernym niepokojem, że to serce, które uważała za martwe żyje jeszcze i czuła, jakby w niem miało coś
pęknąć, gdy się rozstanie z panem de Nathon na zawsze.
— Lepiej byłoby, gdybyśmy go wcale nie znali — rzekła do siebie. — Więc przyjaźń tak jak miłość, smutek tylko za sobą sprowadza!
I rzeczywiście opanował ją wielki smutek, Uczucie to zresztą podzielała i baronowa, a nawet jenerał, uradowany wybornemi skutkami kuracyi, wcale nie był wesoły.
Tylko p. de Nathon zawsze wydawał się jednakim. Myśl o blizkiem rozstaniu, jakby wcale nie mąciła mu spokoju.
Tak wyraźna obojętność, następująca po tak miłej i serdecznej zażyłości, ździwiła jenerała i baronowę, a Bertę, mimo jej woli, bolała dotkliwie.
Panu de Franoy i pani de Vergy wydawało się to brakiem taktu, niepojętym u człowieka tak niepospolicie dystyngowanego. Miłość ich własna była dotkniętą. Dziewczę czuło cios w sercu.
Nadeszła chwila odjazdu. Konie pocztowe zostały zamówione na dzień następny bardzo rano.
Po kolacyi pan de Nathon zaczął się żegnać.
— Panie hrabio — odezwał się do niego jenerał z mimowolnym odcieniem goryczy — powrócimy tam do swych starych kątów, jak ptaki wędrowne do swych gniazd z powrotem... Znajdziemy tam cień, ciszę, samotność... Pan dalej pędzić będziesz życie świetne, światowe, aż rząd jakibądź, ale już utrwalony, przywróci pana w wysokich sferach politycznych na to stanowisko wybitne, jakie się panu należy... Zawdzięczamy ci, panie hrabio, bardzo miłe chwile, bądź pan pewien że nigdy nie zatrą się one w nasze pamięci!.. Pan o nas zapomnisz, skoro tylko znikniemy ci z oczu... i to bardzo naturalnie, bardzo słusznie... Bo i poco, nieprawdaż, zachowywać wspomnienia o tych, których się niema już nigdy zobaczyć?
— A dlaczego przypuszczasz, jenerale, że się już nie mamy zobaczyć? — spytał pan de Nathon z uśmiechem.
— Bo od jutra bardziej będziemy rozłączeni, niż gdyby nas przedzielały oceany!.. Przeszłość pańska; upodobania, przyzwyczajenia, pociągają pana do świetnego, pełnego blasku życia... Pana wir wielkoświatowy będzie niósł z miejsca na miejsce, a my żyjemy, nie odrywając się od swych skał... Jakże się więc spotkamy?..
Nowy uśmiech przesunął się po ustach dyplomaty.
— Jenerale — rzekł — chciałem panu sprawić niespodziankę... Ale zmuszasz mnie do wyjawienia mych projektów... Panna de Franoy i pani baronowa tyle mi dobrego raczyły naopowiadać o tym dzikim i uroczym zakątku, zwanym doliną Cusancin, że zdjęła mnie wielka ochota poznać tamte strony... Wiem już, że w zakładzie kąpielowym Guillon możliwem jest mieszkać... Zatem będę miał zaszczyt, jeżeli pan raczy mi tego nie odmówić, złożyć me uszanowanie w zamku Cusance za tydzień...
Jenerał ucieszony niezmiernie, porwał pana de Nathon za ręce i ściskał je z całych sił. Baronowa, zarumieniona z radości, zawołała: Brawo! Berta zbladła.
— A! — odrzekł p. de Franoy — nie mogę nawet panu wypowiedzieć, jak mnie pan tem ucieszyłeś... Wielką sprawiłeś mi pan ulgę... Myślałem, że pan nam okazujesz uprzejmość tylko przelotną, jak to zwykle między znajomościami w podróży... Byłoby to bardzo niedobrze wobec naszej sympatyi!.. Zresztą stary może wszystko mówić... Ja już pana miałem za niewdzięcznika!..
— I niezawodnie byłbym nim, gdyby państwa dobroć nie miała ująć mnie głęboko za serce... Ona się w niem wyryła... wspomnienia o niej niezatarte... Uśmiechałem się przy zbliżającym się odjeździe państwa, wiedząc, że wkrótce znów się z państwem zobaczę...
— Doskonała przyszła panu myśl!..
— Więc pozwalasz mi, panie jenerale, podążyć za państwem?.. Nie będę natrętem...
— Alboż pan być nim możesz?
— A łaskawe amazonki, które przeprowadzałem przez wąwozy pirenejskie, raczą mi z kolei być przewodniczkami w swych rodzinnych dolinach...
— Spłacimy nasz dług, przyrzekam panu, panie hrabio... — odpowiedziała baronowa ze śmiechem.
— Ale panna de Franoy nic nie mówi.
— Ja ręczę za nią...
Gdy wymieniano te słowa, Berta, milcząca i zadumana, pytała sama siebie w myśli z przerażeniem.
— Czemuż byłam tak smutną gdy myślałam o jego obojętności dla nas?.. A dlaczegóż teraz przejmuje mnie niepokój, niepokój bolesny, gdy wiem że on ma przyjechać... Cóż się to dzieje ze mną?.. Jakież miejsce zajmuje ten człowiek w mych myślach i mem życiu?.. Jakież nowe niebezpieczeństwo mi grozi?.. Czyż mało się nacierpiałam?..
P. de Nathon opuścił wcześnie hotel Angielski ażeby powrócić do hotelu „Pod Orłem“, gdzie, jak wiemy, mieszkał. Zamiast jednak odrazu wejść do hotelu, zapalił cygaro i począł się przechadzać pod wyiskrzonem gwiazdami niebem.
— Ha! — rzekł do siebie — kość rzucona! kocham ją! kocham ją tutaj... będą ją ubóstwiał i tam!.. Staję się znów młodym... Chociażem dyplomata i wszystkiego syty, bierze mnie ochota przy mej czterdziestce paść na kolana przed tem dzieckiem!.. To szaleństwo!..
Przeszedł ze sto kroków, powtarzając sobie: Tak, to szaleństwo! — potem podchwycił:
— A jednak szaleństwo rozsądne! Człowiek stworzony jest dla miłości! Młodość dla mnie już stracona! Co znaczy nauka, władza, sława, zaszczyty! Kochać to żyć! Berta jest aniołem!.. Łączy ona w sobie wszystko, piękność, wdzięk i skromność! Ona będzie moją żoną, albo umrę kawalerem i ród mój, na mnie wygaśnie!.. Cóż robić?
Godziny mijały, gwiazdy bladły, zerwał się świeży wietrzyk poranku. Pan de Nathon przechadzał się ciągle, rozmawiając sam z sobą, ale się nie oddalał od „Hotelu Angielskiego“. Zaświtał dzień. Dały się słyszeć dzwoneczki u koni, rżenie i stuk kopyt.
Ktoś gburowato zawołał: „Na bok!“ i trzasnął z bicza.
Dyplomata raptownie zbudzony z zadumy, podniósł oczy. Prowadzono konie do karety jenerała. Brama hotelowa otworzyła się, ażeby je wpuścić na podwórze.
W godzinę później wyjechała z niej tęgim kłusem ciężka kareta.
Pan de Nathon stanął nieruchomo w miejscu i czekał.
— Pan hrabia! — zawołał jenerał. — Pocztylionie, stój!..
Ale dzwonki u koni brzęczały głośno i pocztylion nie słyszał. Kareta pędziła dalej, gdy dyplomata kłaniał się, pan de Franoy machał chustką przez okno, baronowa uśmiechała się, a Berta już bardzo blada; jeszcze więcej bladła.
Tegoż dnia wyjechał i pan de Nathon. Wziął także konie pocztowe.
W tydzień później jadąc prędko, a jednak podróż wydawała mu się niezmiernie powolną, przybył do zakładu kąpielowego w Guillon, bez żadnej złej przygody i przypadek dał mu ten sam pokój, jaki przed czterema laty zajmował margrabia de Flammaroche.
Była godzina czwarta po południu. Henryk de Nathon ubrał się prędko i wypytawszy dokładnie o położenie miejscowości, wybrał się pieszo do Cusance.
Jenerał spacerował melancholijnie dokoła trawnika, przed zamkiem. Krzyknął z radości na widok gościa i ścisnął go za ręce serdecznie.
— Kochany hrabio — rzekł do niego — jakże się cieszę, że cię znów widzę!.. Wiedziałem, że taki człowiek jak pan, zawsze dotrzymuje tego, co przyrzeka... Ale bałem się nieprzewidzianych okoliczności... W życiu człowieka najbardziej niezależnego, może zajść tyle rzeczy, które nie pozwalają mu postępować jak chce...
— To prawda, jenerale — odrzekł dyplomata. — Ale mnie jedno tylko mogło przeszkodzić...
— Cóż takiego?
— Nagła śmierć... Jakbyś się pan dowiedział że nie żyję, powiedziałbyś sobie: „Ha! to nie jego wina! Nie stawił się na słowie, ale trzeba mu przebaczyć“!
Starzec uściskał znów rękę pana de Nathon. Ten rzekł głosem, lekko wzruszonym:
— Czy nie będę miał zaszczytu przywitać się z panną de Franoy?
— Córka moja jest w Saint-Juan, u swej kuzynki, pojechała dziś rano...
— Na długo?.. — zapytał hrabia, ukrywając o ile mógł, doznaną przykrość.
— Wrócić ma dziś jeszcze wieczorem. Zobaczysz pan ją dziś, bo spodziewam się, że nie odmówisz mi pan zostać na obiedzie.
— I owszem, zostanę — skwapliwie odpowiedział „eks-ambasador, a twarz mu się wypogodziła.
— Doskonale!.. Jeżeli jedzenie będzie liche, będziesz pan miał przynajmniej przed sobą uradowanego gospodarza... Odkąd-że jesteś pan w Guillon.
— Od dwóch godzin.
— Cóż, jakże tam będzie panu w zakładzie, nieźle?
— Będzie zawsze dobrze, ponieważ blizko mi będzie do państwa...
— A konie pańskie już przyszły?
— Spodziewam się ich dopiero za tydzień.
— To swoje oddaję panu do rozporządzenia.
— I to przyjmuję... Tylko nie ofiaruj mi, jenerale, za dużo, bo od pana wszystko przyjmę...
— E! do licha i masz pan słuszność, bo ja wszystko daję z serca!.. A
Pan de Franoy, jak wszyscy właściciele, oprowadził gościa po całem swem terytoryum, żalił się przed nim na szczupłość miejsca, na brak okazałości w zamku, ale w rzeczywistości kazał podziwiać komfort, z jakim urządził swą siedzibę.
Hrabia de Nathon musiał się zapoznać z ogrodem, ze wszystkiemi w nim ścieżkami, musiał zwiedzić stajnie, wozownie i obejrzeć całą posesyę od końca do końca i musimy to zaznaczyć, że przegląd ów nietylko nie znużył go, ale nawet sprawił mu prawdziwą przyjemność. Czyż dla niego nie było interesującem poznać w najdrobniejszych szczegółach ten dom, który zamieszkiwała Berta, ten ogród, któremu dodawała uroku swoją obecnością?
Oprowadzając gościa tu i owdzie, jenerał jednocześnie wydał służbie rozkazy.
Obiad był długi i długo się przeciągał. Gospodarz z gościem byli jeszcze przy stole, kiedy turkot powozu zwiastował przybycie Berty.
— Antoni — rzekł żywo p. de Franoy — nie mów nic panience, że pan hrabia jest tutaj, Chcę ażeby miała miłą niespodziankę.
W minutę później dziewczę wchodziło do pokoju stołowego. Na progu zastała ojca, który całując ją, rzekł:
— Moje drogie dziecko, nie jestem sam... Jeden z przyjaciół przypomniał sobie o nas... Jest tutaj... czeka... zgadnij...
Berta, zdjęta instynktownem wzruszeniem, spojrzała po za jenerała i zobaczyła Henryka de Nathon, który się jej kłaniał z uśmiechem.
Uczuła, jak wszystka krew uderzyła jej do serca, siły ją opuściły. Byłaby upadła, gdyby ją starzec nie powstrzymał, szepcząc przerażony:
— Mój Boże, co ci jest?..
— Zawrót głowy... — odpowiedziało dziewczę. — Jestem dziś trochę cierpiącą... Blanka nawet była o mnie niespokojną i chciała mi towarzyszyć... Ale zbytecznie... widzi ojciec... już przeszło...
— Doprawdy, już ci nic nie jest? — spytał pan de Franoy.
— Tak, z pewnością...
— Nie potrzebujesz czego?..
— Nic, tylko trochę spoczynku... Pozwoli więc ojciec i pan, panie hrabio, że teraz odejdę... przepraszam najserdeczniej za moją niedyspozycyę...
Berta zaledwie weszła do pokoju swego, ukryła twarz w dłonie i wyszeptała, a łzy gorzkie spływały jej z oczu:
— Więc mi nic nie będzie oszczędzone!.. Jestem zgubiona!... ja go kocham!..


XXVIII.

We dwa dni po pierwszej wizycie hrabiego de Nathon, baronowa de Vergy przyjechała do zamku de Cusance na dłuższy czas. Miała tu zabawić tak długo, jak dyplomata u wód w Guillon. Tym sposobem mogła służyć Bercie za towarzyszkę na dalekich wycieczkach konnych, kiedy jenerał nie mógł jechać z córką.
Jesień była niezwykle piękna i łagodna. Niebo czyste, powietrze ciepłe, sprzyjały dalszym przejażdżkom, Osoby nasze wśród miłego ożywienia, spędzały czas tak przyjemnie, jak w Pirenejach.
Zwiedzano razem śliczne okolice.
Berta dała się pociągnąć w ten ruch towarzyski. Jenerał, zupełnie wyzdrowiony z cierpień, jakby odmłodniał. Baronowa de Vergy promieniała wesołością i ożywieniem. Między nią i panem de Nathon zapanowała zażyłość serdeczna, poufałość braterska.
Pewnego wieczoru (w trzy tygodnie po przyjeździe do Guillon), dyplomata powiedział jenerałowi, że skoro następnego dnia nie mają jechać na spacer, błaga go o chwilę rozmowy i prosił o oznaczenie mu w tym celu godziny.
— Czekać pana będę o drugiej, kochany hrabio — odpowiedział pan de Franoy skwapliwie — służę panu, czem będę mógł...
Nazajutrz o umówionej godzinie, stary Antoni oznajmił przybycie pana de Nathon i jenerał sam był w salonie. Słysząc nazwisko gościa, wstał, podszedł żywo ku niemu, a twarz mu zajaśniała radością.
— Witajże, mój drogi hrabio! — zawołał. — Pana zawsze najmilej ze wszystkich widuję, bo dla nikogo nie czuję tak żywego przywiązania, tak głębokiego szacunku,
Henryk de Nathon oddawna w zawodzie dyplomatycznym przywykł ukrywać w sobie wzruszające go uczucia. Umiał wybornie panować nad sobą, a jednak gdy miał rozpocząć rozmowę, znać było po nim wzruszenie.
— Jenerale — rzekł z widocznym niepokojem — byłeś dla mnie zawsze bardzo uprzejmym... Przyjmowałeś mnie zawsze z taką grzecznością i dobrocią: na jakie nie zasłużyłem wcale... ale dziś zwłaszcza, w tej chwili, szczęśliwy jestem, że słyszę pana tak przemawiającego do mnie...
Pan de Franoy jak wiemy, był nieosobliwym spostrzegaczem, pomimo to jednak zauważył, iż hrabia zwykle tak pewny siebie, jest teraz dziwnie pomięszany.
— Dlaczego dziś bardziej, niż kiedykolwiek? — spytał z dobrotliwą ciekawością.
— Bo dziś potrzebuję być bardziej jeszcze pewnym pańskiej życzliwości, ażeby przystąpić do rzeczy, która tu mnie sprowadza.
— Cóż to tak ważnego ma pan mi do powiedzenia?
— Mam do pana prośbę, jenerale... a odpowiedź pańska uczyni ze mnie człowieka szczęśliwego albo zrozpaczonego...
Pan de Franoy uśmiechnął się dobrotliwie.
— Jeżeli szczęście pańskie tylko odemnie zależy, mój drogi hrabio — odparł — możesz być prawie pewien szczęścia... Chyba nie powinieneś pan o tem wątpić, zresztą spodziewam się dać ci zaraz tego dowód.
— O! strzeż się, jenerale.. — rzekł żywo Henryk de Nathon — strzeż się, ażebyś nie obudził we mnie nadziei, która się nieda później urzeczywistnić... zaczekaj pan, aż dowiesz się, o co cię błagam...
— To mówże pan — podchwycił pan de Franoy — ale bardzo dziwnem byłoby mi, gdyby to, co pan mi powiesz, zmienić miało w czemkolwiek moje myśli, lub postępki...
— Znasz mnie od niedawna, jenerale — odezwał się dyplomata — ale jakbądź stosunki nasze krótko jeszcze trwają, pozwoliły już panu osądzić mnie korzystnie, ponieważ zjednałem sobie pański szacunek i życzliwość... Przepraszam, że zajmę pana na chwilę swoją osobą... Mam po temu ważne powody, ażeby pan mnie należycie ocenił... Rodzina moja, jak panu wiadomo, cieszy się pewną sławą...
— Ba! któżby o tem niewiedział — zawołał jenerał — chyba ten, ktoby nie znał historyi Francyi... Na jej najpiękniejszych kartach zapisane jest pańskie nazwisko... Ale, przepraszam że ci przerwałem... mów że dalej...
Hrabia skłoniwszy się, podchwycił:
— Kiedy patrzę w swą przeszłość, mam prawo powiedzieć sobie z dumą, że nie mogę, ani nie powinienem się rumienić... Byłem ambitnym, wyznaję... Pracowałem dużo.. W zawodzie obranym posuwałem się szybko... Obowiązek spełniając, nie byłem też bynajmniej wrogiem przyjemności... Młodym byłem... Nieraz, przez kilka godzin słuchałem podszeptów namiętności, ale przysiądz mogę panu, panie hrabio, że nigdy nazwiska swego nie wmieszałem do żadnego skandalu i ze wstrętem stroniłem od wszelkich poniżających związków... Jestem bardzo bogaty i lubię przepych, ale daleki jestem od roztrwomienia na zbytkowne szaleństwa choćby części tego majątku, którego użyć można tak pożytecznie i szlachetnie... Cóż panu mam powiedzieć o swej naturze? Człowiek dla samego siebie jest złym sędzią, ułomna istota ludzka aż nazbyt skłonna uważać się za doskonałość... Nie wiem co jestem wart... Mam to jednak przekonanie, że brzydzę się najzupełniej cudzą krzywdą i fałszem... Lubię wszystko co jest dobre... Uwielbiam wszystko, co wielkie i piękne... Wreszcie zdaje mi się, jenerale, że gdyby która kobieta zgodziła się mnie pokochać, chociaż nie jestem już tak młodym, mógłbym ją uczynić szczęśliwą.
Głos pana de Nathon drżał i prawie niewyraźnym był, gdy domawiał tych ostatnich słów.
— O! — zawołał jenerał — czuję to... jestem pewien... ręczę na swą duszę!.. Kobieta, którą pokochasz hrabio i która pana pokocha, kobieta, która nosić będzie twe nazwisko, będzie niezawodnie szczęśliwą pośród najszczęśliwszych!..
— Cóżby mi więc pan odpowiedział szepnął hrabia, a policzki jego zazwyczaj blade, zapałały mu żywym rumieńcem cóżby mi pan odpowiedział, gdybym się oświadczył, gdybym wyznał, że ta, którą kocham...
— No, to Berta!.. — przerwał jenerał.
Pan de Nathon na chwilę osłupiał,
— Jakto! pan wiedziałeś?..
— Najlepszy pan masz dowód! odparł starzec ze śmiechem — daremnie jesteś pan dyplomatą i to dyplomatą wytrawnym... tajemnice stanu umiesz pan ukrywać wybornie... ale tajemnice miłości są jak delikatne perfumy... zawsze je łatwo poczuć...
— Wiedziałeś pan! — powtórzył szlachcic tonem pewniejszym, skutkiem powstającej w nim nadziei — i zachęcałeś mnie pan do przyjazdu w te strony... upoważniłeś mnie pan do bywania codzień... do spacerów z panną de Franoy...
— A dlaczegóż miałbym czynić inaczej? — zapytał jenerał — musiałem być logicznym, skoro w zupełności sprzyjałem pańskim planom?..
Te słowa przejęły Henryka de Nathon radością tak głęboką, tak wzruszającą nadmiernie, że zbladł i zdało mu się, że w nim serce zamiera.
— Czym dobrze słyszał, jenerale, czy zrozumiałem? — wyszeptał — Mogę wierzyć? mogę mieć nadzieję?
— Powinieneś pan wierzyć temu, co powiedziałem ci na początku naszej rozmowy, że gdyby szczęście pańskie zależało odemnie, byłbyś szczęśliwy... Co do nadziei.. E! mój Boże! ja im granic nie zacieśniam...
— Więc pan się zgadza na moją prośbę?
— Ja, z całego serca! Dzień, kiedy zostaniesz: pan mężem mej córki, kiedy cię nazwę swoim synem, będzie najpiękniejszy w mem życiu... Ale potrzeba ci jeszcze innego przyzwolenia... ono niezbędniejsze od mego... Trzeba, ażeby się Berta zgodziła... Sprzymierzeńcem twoim jestem, ale za nic w świecie nie chciałbym swej woli narzucać kochanemu dziecku, choćbym nawet był pewien, że mu dam przez to szczęście... Nie chcę też bynajmniej wpływać na nią radami, w których widziałaby oznakę mych życzeń... Niech ma zupełnie swobodną wolę i jeżeli ma się zgodzić, niech sama z serca się zgodzi... Pomów pan z nią... Wnieś przed nią swą sprawę... Jesteś przecie wymownym... Bądź jeszcze wymowniejszym... Miłość doda panu natchnienia... Muszę dodać, bynajmniej nie ażeby pana zaniepokoić, tylko ażeby ostrzedz, że Berta wciąż odmawiała najświetniejszych partyi w naszych stronach i oświadczyła mi wręcz, że nigdy za mąż nie wyjdzie... Ale wtedy nie kochała nikogo... Jeżeli cię kocha, wszystko będzie inaczej... Ale jak sądzisz pan, kocha cię ona?
— Nie mogę powiedzieć tego, czem się łudzę — odpowiedział p. de Nathon — ale są chwilę, kiedy śmiem nawet mieć nadzieję...
— I ja także ją mam... — podchwycił jenerał. — Przypominasz pan sobie, jak była wzruszona, gdyś pan przyjechał, gdy niespodziewając się pana wcale, nagle cię zobaczyła... Wiem, że złożyła to na karb zawrotu głowy, ale między nami mówiąc, ani krzty w to nie wierzyłem, zaraz się domyśliłem co się święci... Nie trudno ci przyjdzie, jeżeli się nie mylę...
— A gdybyśmy się mylili obadwaj — szepnął pan de Nathon. — A jeżeli dla panny de Franoy jestem zgoła obojętnym... Pomyśl tylko, jenerale, jestem od niej dwa razy starszym...
— To cóż to szkodzi? Nie znam przecie przyjemniejszego od ciebie mężczyzny... Margrabia de Flammaroche, któremu Berta odmówiła, miał dopiero dwadzieścia siedm lat, a nie mógł się z tobą równać...
— Boję się, jenerale, czy cię nie zaślepia sympatya... Przy pannie de Franoy wyglądam chyba jak starzec... Ja doprawdy boje się!.. Przeczuwam że odmówi.. Po takich marzeniach co będzie za przebudzenie? Co wtedy pocznę? Co się stanie z mem złamanem sercem i życiem bez celu?
— A to co? — zawołał pan de Franoy. — Zkądże takie przedwczesne zniechęcenie? Najlepsi żołnierze odrazu zostają pokonani, jeżeli idą do boju z przeczuciem klęski! Odwagi do licha! mój drogi hrabio! odwagi! nadziei!
— Oby cię Bóg wysłuchał, jenerale!..
— Wysłucha bo sprawiedliwy i pan na to zasługujesz! Chcesz posłuchać mej dobrej rady?
— I owszem!
— No! to sprobuj zaraz...
— Możeby lepiej było trochę jeszcze poczekać?
— Czekać? Na co?
— Dzisiaj jestem zanadto wzruszony,
— Będziesz pan nim także i jutro... — odparł starzec ze śmiechem. — Spodziewam się, że nie będziesz potrzebował przygotowywać się do mowy dyplomatycznej, a dyplomata w kłopocie... I wmówiłeś w siebie żeś już stary!.. mój Boże, hrabio, jakżeś ty jeszcze młody!.. Nie, panie ambasadorze, co drżysz przed ładnemi oczyma dziewczęcia, nie zwlekaj!.. Lubię zwycięztwo odrazu zdobyte bagnetem... Przypomina mi to dawne piękne czasy wojenne!.. Idź, rozmów się z moją córką dziś jeszcze, nie za godzinę ale zaraz... Wyjdziemy ztąd razem... Jeżeli Berta jest w swoim pokoju, poproszę ją do salonu i pan zaraz tam pójdziesz... Jeżeli przechadza się w ogrodzie z baronową, zostawię cię samego z nią i zajmę się baronową... Nikt ci nie przeszkodzi... No, kochany hrabio, już ani słówka!.. Raz! dwa! trzy!.. naprzód!..


XXIX.

Henryk de Nathon, człowiek tak poważny, stanowczy, w najwyższym stopniu doświadczony, a który z miłości wielkiej i głębokiej, stawał się prawie dzieckiem, podążył za jenerałem wychodzącym z pokoju i obaj zatrzymali się na ganku.
Pani de Vergy przechadzała się sama z książką w ręku, pod wysokiemi drzewami, których konary rozłożyste tworzyły kopułę zieloności nad brzegiem Cusancin’u.
Słabe i łagodne dźwięki fortepianu dolatywały z kiosku, na drugim końcu ogrodu, naprzeciw odbudowanej altany.
— Wszystko jak najlepiej! — rzekł p. de Franoy. — Te akordy oznajmiają ci, że narzeczona twoja (tak ją nazywam dla dodania ci brakującej odwagi), jest teraz sama w pawilonie... Idź-że do niej... Wytłomacz się prędko i dobrze, jak uczciwe serce, przemawiające z uczciwą miłością... Chciałbym co prędzej dowiedzieć się, czy mogę cię nazwać „swym synem“... Ja tymczasem pójdę do baronowej...
Niepodobna było się wahać.
Dyplomata poszedł prosto do kiosku, jakby żołnierz na armaty.
Im bardziej zbliżał się, tem wyraźniej słyszał dźwięki fortepianu. Dziewczę improwizowało.
Nie była to huczna fantazya, ale melodya rozmarzona, rzewna a przedewszystkiem tęskna.
P. de Nathon zatrzymał się kilka sekund przy na wpół otwartych drzwiach i słuchał.
— Prześliczne — rzekł do siebie — ale w każdej nucie czuć łzę. Zkądże taki smutek w duszy tego dziecka, że każe płakać fortepianowi?
P. de Nathon widział Bertę, ona jednak, nie domyślała się jego kroków.
Dziewczę siedziało przy fortepianie. Długie palce biegały po klawiszach. Głowa przechyliła się w tył, wzrok zapatrzony w dal, miał wyraz bolesnego marzenia. Wargi poruszały się z lekka, jakby szepcząc śpiew, płynący z jej serca, a którego nikt jednak nie słyszał.
W tej postaci niedbałej Berta była piękną i wzruszającą, jak żywy posąg Rezygnacyi.
Henryk lekko zapukał we drzwi.
Panna de Franoy drgnęła, jak każdy znienacka ocknięty, przy przejściu raptownem od marzeń do rzeczywistości. Oczy jej, zwróciły się na przybysza.
Powstała żywo i rzekła:
— Jakto, panie hrabio, to pan!.. Uczyłam się... Byłam trochę roztargnioną... Przestraszył mnie pan...
Zapewne szuka pan mego ojca... Niewidziałam go, ale zapewne znajdzie go pan w zamku...
— Właśnie, tylko co przed chwilą rozstałem się z jenerałem — odpowiedział pan de Nathon, niemniej zmieszany od dziewczęcia — a jeżeli pozwoliłem sobie zakłócić spokój pani i samotność, to jedynie przychodzę z jego zlecenia...
— Ojciec pana przysyła? — zapytała Berta z niespokojnem ździwieniem,
Hrabia skłonił się.
— Więc chce pan ze mną pomówić? — podchwyciła panna de Franoy.
— Tak, pani...
— Czy to w jego imieniu... czy w swojem?..
— W swojem...
— Słucham więc pana, panie hrabio — szepnęło dziewczę, z jakimś nieokreślonym lecz wymuszonym uśmiechem. — Nie byłabym kobietą, gdybym nie była ciekawą dowiedzieć się, co mi ma pan do powiedzenia... Z twarzy pańskiej widzę, że to ma być jakaś tajemnica... Czy się mylę?..
Berta wyrzekła te ostatnie słowa z udaną wesołością, ale niepokój w spojrzeniu, drżenie głosu, bynajmniej nie licowały z tą ponurą trzpiotowatością.
— Nie myli się pani — odrzekł Henryk. — Rzeczywiście wyjawić mam pani tajemnicę...
I dodał tak cicho, że Berta raczej odgadła, niż dosłyszała te słowa:
— Tajemnicę mojego serca!..
Odkąd p. de Nathon wszedł do kiosku, panna de Franoy była bardzo blada. Teraz poczerwieniała.
Henryk zadaleko już zaszedł, ażeby mógł się cofnąć.
Mówił więc dalej:
— Kocham cię pani... Czyś pani tego nie odgadła? Kocham cię miłością niezmierną, której wyrazić nie zdołałyby najwymowniejsze nawet wyrazy... W pani me marzenia o przyszłości, me nadzieje szczęścia... Byłem zarozumiały... teraz mam tylko jedno pragnienie, ażeby pani powierzyła mi starania o swej przyszłości... Pragnienie to, znane jest ojcu pani i on je w zupełności pochwala... Powiedział mi, że z ochotą nazwie mnie swym synem, ale nie taił się przedemną, że pozostawia pani w tem zupełnie wolną wolę i przyzwolenie otrzymać mogę tylko od pani... Dlatego widzi mnie pani u swych nóg... Dlatego pytam, czy otworzysz mi niebo, czy też strącisz mnie w otchłań rozpaczy?..
Kiedy to p. de Nathon mówił, z niepowściągnionem uniesieniem miłości, Berta stała milcząca, nieruchoma i od doznawanego wzruszenia, mieniła się na twarzy.
Kiedy hrabia wszystko już wypowiedział, gdy wszystkiego wysłuchała do końca, już była spokojną i panią siebie, ale snać gwałtowność wzruszenia wyczerpała jej siły, bo bladość twarzy mogła się równać białości jej sukni.
Wyciągnęła rękę, ażeby podnieść klęczącego Henryka. Uczuł on, że ręka jej zimna jak z marmuru.
— Panie hrabio — rzekła zwolna głosem, który chciała uczynić pewnym, ale niemogła tego dokazać — znam pana dobrze... Wiem, że masz serce dobre i szlachetne i duszę prawą... Dumną jestem, że serce to i dusza mnie się oddały... Widzę, że mnie pan kochasz szczerze i głęboko... Wiedziałam nawet o tem, zanim mi pan powiedziałeś... Wiem również, że szczęśliwą uczynisz tą, której przyrzeczesz szczęście i że nie zabraknie nigdy twej miłości dla tej, którą zaprzysięgniesz kochać...
— A nią pani jesteś!.. — zawołał p. de Nathon — nikt inny, tylko pani!..
— Powiedziałam już panu, że wiem o tem — mówiła dalej Berta z zachwycającą prostotą — i serce moje nie jest bynajmniej niewdzięcznem dla tej szlachetnej miłości...
— Więc — zawołał hrabia — pani mnie kochasz!.. Wszak prawda, Berto!.. To przecie chcesz mi powiedzieć?..
— Tak — odrzekło dziewczę z anielską skromnością — tak, panie hrabio, kocham cię...
— Kochasz mnie!.. — powtórzył Henryk z upojeniem — kochasz mnie!.. o! to... przyszłość naszą jest!.. radości wszelkie!.. szczęście!.. Moją będziesz na zawsze!.. żoną moją ukochaną!.. Mój Boże! czyż może być na ziemi szczęście większe od mojego!.. O! jeżeli mnie tak kochasz, jak mówisz, Berto, powiedz mi to raz jeszcze, powtórz!..
Pan de Nathon ukląkł przed dziewczęciem, pochwycił je za ręce i tulił je w swoich z niewymowną radością.
Berta, cała drżąca, czuła się blizką omdlenia; Z każdą sekundą wzmagała się jej bladość. Wargi nawet zbielały. W obumarłej twarzy tylko oczy pozostały żywe.
— A! — wyrzekła złamanym głosem, rozdzierajacym tonem, — A! po cóż mi pan przerwałeś?.. Niestety, radość pańska do rozpaczy mnie doprowadza bo muszę ją stłumić... Przed Bogiem, który mnie słyszy, przysięgam, że pana kocham z całej mej duszy i że pana tylko będę kochała... Jedynem szczęściem dla mnie, byłoby oddać panu całe me życie i z panem iść przez nie... a jednak nigdy nie zostanę żoną pańską nie, nigdy... nigdy... przenigdy...
I głos dziewczęcia przy wymawianiu tego strasznego słowa, przeszedł w długie szlochanie.
Hrabia de Nathon, któremu zdało się, że go trapi przykry jakiś sen, patrzał na nią osłupiały i przerażony zarazem, pytając się w myśli, czy nie dostała nagle okropnego obłędu...
Panna de Franoy osunęła się na dywan, jakby nogi ugięły się pod jej ciężarem.
Upadła na kolana przy kanapie, twarz przycisnęła do poduszki, płacząc i jęcząc konwulsyjnie. A wśród tego płaczu i szlochań, słychać było jak usta jej powtarzały wciąż jeszcze, bez przerwy:
— Nigdy... nigdy... nigdy...
Henryk stał przed nią i szukał jakiegoś środka przeciw ogarniającej go rozpaczy. Wmawiał w siebie że nie zdaje sobie sprawy z rzeczywistości, powtarzał sobie:
— Nie, w tem niema nic prawdy... To wcale nie jest możebne... To tylko sen... okropny sen... Ale przecież się przebudzę...
Niestety, to nie był sen.
Hrabia przekonał się wkrótce, iż w rzeczywistości odbywa się ta scena, przy której był obecny, nie rozumiejąc jej jednak wcale.
Płacz Berty powoli zmniejszył się. Przycichły jęki i wreszcie ustały zupełnie. Siły jej, przed chwilą wyczerpane znowu wróciły. Podniosła naprzód głowę, potem oparłszy się jedną ręką o poduszkę kanapy podniosła się i stanęła nieruchomo naprzeciw Henryka, z oczyma w niego wpatrzonemi.
W pierwszych paroksyzmach niepojętej dla hrabiego rozpaczy, w ruchach prawie konwulsyjnych jej boleści, wypadł Bercie z głowy grzebień, przytrzymujący sploty jej włosów. Rozpuściły się one bujnie na ramiona i wdzięcznie otoczyły jej twarzyczkę... Kilka łez ostatnich wymykało się z zaczerwienionych oczu i spływało po wybladłych licach. W tej chwili wyglądała jakby zmartwychpowstała i wyszła z grobu.
Hrabia utkwił w nią wzrok z widocznym niepokojem. Stan taki panny de Franoy mógł sobie tłomaczyć bardziej niż przedtem, tylko chwilowym obłędem.
Berta pojęła a raczej odgadła, co dzieje się w jego umyśle i dowiodła mu, że go rozumie, bo odpowiedziała na jego myśli:
— Nie, panie hrabio... nie, mój przyjacielu — wyrzekła z cicha i powoli — nie, nie jestem waryatką... Wybacz pan, żem pana naraziła na widok tak bolesny, który dla pana jest niezrozumiałym... Wyznanie głębokiego uczucia, jakie pan ma dla mnie, prośba, ażebym została pańską żoną, powinny mnie były uszczęśliwić... O! i bardzo uszczęśliwić! Tymczasem rozdarły mi serce! Nie pytaj pan... Nie umiałabym... nie chciałabym... nie mogłabym odpowiedzieć... Powiedziałam panu, że cię kocham... powtarzam to raz jeszcze, bo to prawda... Powiedziałam panu, że nigdy pańską nie będę... niestety i to jest prawdą... Dodaję, że nie mogąc być pańską, nie będę niczyją... Przed Bogiem przysięgam to panu... Teraz ulituj się pan nademną... Cierpię... Potrzebuję być samą... Opuść mnie pan i opuść mnie pan bez goryczy, jeżeli pan unieszczęśliwiony jesteś przezemnie, przysięgam panu, że pańskie nieszczęście nie może się równać z mojem!..
— Berto! — zawołał hrabia. — Berto! na miłość Boską, racz mnie wysłuchać... racz mi odpowiedzieć!.. Co chcesz, ażebym począł z tą okropną niepewnością w głębi duszy?.. Mówisz, że mnie kochasz... kochasz mnie i skazujesz nas oboje na katusze, gorsze od śmierci!.. Dobrze, gdy potrzeba będę spokojny... poddam się losowi, ale niech-że przynajmniej wiem, co cię zmusza do udręczania mego serca... Serca, które bije tylko dla ciebie... Prośba moja wszak słuszną jest?.. Przecież jej nie odrzucisz?.. Skazany na śmierć wie przynajmniej, za co go karzą... Postępuj ze mną jak ze zbrodniarzem... Powiedz mi, com ja uczynił... Potem mnie wypędź... Ale wprzód mów... mów!..
— Po raz drugi — wyjąkała panna de Franoy — po raz drugi błagam pana ulituj się nademną... Widzisz pan przecie, że me siły na schyłku... że umrę... zaklinam pana na pańską miłość, nie wypytuj... Zostaw mnie...
Berta, wymawiając te słowa, chwiała się jak kwiat, kołysany powiewem wichru... Głos jej gasł, źrenice znikały pod zwieszającemi się powiekami.
Hrabia de Nathon nie dodał ani słowa.
Skłonił się przed dziewczęciem i skierował się ku drzwiom pawilonu.
W chwili gdy dochodził do drzwi, obrócił się.
Berta osunęła się znów na kolana. Usta jej poruszały się, jakby szeptały jakąś prośbę.
Zapewne widząc poruszenie hrabiego, myślała że waha się odejść. Wyciągnęła ku niemu obie ręce błagalnie.
Hrabia de Nathon zrozumiał i prędko się oddalił.


XXX.

Hrabia zobaczył zdaleka jenerała idącego z baronową, przez aleję cienistą po nad strumieniem; byli do niego obróceni tyłem.
Zamiast iść do nich, Henryk szybko poszedł w stronę ogrodu, gdzie gęstwina była największa i gdzie swobodnie mógł być sam.
Ledwie przy zmysłach się czuł i po tej utracie wszelkich nadziei, ledwie był w stanie myśleć.
Wreszcie powoli, stopniowo, przyszedł do siebie. Odzyskał czasowo zawieszoną władzę nad umysłem. W myśli powtarzał sobie najdrobiazgowiej najmniejsze szczegóły niepojętej sceny, w której był jednym z działaczy, każde słowo Berty, uprzytomniał sobie wyraz jej twarzy, ton głosu i szukał klucza do rozwiązania tej dziwnej i okropnej zagadki, od której w wysokim stopniu zależało jego szczęście.
Daremne usiłowania! Napróżno wysilał swój umysł. Zagadka pozostawała tajemnicą, jakby należała do starożytnego sfinksa, strzegącego tajników życia i śmierci!
Przeświadczony o bezskuteczności rozmyślań, Henryk porzucił ławeczkę darniową, na którą raczej upadł niż usiadł. Krokiem takim, jaki chyba mają lunatycy, gdy śpiąc idą, udał się w aleję, gdzie spodziewał się spotkać z panem de Franoy i panią de Vergy.
Oboje, jak zapewne domyślają się czytelnicy, z niecierpliwością czekali nań, a długo trwająca rozmowa jego z Bertą, wydawała im się pomyślną wróżbą.
Zeszedł się z nimi.
Dość było im spojrzeć na jego zmienioną twarz, ażeby wnet rozchwiały się wszystkie ich nadzieje.
— Mój Boże! — zawołała baronowa — jaki pan blady i zmieniony! cóż się to stało?
— Pani! — odrzekł pan de Nathon — widzisz pani przed sobą człowieka bardzo nieszczęśliwego... nieszczęśliwego bez żadnej nadziei...
— Jakto? Berta powiedziała że cię nie kocha? — spytał żywo jenerał.
— Niestety! — wyszeptał hrabia — wolałbym już, ażeby mi to powiedziała. Przywiązaniem i miłością można przezwyciężyć oziębłość... Nienawiść można zmienić w miłość... Dusza uśpiona obudzić się może... Wstręt ulega przemianie.. Panna de Franoy powiedziała, że mnie kocha...
— Więc cóż?.. — spytali oboje naraz jenerał i baronowa.
— Powiedziała mi, że mnie kocha... — powtórzył p. de Nathon — ale dodała, że nigdy nie zostanie moją żoną... Słyszycie państwo... Nigdy!.. Nigdy!..
Pani de Vergy spytała głosem drżącym:
— A przy tej odmowie rozpaczliwej, przy tej odmowie, stanowiącej nietylko o teraźniejszości ale i o przyszłości, jakie dała powody?..
— Powody?.. O! gdybym je poznał, przynajmniej mógłbym je przemódz... Ale nie... nie... Panna Berta odmówiła mi wszelkich wyjaśnień... Prosiłem... błagałem... Posąg z marmuru dałby się wzruszyć mej rozpaczy i naleganiom!.. Ona pozostała nieugiętą i bardziej niezbadaną od marmuru samego... Czy chcecie państwo wysłuchać wszystkiego, cośmy ona i ja powiedzieli sobie w tej smutnej rozmowie?.. Niech państwo posłuchają... powtórzę zaraz...
Henryk opowiedział scenę w pawilonie dosłownie, tak, jak ją przytoczyliśmy czytelnikom.
Kiedy skończył, baronowa szepnęła ale tak cicho, że niepodobna było usłyszeć jej słów:
— Biedna Berta!.. Nieszczęśliwe dziecko!.. Ciężko bardzo pokutuje za zbrodnię, — w której była nie wspólniczką, lecz ofiarą!
— I cóż — podchwycił Henryk po kilku sekundowem milczeniu — teraz gdy państwo wszystko wiecie, sami widzicie, że nie mogę mieć żadnej nadziei...
Pani de Vergy ujęła go i uścisnęła za rękę.
— Bóg mi świadkiem — wyrzekła — że niechciałabym w sercu pańskiem utrzymać zawodnych złudzeń, które przy rozbiciu rozdzierają i zabijają!.. A jednak panu, co jesteś tak godzien być szczęśliwym, panu, który wydajesz mi się bratem, mogę z głębi serca powiedzieć: Miej pan nadzieję! miej pan jeszcze nadzieję!..
— Jakto? co pani mówi? — wykrzyknął hrabia, raptownie ożywiony. — Więc jeszcze nie skończyło się wszystko? Nadzieja wszelka nie jest straconą?
— Nie... Przynajmniej tak sądzę...
— Czyżby panna de Franoy cofnęła swe nieszczęsne postanowienie?..
— Być może...
— I ten cud... bo to byłoby cudem, pani miałbym do zawdzięczenia?
— Mnie... przy pomocy Bożej.
— O! pani, niech Bóg ześle dla twych zamiarów powodzenie, a szczęście zapewnisz człowiekowi, który cię, pani, kocha naprawdę jak siostrę.
— Dlatego właśnie, że wiem coś wart, mój drogi hrabio, że również czuję dla ciebie przywiązanie siostry, że wreszcie wiem, iż oddając ci Bertę, uczynię ją na zawsze szczęśliwą, dlatego tak pragnęłabym wielce ziszczenia twoich i naszych zarazem życzeń...
— Cóż mam uczynić?
— Opuść pan zamek, powróć do Guillon i czekaj.
— A długo?
— Tego nieumiem panu z góry powiedzieć, ale nie zaniedbam niczego, ażebyś pan czekał jaknajkróciej...
— Jutro nie mogę przyjechać?
— Nie...
— Dlaczego?
— Ponieważ nieobecność pańska, da czas Bercie do namysłu... Chcę, ażeby ona sama uczuła, jak jej brakować będzie pańskiego towarzystwa...
— A gdyby to doświadczenie dało wprost przeciwny rezultat? — szepnął hrabia, drżąc na samą myśl o tem. — A jeżeli kuzynka pani spostrzeże, że nieobecność moja jest jej obojętną?
Pomimo smutnej rozmowy, baronowa nie mogła się powstrzymać od uśmiechu.
— Niech się pan uspokoi — rzekła — kiedy takie serce, jak Berty, oddało się komu to już na zawsze... Nie widząc pana, jeszcze bardziej myśleć będzie o panu.
— Bo ja nie mogę jej nie widzieć...
— Uzbrój się pan w odwagę i cierpliwość... to konieczne...
— Ale niechże pani oznaczy jakiś prawdopodobny kres dla wymaganego odemnie poświęcenia..
— No dobrze, dwa lub trzy dni.
— Mój Boże, jak to długo trzy dni!
— Może nietrzeba będzie tyle... Postaram się o ile można skrócić tę nieodzowną próbę... W każdym razie nie wracaj pan, dopóki panu nie powiem: „Przyjedź“.
— Więc pani do mnie napisze?..
— Zapewne... a może jeszcze lepiej...
— Jakto?..
— Choćbym się miała szkaradnie skompromitować, sama zawiozę panu dobrą nowinę...
— O! jakże będę panią wyczekiwał!.. jak panią błogosławić będę!.. Pani jesteś dla mnie prawdziwie łaskawą opatrznością!..
— Zaczekaj pan, aż mi się uda...
— O! to mnie znów przestrasza! Czyżbyż obawiała się pani niepowodzenia?..
— Powodzenia można być dopiero pewnym, gdy nastąpi... Ale raz jeszcze panu powtarzam: Miej nadzieję!
Po tym ostatnim wyrazie pociechy, hrabia de Nathon pożegnał się z jenerałem i młodą wdową i w kilka minut później jechał już galopem do Guillon.
— Trzy dni!.. — szeptał. — Trzy dni oczekiwania!.. Trzy wieki niepewności i cierpień!.. Czy sił mi starczy, czyż ja dożyję do końca trzeciego dnia?.. O! Berto, Berto! jakżeś okrutna, cóżem ci uczynił?.. dlaczegóż za taką miłość, karzesz mnie takiem cierpieniem?..
Skoro baronowa usłyszała tętent konia dyplomaty, zaraz udała się do pawilonu, gdzie spodziewała się zastać kuzynkę.
Berta rzeczywiście nie wyszła jeszcze z pawilonu. Siedziała skurczona na kanapie, z rękoma zagłębionemi w bujnych włosach. W oczach ponurych nie było już łez. Spojrzenie było błędne, prawie obłąkane.
Gdy baronowa weszła, dziewczę powstało i odezwało się tylko:
— Wiesz o wszystkiem, nieprawdaż?
Pani de Vergy, zbyt wzruszona ażeby mogła mówić, skinęła tylko potwierdzająco.
Berta, zarzuciła jej ręce na szyję i tuląc się do niej, wyszeptała:
— O! Blanko, droga Blanko, jaka ja nieszczęśliwa!..
Baronowa nic nie odpowiedziała, tylko poczęła całować bladą twarzyczkę kuzynki i łzy ich połączyły się razem.
— Ale jakąż ja zbrodnię popełniłam? — odezwała się wreszcie Berta po chwili. — Czem ja zawiniłam?.. Czem zgrzeszyłam, że mnie Bóg tak srodze dręczy?..
I tym razem odpowiedzią baronowej były tylko pieszczoty.
— O! gdybym tylko miała Armanda — mówiło dalej dziewczę z wybuchem rozpaczy — gdybym mogła go widzieć... on by mi był pociechą... podporą... przy nim zapomniałabym trochę o mych ciepieniach... ale nie mam go... nic nie mam... umieram...
I upadła na dywan prawie bez zmysłów.


∗             ∗
Nazajutrz wieczorem, kuzynki obie przechadzały się powoli nad brzegiem Cusancin’u, pod zielonem sklepieniem rozłożystych konarów drzew.

Berta była spokojną.
Baronowa szła z nią pod rękę, mówiły do siebie zaledwie od czasu do czasu po kilka słów, cicho.
Widocznie pani de Vergy myślała nad czemś i siliła się na odwagę, potrzebną do rozpoczęcia przykrej i trudnej rozmowy.
Naraz zatrzymała się, przyciągnęła do siebie pannę de Franoy i dotknąwszy ustami jej łagodnej twarzyczki pobladłej, szepnęła:
— Uchybiłabym obowiązkom przywiązanej krewnej i szczerej przyjaciółki, droga Berto, gdybym nie spróbowała wszelkich sposobów dla przywrócenia ci uciekającego szczęścia...
— Szczęścia! — jęknęło smutnie dziewczę. — Czemu mi mówisz o szczęściu? Wiesz przecie dobrze, że nie mogę być już szczęśliwą...
— Wiem, że tak myślisz, ale wiem również, że myśląc tak, jesteś w błędzie...
Panna de Franoy wstrząsnęła głową z lekka.
Baronowa mówiła dalej:
— Musisz mnie wysłuchać, moje dziecko, musisz mi przebaczyć, że przystępuję do bolesnego przedmiotu i dotykam krwawiących się ran twego serca... Zapewne chcę postąpić jak to czynią chirurgowie, którzy poto nieraz rozdraźniają rany, ażeby je lepiej potem zagoić...
— Niestety! — pomyślała Berta — rany moje nie są uleczalne!..
Poczem odrzekła głośno.
— Cokolwiek uczynisz, droga Blanko, wiem że to będzie dobre... Powiedz mi więc, co chcesz mi powiedzieć... Gotowa jestem wszystko wysłuchać i spróbuję odpowiedzieć na wszystko...
— Kochasz hrabiego de Nathon, nieprawdaż?
— Czy go kocham! — szepnęło dziewczę — o! tak!..
— Bardzo?
— Z całej mej duszy!
— Wierzysz w jego miłość?
— Tak jak w swoją...
— Pojmujesz więc, jak dla niego bolesne, że odmówiłaś mu swej ręki i nawet na przyszłość nie dałaś żadnej nadziei?
— Dla zrozumienia jego cierpień, dość mi je porównać z mojemi.
— Jesteś więc w zupełności przeświadczoną, że twe niewzruszalne postanowienie sprowadza nieszczęście nietylko dla ciebie, lecz także i dla Henryka!..
— To nie moje postanowienie sprowadza podwójne nieszczęście... to los fatalny...
— Więc sądzisz, że masz prawo kochającego cię człowieka skazywać na boleść bez końca, na cierpienie wieczne i niczem nie zasłużone?..
— A ja czy zasłużyłam na to że cierpię? — zawołała Berta.
— Nie, stokroć nie, moja kochana biedaczko! Ale dlaczegóż macie być karani oboje za zbrodnię, której żadne z was nie popełniło?
— I ty mnie o to pytasz?.. Alboż ja mogę zmienić to, co się stało?.. Czyż ktobądź jest w stanie zetrzeć plamę jaka mnie okrywa?.. Czyż wreszcie możebne, ażebym została żoną hrabiego de Nathon?..
— Tak, droga Berto, to możebne...
— Nigdy! nigdy! nigdy! — zawołało dziewczę z uniesieniem. — Pytałaś mnie przed chwilą. czy mam prawo skazać Henryka na cierpienie?.. Jeszcze mniej prawa mam oszukiwać jego prawe serce... za miłość jego szlachetną odpłacić podłą zdradą!.. O! wiem, że moje nieszczęście jest tylko nieszczęściem, ale nie zbrodnią... Tem niemniej jednak dźwigam na czole koronę sromotnego wstydu!.. Czyż więc taką koronę otrzymać ma odemnie ten, co mnie kocha?.. Gdybym podzieliła się nią z nim, dzisiaj niewinna męczenniczka, jutro byłabym nikczemnicą!.. Odpowiedz, Blanko, odpowiedz!.. Czy to prawda?
— Nie byłabyś ani winowajczynią, ani nikczemną!.. — odparła baronowa. — Ale nie będę usiłowała walczyć z dumą twej duszy, godną podziwu, nawet przy jej egzaltacyi... Chcę ci tylko powiedzieć, żeś się nie przyjrzała jeszcze kwestyi ze wszystkich stron...
— Ja widzę tylko jedną stronę... Alboż ma kilka stron?.. nie, niema...
— To też ja chcę ci je odkryć...
— Mów, słucham cię...
— Posuwasz odwagę aż do bohaterstwa — mówiła dalej baronowa — i z góry jestem przekonana, że nie zdołałabym cię przekonać, mówiąc tylko o tobie... Przemówić chcę w imieniu hrabiego, a ponieważ twój rozum jest również wrażliwy jak twe serce, więc może zrozumiesz.
— Któżby nie chciał posłuchać tak serdecznego głosu — szepnęła Berta.
— Nie chcesz zaślubić tego, który cię kocha, a główny twój argument jest taki, że stając się żoną Henryka przyniosłabyś mu wstyd, zdradę, przed nim ukrytą... Wszak o to ci chodzi, droga Berto?..
— Tak... niestety! tak...
— Jedno słowo może zmienić to wszystko...
— Jakie? — spytało dziewczę, a serce jej zabiło gwałtownie — cóż to za słowo?..
— A gdyby Henryk żenił się z tobą, wiedząc o wszystkiem?..
Gdyby nie zmrok podwójny od zmierzchu i gęstego sklepienia liści, można byłoby wówczas widzieć jak twarz Berty okryła się szkarłatnym rumieńcem.
— O wszystkiem!.. — powtórzyła, a głos jej ze wzruszenia ledwie był dosłyszalny... — Ależ on nie wie o tem... nie dowie się nigdy!.. O! Blanko... Blanko... powiedz mi że nie wie...
— Nie wie o tem, to prawda... Ale może się dowiedzieć o wszystkiem...
— O wszystkiem!.. O mój Boże! Więc tej jeszcze męczarni brakło do mych katuszy! Ale któżby mu wyjawił tę sromotną tajemnicę, tę straszną tajemnicę, kto?..
— Ty, Berto.
Ruchem szybkim dziewczę wyrwało się z objęć kuzynki, Cofnęło się gwałtownie, przerażone.
Przez kilka sekund słychać było tylko wietrzyk, wstrząsający liście i przyśpieszone bicie serca nieszczęśliwego dziecka.
Nareszcie przerwała ciszę:
— Przesłyszałam się... — rzekła — przesłyszałam się, nieprawdaż?..
— Nie, dobrze słyszałaś.
— Więc to ja powiem Henrykowi... Ja?.. O! Blanko!
Berta wymówiła te słowa z niewysłowionym akcentem goryczy i wyrzutu.
— Biedna moja, czynisz mi wyrzuty! — rzekła pani de Vergy łagodnie — a przecie zaraz się przekonasz, że mam słuszność; zobaczysz że wymagam od ciebie postępku wzniosłego i jednego z najszczytniejszych poświęceń.
— Nie rozumiem cię.
— Czyż sądzisz, że byłoby sprawiedliwem skazać człowieka na śmierć, nie dając mu poznać motywów wyroku, nie dając mu możności zwalczyć ich i tym sposobem uratować życia?..
— Nie, nie byłoby to sprawiedliwem... Ale jakiż być może związek...
— Związek jaknajściślejszy... Henryk ma prawo wiedzieć, jakie są pobudki tego postanowienia, które go zabija! tak, zabija, bo widziałam dobrze że jego rozpacz jest śmiertelną!.. Potrzeba ażeby miał możność rozgrzeszenia cię jeżeli zechce, za zbrodnię, której nie popełniłaś... trzeba dać mu możność położenia na szalę miłości jego i twego nieszczęścia... a jeżeli miłość przeważy, trzeba, ażeby był w możności powiedzieć; „Kocham cię bardziej jeszcze!.. Cierpienie twe zwiększa mój szacunek!.. Jestem twój... bądź moją!..
— O! Blanko — zawołała Berta. — O! Blanko, czy to możebne, czy sądzisz że onby to powiedział?
— Czyż go dość nie znasz, abyś nie mogła sądzić inaczej? Dla niego obrazą byłoby, gdybym o tem wątpiła...
Dziewczę pogrążyło się w zadumie głębokiej.
— Może masz nawet słuszność, Blanko — rzekła nareszcie — tak i ja myślę jak ty, że Henryk może miałby tę wzniosłą odwagę i boską litość, które mu przypisujesz... Ale trzeba byłoby przedtem mówić, a ja sto razy prędzejbym umarła, zanimby z ust moich wyszło choć pierwsze słowo tej strasznej spowiedzi.
— Pojmuję, że do mówienia siły ci braknie... ale możesz przecie napisać...
— Napisać!.. — powtórzyła Berta. — To prawda, można napisać...
I znowu wpadła w zadumę.
W tem nagle drgnęła.
Rzec możnaby, że ukazało się jej jakie widmo przestraszające, i rzeczywiście było to widmo — widmo zwątpienia i nieufności.
— Co ci jest?.. — spytała ją baronowa.
— A gdybyśmy się obie myliły? — szepnęła Berta. — Jeżeli on dowiedziawszy się o wszystkiem, odtrąci mnie ze wstrętem! Cóż się wtedy stanie ze mną, gdy sama rozgłoszę swój wstyd, a poświęcenie moje nie będzie miało owoców?.. Nie... nie... raczej lepiej mi umrzeć, unosząc z sobą tajemnicę!.. Henryk przynajmniej zachowa w sercu obraz mój, niczem nieskalany!.. Żyć będę w jego wspomnieniach z aureolą nietykalną! Zamiast porzucić żywą, opłakiwać mnie będzie umarłą!.. To lepiej będzie...
— Berto, moje biedne dziecko — zawołała baronowa — to duma przez ciebie tak przemawia i każe milczeć twej miłości... Jeżeli przekładasz grób po nad nadzieję, choćby nawet niepewną, żyć długie lata z Henrykiem uszczęśliwionym przez ciebie, to chyba go nie kochasz!.. nigdy go chyba nie kochałaś?..
— Masz słuszność!.. — odparło dziewczę po paru chwilach milczenia. — Tak, miłość jest bóstwem zazdrosnem, wymagającem poświęceń... Tak jak ty mi radzisz, mam postawić na kartę życie me i to więcej niż życie, bo wstyd mój i dumę... Jeżeli wygram, czuje się dość silną i dość mam w sobie miłości, ażeby uszczęśliwić człowieka, który pomimo tego wszystkiego zechce mnie zaślubić... Jeżeli przegram, daremnie usiłowałabyś zmienić me postanowienie. Jeżeli przegram... wszystko się dla mnie skończy...
— Berto, moja droga Berto! — zawołała baronowa przerażona. — Co ty mówisz?.. Chcesz więc umrzeć?
Blady uśmiech zjawił się na ustach dziewczęcia.
— Nie bój się.. — odpowiedziało. — Nie mówię o śmierci...
— A o czem?.. O czem mówisz?
— O klasztorze, który od świata oddzieli tak dobrze jak grób i to serce i duszę, których Henryk nie zechce, ofiaruję Bogu, który je przyjmie!.. Nie mogąc być żoną kochaną i kobietą szczęśliwą na świecie, będę w głębi klasztoru biedną zakonnicą, pokorną, uległą, będę się starała zapomnieć o ziemi, myśląc o niebie... Nie mów nic, Blanko!.. Nie odpowiadaj mi na to!.. Życie moje jest w tej chwili na rozdrożu... Bóg mnie poprowadzi teraz na tę drogę, na którą zechce!.. Cokolwiek ze mną uczyni, niech będzie wola jego świętą... Nic mnie nie powstrzyma od tego, co on mi rozkaże... Nie ulegnę już prośbom ani twoim, ani ojca... Oprę się nawet waszym łzom...
Baronowa przycisnęła do siebie Bertę z uniesieniem gorączkowej czułości.
— Moja droga — rzekła — odpędź od siebie, odpędź te posępne myśli... Zdaj się na wolę Bożą i zdaj się na nią bez obawy, bo z góry pewną jestem, że nie mamy się czego lękać, a powinniśmy mieć nadzieję jaknajzupełniejszą..
— Obyś się niemyliła... — odparła Berta — obudziłaś we mnie gorączkę nadziei... Teraz mi pilno rozegrać tę grę, która stanowić ma o moim losie... Chodźmy do zamku...
— Po co?
— Chcę napisać... napisać ten list straszny.
— Dziś wieczór?
— Raczej przez noc... bo potrzeba mi będzie wielu godzin, wielu łez, ażeby wyszukać każde słowo... zebrać każde zdanie.
Drżenie nerwowe wstrząsnęło ciałem dziewczęcia.
Zresztą był to atak przemijający.
— List oddam tobie... — podchwyciła Berta po chwili. — Wszak ty już pomyślisz o tem, ażeby go doszedł...
— Sama mu go oddam... Z rąk moich przejdzie jedynie do rąk Henryka.
— Dziękuję ci, droga Blanko, tak będzie dobrze; a teraz wracajmy do domu, bo powtarzam ci, że nocy nie będzie dla mnie zawiele.
Młoda wdowa i dziewczę skierowały się ku zamkowi i baronowa rozstała się z Bertą na progu jej pokoju, całując ją raz jeszcze i mówiąc:
— Odwagi!.. Odwagi!..


XXXI.

Już była dość późna godzina nazajutrz zrana, a Berta jeszcze się nie pokazała, ani nie zadzwoniła.
Baronowa, trochę niespokojna, weszła po cichu do jej pokoju.
Dziewczę leżało w ubraniu na łóżku, z twarzą bladą, jakby z wosku, powieki okrążała sina obwódka szeroka. Spała snem ciężkim, jaki następuje po nieprzespanych nocach, opanowując ciało złamane nieprzezwyciężonem znużeniem.
Na małym stoliczku między dwoma lichtarzami, w których świece wypaliły się zupełnie, widniała koperta zapieczętowana czarnym lakiem i zaadresowana do hrabiego Henryka de Nathon.
Baronowa przystąpiła do łóżka, uklękła i dotknęła ustami niewinnego czoła panny de Franoy.
Berta obudziła się natychmiast.
— Droga Blanko — rzekła, odpowiedziawszy pieszczotą na pocałunek baronowej i wyciągając rękę ku stoliczkowi — oto list... W niem się mieści moje przeznaczenie... Weź go... Wybacz, że ci go oddaję zapieczętowany, ale czytanie go, byłoby dla ciebie nową boleścią a dla mnie nowym wstydem... I tak będzie dosyć... zawiele... że spojrzenie hrabiego zatrzyma się na tych wierszach, które ręka moja kreśliła ze zgrozą, które paliły moje oczy... Wreszcie spełniło się poświęcenie... Teraz niech wyrokuje Bóg!
— Cierpisz, moja droga? — spytała pani de Vergy.
— Nie. Doznaję tego spokoju głębokiego, jaki następuje po postanowieniu nieodwołalnie powziętem... Dusza i serce odrętwiały... Czekać będę wyroku bez trwogi, bez niepokoju...
— Może zejdziesz do nas?
— Proszę cię jak i ojca, ażebyście mnie pozostawili tu samą, aż do chwili, kiedy mi przyjdziesz oznajmić o mym losie... Wszak dzisiaj wszystko się rozstrzygnie, nieprawdaż?
— Tak, dzisiaj... Za kilka godzin...
Berta usiłowała uśmiechnąć się.
— Widzisz — rzekła następnie — że nie będę potrzebowała uzbroić się w cierpliwość, skoro oczekiwanie będzie tak krótkie...
Baronowa nie mogła nalegać.
Przytuliła znów kuzynkę do siebie i wyszła, zabrawszy list.
— Berta trochę jest cierpiącą, bo źle spała w nocy — powiedziała jenerałowi, który ją z niepokojem wypytywał, dlaczego córka nie przyszła na śniadanie — ale to nic, mogę nawet stryja zapewnić, że zobaczymy ją wieczorem zupełnie już dobrze, a nawet weselszą, niż nią była oddawna...
— Spodziewasz się więc, że ją zdołasz nakłonić do cofnięcia tej nieszczęsnej odmowy?
— Spodziewałam się wczoraj, dziś jestem tego pewną.
— Daj Boże ażebyś się nie zawiodła!.. Czy mogę cię zapytać, jakim cudem wymowy udało ci się tak wpłynąć na nią?..
— Nie pytaj mnie, jenerale, niepodobna byłoby mi odpowiedzieć...
— Dlaczego?
— Kobiety mają między sobą sekrety, różne sekrety, których dochować należy święcie — odparła baronowa z uśmiechem. — Ufasz mi przecie, mam nadzieję... Zostaw mi swobodę działania... Podoba mi się być opatrznością dla was wszystkich i będziecie mieli prawo bić mi oklaski, nie obrażając mej wrodzonej skromności, jeżeli zobaczycie że dobrze wywiązałam się ze swej roli.
— Więc nigdy się nie dowiem?
— Nigdy, i niech się stryj na to nie użala!.. Mniejsza jakich sposobów używa autor, ażeby dojść do rozwiązania, byleby się nam to zakończenie podobało!
W południe pani de Vergy kazała zaprządz i zawieść się do Guillon.
W dziesięć minut później, wysiadła przed zakładem stacyi klimatycznej.
W drodze mówiła do siebie:
— Czyż mam istotnie prawo postąpić tak, jak zamierzyłam? Sumienie odpowiada mi bez wahania: tak!.. Bóg widzi, że chcę jedynie zapewnić szczęście dwom istotom, które kocham i które zasługują być szczęśliwemi!.. Wielkość tego celu usprawiedliwia wszystko w mych oczach... Jeżeli się mylę, niech następstwa tej omyłki spadną na mnie samą jedynie!
Jeden ze służących zakładu, przeprowadził panią de Vergy przez schody i kurytarz i wreszcie zapukał do drzwi pod Nr 12.
— Proszę! — odezwał się głos pana de Nathon.
— Wizyta do pana hrabiego,
Drzwi się otworzyły. Ukazała się Blanka.
Na widok jej, Henryk wydał okrzyk ździwienia.
— A! droga baronowo! — szepnął — nie spodziewałem się pani tak prędko!.. Jaka pani dobra, że skraca moje katusze.. Proszę panią do mej celi!.. proszę!..
Pani de Vergy przestąpiła próg i drzwi się za nią zamknęły.
Hrabia był blady jak człowiek, który dopiero przychodzi do zdrowia po długiej chorobie. Ciemna obwódką otaczała jego powieki. Od czterdziestu ośmiu godzin ledwie jadł i spał.
— Jeżeli pani przynosi mi wyrok fatalny — rzekł, skoro tylko usiadła baronowa — niech pani mówi bez obawy... będę silny... Jeden z moich przodków skazany na śmierć za przekroczenie zakazu Richelieu’go co do pojedynków, uśmiechał się jeszcze pod toporem kata... Przyrzekam pani, że go naśladować będę... Przyjmę cios z uśmiechem... Tylko niech dłużej nie czekam... Przeczucia mam smutne... Wszak zawiodłaś się pani?.. Postanowienie jej nieodwołalne?..
— Nie... — odparła Blanka.
Ledwie baronowa wymówiła ten jednozgłoskowy wyraz, a już p. de Nathon jakby ożył. Niewysłowiona radość rozpromieniła jego twarz.
— Zgadza się? — wyjąkał cicho, bo wzruszenie paraliżowało mu głos.
— To zależy od pana... — odpowiedziała pani de Vergy.
— Odemnie?.. Więc to już pewność!.. Więc to szczęście!..
— Jeżeli pan zechcesz...
— Czy ja zechcę?! — wykrzyknął Henryk.
— Tak... I zanim pan ostatecznie wyrzekniesz, trzeba czekać.
— Nie rozumiem pani.
— Bądź pan spokojny, zaraz się wytłomaczę. Byłeś ambasadorem, mój drogi hrabio, dzisiaj, ja jestem ambasadorową. Przybywam do pana z ciężką misyą, z której postaram się wywiązać jaknajlepiej... Przynoszę panu spowiedź Berty...
— Jej spowiedź!.. — powtórzył Henryk ze ździwieniem, z którem poczynał się znów łączyć niepokój.
— Uspokój się, drogi hrabio, jest to spowiedź anioła!.. — żywo podchwyciła baronowa, która zauważywszy dobrze ten niepokój, rada teraz była swemu postanowieniu. — Wszystko, co się panu wydaje niepojętem, wszystko, przez co pan tak cierpiałeś od dwóch dni, zostanie panu wytłomaczonem... Rozpacz Berty, jej odmowę co do zostania pańską żoną, gdy jednocześnie wyznawała panu swe uczucie, wszystko to pan zrozumiesz i podziwiać pan będziesz duszę bohaterską tego dziecka tak niewinnego, które poświęcało życie i więcej niż życie, bo miłość, skrupułowi niedorzecznemu może, ale wzniosłemu w swem szaleństwie.
Henryk uczynił gest, którego niema wymowa błagała Blankę o pośpiech.
Uśmiechnęła się i mówiła dalej:
Cztery lat temu, Berta miała wtedy najwyżej lat szesnaście, jenerał pod wrażeniem świeżego ataku apoplektycznego i z obawy utraty życia przy drugim, pragnął wydać moją kuzynkę za margrabiego Gouliana de Flammaroche...
— Znam go... — szepnął p. de Nathon, krzywiąc się znacząco.
— Nie myśl o nim zbyt źle, mój drogi hrabio — rzekła baronowa ze śmiechem — to jeden z moich krewnych, z niego, jak pan wiesz, światowiec i wiele kobiet ceniło go bardziej podobno, niźli wypadało... Ale mojej kuzynce wcale się nie podobał... W tymże czasie, kiedy margrabia starał się o nią bez najmniejszego powodzenia, jenerał przyjmował poufale w domu pewnego młodego oficera, którego rodzina, rodzina zresztą chłopska, mieszka w tej okolicy, a który bawił tu wówczas na urlopie... Zakochał się on w Bercie.
— A panna de Franoy w nim!! — zawołał Henryk, a brwi mu się nagle ściągnęły.
— Ta spóźniona zazdrość nie ma żadnej racyi, kochany hrabio! — odezwała się Blanka z nowym uśmiechem. — Powtarzam panu, że Berta miała zaledwie lat szesnaście!.. Dziecko przez wiek swój, sercem była jeszcze większem dzieckiem... Kochała ona tylko ojca i mnie, ale oficer, to nie ulega wątpliwości, mniej się jej nie podobał niż margrabia... Wesoła i przyjacielska z nim, tamtemu okazywała ciągłą obojętnością i chłodem, że niema co spodziewać się jej ręki... Margrabia zawziął się wtedy na kapitana i wyzwał go... Nastąpił pojedynek niedorzeczny, fatalny!! P. de Flammaroche miał rękę nieszczęśliwą, kapitan padł trupem na miejscu...
Baronowa zamilkła.
— I cóż? — spytał p. de Nathon po chwili milczenia.
— Jakto cóż?..
— Czekam dalszego ciągu...
— Ciągu dalszego niema.
— A ta spowiedź, o której mi pani mówiła?..
— Już uczyniona.
— Zapowiadała mi pani, że zrozumiem wszystko, a nic mi pani nie wytłomaczyła! W krótkiem opowiadaniu pani, droga baronowo, ani jedno słówko nie usprawiedliwia skrupułów i cierpień panny de Franoy i jej względem mnie odmowy.
— Tak pan sądzisz — podchwyciła Blanka — bo dusza pańska nie może wznieść się do wyżyn, na których jej dusza przebywa!.. Oto słowa Berty: „Wielkie nieszczęście rzuciło cień na me życie... Przezemnie zginął człowiek... Ani w obec świata, ani przed Bogiem, mam nadzieję, nie jestem odpowiedzialną za tę śmierć, ale sumienie i serce wołają na mnie, że ten, który mi imię swe ofiarowuje, powinien wszystko wiedzieć o mojej przeszłości... Zanim na zawsze złoży swą rękę w mej dłoni, niech wie, że na dłoni tej jest krew!.. Powiedz mu wszystko, a potem dopiero niech sam osądzi...
— O! baronowo! — zawołał p. de Nathon z uniesieniem, a oczy jego zwilgotniały od łez — miałaś pani słuszność! Berta jest aniołem!.. Chodźmy! chodźmy!.. Nie traćmy ani minuty!.. Chodźmy do niej... Chcę do nóg jej upaść.. Chcę jej powiedzieć, że uwielbienie me dla niej równa się miłości i że w obec takiej wielkości czuje się tak małym, że sam się tego wstydzę!.. Chodźmy, baronowo, chodźmy!..
Ale baronowa de Vergy nie poruszyła się z miejsca.
— Pojmuję pańską niecierpliwość... — rzekła z uśmiechem. — Ale wybacz, kochany hrabio, rzeczy odbędą się nie w ten sposób... Najprzód pan pozostaniesz tutaj!..
— Dlaczego?
— Bo to ja tylko, jako ambasadorowa, winnam zdać sprawę mej kuzynce o rezultacie posłannictwa... Pan przyjedzie do Cusancin dopiero w godzinę... Ale to jeszcze nie wszystko... Berta, wiem to dobrze jak i pan, ma szlachetną naturę, duszę dumną, wzniosły charakter, ale musisz pan mi obiecać, że zachowasz pan przy sobie oznaki słusznego uwielbienia i nie przypomnisz nigdy ani jednem słowem, ani nawet ubocznie rozmowę, którą z sobą teraz mieliśmy.
— Jakiż powód tego milczenia?
— Jaknajsłuszniejszy. Bercie przykro dotykać tego przedmiotu, nawet w obec mnie. Pomyśl pan, cóż dopiero przy panu! Nie przypuszczam zaś, ażebyś pan chciał sprawić jej jakąbądź przykrość.
— Wolałbym umrzeć...
— Więc zgoda! będzie pan milczał?
— Przysięgam...
— Zresztą bądź pan spokojny... każde słówko pańskie za chwilę będzie jej powtórzone, a to, czego wzbraniam panu mówić jej, sama jej za pana powiem. Niech pan mej wymowie zaufa... A teraz ucałuj pan moją rękę bo odjeżdżam, i powiedz, że zostawiam pana zadowolonego... Będzie to honoraryum za me dyplomatyczne trudy!..
— O! droga baronowo, z najbardziej zrozpaczonego uczyniłaś człowieka najszczęśliwszego z ludzi! Słów wszystkich byłoby nie dosyć dla wyrażenia pani wdzięczności mojej...
— Nie wyrażaj jej pan... znam ją dobrze... Bądź pan spokojny, jeżeli to możebne... Nie zwarjuj przecie z radości... Zaraz o panu mówić będę... Więc do widzenia wieczorem...
— Do widzenia, baronowo...
— Berta jest kuzynką moją, drogi hrabio... zatem do widzenia, „kuzynku“!..
Przy tych słowach pani de Vergy opuściła pokój pod Nr 12, wsiadła do powozu i pojechała z powrotem do zamku Cusancin.
Była godzina pierwsza po południu. P. de Nathon miał więc przed sobą do zabicia cztery godziny, zanim mu wolno było zobaczyć Bertę. Wyszedł z hotelu i udał się w drogę nie konno lecz pieszo, umyślnie zbaczając na wszelkie spadziste pagórki, ażeby się znużyć fizycznie tym spacerem, a przez to uspokoić trochę umysł, bał się bowiem, że jeśli dłużej posiedzi w swej celi, zwarjuje z radości!
Pani de Vergy przyjechawszy do zamku, poszła wprost do pokoju Berty.
Panna de Franoy usłyszała tętent koni, potem przyśpieszone kroki kuzynki. Zbliżyła się do drzwi i chociaż mówiła zrana, że jest spokojną zupełnie i przygotowana na wszystko co może ją spotkać, czekała z trawiącym ją niepokojem, aż twarz jej płonęła gorączkowym rumieńcem.
Gdy drzwi się otworzyły, miała jednak tyle mocy nad sobą, że nie odezwała się z żadnem zapytaniem. Wargi jej pozostały nieme, ale wzrok jej pytał baronowę niezmiernie wymownie.
Pani de Vergy przystąpiła do niej, ujęła głowę jej w dłonie i okryła pocałunkami oczy jej i włosy.
— Moje drogie dziecko — rzekła do niej następnie — nie omyliłam się wróżąc ci szczęście... Bądź szczęśliwą... Całkiem szczęśliwą... Bez żadnej trwożnej myśli, bez niepokoju, bez zgryzoty... Możesz nią być...
— Jakto! — zawołała Berta, ledwie oddychając ze wzruszenia, z oczyma wpatrzonemi w jeden punkt i drżącemi wargami — jakto?.. Henryk mnie jeszcze kocha?.. jeszcze mnie chce?..
— Kocha cię bardziej jeszcze. Najgorętszem pragnieniem jego, wyłączną jego myślą, jest nazwać cię swą żoną....
— Chociaż... czytał?..
— Tak — odpowiedziała Blanka głosem, który usiłowała uczynić jaknajpewniejszym.
— I przeczytał do końca?..
— Do końca...
— A ty, kiedy on czytał, patrzyłaś na niego?
— Naturalnie... Badałam jego twarz...
— I nic nie dostrzegłaś na jego twarzy?..
— Widziałam to, co mogłabym zobaczyć w głębi jego duszy... boleść i litość...
— A nienawiści, wzgardy?..
— Nie, tylko współczucie głębokie dla twych niezasłużonych cierpień...
— Przysięgasz mi to, Blanko?..
— Bez wahania!
— A kiedy skończył czytanie tego strasznego listu, kiedy się dowiedział o wszystkiem, cóż mówił?..
— To powiedział moje drogie dziecko: „Niech przeszłość będzie tylko przykrym snem i niczem więcej!.. Niech Berta zapomni o wszystkiem, jak ja zaraz zapomnę! Nigdy żadne słowo z ust moich nie roztworzy jej ran... Niechaj nigdy żadne jej słowo nie przypomina mi tego, co znika już w mej duszy gorejącej miłością, jak znikają litery z tego papieru unicestwionego płomieniem!.. Gdy to mówił, list twój, który zapalił, przemieniał się w popiół. Potem dodał: Teraz wszystko skończone!.. O niczem już nie wiem wiem tylko, że kocham Bertę po nad wszystko, że ona jest moją radością, szczęściem mojem, życiem...“
Zaledwie baronowa dokończyła tych słów, a twarz Berty rozpromieniała, jak przedtem twarz hrabiego de Nathon.
Zawołała gorączkowo:
— O! więc dobrze znałaś jego szlachetne serce!.. dobrze go oceniłaś!.. Kiedy ja zwątpiłam, ty ani na chwilę nie straciłaś wiary w niego!.. Blanko, ocaliłaś mnie!.. Życie winnam ci, moja siostro!.. Uklęknijmy, uklęknijmy!.. i podziękujmy Bogu“.
Kiedy panna de Franoy wstała po gorącej modlitwie dziękczynnej, łzy płynęły jeszcze po jej licach, ale były to łzy spokojne.
— Droga Berto — rzekła do niej baronowa — posłuchaj mnie jeżeli chcesz, ażeby szczęście Henryka i twoje było trwałe, ażeby żadna chmurka nie zasępiła przyszłości waszej, zastosuj się w dalszem życiu do rad, jakie ci daję... Słowa twego narzeczonego: „Niechaj nigdy żadne jej słowo nie przypomina mi tego, co już znika z mej duszy!“ powinny być dla ciebie regułą postępowania... Tak, Henryk chce zapomnieć o wszystkiem i będzie mógł, ale na to trzeba ażebyś ty sama zdawała się zapomnieć o swem nieszczęściu... Zrozum mnie dobrze... Jeżeli chcesz zapewnić spokój mężowi, zamknij jaknajgłębiej w duszy, całą swą wdzięczność dla niego, niech jej nie ujawnia nic, ani jedno spojrzenie, ani jedno słowo, ta wdzięczność raniłaby go niezawodnie... Unikaj wszelkich łez i rumieńców... Bądź taką dla Henryka, jaką byłabyś gdyby się nie zdarzyło opłakane nieszczęście... Czy dobrze, kochana Berto?
Spróbuję przynajmniej,
— Trzeba nietylko spróbować, musisz mi przyrzec że zdołasz to uczynić... Pomyśl tylko, że to dla niego o co cię proszę...
— Ta myśl rzeczywiście doda mi siły do zapanowania nad sobą i uczyni mnie taką, jaką chcesz, ażebym była...
— Początek tylko będzie trudny, później przyjdzie ci to z łatwością...
Berta spuściła oczy i po chwili milczenia spytała ze wzruszeniem:
— A on... Armand... mój syn?..
— Kochać go będziesz zdaleka... ja będę mu matką.
Dziewczę nie było w stanie powściągnąć bolesnego westchnienia, które z serca wydarło się jej przez usta.


∗             ∗

W trzy tygodnie po tych dwóch rozmowach, które przytoczyliśmy, w małym kosciółku wsi Cusance odbył się ślub hrabiego Henryka de Nathon z panną de Franoy.

KONIEC TOMU PIERWSZEGO.


CZĘŚĆ DRUGA.

SYN.

I.

Czytelnicy łaskawi będą towarzyszyć nam do Paryża i przestąpić wraz z nami próg sali jadalnej w ślicznym pałacyku.
Godzina jedenasta zrana tylko co wybiła, zaczynał się październik 1867 roku, zatem siedmnaście lat upłynęło od ślubu panny de Franoy.
W tym pokoju jadalnym, umeblowanym bardzo bogato i ze smakiem artystycznym bez zarzutu, trzy osoby, hrabia i hrabina de Nathon, oraz ich córka jedynaczka Herminia, siedziały około stołu, zastawionego wspaniałą i cenną porcelaną.
Hrabia Henryk miał teraz pięćdziesiąt sześć lat włosy jego i faworyty były prawie białe, ale ponieważ twarz jego bynajmniej się nie zestarzała, a spojrzenie i uśmiech zachowały młodość i postać cała pozostała zręczną i ruchliwą, twierdzić było można bez pochlebstwa, iż zawsze jeszcze nietylko wydawał się eleganckim, ale też mógł się podobać. Srebrzysty połysk włosów harmonizował wybornie z matowo bladą jego cerą.
Lata zbiegłe w długim szeregu, nie tknęły wcale piękności hrabiny Berty, jak z szacunkiem, bez żadnej ujmy mijają po nad boskiemi marmury, przekazanemi nam przez Rzym i Grecyę.
Miała trzydzieści siedm lat. Najlepsze jej przyjaciółki utrzymywały bez żadnej złośliwości, że wygląda co najwyżej na lat trzydzieści, musiała więc w rzeczywistości wyglądać na dwadzieścia pięć.
Na czole ani zmarszczki, na powiekach najmniejszego zmęczenia, najmniejszej czerwoności, jaka jest cechą późniejszych lat. To samo bogactwo jasnych włosów, ten sam blask oczu, ta sama czystość przezroczysta płci.
Dla zwykłych śmiertelników była tak piękną jak dawniej. Artystom wydawała się jeszcze piękniejszą.
Dla opisania Herminii dość powiedzieć, że była żywym portretem swej matki, Przypominała ona sobą to czarowne dziecko, które żyło wśród kwiecia i ptasząt w parku Cusancin’skim onego czasu, kiedy to Sebastyan Gérard nie opuścił jeszcze Afryki, ażeby za powrotem w strony rodzinne znaleźć miłość i śmierć.
Zanim przystąpimy do tego nowego okresu naszego opowiadania, wypada choć w kilku wierszach podać wypadki, zaszłe w ciągu ubiegłych lat siedmnastu.
W kilka miesięcy po zamęzciu Berty, jenerał hrabia de Franoy spokojnie zasnął snem wiecznym, szczęśliwy, że zapewnił na zawsze, tak przynajmniej mnieniał, szczęście swej córki.
Zamek Cusance darzył młodą kobietę tylko bolesnemi wspomnieniami. P, de Nathon posiadał znaczne dobra w Normandyi i wspaniały pałacyk w Paryżu. Zabrał Bertę i już żadne z nich nie pokazało się w departamencie Doubs.
Baronowa de Vergy, nie mogąc żyć bez przerwy zdala od kuzynki i zarazem najlepszej i jedynej przyjaciółki, wynajęła sobie mieszkanie w Paryżu i tylko w lecie jeździła do Saint-Juan.
Henryk de Nathon nie przestawał namawiać Blanki, ażeby wraz z jego żoną i z nim przeniosła się do Normandyi. Na to nie zgadzała się w żaden sposób. Niepokonalny pociąg kierował ją w stronę kolonii, gdzie mieszkał jej chrześniak Armand.
Wreszcie nadszedł czas, kiedy dziecko opuściło kolonię i nastała już pora nauki, kształcenia się. Doktór Fangel wziął go do siebie do Besançon i dał mu nauczycieli, zdolnych do zajęcia się edukacyą chłopca, do przemiany młodzieńca w człowieka wykształconego i dystyngowanego.
Armand, zdrów i silny fizycznie, miał naturę szczerą, skłonną do przywiązania i wdzięczności.
Zrozumiał, co czynił dla niego ten zacny starzec, dla którego był całkiem obcym, bo ojciec chrzestny nie jest bynajmniej krewnym, i postanowił też okazać się godnym tylu dobrodziejstw. Postanowienia tego dotrzymał. Praca jego gorliwa, postępy szybkie, przywiązanie jego wciąż wzrastające i delikatnie okazywane były nagrodą dla doktora, który w ostatnich swych latach czuł się najszczęśliwszym z ojców, nie zaznawszy nigdy trosk ojcostwa.
Niespełna ośmnaście lat życia licząc, Armand ukończył już nauki świetnie i niepodobna było wątpić, iż w każdym zawodzie jaki sobie obierze, zajmie pierwszorzędne miejsce.
Pan Fangel tak mniej więcej przedstawiał sobie rzeczy:
— Kocham Armanda, jakby rzeczywiście był moim synem... On mnie też kocha, jakbym był naprawdę jego ojcem... Dlaczegóż więc istotnie nie miałby zostać moim synem? Co mogłoby mi przeszkodzić dać mu moje nazwisko, które mu niezawodnie tylko zaszczyt przyniesie... Spadkobiercami moimi są tylko dalecy krewni, dosyć mi obojętni, a zresztą już sami z siebie bogaci... Rozporządzić majątkiem swym według upodobania, jestem zupełnie w prawie i nie dopuszczam się tem żadnej niesprawiedliwości... Najlepiej więc będzie przybrać Armanda za syna... tak, dalibóg, tak uczynię!.. zaraz się zabiorę do załatwienia formalności.
Jak powiedział zacny człowiek, tak uczynił, i dziecko Sebastyana i Berty, dziecko zapisane w aktach stanu cywilnego małej wioski pod imieniem „Armanda“ z tą notatką; „Ojciec i matka niewiadomi“, zostało synem przybranym, wyłącznym spadkobiercą doktora i otrzymało nazwisko Armand Fangel,
Po namyśle nad zawodem dla siebie, Armand wybrał prawo. Pan Fangel nie chcąc go mieć od siebie zbyt daleko, posłał go na kursa prawne do Dijon, gdzie młodzieniec odznaczył się chlubnie tak samo, jak już poprzednio na ławie szkolnej w Besançon.
Baronowa, jako matka chrzestna, otrzymywała „z urzędu“ wiadomości o wszystkich tych pomyślnych faktach i jak się łatwo domyśleć, nie omieszkała znów od siebie zawiadamiać o nich Berty. Widywała też często swego chrzestnego syna, który jej okazywał szczery szacunek.
Z początkiem 1867 roku, poczciwy doktór rozpoczął już dziewiąty krzyżyk. Coraz też bardziej słabł z każdym dniem. Zgon dawał się przewidywać blizki. Wiedział o tem, ale nie martwił się wcale, żal mu tylko było rozstać się z Armandem. Tym, którzy żyli uczciwie, zacnie, nie straszno jest umierać.
Teraz powróćmy do pana de Nathon.
Hrabia nie został ambasadorem. Nawet doplomatą nie był.
Stanowisko dyplomatyczne wysokie mógł on był wprawdzie otrzymać, ale z przekonań rojalista, nie chciał się zaciągnąć w szeregi cesarstwa. Nie przestał jednak interesować się polityką i nie wyrzekł się oddania swych zdolności i doświadczenia na usługi kraju.
Hrabia podał się na deputata w okręgu normandzkim, gdzie leżały jego dobra. Wyborcy prawie jednomyślnie obrali go swym przedstawicielem w izbie, pomimo rozpaczliwych usiłowań prefekta, popierającego kandydata rządowego.
W Izbie deputowanych najzaciętsi przeciwnicy podziwiali go i nie taili się z szacunkiem.
Pewnego dnia hrabia rzekł z uśmiechem do żony:
— Aż nadto czuje się szczęśliwym, droga Berto... Czasem aż mnie strach bierze na myśl, że nagle może zjawić się jaka chmurka i zasłonić me słońce...
Hrabinie przypadała w udziale znaczna część świetlanych blasków i ciepłych promieni tego słońca.
Po siedmnastu latach pożycia małżeńskiego, kochała i była kochaną jak pierwszego dnia. Przyjście na świat Herminii, zacieśniło jeszcze bardziej węzły tego błogosławionego związku. Berta zachowała powaby młodości i urody po nad zwykłe granice. Kobiety jej zazdrościły. Mężczyźni otaczali ją tak wielkim szacunkiem, że żaden z nich, nawet najzuchwalszy, nie miał śmiałości do niej się zalecać. Dodać należy do tych warunków szczęścia ogromny majątek, przepych książęcy, wszelkie przyjemności życia... Czegóż więc mogło brakować pani de Nathon?
Niczego zapewne, a przecie na jej niebie lazurowem była chmurka...
Berta całując Herminię, nie mogła powstrzymać myśli o tamtem drugiem dziecku, o tym upośledzonym synu, o którym opowiadano jej, że jest tak dobry i ładny, a który urósł, nie zaznawszy wcale pieszczot matczynych.
Armand był szczęśliwy i kochany, wiedziała o tem, ale ona niczem się nie przyczyniła do jego szczęścia. Obcy ją przy nim zastąpili. On ich kochał a jej wcale nawet nie znał.
Widzieć go, słyszeć, mówić doń, podziwiać go, było to gorącem marzeniem Berty... Ale to marzenie kiedy się ziści?.. Wierzyć w to nawet nie śmiała, ledwie miała nadzieję, a to powątpiewanie było właśnie czarnym obłoczkiem na lazurze jej widnokręgu,
Takie były losy osób naszych, w chwili, gdy je zastajemy w pokoju jadalnym pałacu hrabiego w miesiącu październiku 1867 roku.
Śniadanie miało się ku końcowi. Wszedł lokaj w liberyi ciemnej, niosąc list na srebrnej tacy.
— Do pani hrabiny... — rzekł.
Berta wzięła list.
— Od baronowej! — zawołała uradowana, zobaczywszy charakter pisma na kopercie.
— Czytajże prędzej!.. — podchwycił Henryk — i ja chciałbym się dowiedzieć, co słychać u naszej przyjaciółki...
Hrabina zdarła kopertę i poczęła czytać głośno, bez żadnego wahania, wiedziała bowiem, że kuzynka kiedy nawet pisała o Armandzie, czyniła to z taką oględnością, iż nic nie było do zatajenia przed panem de Nathon.
Oto co przeczytała nie bez głębokiego wzruszenia, (czytelnicy łatwo to pojmą) i nieraz potrzebowała użyć niezmiernego wysiłku, ażeby panować nad sobą, głos utrzymać nie drżącym, a w oczach stłumić płomienie.
„...Piszę do ciebie dziś, droga Berto, tylko krótki list polecający, zresztą nazwij go jak chcesz. Niebawem napiszę do ciebie obszerniej (chociaż wkrótce zamierzam sama się wybrać do ciebie), ale dziś chce się zająć tylko jedną rzeczą, a raczej tylko jedną osobą.
Chodzi mi o pewnego młodego człowieka, którego nigdy nie widziałaś, ale mówiłam ci o nim nieraz i który mnie żywo obchodzi.
Jest to mój syn chrzestny, Armand Fangel.
Doktór Fangel, mój stary i wielki przyjaciel, umarł przed kilku tygodniami, pozostawiwszy całe swe mienie (czterdzieści pięć tysięcy franków rocznego dochodu) swemu synowi przybranemu, który z Dijon, gdzie uzyskał stopień doktora praw, wyjechał po to tylko, ażeby być obecnym przy ostatnich chwilach swego dobroczyńcy.
Zdaje mi się, że ci już wspominałam kiedyś, że mój chrześniak (pomijając miłość własną — matki chrzestnej) jest chłopcem niezwykłych zdolności, dystyngowanym pod każdym względem, i nie ma w sobie nic z wadami śmieszności, tak zwykłych u naszej młodzieży. Serce i dusza jego stoją na wysokości inteligencyi jego i umysłu.
Iluż młodych ludzi na miejscu Armanda, znalazłszy się panami bez żadnej kontroli majątku, prawie milionowego, myślałoby tylko o uciechach i rzuciłoby się na oślep w odmęt życia! On zaś jak dotąd, pracuje i dalej. Powiększyć chce jeszcze i tak już duży zasób wiadomości, chce zostać jednym z tych użytecznych ludzi, którzy zostawiają po sobie na ziemi ślady swego przejścia.
Mogłabym nieskończenie wiele mówić z tego tonu... Ale dosyć już pochwał... Przystępuje do rzeczy...
Armand wkrótce wyjeżdża do Paryża, gdzie zamierza osiąść. Prosił mnie, ażebym mu otworzyła wstęp do kilku domów, Pomyślałam przedewszystkiem o twoim i obiecałam mu, nawet bez pytania ciebie, że spodziewać się może uprzejmego przyjęcia, z miłości twojej dla mnie. Jestem pewną, że ani ty, ani p. de Nathon nie dacie zaprotestować tego weksla ciągnionego na was...
Armand Fangel stawi się u ciebie w bardzo krótkim czasie, po otrzymaniu przez ciebie tego listu.
Proszę cię, ażebyś go tak przyjęła, jakgdyby był nie moim synem chrzestnym, ale moim rodzonym synem.
Jeżeli hrabia zechce mu udzielać rad we wszystkiem, co dotyczy jego przyszłości, jeżeli ty znów nie odmówisz mu swoich, w rzeczach elegancyi i stosunków światowych, zostanie wkrótce człowiekiem, nie pozostawiającym nic do życzenia.
Chociaż Armand jest jeszcze zbyt młody, ażeby myśleć o ożenieniu go, nie zawadzi wcale ci wiedzieć, że pieniężnie mówiąc, nie będzie on wcale partyą do pogardzenia. Zrobiłam testament kiedyś w chwili wolnej i uczyniłam go wyłącznym spadkobiercą moim. Owóż moje długoletnie oszczędności pozwoliły mi dojść do trzydziestu pięciu tysięcy rocznego dochodu. Mój chrześniak odziedziczy je po mnie. Co prawda obiecuję sobie, że dam mu na nie czekać o ile można jaknajdłużej, ale w razie jego małżeństwa blizkiego lub dalekiego, zapisane one będą w intercyzie.

Wszystko już powiedziałam, nieprawdaż? Tak. Więc tylko jeszcze całuję cię serdecznie, zarówno jak jasnowłosą Herminię, śliczną córkę jeszcze śliczniejszej matki, ściskam dłoń naszemu kochanemu hrabiemu i pozostaję kochającą was wszystkich troje z całego serca
Blanka de Vergy.

— Jaka to dobra i miła kobieta! — zawołał p. de Nathon, gdy hrabina skończyła czytać — a bardzo słusznie liczy na nas. O! rzecz prosta, iż jej protegowanego przyjmiemy jaknajlepiej! Dzieckiem rodziny naszej będzie, nieprawdaż Berto?
— Tak... — odpowiedziała, a serce o mało co nie wyskoczyło jej z piersi.
I bojąc się, ażeby hrabia nie dostrzegł jej wzruszenia, pośpieszyła dodać:
— Taka rozsądna kobieta jak Blanka, nie może się mylić w zdaniu o ludziach, niewątpliwie zatem syn jej chrzestny, okaże się godnym uprzejmości jaką go otoczymy.
— To jakiś charakter poważny i rzadkiej inteligencyi... — podchwycił hrabia. — Zrobię z niego dyplomatę,
— A ja szczęśliwego człowieka... — pomyślała Berta.


∗             ∗

Baronowa napisała w swym liście: „Armand Fangel stawi się u ciebie wkrótce po odebraniu przez ciebie tego listu“.
Berta długie godziny spędziła nad zbadaniem tego wyrazu: „wkrótce“.
Czy to miało znaczyć nazajutrz, za dwa dni, czy też w przyszłym tygodniu?
Wreszcie przyszła do wniosku, że to być musi „nazajutrz“ i przygotowała się zarówno fizycznie jak i moralnie na tą wizytę, oczekiwaną z taką niecierpliwością, upragnioną tak gorąco. Ubrała się z większą jeszcze starannością, niż zwykle. Włożyła na siebie suknię, w której było jej najlepiej do twarzy, uczesała się tak, ażeby uwydatnić swą anielską urodę i nietkniętą młodość wyrazu twarzy. Ona, co się jej dotąd nigdy nie zdarzało, stała się na ten raz kokietką, chciała ażeby Armand, który o jej wieku zapewne słyszał od baronowej, zdziwi się, gdy zobaczy ją tak młodą i piękną.
To była jeszcze drobnostka. Najtrudniej było przygotować na twarz maskę zarazem uprzejmą i obojętną, jakaby pozwoliła ukryć jej wzruszenie i pomieszanie przy pierwszem spotkaniu. Jak tu zachować właściwą miarę?.. Czy nie lepiej byłoby z początku być trochę chłodną niż zanadto serdeczną?.. Kiedy bliższa nastąpi znajomość, zażyłość, poufałość, będzie miała wtedy prawo stać się powoli, przy niedostrzegalnem stopniowaniu tem, czem była w istocie: przywiązaną, kochającą, macierzyńską.
Jak aktorka, pracująca nad rolą, pani de Nathon układała wyraz twarzy, ruchy, postawę, uczyła się nawet panować nad tonami głosu. Z góry już obmyślała plan rozmowy, spodziewała się, że Armand to i to jej powie, a ona mu to i to odpowie. Jednem słowem usiłowała wszystko przewidzieć i nic nie zdać na łaskę przypadku.
Hrabina, pragnąc mieć swobodę w życiu domowem przy licznych znajomościach towarzyskich, przyjmowała u siebie gości raz na tydzień, co sobotę. W inne dnie bywało u niej tylko małe kółko dobrych przyjaciół,
Dzień, w którym oczekiwała Armanda Fangela, był wtorkiem, według wszelkiego więc prawdopodobieństwa, nikt z osób mniej blizkich, nie mógł zawadzać przy tem spotkaniu.
Pan de Nathon zaraz po śniadaniu pojechał do Parlamentu, dokąd go powoływały prace komisyi. Berta została w salonie sama z Herminią. Dziewczę uczyło się na fortepianie jakiejś trudnej kompozycyi. Hrabina haftowała a raczej trzymała w ręku jakąś robótkę, wcale się nią jednak nie zajmując. Z głową nieco przechyloną, oczyma utkwionemi w kwiaty dywanu, pogrążyła się w myśli.
Około godziny drugiej, Herminia wstała od fortepianu.
— Czy idziemy dokąd, mamo? — spytała.
— Nie, moja droga — odrzekła Berta.
— Dlaczego?
— Bo nie chce mi się ruszać z domu.
Herminia skrzywiła się jak rozkapryszone dziecko,
— E! mameczko, to wcale nie racya! — podchwyciła. — Dzisiaj tak ładnie! Słońce tak wesoło świeci... A przytem mameczka obiecała margrabinie de Montlonis, że dzisiaj będę u jej córek... Czekają mnie niezawodnie.
— A prawda... — odparła Berta z uśmiechem — nie można im robić zawodu, ptaszka mego w klatce nie zatrzymam... Czy jest jaki powóz zaprzężony?
Herminia zbliżyła się do okna.
— Jest, faetonik.
— No, to włóż kapelusz, każ się zawieść do margrabiny i ucałuj odemnie Laurencyę i Martę.
— Najprzód ciebie mateczko ucałuję! — zawołało dziewczę uradowane, zarzucając ręce na szyję matczyną — jakaś ty dobra, mameczko!
Herminia wybiegła z salonu i w dwie minut później powóz wyjechał z dziedzińca.
Berta odetchnęła, jakby doznając ulgi.
Mogła więc sama przyjąć Armanda. Zdawało jej się, że przy takiem sam na sam, spotkanie będzie łatwiejsze, że nie mając świadków, będzie się czuła mniej skrępowaną.
Upłynęła godzina, potem druga, potem trzecia. Herminia wróciła. Pan de Nathon przyjechał z parlamentu. Oczekiwanie gorączkowe było daremne. Armand się nie pokazywał.
Hrabina mówiła do siebie z westchnieniem: Przyjdzie jutro! i nazajutrz, przygotowana myślami z dnia poprzedniego do znalezienia się sama z synem, postara się również oddalić Herminię, której dotychczas nie pozwalała nigdy samej jeździć w powozie nawet z zaufanym służącym.
O godzinie trzeciej odezwał się dzwonek w przedsionku, zwiastując czyjeś przyjście. Berta doznała gwałtownego wstrząśnienia, Wstała drżąca, spojrzała W lustro i przeraziła się swoją bladością.
Wszedł lokaj niosąc bilet wizytowy, który oddał pani de Nathon, pytając jednocześnie:
— Czy pani hrabina przyjmuje?
Berta wyczytała:

Armand Fangel.

A. poniżej ołówkiem nakreślone te słowa:
„Ma zaszczyt przedstawić się pod egidą pani baronowej de Vergy“.
— Przyjmuję.. — odpowiedziała niepewnym głosem.
Lokaj wyszedł, powrócił, wymówił z powagą nazwisko gościa, usunął się przed nim i zamknął drzwi.
Syn i matka znaleźli się w obec siebie.
Na co się przydadzą postanowienia z góry powzięte i zawczasu obmyślane dyalogi?..
Bercie zdawało się, że jakiś płomień zasłonił jej oczy, bicie serca czuła aż w głowie, zapomniała o wszystkiem co sobie ułożyła, straciła przytomność umysłu jak pensyonarka, zaskoczona na schadzce, niewiele brakło ażeby nie oniemiała, tak ją paraliżowało wzruszenie.
Na szczęście, nawyknienia kobiety światowej wypłynęły na wierzch wśród tego rozbicia myśli i pozwoliły jej odpowiedzieć w sposób machinalny na pierwsze słowa Armanda. Mówiła, a mówiąc, sama się dziwiła, że słyszy dźwięk swego głosu, tak mało zdawała sobie sprawy z tych frazesów banalnych, jakie jej usta wymawiały, przy automatycznym uśmiechu.
Młodzieniec, sam bardzo onieśmielony, znajdując się po raz pierwszy w salonie wielkiej damy, kobiety światowej, nie był w stanie zwrócić uwagi na to szczególne zachowywanie się hrabiny.
Zresztą stan jej taki niedługo trwał. Pani de Nathon, powściągnąwszy wzruszenie, zapanowała nad umysłem i słowami, po przemijającem przygnębieniu ogarnęła ją niepomierna radość.
Po latach siedmnastu doznawała takiego uczucia, jakie ją upoiło wówczas, kiedy doktór Fangel przyprowadził jej Armanda do zamku baronowej. Syn jej, jako dziecko, przeszedł wtedy dumne nadzieje jej macierzyńskiej czułości. Przeszedł je on i teraz w swej nowej postaci.
Armand był wysoki i smukły, kształty jego regularne, łączyły jak niegdyś wdzięk z siłą. Twarz jego miała wyraz prawdziwej męzkości, przypominający jego ojca i była zarazem arystokratycznie dystyngowaną, jak u matki, do której zresztą wcale nie był podobny.
Głowa jego znamionowała szlachcica, artystę, myśliciela, a oświetlona była wspaniałemi oczyma, których spojrzenie tchnęło stanowczością, szczerością i łagodnością.
Linie ust potwierdzały w zupełności te chlubne cechy.
Armand był w grubej żałobie, a ubrany z takim smakiem, jakiego mógłby mu pozazdrościć niejeden z młodzieży paryzkiej.
— Spodziewaliśmy się pana — rzekła Berta żywo, ażeby ukryć swe wzruszenie, skoro tylko uczuła, że poczyna już trochę panować nad sobą. — Otrzymałam onegdaj list pani de Vergy, zapowiadający mi blizki przyjazd pański... Mówże mi pan o mej drogiej kuzynce a pańskiej matce chrzestnej, która pana jak syna kocha. Mów mi pan i o sobie — wszystko, co pana dotyczy, bardzo nas interesuje... Opowiedz mi pan wszystkie szczegóły o tej bolesnej stracie, jaka pana dotknęła... W pierwszych latach młodości widywałam tego zacnego człowieka, po którym nosi pan żałobę i wielu, co był wart. Pragnęłabym się dowiedzieć o przeszłych trudach pańskich i zamiarach na przyszłość. Gdy mnie pan poznasz, zaufasz mi pan zupełnie, jestem tego pewna, stanę się pańską powiernicą i jak przed Blanką, nie będziesz się pan przedemną z niczem krył.
— Dobroć pani prawdziwie dodaje mi odwagi — odpowiedział Armand bardzo wzruszony. — Baronowa de Vergy zapewniła mnie o pani uprzejmości, ale przyjęcie jakiego doznaję, przechodzi wszelkie moje nadzieje.
Pierwsze lody zostały przełamane. Młodzieniec zapomniał o nieśmiałości i w długiem opowiadaniu wykazał z czarującą prostotą zalety umysłu i serca. O Blance wyrażał się z uczuciem i szacunkiem bez granic, jakiemi go przejmowała ta protektorka tak dobra i tak łaskawa. Wdzięczność zaś wiekuistą dla doktora Fangela, wypowiedział tak wzruszającemi słowy, że Berta przyłożyła chustkę do zwilgotniałych oczu. Armand płakał.
— Niech mi pani przebaczy — wyjąkał — żem łez nie powstrzymał w obec pani... Gdy pomyślę o tym, który był dla mnie więcej niż ojcem, nie jestem w stanie ich powściągnąć.
Pani de Nathon odjęła chustkę od oczu.
— Po co się pan usprawiedliwia?.. — rzekła — wszak widzi pan, że i ja płaczę...
Pytany przez hrabinę, Armand mówił o swych naukach, pragnieniach, nadziejach. Wszystko w nim było poważne, ale ta powaga nie miała w sobie ani trochę pedanteryi ani napuszoności i bynajmniej nie pozbawiała go młodzieńczości. W duszy tej dobrze zahartowanej łatwo można się było domyśleć świeżych młodzieńczych złudzeń.
Po dwugodzinnej rozmowie, wstał wreszcie z miejsca.
— Hrabiemu de Nathon — rzekła doń Berta — czas cały zajmują teraz prace komisyi parlamentarnych... Chciałabym mu jednak pana niezwłocznie przedstawić, bo wiem, jak wielce pragnie on pana poznać. Ponieważ pan przyjechał do Paryża dopiero wczoraj, chyba jeszcze pan nie możesz być bardzo zajęty... Miałby pan dzisiaj wieczór wolny?
— Tak wolny jak cudzoziemiec, przybyły do miasta, w którym nie zna nikogo... — odpowiedział młodzieniec z uśmiechem.
— To niechże pan z nami zje obiad... To obcesowe zaproszenie dowodzi panu najlepiej, że pana traktuję już po przyjacielsku... Pan de Nathon wdzięczny panu będzie za taką dla nas łaskawość... Wszak się pan zgadza?
— A naturalnie, i doprawdy pani, czuję się wzruszony taką życzliwością.
— Zatem zobaczymy się wieczorem... jemy obiad o siódmej.
Armand skłonił się i już miał opuścić salon. Hrabina podała mu rękę, którą on uścisnął z uszanowaniem, nie zauważywszy, jak ta drobna arystokratyczna rączka zadrżała przy dotknięciu się jego dłoni.
O wpół do siódmej powrócił pan de Nathon.
— Henryku — rzekła doń Berta — p. de Fangel, syn chrzestny Blanki, był dzisiaj u mnie... pragnie gorąco być ci przedstawionym...Zaprosiłam go na obiad...
— Dobrze zrobiłaś moja droga... I jakże tam ten młodzieniec... Spodziewam się, że jesteś z niego zadowolona?
— Pozwól mi nie wyjawić żadnego o nim zdania.
— A to dlaczego?
— Sam go osądzisz i jestem ciekawa, czy tak samo ci się wyda, jak mnie...
— To chyba nie może ulegać żadnej wątpliwości. Wiesz o tem dobrze, że mamy jeden umysł jak mamy jedno serce... Dotąd nie było przykładu, ażeby któremu z nas wydało się to brzydkiem, co się drugiemu podobało... I dziś będziesz miała znów tego dowód.
Na kilka minut przed siódmą, służący oznajmił o przyjściu Armanda Fangela i odrazu panu de Nathon spodobała się jego powierzchowność i postawa.
Berta, dla której twarz mężowska nie miała tajemnic, czuła, jak jej z radości tajonej twarz płomienieje, czytała bowiem z oblicza męża budzącą się w nim sympatyę. Spuściła oczy, ażeby w nich nie można było dojrzeć błysków mimowolnej dumy.
Wytrawny znawca rzeczy i ludzi, posiadał zdanie bardzo wyrobione. Przy niezwykłej grzeczności w obejściu umiał człowieka badać wcale niegorzej niż sędziowie śledczy. Rozmowa przez minut kilka wystarczała mu do poznania ludzkiej myśli i wartości moralnej, choćby wśród najświetniejszych pozorów.
Tysiąc razy w życiu przekonał się, że to, co mu się wydało podejrzanem, było rzeczywiście tylko blichtrem, maską obłudy i fałszu. Tysiąc razy miał sposobność powtórzyć sobie wiersz bajkopisarza Lafontaina:

„Z daleka to coś jeszcze, lecz nic nie jest z blizka“.

Prawdziwej więc i przyjemnej niespodzianki doznał, widząc, że Armand Fangel wygląda na lepszego niż się nawet spodziewał, będąc już przecie dlań życzliwie usposobionym na skutek listu baronowej, której trafność zdania wielce cenił.
Podczas obiadu rozmowa między mężczyznami była bardzo ożywiona, a w którą bądź stronę zwrócił hrabia swe ukradkowe badanie, zawsze otrzymał jednako pomyślny rezultat.
Po obiedzie w salonie, kiedy Armand rozmawiał z Herminią, Berta podeszła do męża, który właśnie słodził kawę w filiżance.
— I cóż? — spytała go po cichu.
— Ha, moja droga — odpowiedział Henryk — odpisz Blance, że jej winszuję takiego chrzestnego syna. Czemu on nie jest bratem Herminii? O! dopiero byłbym z niego dumny! Nie spotkałem jeszcze takiego chłopca! Wszystkiem będzie czem zechce. Dość mu będzie obrać cel i iść do niego, a niezawodnie go osiągnie. Wszak i ty go tak oceniłaś?
— Tak.. — wyszeptała Berta, — I ja tak sądzę... Ale sobie nie ufam, a twego zdania jestem zupełnie pewna. Gdyby Blanka tu była, toby się ucieszyła, słysząc coś powiedział.
P. de Nathon poprosił Armanda, ażeby usiadł przy nim, a jasnowłosa Herminia, wyraźnie się skrzywiła, że jej go zabierają w pośród bardzo interesującej pogadanki. Przystąpiła do hrabiny.
— Patrz mamo — rzekła, robiąc minkę rozpieszczonego dziecka — papa już sobie przywłaszczył pana de Fangel. Znów zaczynają rozmawiać o tych poważnych rzeczach, jak przy obiedzie... To wcale niezabawne! Żałuję serdecznie tego pana!
— Jakże ci się on podoba?
— Bardzo, tylko trochę za uczony!.. Co za otchłań wiedzy, mój Boże!.. Szkoda wielka, że nie jest synem cioci baronowej, tylko chrześniakiem... Nazywałabym go kuzynkiem...
— Podoba się im dziś — myślała pani de Nathon — jutro go pokochają!.. A to mój syn!.. A ja nigdy nie przestanę być dla niego obcą!..
Tymczasem hrabia mówił:
— Moje drogie dziecko — rzekł — wszak pozwolisz mi pan tak cię nazywać, pomyślemy trochę o twej przyszłości... Masz zapewne jakieś nadzieje, jakieś marzenie... W twoim wieku i w twojem położeniu, byłoby zbrodnią ich nie mieć.
— Uspokój się, panie hrabio, mam je.. — odpowiedział Armand z uśmiechem.
— Chwała Bogu!.. Jakiż cię zawód najbardziej pociąga?..
— Jestem doktorem praw, Myślałem o adwokaturze,
— Bardzo dobrze. Ale adwokatura powinna być dla ciebie środkiem a nie celem. Przejdziesz pośród adwokatury paryzkiej, zostawiając po sobie świetne ślady i pójdziesz wyżej... Jedyna karyera, gdzie możesz odegrać dużą rolę, do jakiej cię przeznaczają twe niepowszednie zdolności, jest karyera polityczna. Jesteś mówcą, czuję to... Tryumfami przed kratką poprzedź tryumfy swe na trybunie... Gdy będziesz deputowanym, od ciebie zależeć będzie zostać ministrem.
— Ja deputowanym? — zawołał Armand.
— Bezwątpienia... W czem masz swój majątek?
— Czterykroć sto tysięcy franków w rencie skarbowej i pół miliona w dobrach, w departamencie Doubs.
— Cudownie!.. Wyborcy z Doubs tem pewniej powołają cię do Izby, że mamy przed sobą kilka lat do przygotowania wyborów... Ale tymczasem potrzeba pracować... Przy pracy możesz zostać gwiazdą. Cóż chcesz?
— Chciałbym. Ale...
— Tylko bez ale! — przerwał Henryk. — Skromność prowadzi do zwątpienia o sobie... Duma dobrze umieszczona, wywyższa człowieka. Przy twoich zdolnościach dość chcieć, ażeby módz. Trzeba ci jeszcze odbyć edukacyę polityczną... Ja się jej podejmuję...
— Pan, panie hrabio!..
— Tak, ja... i nie dziękuj mi! Najlepszemi lekcyami są lekcye doświadczalne... takie mieć będziesz. Chcę ci coś zaproponować...
— I owszem, każdą propozycyę od pana przyjmę i Bóg wie, z jaką wdzięcznością!..
— Ja także jestem ambitny. Wypadki polityczne zwichnęły moją karyerę... Odtąd jedynem mojem marzeniem być użytecznym krajowi. Wiedzą o tem w Izbie i zewsząd wali się na mnie robota. Czasem boje się upaść pod jej ciężarem. Potrzeba mi współpracownika, drugiego siebie... Szukałem i nie znalazłem. Nikt dotąd nie obudził we mnie takiego ślepego zaufania, jakie trzeba mieć dla człowieka, przy którym myśli się głośno...
— A czy takie zaufanie będzie pan miał do mnie? — spytał Armand Fangel nieśmiało.
— Wiesz o tem dobrze, że go jesteś wart... Nieprawdaż?
— Tak.
— Więc oddaj mi się tak, jak ja ci się oddam, a uczynię z ciebie takiego człowieka, jakim byłbym, gdyby mi rewolucye pozwoliły... Cóż, chcesz?
— Chcę.
— Zgoda?
— Zgoda.
Pan de Nathon wyciągnął do Armanda rękę, którą tenże uścisnął w swoich, poczem mówił dalej:
— Każdemu innemu ofiarowałbym nie jakieś honoraryum, lecz kredyt u mego bankiera, z którego mógłby korzystać dowoli... Ty bogaty jesteś, nie mówię ci więc o pieniądzach... Jeden z pawilonów w tym pałacyku jest nie zamieszkany, ma oddzielne i osobne wyjście, będziesz tam zupełnie swobodny, należą doń jedna stajnia i wozownia... proszę cię, przyjmij to mieszkanie...
— Ależ, panie hrabio, nie śmiem...
— Tylko się nie sprzeciwiaj, bardzo proszę. Jeżeli chcesz, będziesz mi płacił komorne... Czy tego chcesz koniecznie? Życie będziesz miał bardzo mozolne... Co rano od szóstej do jedenastej pracować będziemy razem... Śniadanie będziesz jadł z nami... Gdy będziesz miał sprawy, pójdziesz do sądu, jeżeli nie, to do izby deputowanych... Dostaniesz bilet wejścia do trybuny dziennikarskiej... Obiad jeść będziesz tutaj, gdy ci się spodoba przyjść... Wieczorem rozporządzasz sam... Dobrze ażeby młody człowiek był młodym i ażeby po pracy miał trochę przyjemności. Wszak zgoda na taki program?
— Ależ zgoda, panie hrabio... i nie wiem jak mam wypowiedzieć panu...
— Najlepiej nic nie mówiąc — przerwał pan de Nathon, poczem zwrócił się do hrabiny i dodał:
— Moją droga Berto, nasz młody przyjaciel zostaje u nas pensyonarzem, zamieszka w pawilonie i już się z nami nie rozstanie, bo będzie drugim mną. Napisz do Blanki, że jej syn chrzestny należy odtąd do naszej rodziny.
Hrabina spuściła głowę i nie odpowiedziała nic.


II.

Pałac na bulwarze Hausmana, wznoszący się między dziedzińcem a ogrodem, składał się z głównego dużego korpusu dwupiętrowego, przy którym stały dwa pawilony jednopiętrowe, tworząc skrzydła gmachu.
Fasada pawilonów tych, dotykała kraty sztachetowej, ogradzającej dziedziniec. Podwójne z nich było wyjście na podwórze i na ulicę. W każdym z nich znajdowała się na dole stajnia na trzy konie i wozownia na dwa powozy. Służący mieścili się na facyatkach.
Stajnie i wozownie głównego korpusu, pomieszczone były dalej w odleglejszych zabudowaniach pałacowych, gdzie mieszkało też sporo stangretów, lokajczyków i parobków, a na ich czele pierwszy stajenny, który miał zwierzchni dozór nad szesnastu końmi i dziesięciu powozami.
Kiedy budowniczy sporządzał plany pałacu, pan de Nathon jeszcze spodziewał się naówczas, że Herminia nie będzie jego jedynem dzieckiem. Miał nadzieję mieć syna i pragnął go gorąco. To właśnie tłomaczy nam istnienie owych dwóch pawilonów.
Hrabia projektował sobie, że gdy się dzieci pożenią, zatrzyma je przy sobie, pozostawiając im jaknajzupełniejszą swobodę, i te pawilony same w sobie oddzielne, pomimo blizkości głównego gmachu, czyniły możebnem urzeczywistnienie tego projektu.
Pierwsze piętro pawilonów było nieco niższe od głównego korpusu, ale drzwi, do których się dostawało po czterech stopniach schodów, stanowiły przystępną komunikacyę z galeryą oszkloną, rodzajem obszernego ogrodu zimowego, w którym białe posągi znikały na wpół wśród wiecznie zielonych liści i kwitnących kwiatów.
Dość było zamknąć te boczne drzwiczki, ażeby duży pałac i dwa małe pałacyki całkiem od siebie odosobnić.
Nazajutrz po rozmowie, którą w części przytoczyliśmy naszym czytelnikom, rozpoczęto przygotowania do zagospodarowania Armanda Fangel, zamieszkałego czasowo w hotelu Mirabeau.
Hrabia i hrabina chcieli się tem zająć oboje, Armand pragnął sobie umeblować mieszkanie artystycznie.


∗             ∗

Niespełna w trzy tygodnie po przyjeździe do Paryża, Armand objął w posiadanie prawdziwie wykwintnie urządzony lokal.
Hrabia po wprowadzeniu się młodzieńca do mieszkania tego, wyznaczył na dzień następny pierwsze posiedzenie dla rozpoczęcia zamierzonej poważnej pracy. Dotąd pozostawiał mu czas zupełnie wolny, ażeby przyszły jego współpracownik mógł zaspokoić ciekawość świeżego przybysza do stolicy i zapoznać się z jej osobliwościami.
— Moje drogie dziecko — rzekł doń tego wieczora, kiedy Armand po raz pierwszy zabierał się do spoczynku w swem nowem mieszkaniu — jutro czekam cię punkt o szóstej. Rozpoczniesz pracę w ciężkiej dobie życia politycznego.
Odtąd życie Armanda było prawie takie, jakieby pędził syn pana de Nathon, gdyby hrabia miał syna. Armand jadł śniadanie w pałacu co rano, obiad kilka razy na tydzień, a wieczory spędzał zawsze z hrabią i hrabiną, ilekroć ci nie wyjeżdżali do znajomych, dokąd nie mógł im jeszcze towarzyszyć dla zbyt świeżej żałoby.
Czuł on dla męża Berty prawdziwy szacunek, uwielbienie i wdzięczność. Teraz przeniósł nań tę miłość, to przywiązanie, jakie w nim doktór Fangel obudził.
Względem pani de Nathon doświadczał jakiegoś nieokreślonego uczucia, z którego sam sobie nie był w stanie zdać sprawy, a uczucie to, pełne szacunku, było przecie inne, niż jakie miał dla swej matki chrzestnej Blanki de Vergy. Tamto uczucie trwało od pierwszych lat jego dzieciństwa, to powstało dopiero świeżo, a jednak było żywsze jakoś i głębsze. Zdawało mu się, że gdyby musiał rozłączyć się z Bertą i nigdy już jej nie oglądać, wtedy pękłoby mu serce, gdy tymczasem z łatwością znosił nieobecność baronowej.
Przy całym braku niedoświadczenia życiowego, Armand mógł był zaniepokoić się tym wpływem, jaki nań poczynała wywierać ta kobieta tak piękna i tak młodo jeszcze wyglądająca. Ale ten niepokój pozbawiony byłby wszelkiej podstawy. Podziwiał piękność Berty, jak się podziwia oblicze Madonny Rafaela, ale piękność ta, nie przejmowała go żadnem wzruszeniem. Hrabina była dla niego istotą wyższego polotu, nieskalaną, świetlaną, którą należało uwielbiać na klęczkach nie jako kobietę ale jako anioła.
Żyjąc wśród rodziny Nathon, widując Herminię codziennie, Armand nie mógł jej nie pokochać. Kochał ją rzeczywiście uczuciem bardzo żywem, ale również spokojnem jak żywem. Jej nieustająca wesołość, naiwna świeżość umysłu, aureola niewinności, zdająca się okalać jej jasne włosy, wszystko go w niej zachwycało, ale i przy niej nie czuł się wzruszonym. Gdy słuchał jej, gdy odpowiadał, serce nie biło mu żywiej.
Nieraz mówił do siebie: „Szczęśliwy będzie, kto zostanie mężem tego ślicznego dziecka... Ale i brat jej byłby szczęśliwym!“
Tak szły rzeczy przez pewien czas i zdawało się, że wszystko dzieje się jaknajlepiej na tym z najlepszym ze światów, gdy nagle, bez żadnej przyczyny widocznej, pani de Nathon jakoś pobladła, oczy zmęczone i zaczerwienione świadczyły jakby o nocach bezsennych i pomimo wszelkich z jej strony wysiłków widocznemi się stały smutek jej i zamyślenie.
Henryk wielce zaniepokojony, pytał żonę daremnie o przyczyny tej zmiany tak raptownej i tak wyraźnej. Odpowiedziała, że jej nic nie jest, że nic ją nie boli ani moralnie, ani fizycznie i że to chyba zdaje mu się, że jest zmieniona.
Bynajmniej tą odpowiedzią nie uspokojony, wiedział bowiem, że są choroby, których cierpiący mogą się nawet nie domyślać, a niebezpieczeństwo w takich razach niemniej jest groźne, hrabia wezwał doktora i prosił Bertę, ażeby się go poradziła.
Doktór znalazł u hrabiny lekką gorączkę, ale po za tem nie dojrzał żadnej choroby widocznej. W każdej innej porze roku, byłby radził jechać do wód, tego wybornego środka dla doktorów, gdy sami nie wiedzą co począć z chorym, ale tu już się zima zbliżała. Zalecił więc jaknajzupełniejszy spokój dla umysłu tudzież i rozrywki.
Pan de Nathon wzruszył ramionami.
— Spokój dla umysłu, a któżby go miał jeżeli nie Berta! — szepnął. — A rozrywki?.. przecie zawsze ma je do wyboru, ile jej się tylko podoba...
Hrabina z każdym dniem stawała się coraz smutniejszą, coraz bledszą.
Henryk napisał do baronowej tylko tych kilka słów:
„Przyjeżdżaj pani, — Potrzebujemy pani.“
Pani de Vergy, którą rachunki z dzierżawcami folwarcznymi zatrzymywały tym razem dłużej, niż zwykle, rzuciła wszystko i następnego dnia przyjechała już do Paryża.
Pan de Nathon, uprzedzony przez nią telegramem, czekał na stacyi.
— Co znaczy ten list lakoniczny! — zawołała. — O mało co nie zwarjowałam z niepokoju!.. Cóż się dzieje?
— Mam nadzieję, że damy sobie z tem radę, gdy pani będziesz z nami — odpowiedział Henryk — ale chciałem się z panią najprzód sam widzieć... Berta...
— Tak, zaraz myślałam że to o nią... i tem bardziej się przestraszyłam... Czy chora...
— To jeszcze nicby nie było... Chorobę widoczną możnaby wyleczyć...
— Więc cóż jej jest?
Pan de Nathon w powozie opowiedział baronowej o Bercie.
— W pani całą nadzieję pokładam — rzekł w końcu. — I tym razem błagam panią o pomoc, o użycie swych wpływów, którym tyle dobrego mam do zawdzięczenia... Gdyby nie pani, Berta nie byłaby mą żoną... Pani winien jestem szczęście całego mego życia. Pani będę winien i ciąg dalszy tego szczęścia... Berta pani ufa jaknajzupełniej... Pani dla niej jesteś więcej niż przyjaciółką, więcej niż krewną, więcej niż siostrą... Czego mnie powiedzieć nie może lub nie zechce, pani to wyjawi, a pani nie zdradzając wcale jej tajemnicy, wskaże mi tylko, co mam czynić, ażeby przywrócić jej spokój i wesołość.
— O! możesz pan na mnie liczyć! odparła żywo Blanka.
— Żona nie wie, żem do pani pisał... — mówił dalej pan de Nathon — nie spodziewa się pani wcale... Niech więc nam pani sprawi niespodziankę zjawieniem się o godzinie siódmej... przyrzekam pani być ździwionym... Po obiedzie usunę dzieci...
— Dzieci?.. — przerwała pani de Vergy.
— Mówię o Herminii i o synu chrzestnym pani — odpowiedział hrabia z uśmiechem — Armand należy także do rodziny. Zostawimy panią samą z Bertą, a ona ździwiona i uradowana niespodziewanem pani przybyciem, niewątpliwie z całą szczerością wszystko pani wypowie.
— Poznaję w tem wszystkiem właściwą panu zręczność, panie dyplomato!.. tak będzie dobrze w samej rzeczy... zrobię jak pan mówisz... A nie zapomnij pan być ździwionym, kiedy o godzinie siódmej wieczorem, oznajmią ci dziś przybycie gościa... to ja będę.
Powóz Przybył na ulicę Fronchet, gdzie baronowa miała swoje mieszkanie... Hrabia wstąpił do niej, porozmawiał przez kwadrans o Armandzie, wychwalając go co niemiara i pożegnał się w chwili, gdy nadeszli służący z pakunkami.
Potem kazał się zawieźć do parlamentu i powrócił do siebie jak zwykle na kilka minut przed siódmą,
W salonie siedzieli razem Berta, Herminia i Armand Fangel.
Już miano się udać do pokoju jadalnego, gdy dał się słyszeć w przedsionku odgłos dzwonka.
— Któż to może być o tym czasie? — spytała hrabina. — Czyś zaprosił kogo na obiad, mój drogi?
— Nikogo — odrzekł pan de Nathon.
Drzwi się otworzyły i lokaj oznajmił:
— Pani baronowa de Vergy.
Berta krzyknęła radośnie i przebiegłszy przez salon z żywością młodego dziewczęcia, rzuciła się kuzynce na szyję i ucałowała ją z prawdziwem uniesieniem.
Pan de Nathon uśmiechnął się.
— Byłem tego pewny! — pomyślał. — Już się ożywiła!.. To dobrze... Kochana baronowa jest prawdziwą naszą opatrznością!..
— Tak, tak, to ja!.. — rzekła Blanka, odwzajemniając się Bercie pocałunkami — Tak, to ja!..
— Czemu nas nie uprzedziłaś? — spytała hrabina.
— Chciałam wam sprawić niespodziankę i chyba mi się udało! Hrabia widzę aż oniemiał ze ździwienia! Herminia nie mówi ani słowa, a mój chrześniak Armand jakby nie był pewien, czy to ja jestem naprawdę!.. No, chodźcie mnie wszyscy ucałować, ale prędko i serdecznie, bo gotowam pomyśleć, że nie jesteście mi radzi...
Po scenie, która się następnie odbyła, jak się łatwo domyśleć, pani de Vergy mówiła dalej:
— Zapewne będziecie teraz jedli obiad i spodziewam się, że i mnie zaprosicie. Pominięcie mnie byłoby okrucieństwem... Jeść mi się chce jak podróżnej.
— Służę kuzynce — rzekł pan de Nathon, podając rękę — chodźmy do stołu.
Blanka, usiadłszy przy hrabim, naprzeciw Berty: przyglądała się jej ukradkiem, ale z wielką uwagą przy świetle palących się świec.
Hrabina ożywiona świeżem wzruszeniem, doznaną radością z przybycia kuzynki, odzyskała dawne kolory na twarzy a oczy jej się świeciły tym blaskiem co i dawniej, Uśmiechała się wesoło i szczerze.
Pani de Vergy odetchnęła ucieszona.
— E! — rzekła do siebie — Henryk musiał się omylić, chwała Bogu, od miłości w głowie się mąci kochanemu dyplomacie!.. zwyczajną migrenę kobiecą naraz bierze za groźną chorobę... Berta zawsze ujmująca, jest tak szczęśliwa i wesołą jak dawniej i ma się jaknajlepiej.
Niestety, Blanka aż nazbyt prędko przekonała się, że zanadto pośpieszyła się ze swem zdaniem. Dobroczynne wzruszenie, które tak ożywiło Bertę, raptownie znikło.
Twarz przybrała znów cerę alabastrową. Obwódka ciemno-sina okrążyła powieki i Blance przypomniała się jej kuzynka z przed siedmnastu laty w zamku Cusonce, kiedy, pogrążona w rozpaczy, nie chciała zostać żoną hrabiego de Nathon, którego kochała.
— Niestety! — szepnęła baronowa — to nie on się omylił... ale ja!.. Jest w tem coś i nawet bardzo poważnego... Ale co?... o! muszę się dowiedzieć!...


III.

— Kuzynki po tak długiem niewidzeniu się mają sobie niezawodnie wiele do powiedzenia — rzekł pan de Nathon, wstając od stołu — z naszej strony będzie chyba delikatnie i grzecznie, gdy je pozostawimy same... Chodź Herminio, przejdziemy się po bulwarach i popatrzymy się na sklepy... Armand będzie nam towarzyszył, chyba że ma co lepszego do roboty...
Propozycya hrabiego przyjętą została skwapliwie przez dziewczę i młodzieńca i wyszli za chwilę we troje z pałacu, pozostawiając Bertę z panią de Vergy.
Skoro kuzynki znalazły się same w obszernym salonie, oświetlonym słabo osłoniętemi lampami, Blanka usiadła zaraz przy pani de Nathan i ujęła ją za ręce,
— Kochana Berto — rzekła do niej — posłuchaj... Jestem jeszcze twoją przyjaciółką, twoją siostrą, nieprawdaż... Znasz moje do ciebie przywiązanie... i nic przecie nie ukrywasz przedemną?...
— Czyżbyś wątpiła?... — spytała hrabina tonem wymówki.
— Nie! o, nie! ale potrzebowałam, ażebyś mnie zapewniła... Teraz powiedz mi... Czy Henryk zawsze jest dobry, nieprawdaż?
— Jak najlepszy z ludzi...
— Zawsze cię kocha?
— Tak, jak dawniej...
— A ty go kochasz jeszcze?...
— O! bardziej, niż kiedykolwiek . To już nie miłość, ale uwielbienie!...
— Herminia nie sprawia ci żadnego kłopotu?..
— Ona!... Moja droga!.. Ależ ona i śliczna i duszę ma anielską.
— A Armand?
— Mówiłaś mi, że jest doskonałość!... A on sto razy jest lepszy, niż opowiadałaś?
— Więc jesteś szczęśliwą żoną? szczęśliwą matką?
Pani de Nathon, nic nie odpowiedziawszy, przyłożyła rękę do serca i podniosła oczy w górę z dziwnym wyrazem.
Baronowa uważała, czy też udała, że uważa milczenie to za potwierdzenie, i mówiła dalej:
— Zatem skoro nic z twego otoczenia ani cię nie martwi, ani ci się nie uprzykrza, cóż się w twojej duszy dzieje, jakie cierpienie nieznane pożera cię?
Berta spojrzała na kuzynkę wzrokiem na wpół błędnym i wyszeptała:
— Na co mnie o to pytasz?
— Bo cierpisz! bo twarz twoja pobladła, oczy podkrążone, posępny uśmiech, świadczą przeciw tobie!... bo trawi cię tajemnicze cierpienie i zabija, jeżeli nie otworzysz przedemną swego serca... jeżeli mnie nie przyzwiesz do pomocy!..
Gdy Berta to mówiła, hrabina odwróciła głowę, ukryła twarz w dłoniach, a drgania spazmatyczne poczęły nią wstrząsać,
To trwało sekund kilka, Pani de Vergy patrzyła z głębokiem współczuciem na te objawy, poprzedzające atak. Nagle Berta wybuchła gwałtownem łkaniem, łkaniem konwulsyjnem, rozpaczliwem.
Łzy między palcami spływały na suknię.
Blanka, przerażona niezmiernie, uklękła przed kuzynką, odsunęła zlekka ręce jej od twarzy i głosem łagodnym, jakim się mówi do chorych dzieci, rzekła:
— Berto! moja droga przyjaciółko! moja siostro! błagam cię, odpowiedz mi! Czyż nie widzisz, że mnie przestraszasz! Zkąd ta rozpacz, te łzy! Cóż to jest, mój Boże! co?
Pani de Nathon podniosła głowę i chciała mówić, ale daremnie usiłowała. Usta się poruszyły tylko, nie wydając wyrazów.
Nareszcie po tym ataku nerwowym nastąpił względny spokój i biedna kobieta wymówiła głosem głuchym te na wpół urywane wyrazy:
— Ja sama się sobą brzydzę!... Jestem nikczemna, kłamię, zdradzam, podłą jestem!...
— Podłą!... ty!... — powtórzyła Blanka zdumiona. — Co mówisz?
— Prawdę!
— Majaczysz!...
— Chciałabym nie być przytomną!... Chciałabym zwarjować!... Ale, niestety! nie mogę!...
— Cóżeś uczyniła? Cóż możesz sobie wyrzucać?
— Ja wprowadzam kłamstwo pod dach rodzinny!.. kradnę na rzecz tego, którego powinienby nienawidzieć, część przywiązania najszlachetniejszego z ludzi! A gdy zgryzoty popychają mnie, ażebym przez szczere wyznanie okupiła tę podłość, która jest zbrodnią, brak mi odwagi, brak mi sił... waham się... drżę... cofam się i dalej kłamię!... O, mój Boże, co za wstyd! co za hańba!...
— Nie rozumiem cię... — szepnęła baronowa. — Więc jest coś, o czem niewiem?
— Nie, ty wiesz o wszystkiem, i jak ja przedtem uważasz za naturalne to, co się dzieje!... to takie proste w swej podłości! Ale posłuchaj mnie... zrozumiesz zaraz... Wiesz jak gorąco pragnęłam poznać Armanda. Kiedy otrzymałam list, zapowiadający jego przyjazd, ogarnęła mnie niepomierna radość!.. Błogosławiłam cię z całej duszy, żeś ułatwiła to niespodziewane zbliżenie się matki do syna... Armand przyjechał... Dumną byłam z niego!... Czyż miałam do tego prawo? Nie, stokroć nie!... Matka, która wypiera się swego dziecka, nie jest matką!... O tem zapomniałam... Henryk, ten człowiek z sercem szlachetnem, niezrównanem, żywą sympatję powziął do twego chrzestnego syna, którego poleciłeś jego dobroci, postanowił zająć się jego przyszłością i zatrzymał go w swym własnym domu... Powinnam się była sprzeciwić temu projektowi... Uczciwość to nakazywała... a ja ani nie spróbowałam... czułam się szczęśliwą, na myśl, że syn mój mieszkać będzie przy mnie!... Szczęśliwą!... Byłam nią z początku... Zaślepioną byłam... — Pani de Nathon przerwała sobie, ażeby obetrzeć łzy, zaczynające znów płynąć, poczem mówiła głosem spokojniejszym — Pewnego dnia... było to tutaj, w tym salonie... Henryk, wsparty na ramieniu Armanda, mówił do niego tak dobrotliwie, jak ojciec do swego dziecka... Uśmiechał się do niego... W oczach jego widniała szczera życzliwość. W duszy mej rozjaśniło się nagle, jak od błyskawicy... Zdało mi się, że na tle ciemnem przed sobą widzę te ogniste zgłoski: „Czy on by go tak kochał, gdyby wiedział, że to mój syn?“ — Rozdarła się zasłona... Położenie moje przedstawiło mi się takiem, jakiem jest... Zarumieniłam się ze wstydu!... Zbrzydłam sama sobie!...
Teraz rozumiesz, Blanko, rozumiesz mnie? Armand, to dziecko zbrodni, której choć niewinna, jestem jej ofiarą, to dziecko, które poczucie wstydu kobiety uczciwej, świętemi związki połączonej z człowiekiem uczciwym, nakazywałoby na zawsze oddalić odemnie, Armand jest tutaj codzień, o każdej godzinie, a obecność jego to przecie zniewaga dla tego, którego noszę nazwisko!... Żonami wiarołomnemi pogardzają. Ale one mają choć jedno usprawiedliwienie, namiętność... A czemże ja się mogę usprawiedliwić, ja, co oszukuję tak człowieka, którego uwielbiam?.. Cobyś powiedziała o występnej żonie, która męża całuje ustami, ciepłemi jeszcze od pocałunków kochanka?.. Podłą jest, nieprawdaż?.. Otóż, kiedy Henryk mówi przy mnie, że kocha Armanda jakby był jego ojcem, a ja słucham tego blada i milcząca, wtedy ja także jestem nikczemną, a może jeszcze nikczemniejszą!..
Dlatego cierpię, Blanko!.. dlatego duszę się!.. dlatego obumieram!..
Hrabina zamilkła.
Długie milczenie nastąpiło po jej ostatnich wyrazach. Nareszcie przerwała je pani de Vergy, widocznie przygnębiona.
— Masz słuszność, moja droga — szepnęła. — Tak, otworzyłaś mi teraz oczy i to, co mi się wydawało prostem, przedstawia mi się obecnie tak, jak tobie, w rzeczywistem świetle... Żałuję cię z całego serca!.. Niestety, na fakty spełnione niema lekarstwa... Położenie jest okropne i niema żadnego z niego wyjścia.
— Mylisz się! — odparła Berta, a oczy zabłysły jej dziwnym jakiemś płomieniem jest jedno...
— Jakie?..
— Odwaga... szczerość!. Zadługo zwlekałam... sił mi brakło... Ale śmierć lepsza od wstydu... Dłużej wahać się nie będę... Powiem wszystko... niech się dzieje co chce... powiem...
— Komu?.. — wyjąkała baronowa ze drżeniem,
— Temu, który powinien wszystko wiedzieć... mężowi, niech osądzi, czy godna jestem litości.
— Nieszczęsna!.. cóż ty mu powiesz?
— Prawdę... Siedmnaście lat temu, zaniosłaś hrabiemu wyznanie nieszczęścia, jakie mnie ściga do dziś dnia... On tak mnie kochał, że mnie zaślubił, pomimo plamy na zawsze... Powiem mu: Tę zasłonę, jaką twa ręka szlachetna rozpostarła nad przeszłością dziś muszę rozedrzeć... Dziecko zbrodni żyje... to Armand!...
— Berto!.. — zawołała baronowa, składając ręce — Berto, ty tego nie uczynisz!..
— Uczynię!.. Już tak postanowiłam i nic na świecie nie odwiedzie mnie od spełnienia tego zamiaru.
— Na miłość boską, zastanów się jeszcze!..
— Nad czem?.. Im dłużej to trwa, tem cięższą jest hańba... Jutra czekać nie będę... dziś mu jeszcze powiem...
— To niemożebne... nie możesz... nie powinnaś mówić... nie powiesz...
— A któż mi zabroni?
Baronowa upadła na kolana przed kuzynką i sama teraz, ukrywszy twarz w dłoniach, wyszeptała głosem pełnym przerażenia i rozpaczy:
— Berto, przebacz mi... przebacz...
Zdumiona tem błaganiem, pani de Nathon, oderwana chwilowo od swych myśli, ujęła Blankę za ręce i zawołała:
— Ty przedemną klęczysz... czy śnię!.. Wstań, zaklinam cię...
— Nie, dopóki mi wprzód nie przebaczysz...
— A cóż ci mam do przebaczenia, tobie, najpoczciwszej, najlepszej siostrze? tobie, coś żyła po to tylko, ażeby mnie kochać i krzepić?
— Nachyl się ku mnie, moja droga Berto — mówiła baronowa — bliżej... bliżej jeszcze... To, co ci mam wyjawić, nie śmiem powiedzieć głośno. Wysłuchaj mnie, jeżeli możesz, bez gniewu, a potem nie znienawidź mnie...
— Ja mam ciebie nienawidzieć?.. — odrzekła hrabina — wiesz, że to niemożebne... Słucham cię jak zawsze, droga Blanko, kochając cię nieskończenie, a cokolwiek mi powiesz, nie zmieni się moje uczucie.
— Oby Bóg dał! — szepnęła baronowa z przeciągłem westchnieniem, potem po chwili milczenia, jakby zebrawszy siły dla ciężkiego wyznania, odezwała się:
— Berto, ja cię oszukałam!..
— Ty!.. — wykrzyknęła hrabina z niedowierzaniem — co też ty mówisz?..
— Oszukałam cię!.. skłamałam przed tobą!.. — mówiła dalej baronowa.
— Kochana Blanko, spotwarzasz się! — przerwała pani de Nathon — tobie obcem jest wszelki fałsz, usta twe szczęśliwsze są od moich, nie znają kłamstwa...
Nie odpowiadając na te jej słowa, pani de Vergy podchwyciła:
— Bóg mi świadkiem, że myślałam, iż czynię jaknajlepiej!.. Bóg mi świadkiem, że tylko twego szczęścia pragnęłam... I byłoby mi się udało, gdyby nie ta fatalność, która mnie dziś zmusza do powiedzenia wszystkiego!.. O! Berto, Berto! po co to fatalne postanowienie wyjawienia hrabiemu de Nathon, że jesteś matką Armanda?.. Gmach, który mi się wydawał niewzruszonym wali się i może to ja zgubiłam twoją przyszłość, myśląc przeciwnie, że ją na zawsze uratowałam!..
Berta nie rozumiała nic, ale słysząc te słowa, nacechowane jakąś dziwną tajemniczością, poczęła być niespokojną,
Baronowa mówiła dalej:
— Wspominałaś mi przed chwilą o tym dniu, kiedy w swej wzniosłej prawości, nie chcąc nabywać szczęścia za cenę fałszu, prosiłaś mnie o oddanie Henrykowi listu, który odsłaniał przed nim tajemnicę przeszłości.
— Więc? — spytała Berta.
— Tylko co powiedziałaś, że w ręku swem miałam zupełnie cały los twój!.. Wiedziałam, że jeżeli nie zaślubisz hrabiego de Nathon, którego kochałaś, życie twe złamane będzie na zawsze... I przy mej miłości dla ciebie, nie miałam odwagi grać w otwarte karty, gdy stawką było twoje życie...
— Więc?. — powtórzyła Berta rozgorączkowana.
— Oszukałam... skłamałam... — szepnęła baronowa głosem słabym jak oddech.
Gwałtowny dreszcz wstrząsnął całem ciałem pani de Nathon.
— Blanko! — zawołała — co ty mówisz? Boję się zrozumieć!.. Dokończ, uspokój mnie!..
— Zdradziłam twoje zaufanie... — mówiła dalej pani de Vergy. — Twoją wolę zastąpiłam swoją... zgasiłam światło, które tyś chciała rozniecić...
— Więc mój list?..
— Nie oddałam go wcale.
Berta, ugodzona w samo serce, wydała głuchy okrzyk i mimowolnie cofnęła się o kilka kroków, usuwając się od baronowej, wciąż klęczącej na dywanie.
Potem zbliżyła się i głosem dziwnym, złamanym, zmienionym prawie zupełnie, podchwyciła:
— Więc hrabia?..
— Hrabia nie wie o niczem.
Berta zachwiała się, upadła na krzesło, i załamując ręce, wyszeptała rozpaczliwie:
— O! jaka ja nieszczęśliwa!.. jaka ja nieszczęśliwa!.. Od pierwszego dnia, od pierwszej godziny, oszukiwałam tego, którego nad życie kocham! Teraz on miałby prawo patrzeć na mnie, jak na ohydną nędznicę, pożądającą za jakąbądź cenę jego majątku i nazwiska!.. Miałby prawo przeklinać mnie... miałby prawo mnie wypędzić!.. O! Blanko, cóżeś ty uczyniła!.. cóżeś uczyniła!..
Baronowa tarzała się u nóg kuzynki, bijąc się w piersi i jęcząc:
— Możesz mnie wypędzić!.. możesz mi złorzeczyć!.. ale wprzód przebacz mi!..
I schwytawszy zlodowaciałe ręce Berty, okrywała je pocałunkami i łzami.
Pani de Nathon sama ją z lekka podniosła, objęła ją wpół, głowę wsparła na jej ramieniu i rzekła:
— Oszukałaś mnie, boś mnie aż nadto kochała... Wyrządziłaś mi tyle złego, myśląc, że mnie uczynisz szczęśliwą... Niemam ci co przebaczać, moja siostro, bo gdzie jest przebaczenie tam jest i obraza... A ja nie mam do ciebie żadnej urazy, lecz bardziej cię jeszcze kocham za to, coś chciała uczynić.
Potem, po chwili milczenia, Berta dodała:
— Miałaś słuszność... Powinnam uszanować spokój, za który radabym umrzeć... Potrzeba milczeć... Będę milczała... jeszcze się zdobędę na odwagę do kłamstwa.
I hrabina wyszła z salonu na chwilę, dla obmycia twarzy zimną wodą.
Kiedy p. de Nathon powrócił, zastał ją spokojną, prawie uśmiechniętą.


IV.

Nazajutrz pan de Nathon poszedł odwiedzić baronowę de Vergy.
Zapytał ją, co zaszło między nią a hrabiną, czy jej się udało przeniknąć przyczynę tajemniczych zmartwień Berty.
— Mój drogi kuzynie — odpowiedziała Blanka — jestem szczęśliwa, że mogę cię uspokoić... Oddal od siebie wszelki niepokój, odpędź go od swoich myśli... Berta nie tai się przed tobą z niczem, a to zmartwienie tajemnicze o którym mówisz, nie istnieje wcale.
— A przecie hrabina ciągle jest smutna — odparł Henryk — sama pani miałaś sposobność zauważyć raptowną w niej zmianę... Ta bladość i smutek nie mogą być bez przyczyny.
— Mają one też jednę, ale jaknajprostszą na świecie... Ona trochę chora na podrażnienie nerwów.
Hrabia wstrząsnął głową, jakby wcale nie był tem przekonany.
— A zkądżeby mogło nastąpić w niej podrażnienie?.. Ona szanowana jest jak Madonna, wszyscy dla niej są powolni jak dla królowej, każde życzenie jej czemprędzej jest spełniane... Nikt w niczem się jej nie sprzeciwia. Któraż kobieta jest tak kochana i któraż powinna być szczęśliwą jeżeli nie ona?..
— Może jest ona trochę zazdrosną... — lękliwie wtrąciła pani de Vergy.
Henryk aż podskoczył.
— Zazdrosna!.. — powtórzył ze zdumieniem — zazdrosna!.. o co, wielki Boże... ależ byłoby to szaleństwem!.. Odkąd ją po raz pierwszy zobaczyłem w Pirenejach, o niej tylko myślę!..
— To też nie o pana tu chodzi.
— Nie rozumiem pani.
— Zastrzegam przedewszystkiem, że to tylko domysł z mej strony... Zdawało mi się, że zauważyłam w czasie długiej rozmowy naszej, jakby Berta lękała się, iżby przez zajęcie się pańskie tak gorąco, synem moim chrzestnym, Armandem Fangel, nie osłabła miłość twa ojcowska, do której ma prawo nasza kochana Herminia?..
— Czy to Berta pani powiedziała?
— Nie, to tylko z mej strony przypuszczenie... Jeżeli jest ono trafne, wszystko da się ułożyć łatwo... Armand jest godzień pańskiej sympatyi i szczęśliwa jestem, że ją sobie pozyskał, ale czy nie lepiej byłoby zmniejszyć trochę tę zażyłość, do jakiej jest dopuszczony?..
— A to jak? — spytał pan de Nathon.
— Armand mógłby nadal nie mieszkać w waszym pałacu...
— Niepodobna! — odparł hrabia. — Przecie na moją tylko prośbę, został on naszym gościem... Kocham go, szanuję... Nic nie uczynił, ażeby się z nim obchodzić gorzej... Usunięcie go, byłoby nie do usprawiedliwienia tak w jego oczach, jak i w moich... Dla oddalenia od Berty wszelkiego cienia niepokoju, uczyniłbym na świecie wszystko, oprócz złego postępku. Zresztą znam ja ją dobrze, odmówiłaby w tem swego wspólnictwa.
Nie powiodło się więc Blance z miłosiernym projektem, przez który chciała ulżyć katuszom, jakie pani de Nathon sprawiała obecność Armanda w jej domu.
Ale choć przekonana, nie mogła nie przyznać słuszności hrabiemu.
— Rozumiem pana — podchwyciła — tak, pod względem pojęcia o sprawiedliwości, masz pan najzupełniejszą racyę, ale pewną słabostkę żony i matki zawsze uwzględniać należy i co panu przeszkadza być w obecności Berty przynajmniej trochę mniej serdecznym dla mego chrześniaka, mniej się rozwodzić z pochwałami, do których ma prawo...
— Dobrze... To mogę uczynić... — odpowiedział hrabia z uśmiechem trochę wymuszonym. — Ale nie przestaję jeszcze mniemać, że się pani myli i że Berta, której zalety serca i umysłu tak dobrze poznałem, niezdolną jest do niedorzecznej zazdrości, jaką pani jakoby w niej podpatrzyła.
Pan de Nathon pożegnał się z baronową i odszedł stroskany i smutny. Zdrowy rozsądek oburzał się w nim przeciw temu, co powiedziała mu pani de Vergy. Hrabina taiła się przed nim z jakiemś cierpieniem. Dlaczego? Ta wspólność między nimi uczuć i myśli, która mu się wydawała największem szczęściem, czyżby przestało dla nich istnieć?
Po raz pierwszy od lat siedmnastu, to mgliste, niepochwytne widmo, co zwie się nieufnością, prześlizgnęło się między Henrykiem a jego towarzyszką życia.
Co prawda, widmo to znikło zaraz, gdyż odtąd pani de Nathon stała się znów taką, jaką była przed przybyciem Armanda do pałacu na bulwarze Hausmana.
Czy pogodziła się więc ze swem położeniem i odniosła zwycięztwo nad zgryzotami, wynikającemi z tego położenia? Nie, bezwątpienia! Kobieta, która nam się pokazała tak wielką w swej boleści, tak gotową do poświęceń bohaterskich w ostatniej rozmowie z baronową, nie mogła dokonać jakiejbądź ugody ze swojem sumieniem.
Brzemię mimowolnej dwoistości przygniatało ją zawsze, ale wobec zwierzeń pani de Nathon, widząc że wszelki ratunek dla niej niemożebny, postanowiła dla zaoszczędzenia panu de Nathon zmartwień, naśladować męczenników, uśmiechających się jeszcze na stosie. W sobie samej taiła ból, który ją nurtował. Nigdy nie wydawała się szczęśliwszą. Kiedy była zanadto bladą, trochę się różowała.
Hrabina cierpiała dla syna. Miłość jej i tak już głęboka, stała się jakąś wyegzaltowaną skutkiem tego cierpienia. Kochała go tembardziej, że z tego uczucia matczynego nic nie mogło się uwidoczniać na zewnątrz, dla obcego oka.
Wobec hrabiego i Herminii była dla Armanda uprzejmą, grzeczną, ale nic więcej. Musiała się pilnować bez ustanku, czuwać nad spojrzeniami swemi, studyować ton głosu.
Pewnego dnia wzięła ją gorąca chęć wejść do mieszkania syna, podczas jego nieobecności, być w jego pokoju samą, dotknąć się jego książek, jego papierów, usiąść na fotelu, na którym on siadał i zamarzyć o tem, że się jest przy nim i mówi się doń:
— Jestem twoją matką.
Jak wiemy, pawilon zamieszkany przez Armanda łączył się drzwiami i kilku stopniami schodów z oszkloną galeryą pałacu.
Względy przyzwoitości nie pozwalały, ażeby młody człowiek korzystał z tych drzwi i pan de Nathon wziął od nich klucz. Berta wiedziała o tem i pewnego razu, podczas gdy mąż był w parlamencie, poszła do jego pokoju, pootwierała wszystkie szuflady, przeszukała wszędzie i nigdzie nie znalazła tego klucza.
Nie zraziła się przecie tą niespodziewaną i zdawałoby się niepokonalną przeszkodą.
Powieści kryminalne, tak dzisiaj w modzie, obeznały ją ze sposobami do jakich się uciekają złodzieje, gdy chcą mieć odciśnięcie zamku, albo dorobiony klucz, dla uniknięcia włamania.
Autor romansu objaśniał w sposób jasny i techniczny najdrobniejsze szczegóły tych praktycznych środków.
Hrabina, pomimo wielkiej obfitości koni i powozów w domu, które miała w każdej chwili do rozporządzenia, wychodziła często sama pieszo, czy to do kościoła, czy to dla spełnienia w cichości jakiego miłosiernego uczynku.
Na jednej z takich wycieczek kupiła kawałek wosku modelatorskiego i wróciła do pałacu cała drżąca, jakby miała dopuścić się czego złego, ukradkiem Wślizgnęła się na galeryę oszkloną i odcisnęła zamek u drzwi tak dokładnie, że zręczny robotnik powinienby się był zadowolić tym wzorem.
To już coś było, ale bardzo jeszcze mało, względnie do tego, co pozostało jeszcze do uczynienia. Pani de Nathon rozpoczęła sama, ale dalej nic nie mogła przedsięwziąć bez cudzej pomocy.
Nazajutrz ubrała się tak, jak wtedy, gdy chodziła nawiedzać ubogich, t. j. czarno i z jaknajwiększą prostotą. Do kapelusza przypięła tak gęstą woalkę, że po za nią niepodobna było rozpoznać jej twarzy i w tym stroju, jaki przywdziewają zarówno anioły miłosierdzia jak i żony wiarołomne, wyszła z pałacu i udała się bulwarem Hausmana, zdając się na wolę przypadku, sama bowiem nie wiedziała gdzie może znaleźć to, czego szuka.
Zastanowiła się jednak wkrótce, że w żadnym z tych wspaniałych, arystokratycznych domów, wznoszących się na bulwarze, nie może się przecie mieścić skromny warsztat ślusarski. Zobaczywszy więc boczną uliczkę Miromesail, zaraz w nią skręciła.
O sto kroków dalej zatrzymała się. Odgłos pilnika i młota obił się o jej uszy, dolatując z jakiegoś dość ciemnego sklepu. Spojrzała wewnątrz przez zakopcone szyby. Trzech ludzi zajętych było robotą, jeden bił młotem na kowadle kawał rozpalonego żelaza, drugi dopasowywał zamek, trzeci polerował klucz.
Hrabina weszła do sklepu i ludzie ci natychmiast przerwali robotę.
Ten, który pracował nad zamkiem, był bardzo przystojnym chłopcem, ale minę miał wyuzdaną, bezczelną. Zdawał się uosabiać typ tych bardzo zdatnych w swym fachu robotników, którzy na tydzień pracują cztery dni, a resztę poświęcają na hulankę za zarobiony grosz.
Koledzy jego widocznie uszanowali jego nad nimi wyższość.
Uchylił z lekka czapkę.
— Czem służyć pani? — zapytał.
— Chciałabym mieć klucz... — odpowiedziała Berta.
— A jaki to klucz, bo są różne klucze, moja pani?
— Mnie potrzeba klucza od drzwi.. — rzekła pani de Nathon.
— Ba! czemu nie... Nasz zakład tę specyalność posiada, że wyrabia wszelkie klucze znane i nieznane, jakie kto chce, prócz klucza do raju... Niech pani da model...
— Model?.. — powtórzyła Berta.
— No tak... musimy mieć model, ale nie taki jak do obrazu, lecz klucz na wzór...
Pani de Nathon wyjęła z kieszeni pudełeczko i wydobyła z niego odcisk woskowy.
— Myślałam — rzekła — że to wystarczy... Czy z tego nie można?
Robotnik pochwycił wosk, przymrużył oko, zagwizdał, potem odparł:
— Słowa „niemożna“ niema w gramatyce ślusarza francuzkiego! jak powiada ten stary aktor... Ale są pewne trudności...
— Jeżeli robota trudna... zapłacę więcej... Oznaczy pan cenę...
— Chwileczkę! — przerwał robotnik! — wszystko da się zrobić. Zrobi się pani klucz rzetelnie, ale trzeba obejrzeć zamek... pani musisz mieszkać w tych stronach, bo przyszłaś pieszo, tak po sąsiedzku... mogę się zaraz do pani „Kopnąć...“
— Do mnie?! — szepnęła hrabina zadrżawszy.
— Tak, moja pani... lewą nogą na prawo zwrot, chodźmy, tylko prędzej... szkoda czasu...
— Nie... panie... ja pana nie mogę zaprowadzić do siebie!.. — zawołała pani de Nathon.
— Ho! ho! ho!..
— Jeżeli pan nie możesz — rzekła — to pójdę do innego ślusarza... Proszę o odciśnięcie...
— Ho! ho! tego się nie odda...
— To sobie pan zatrzymaj...
I hrabina skierowała się ku drzwiom.
Ale robotnik zastąpił już jej drogę i z miną zuchwałą, śmiejąc się po łotrowsku, zawołał:
— Minutkę, moja mateczko, tak się nie wychodzi... trzeba się rozmówić jeszcze z panem majstrem.
Berta zatrzymała się zdumiona, prawie przerażona, nie mogąc nic a nic zrozumieć tej szczególnej przygody.
Przecie żadne niebezpieczeństwo nie mogło jej zagrażać wśród białego dnia, w sklepie otwartym, na i ulicy pełnej przechodniów, a jednak oprzeć się musiała o stół, tak wzruszenie paraliżowało jej siły.
Robotnik przyłożył do ust pięści niby tubę, i krzyknął:
— Panie majstrze!.. do sklepu!..
Drzwi się otworzyły w głębi i przywołany majster ślusarski wszedł do warsztatu, zapytując:
— A cóż tam, Rossignolu?


V.

Majster był małym człowieczkiem, chudym, mizernym, około lat pięćdziesięciu pięciu. Opiłki żelaza przypruszały mu włosy i ubranie. Usta miał jeszcze pełne jedzenia, a minę kwaśną, snać go oderwano właśnie od obiadu.
Ale na widok klientki niezadowolenie to znikło.
Ukłonił się pani de Nathon i przybrał minę, węszącego zarobek.
— Panie majstrze — rzekł Rossignol. — Mamy tu zabawny „stalunek“. Mateczka Bóg wie co chce nam dać za zrobienie podrabianych kluczy...
— Co?.. — zawołał ślusarz, nadstawiając uszy — jakto?.. klucze podrabiane? I to w mojej pracowni mówić! w mojej pracowni znanej od dziada, pradziada! Patrzcie Państwo! A to sobie dobre!..
— Oto odcisk — podchwycił Rossignol — a pani się wykręca ażeby nie pójść za nią do domu.
— Mój panie — rzekła hrabina, odzyskując nareszcie zimną krew — co to wszystko znaczy?... Chcę obstalować klucz, zdaje się, że to rzecz bardzo zwykła i prosta... Pański robotnik nie chce się podjąć zamówienia, nie mam prawa go zmuszać, ale jakiem prawem on nie pozwala mi wyjść ze sklepu i po co jeszcze przywołuje pana?
— Moja pani — odparł ślusarz, na którym bardzo małe wrażenie sprawił ton stanowczy i arystokratyczny pani de Nathon — wyobraź sobie, że wejdziesz do apteki i chcesz tam kupić arszenniku... to cóż? myślisz pani, że jak ci nie sprzedadzą, to na tem już koniec, że nie postarają się dowiedzieć, do czego pani arszenniku potrzeba?
— Arszenniku! — powtórzyła Berta — ale cóż to za związek z tem?
— Arszennikiem truje się ludzi, podrobionemi kluczami ograbia się ich... Widzi pani, że jest związek.. A przytem takich rzeczy sprzedawać niewolno!
— Cóż znowu! — zawołała hrabina z oburzeniem mógłżeby pan mnie podejrzewać.
— E! słuchaj, moja pani, w tem wszystkiem musi być jakiś brzydki interes, nieraz bardzo ładnie okryte damy należały do band złodziejskich...
— Za kogóż mnie to pan bierze?
— Biorę panią za osobę, której nie znam, a która chce mieć zrobiony klucz podług odcisku... A gdzie jest zamek?..
— W mojem mieszkaniu.
— No, to Rossignol pójdzie z panią, a jak zamek zobaczy, najpokorniej panią przeprosi. Namyśliłaś się pani, cóż, dobrze?
— Nie, mój panie... Nie chcę już klucza i nikt ze mną nie pójdzie...
— A dlaczego to, z przeproszeniem pani?
— To już moja w tem rzecz.
— Bardzo dobrze... No, to chodźmy do komisarza policyi.
— Do komisarza!.. — powtórzyła Berta, a zdawało jej się, że to wszystko śni się jej tylko.
— To bardzo porządny człowiek... musiałaś pani nieraz o nim słyszeć... Wytłomaczysz się pani przed nim... Rossignol pokaże pani drogę... to tylko dwa kroki ztąd.
— Panie — wyrzekła Berta, składając ręce — jestem kobietą uczciwą...
— Tem lepiej dla pani!.. a i komisarzowi sprawi to przyjemność.
— Jestem kobietą z towarzystwa...
— Z jakiego?.. — spytał ślusarz, śmiejąc się rubasznie.
Berta wyprostowała się dumnie.
— Tylko bez obelg, mój panie! — wyrzekła. — Jestem hrabiną de Nathon!
— „Małżonką“ tego bogatego deputowanego, który ma pałac na bulwarze Hausmana.
— A teraz, skoro pan wiesz kto jestem, pozwól mi wyjść...
— Chwileczkę!.. ja nic jeszcze nie wiem. Łatwo to powiedzieć, że się jest hrabiną... Być może nawet, że pani nią jesteś, ale jak na hrabinę (a hrabiny do tego nie przywykły) bardzo wprawnie zdejmujesz pani odciski zamków...
— Zatem jakich pan żądasz dowodów? — spytała pani de Nathon, a gniew wzmagał się w niej — powiedz pan prędko!
— Rzecz da się załatwić tylko w jeden sposób, jeżeli pani jesteś rzeczywiście tem co mówisz i jeśli w tem wszystkiem tylko jakaś tajemnica niezagrażająca dobru bliźniego, bądź pani spokojna... uszanuje się pańską tajemnicę... Pani sobie pójdziesz, a o dziesięć kroków za panią, Rossignol z narzędziami... Jeżeli w drodze będziesz pani chciała wywinąć mu kominka, każe cię aresztować pierwszemu lepszemu policyantowi... Jeżeli przeciwnie, zobaczy, że pani weszłaś do pałacu deputowanego, zgłosi się tam w pięć minut i powie odźwiernemu, że jest robotnikiem na którego pani czeka. Pani musisz mieć przecie u siebie jaki popsuty zamek... On go pani naprawi, a jutro będziesz pani miała klucz.
Trzeba się było poddać losowi i wypić kielich upokorzenia do dna. Hrabina pochyliła głowę.
— Dobrze — odezwała się — niech ten człowiek idzie za mną.
I wyszła z warsztatu, zaczerwieniona ze wstydu pod czarną koronką woalki.
W drodze nie odwróciła się ani razu. Słyszała za sobą na asfalcie chodnika, odgłos prędkich i podskakujących kroków Rosssignola, którego bawiła wybornie ta przygoda.
Skoro tylko znalazła się w swym pokoju, wzięła ze stoliczka małą, bardzo delikatnej roboty szkatułkę, okręciła chustkę około kluczyka i ruchem gwałtownym złamała go w zamku.
Ledwie zdążyła to uczynić, gdy zjawił się służący.
— Przyszedł — rzekł — jakiś robotnik ślusarski, którego pani hrabina zamówiła.
— Niech wejdzie.
Ukazał się Rossignol, z pełną narzędzi torbą, przewieszoną przez plecy, z czapką w ręku; twarz jego zuchwała wyrażała jaknajzupełniejsze zgłupienie. Od przepychu książęcego, jaki się dokoła roztaczał przed nim, w głowie mu się kręciło.
— Fiu! fiu! — myślał sobie. — To tutaj jeszcze ładniej niż w teatrze, kiedy grają melodramat... Jakie mi meble!.. To ci szyk!.. Patrzcie państwo, a ja tej hrabinie mówiłem „moja mateczko“ i miałem ją za zwyczajną złodziejkę. A to we łbie kołowrot!
Lokaj wyszedł z pokoju.
— Proszę pana — odezwała się Berta do Rossignola tonem jaknajspokojniejszym — ukręciłam ten kluczyk w zamku, chcąc otworzyć szkatułkę... Czy można to naprawić?
— To niełatwa sztuka, pani hrabino, bo robota delikatna — odpowiedział robotnik — ale człowiek zna na to różne kawały, to się i zrobi... za dwa dni będzie pani miała wszystko zreparowane...
Tu Rossignol zniżył głos, przybrał minę arcytajemniczą i rzuciwszy dokoła badawcze spojrzenie, jak to widział w teatrze, gdy się aktor przygotowuje do wyjawienia czegoś nadzwyczajnego, dodał:
— I przyniosę pani razem to, czego pani chciała... Stary schował odcisk... Sam się do tego wezmę, to będzie pieścidełko... pani hrabina będzie zadowolona i wychwalać mnie będzie co niemiara.
— Czekać będę na pana pojutrze o drugiej... — podchwyciła Berta — oddasz pan tę robotę tylko mnie i to jeżeli będę sama...
Rossignol wdzięcznie (jak mu się zdawało) przymrużył oko.
— Rozumiem!.. — rzekł — ani widziałem, ani słyszałem... Zawsze byłem niewolnikiem dam!..
— Pragnę — mówiła dalej pani de Nathon — ażeby się nikt nie dowiedział, co zaszło dzisiaj i niechaj nikt nie wie o istnieniu tego klucza, który mieć będę... Masz pan tu za nierozgłoszenie...
Mówiąc to, Berta otworzyła szufladę, wyjęła z niej tuzin luidorów i włożyła je Rossignolowi do ręki.
Ten z niezmiernem uniesieniem wsunął do kieszeni sztuki złota, przedstawiające dla niego tyleż posiedzeń w knajpie, a jakie powodzenie na balach zarogatkowych!
— „Będzie!“ — szepnął, upojony raptownie dotknięciem się szacownego kruszcu. — Człowiek będzie milczał jak szczupak na półmisku! Cicho! tajemnica! To będzie dla mnie hasłem... Znam ja przecie intryżki kobiece! Niech pani tylko spyta o Rossignola na balu pod „Białą Królową.“ Zobaczy pani... ja jestem za płcią piękną i przeciw mężom... Obiecuje pani anielski klucz,,,
I zanucił piosnkę z „Pięknej Heleny“:

„O Wenus, co Olimpem władasz!“

Głębokie obrzydzenie opanowało Bertę i przez chwilę dało jej zapomnieć o wszystkiem innem. Gotowa była wypędzić tego zuchwalca, którego wstrętna poufałość znieważała ją, ale temu człowiekowi dość było powiedzieć słowo, ażeby ją skompromitować. Wstrzymała się.
— Idź pan... — szepnęła — a niech pan będzie punktualnym.
Jednocześnie nacisnęła guzik u dzwonka elektrycznego. Zjawił się służący.
— Odprowadź tego pana... — rzekła doń hrabina.
Rossignol ukłonił się jej niezmiernie nisko, z miną uradowaną, wskutek posiadanego w kieszeni złota. Szkatułkę wziął pod pachę i poszedł za lokajem.
Pani de Nathon pozostawszy sama, zdjęła wreszcie woalkę, której nie podniosła podczas rozmowy z robotnikiem i upadła na krzesło.
— O! żony wiarołomne, biedne zbłąkane istoty — jęknęła — jakże was żałuję!.. Za jakąż cenę wstydu, upokorzeń, musicie kupować upojenie występnej namiętności, kiedy tak drogo przychodzi nabywać tajemniczą radość z najświętszej miłości... miłości matki dla syna!..
Lokaj przeprowadził robotnika aż do przedsionka i tu, przez oszklone drzwi pokazując mu bramę; rzekł doń, klepiąc go protekcyonalnie po ramieniu:
— Ot tędy, mój młodzieńcze... Staraj się zadowolić panią hrabinę a nie pożałujesz.
— E! ja już jestem kontent, mój stary! — odparł Rossignol i w wywzajemnieniu poklepał lokaja po brzuchu, ku niepomiernemu tegoż oburzeniu, potem z fantazyą otworzył drzwi i wyszedł, gwiżdżąc po cichu galop z „Orfeusza w Piekle“:

„Jowisz, Jowisz, zabierz nas, zabierz nas!

— Tfu! — mruknął lokaj — co to za gbury ci prostacy z ludu!..
I wrócił majestatycznie do przedpokoju, gdzie właśnie oderwał się od czytania dziennika.
W chwili gdy ślusarz wyjść już miał przez furtkę przy bramie potrącił o jakiegoś młodego służącego w liberyi. Uderzenie w ramię było tak silne, iż mogło wywołać kłótnię, ale zaledwie spojrzeli na siebie ze złością, jak dwa zacietrzewione koguty, twarze im się wyjaśniły i jednocześnie z ust im się wydarły okrzyki:
— August!
— Rossignol!
— To z ciebie ślusarz!
— A tyś w obowiązku?
— Jak mówisz.
— Jak widzisz.
Wyściskali się za ręce, poczem służący zapytał:
— Masz czasu dziesięć minut?
— Kwadrans, — odparł Rossignol — godzinę, nawet dwie, jak mi się podoba... ja robię od sztuki... a dziś już się narobiłem... człowiek jak ptak swobodny... No, a ty
— O! ja nie mogę robić co mi się podoba... Biorę tylko zasługi.
— Ba!.. miejsce musisz mieć dobre...
— Inaczejby mnie nie było... Chodźmy napić się wina grzanego... znam tu niezłą knajpkę...
— Dobrze, ale kiedy funda, to ja zafunduje cygar...
I razem wyszli.
August, przystojny chłopiec dwudziestopięcioletni, ubrany w liberyę niezmiernie starannie, był dany na służącego Armandowi Fangel przez pana de Nathon.
Jako służący miał takie zalety, że był żywy, zręczny, ale po za tem, sporo miał w sobie ciekawości, chytrości, żyłki próżniaczej i obłudy, lubił dużo jeść, dużo pić i hulać.
U Armanda był hojnie płatny, a bardzo mało miał do roboty. Armand nie chciał, ażeby służący czekał nań wieczorem. Zaraz po obiedzie August słał łóżko panu, nakładał drzewa przed kominkiem, pantofle stawiał opodal, na stole lampę, w przedpokoju zapalał małą lampę, a potem już był wolny i ubrawszy się elegancko w swoje ubranie, bywał na wszystkich balach, gdzie się zbierało podobne doń towarzystwo.
Grał tam rolę zarządzającego wielkim magazynem nowości, albo studenta prawa lub medycyny i gęstą miną niejednego wyprowadził w pole.
Na balu w „Ogrodzie Idalii“ poznał się z Rossignolem. Młodzi ludzie zabrali z sobą znajomość w przerwie między kontredansami, przy czterech kieliszkach. Ale August nie podejrzewał wcale, że Rossignol jest rzemieślnikiem, a Rossignol ani się domyślał, że August może być tylko prostym służącym.
Obadwaj byli dla siebie z niezmiernym szacunkiem.


VI.

Oto teraz siedzą razem przy stole w winiarni i popijają wino.
Nagadali się już o balach, o ich przyjemnościach i Rossignol pyta, czy miejsce ma August dobre, czy pan de Nathon nie bardzo marudzi.
— O! u hrabiego nieźle... ale ja mam jeszcze lepiej... odstąpił mi młodego człowieka, który mieszka w oddzielnym pawilonie pałacowym... mam tyle u niego wolnego czasu, że człowiek nie wie nawet, co ma z nim robić... z nudów gram na giełdzie...
— I zarabiasz?
— Dziewięć razy na dziesięć... nieźle mi idzie... uzbierało się już trochę grosza... No, a tobie, mój dzielny Rossignolu, jakże ci się wiedzie ze ślusarstwem... D0bry zarobek, co?..
— Zarobek byłby niezły, ale człowiek musi dużo pracować, niech djabli porwą!
— Cóż robić, takie to już życie człowieka... Ale czem się to dzieje, że cię dopiero po raz pierwszy spotkałem w naszym pałacu.
— Bo dopiero dzisiaj po raz pierwszy dostaliśmy ztąd robotę...
— A zkądże tak? przez kogo?
— Przypadkiem... Twoja pani, chciałem powiedzieć twoja dawna pani, weszła do naszego sklepu tak dobrze, jak do innego...
— Doprawdy?.. I zabierasz tę szkatułkę do naprawy?
— Tak.
— Cóż jej jest?
— Kluczyk złamał się w zamku, trzeba wyjąć kawałek i zrobić nowy.
— I dużo czasu na to trzeba?
— Pięć a może ze sześć godzin.
— I zapłacono ci już?
— Zapłacono.
— Ile też?
— Zgadnij.
— Pani hrabina nie skąpi... No, dziesięć franków...
Rossignol wybuchnął śmiechem.
— To może piętnaście... — podchwycił August.
— E! nie...
— To już nie wiem...
Rossignol wyjął z kieszeni monety złote, dane mu przez panią de Nathon i pobrzękiwał niemi wesoło.
— Hu! hu! — zawołał lokaj, — Będzie tego ze dwieście franków!..
— Dwieście czterdzieści...
— Kpisz sobie ze mnie...
— Słowo honoru, że tyle dostałem...
— No, to w tem coś jest jeszcze, czego mi nie mówisz...
— Może...
— Ale mi powiesz?..
— Nie, mój stary przyjacielu... Przyrzekłem milczeć...a jak Rossignol przysięgnie damom, to już jest niewolnikiem przysięgi... jeżeli to tylko nie miłosna...
August nadstawił uszu. Zwąchał jakąś tajemnicę, a poczciwy ten sługus, niezdolny był wypuścić z rąk tak dobrą sposobność zarobku, zbyt przebiegły jednak, ażeby dalej nalegać na Rossignola, postanowił zwolna, ostrożnie, dyplomatycznie, wydobyć od niego wszystko.
Zaraz też kazał podać mocnego wina i odtąd nie przestawał napełniać kieliszka Rossignolowi, czemu się ten wcale nie sprzeciwiał.
Mówił zaś o rzeczach zupełnie obojętnych, ale podziałaniem wina, Rossignol sam wprowadził rozmowę na interesujący przedmiot.
— Twoja pani — a język mu się już trochę plątał — ta hrabina, od której mam robotę, czy to ładna kobieta?..
— Przecież ją znasz!.. — odrzekł August, zdziwiony tem zapytaniem.
— To jest mówiłem z nią... ale nie widziałem jej twarzy...
— Jakto?
— Miała twarz zasłoniętę woalką, kiedy weszła do naszego sklepu i kiedy mówiono o komisarzu... Biedne kobiecisko!.. Ho! ho! paradna historya!..
I ślusarz widocznie podchmielony, zaczął się śmiać głupkowato.
— Co za historya? — podchwycił żywo August.
Rzemieślnik odzyskał zimną krew.
— Chwilkę, mój synu... — odparł — tu się zaczyna tajemnica... Ostrożnie z nią, bo to pali...
— A jak pani hrabina oddawała ci szkatułkę — podchwycił lokaj, nie nalegając wcale — to miała jeszcze na sobie woalkę?
— Miała. Nie poznałbym jej wcale na ulicy... Pytam ci się więc dla swojej wiadomości, czy ładna?
— Pani hrabina słusznie uważaną jest w wielkim świecie za jedną z najładniejszych kobiet w Paryżu.
— Fiu! fiu! fiu! A ile lat może mieć ta piękna dama?
— Metryki jej nie oglądałem. Ale panna ma szesnaście lat, więc trzeba jej liczyć trzydziestkę... z czemś...
— A... mąż?
— Pan hrabia?.. Tak od pięćdziesięciu pięciu do pięćdziesięciu ośmiu... Siwy już... Przystojny... a jaka postawa... niejednego młodego przegoni...
Rossignol dobrze podchmielony, parsknął znów tym idyotycznym śmiechem, jaki go napadł już raz przed kilku minutami.
— Ha! ha! mąż... — biedny mąż!... Auguście... mój stary... wierzaj mi... dajmy sobie spokój z żeniaczką... prawda, że ona robi kawały mężowi?.. ta twoja hrabina...
— Ale cóż znowu!.. wszyscy służący w pałacu i wszystkie służące na jedno się zgodzą, że pani hrabina to chodząca cnota.
Rossignol o mało co nie spadł pod ławę, tak się zaniósł od śmiechu.
— Cicho bądź!.. — wybełkotał — nic już nie mów, bo ja skonam ze śmiechu!.. Chodząca cnota!.. A to paradny ten August... E! gdyby tak wiedziano to, co ja wiem...
— A co ty wiesz?
— A tak, zaraz!.. To tajemnica... Powiadam ci, że to pali... Mówmy o czem innem.
— Jak chcesz... — odrzekł lokaj, machnąwszy ręką — ale ty nic nie pijesz...
— Ciągle piję... dowód, że flaszka jest próżna...
— Każę dać drugą...
— Nie... mój stary... dobre z ciebie dziecko... lubię cię... Ale schowaj to na kiedy indziej, kiedy twój przyjaciel będzie goły... dziś pełną kieszeń mam... Chcę ci się odwzajemnić... Znam wyborny handelek na ulicy Mirosmesail, prawie naprzeciw budy mego starego... jakie wino ma... szkło lizać!.. tutaj dom jakoś licho zbudowany... jak powóz który jedzie, to wszystkie stoliki się kręcą... Nie lubię kręcących się stolików... no, chodźmy tam na winko.
Rossignol wstał i chwiejąc się, zaledwie mógł utrzymać równowagę.
— Chodźmy... — odparł piękny August i pomyślał: Tam będzie „gotów!“
Towarzysze poszli, trzymając się pod ręce. Lokaj niósł szkatułkę, bo Rossignol i tak już miał wiele kłopotu z samym sobą.
Dostali się wreszcie po licznych przystankach do ulubionej przez ślusarza knajpy i tu zasiedli sobie w oddzielnym pokoju, naprzeciw sześciu tuzinów ostryg i czterech butelek wina białego.
Zbytecznie byłoby opowiadać to całe sam na sam, w czasie którego piękny August, zdołał zręcznie wyzyskać na korzyść swej przebiegłej ciekawości, wzmagające się upicie Rossignola.
Zanim trzecia butelka została wypróżnioną, robotnik z najmniejszymi szczegółami opowiedział przybycie do warsztatu zakwefionej nieznajomej, obstalunek klucza podług odciśnięcia z wosku, podejrzenia, jakie ztąd powstały i wreszcie całą scenę, którą znamy.
Ukończywszy wreszcie to opowiadanie, w którem tysiąc razy odstępował od przedmiotu, Rossignol opuścił głowę na stół a stos skorup od ostryg posłużył mu za poduszkę i zasnął snem. twardym, pijackim, jakiego niezdolne są przerwać nawet salwy armatnie.
August zostawił go na łaskę losu i sam, zataczając się nieźle, chociaż o ile mógł oszczędzał się w picu, powrócił do pałacu na bulwarze Hausmana.
Wynurzenia Rossignola, o których szczerości niepodobna mu było wątpić, ździwiły go niepomiernie, tak dalece przywykł panią de Nathon uważać za najuczciwszą kobietę.
W głowie jego, zawzięcie pracowały myśli, wśród odurzenia od czerwonego i białego wina.
Wynikiem tej pracy było przekonanie, że należało bardzo zniżyć szacunek cnoty hrabiny.
Kobieta z arystokracyi, niezmiernie bogata, nie myśli przecie o zakradzeniu się do sąsiada, dla ograbienia go z pieniędzy.
Zatem klucz tajemniczy, zrobiony podług odcisku, mówił w takich okolicznościach wyraźnie tylko o intrydze miłosnej.
Zatem hrabina miała kochanka; to już dla pięknego Augusta nie przedstawiało żadnej wątpliwości. Ale gdzie pani de Nathon zdjęła odciśnięcie? które drzwi miał klucz ten otworzyć? Sługus stawiał sobie pytania te, jedno po drugiem i nie mógł na nie znaleźć odpowiedzi.
Naraz w zmęczonej jego głowie błysła nowa myśl.
Przypomniał sobie o skasowanych drzwiach, które stanowiły komunikacyę między galeryą oszkloną i pawilonem Armanda Fangel.
— Jeżelim zgadł — rzekł do siebie — to hrabina bardzo sprytna, bo swe miłostki umieściła pod tym samym co i ona dachem by biegać na czułe schadzki, wcale nie wychodząc od siebie... To byłby kawał!.. a ja miałbym w swem ręku tajemnicę mego pana!.. Wyborny kąsek dla służącego! Można doić i doić... A czy tak jest, jutro się dowiem!


VII.

Nazajutrz około południa, August udał się na ulicę Miromesnil, zbliżył się do okna sklepu ślusarskiego, zajrzał wewnątrz i zobaczył Rossignola z piłką stalową w jednej ręce, a z kawałkiem żelaza w drugiej. Zapukał z lekka w szybę.
Robotnicy podnieśli głowy. Rossignol poznał swego przyjaciela i natychmiast do niego wyszedł.
Twarz miał zaczerwienioną, oczy czerwone, napuchnięte.
— No i cóż? — spytał piękny August, gdy się uścisnęli za ręce — jakże tam po wczorajszem...
— Okropnie mnie włosy bolą... zanadto sobie pozwoliliśmy wczoraj...
— Ba! myślałem że masz mocną głowę...
— A mam... Tylko widocznie musiałem być nie zdrów...
— To chodź się czego napić, zaraz ci będzie lepiej...
— Dzisiaj nie mogę... Robota pilna... nie sposób jej rzucać...
— Tylko na pięć minut... Chodź... Mam ci powiedzieć dwa słowa...
— No, dobrze, ale na pięć minut... nie dłużej...
Godni przyjaciele udali się znów do knajpy, gdzie Rossignol poprzedniego dnia tak się uraczył.
— Jakże tam z naprawą szkatułki pani?.. — spytał August, jakby od niechcenia, nalewając wódki Rossignolowi.
— Prawie skończyłem...
— A klucz?.. — pytał dalej lokaj.
— Klucz od szkatułki?..
— Nie, tamten drugi... ten, który miał być zrobiony podług odciśnięcia?..
Robotnik drgnął i zmienił się na twarzy.
— Zkądże ty o tem wiesz?.. — wybełkotał.
— Co cię to obchodzi... dość, że wiem...
— Aha! ozór mi się wczoraj „pokiełbasił“ — odrzekł Rossignol ze spuszczoną głową. — Musiałem trochę wybajać!..
— E, nie trochę, tylko wszystko.
— Wszystko?
— Tak, od początku aż do końca!.. Zresztą to pyszna historya... Myślałem że pęknę ze śmiechu.
Rossignol pięścią palnął się w brzuch.
— A to ze mnie łajdak! — zawołał.
— Dlaczego?..
— Bo ja tego nie lubię!.. Zapłacono mi, ażebym nie plótł, więc powinienem był albo nie brać pieniędzy, albo milczeć.
— To nie ty gadałeś, tylko wino!.. A zresztą, odkąd że to niewolno zwierzać się z tajemnic przyjacielowi? Alboż mnie masz za takiego, co zarazby nadużył tego, co wie?.. Pani hrabina może „gzić się“, ile się jej podoba, jeżeli odemnie mają się o tem dowiedzieć, to się nigdy niedowiedzą...
— Słowo?
— Słowo.
— To co innego... dajesz mi balsam... No, pięć minut już przeszło... zmykam do warsztatu...
— Czekaj! jeszcze ci nie wytłomaczyłem, po co do ciebie przyszedłem.
— Mów prędko.
— O której godzinie masz się widzieć z panią?
— Czeka na mnie o drugiej.
— To przyjdź o wpół do drugiej... Będę czekał przed bramą i wstąpimy do pawilonu mego pana...
— Po co?
— Chociaż on u siebie nie jada, ten młodzieniec, którego swą służbą zaszczycam, w piwnicy ma przeróżne dobre rzeczy... Jest tam szczególnie pyszny stary koniak, jakiego nie kosztowałeś nigdy w życiu... nie mówiąc już o cygarach.. wprost z Havanny... Rozumiesz?
— Rozumiem.
— Więc zgoda?
— Zgoda.
O wpół do drugiej Rossignol ze szkatułką pod pachą przybył do pałacu. August wprowadził go do mieszkania Armanda Fangel i wszedł z nim do eleganckiego pokoju jadalnego, gdzie przyszykowane były butelki, kieliszki i cygara.
Zaczęto od araku, koniaku i cygar, poczem sługus zagadnął robotnika:
— Nigdym jeszcze nie widział twej roboty... pokaż mi co...
— A i owszem...
Rossignol wyjął z kieszeni jakiś przedmiot małej objętości, zawinięty starannie w bibułkę.
— Przyjrzyj się — rzekł — a jeżeli się znasz, powiesz, że nie można zrobić lepiej...
August rozwinął papier i wyjął klucz bardzo prostej formy, ale nader starannie odrobiony.
Klejnocik, co? — podchwycił Rossignol, sam podziwiając własne dzieło — gdyby był mniejszy, możnaby nosić jako brelok u zegarka.
— Rzeczywiście wspaniała robota!.. — odparł sługus, wstając z kluczem w ręce i wychodząc z pokoju jadalnego.
— Jakto? co? — zawołał robotnik — a ty dokąd idziesz?
— Nie bój się... zaraz wrócę...
August przeszedł całe mieszkanie aż do ostatniego pokoju, gdzie znajdowały się trzy schodki prowadzące do drzwi, łączących pawilon z pałacowym korytarzem.
Spuścił się na dół po stopniach, przyłożył ucho do drzwi, dla przekonania, czy odgłos jaki nie wskazuje czyjej obecności w galeryi oszklonej, potem klucz przytknął do zamku. Wszedł. Obrócił go ostrożnie. Dał się słyszeć suchy zgrzyt dwa razy odmykanej sprężyny, wziął za klamkę, drzwi otworzyły się.
— Zgadłem! — pomyślał uradowany sługus! — Mój pan wchodzi do hrabiego głównemi drzwiami, a pani hrabina do mego pana skrytemi... i wszyscy kontenci... nawet mąż! Z taką tajemnicą w kieszeni, dobry służący jest panem całego domu i jeżeli tylko ma aby trochę rozumu, może spokojnie sobie żyć na stare lata!.. Mam ich w garści!
Po krótkiej tej rozmowie z samym sobą, August zamknął drzwi i wrócił do Rossignola, który dla zabicia nudów porównywał arak z koniakiem, a wódkę z likierem jaknajlepszego gatunku.
— Cóż cię to ukąsiło? zwaryowałeś, czy co? — spytał robotnik.
— Zdawało mi się, że gdzieś w sypialni mego pana widziałem klucz zupełnie do tego podobny... Ale nie...
Druga wybiła na zegarze stołowym, misternie inkrustowanym bronzami.
— Zmykam! — zawołał Rossignol — jak robota naprzód zapłacona, nie trzeba na nią dawać czekać...
— Odprowadzę cię na dziedziniec...
W pięć minut potem, ślusarza wprowadzono do pani de Nathon.
Berta była sama, o co się postarała, a gęsta woalka nie zasłaniała jej twarzy, Rossignola olśniła jej piękność.
— Kroćset tysięcy! — pomyślał. — Wcale nie żal mi tego faceta, dla którego zrobiłem ten kluczyk...
Poczem dodał głośno:
— Pani hrabino, oto szkatułka... Spodziewam się, że pani hrabina będzie zadowolona...
— Tak, bardzo dobrze... — odpowiedziała Berta, nie patrząc nawet na przedmiot, pokazywany jej przez robotnika. — Ale to nie wszystko...
Rossignol, na znak, że rozumie o co chodzi, mrugnął oczami w sposób tajemniczy.
— Tak... tak... — rzekł przyciszonym głosem — jeszcze rzecz... najgłówniejsza... powiadam pani... pieścidełko... klejnocik... mam w kieszeni... Sama pani hrabina osądzi... proszę.
Berta wzięła żywo klucz.
— Czy jesteś pan pewny — spytała — że nada się dobrze do zamku, którego odciśnięcie panu dałam?
— Ręczę. Nie kpię, proszę pani, z nikogo i jak się wezmę do roboty, to nie spartolę...
— Dobrze... Ile panu jestem dłużną?
Rossignol rozśmiał się na całe gardło.
— Pani hrabina zapomniała — rzekł — przecie mi zapłaciła z góry...
— Zapłaciłam za milczenie, ale nie za robotę.
— No!.. niech będzie dwadzieścia franków...
— Proszę... trzy luidory... — przerwała Berta — żegnam pana...
I nacisnęła dzwonek elektryczny, dając znak, ażeby odprowadzono Rossignola.
— Grzeczna na pozór, ale ma ząbki nie lada... — Pomyślał ten ostatni, mijając podwórze, ażeby wyjść na bulwar Hausmana — odrazu człowiekowi zamyka gębę, słowa powiedzieć nie daje... pańskie formy!.. a jednak gzi się... słówko pisnąłbym a miałaby baba kłopot... tańczyłaby jakbym ja jej zagrał!..


∗             ∗

W posiadaniu talizmanu, który miał jej otworzyć wstęp do ziemi obiecanej, to jest do pawilonu zamieszkanego przez jej syna, pani de Nathon miała odtąd jedną myśl, skorzystać z niego jaknajprędzej.
Gwałtowność tego pragnienia nie wyłączała jednak wszelkiej ostrożności.
Hrabina znała prawie z godziny na godzinę tryb życia Armanda. Wiedziała, że wychodził z mieszkania bardzo wcześnie, śpiesząc do hrabiego na wspólną pracę, a wracał do siebie bardzo rzadko przed godziną szóstą po południu dla przebrania się na obiad.
Nie trudnem więc było nie dać się zaskoczyć przez młodzieńca, ale trzeba było również, a nawet bardziej jeszcze, wystrzegać się spotkania ze służącym. Musiała się więc wywiedzieć i o jego przyzwyczajeniach.
Ponieważ Armand nie stołował się u siebie w domu, stangret i piękny August jadali razem z ludźmi pana de Nathon.
Berta, pod pozorem, że chce się dowiedzieć czy jej protegowany dobrze jest obsługiwany, wypytała swoją pokojówkę, a ta bez wahania powiedziała swej pani, że ze wszystkich miejsc w Paryżu, August najrzadziej odwiedza mieszkanie swego pana. Po usłudze zrana, lokaj nie pokazywał się przez cały dzień.
— Pan Fangel wcale się nie skarży, a nawet jakby o tem nie wiedział — dodała pokojówka. — On taki dobry i wyrozumiały! August mówił nam, że pan jego ani razu go nie zburczał, chociaż w zeszłym miesiącu przez cały dzień zapomniał napalić w piecu, a na dworze był mróz trzaskający!
Hrabia de Nathon całe dnie spędzał w parlamencie.
Służby pałacowej nigdy ani noga nie postała po południu w galeryi oszklonej.
Podczas gdy Herminia zajęta była lekcyami z nauczycielem muzyki, z nauczycielem rysunku lub nauczycielką języka angielskiego, hrabina bez narażenia się na kompromitacyę, mogła chwil kilka używać zupełnej swobody.
Po raz pierwszy, który użyła tej swobody, przeszła galeryę, skradając się jak złodziej, a gdy się zbliżyła ku drzwiom, prowadzącym do pawilonu, drżała tak, że nie mogła klucza włożyć do zamku.
Gdyby ją kto był zobaczył, jak szła, blada ze wzruszenia, nadstawiając uszu, obracając głowę na wszystkie strony, przysłuchując się najmniejszemu odgłosowi, wziąłby ją za jaką namiętną kochankę, śpieszącą na schadzkę miłosną, a nie za matkę, chcącą się dostać do mieszkania syna,
Nareszcie klucz obrócił się w zamku, drzwi otworzyły się. Berta przestąpiła próg i zatrzymała się, jakby przerażona swą śmiałością.
Głęboka panowała cisza. Cofnąć się, kiedy już dosięgała celu, po uczynieniu wszystkiego dla jego dopięcia, to było niemożebne.
Pani de Nathon lekko zamknęła drzwi za sobą, zeszła z trzech stopni i znając rozkład wewnętrzny pawilonu, który dawniej nawiedzała nieraz, gdy się zajmowała jego umeblowaniem, udała się wprost do sypialni i do salonu, który służył Armandowi za gabinet do pracy.
Tutaj spędziła błogie pół godziny, czytając list rozpoczęty, którego litery skreśliła ręka jej syna, przebiegając stronnicę wpół otwartej książki, na którą zwracały się oczy jej syna, znajdując wszędzie ślad umysłu poważnego, duszy wzniosłej, serca czystego.
Czas upływał... trzeba było wyjść... Odeszła, ale z żalem, obiecując sobie, że tu jeszcze powróci.


VIII.

Pani de Nathon czuła jakiś dziwny, tajemniczy pociąg do tego mieszkania i nie mogła mu się żadnym sposobem oprzeć.
Zdawało jej się, że teraz bliżej jest syna swego nieobecnego, bliżej, niż kiedy codzień Armand Fongel siedział ledwie o kilka kroków od niej przy obiedzie lub w salonie.
W obec innych musiała nakazywać milczenie uczuciu, które ją trawiło, i mówić do młodzieńca tak, jak do obcego.
Przeciwnie — mówiła sobie — gdy będzie sama w mieszkaniu tem, które mocą wyobraźni wypełniała obrazem ukochanego dziecka, wolna będzie wtedy od wszelkiego przymusu i będzie mogła swobodnie wywnętrzyć swe serce.
Chciałaby życie spędzić w tem mieszkaniu, ale powstrzymywała ją jeszcze resztka przezorności...
Nie śmiała...
Pewnego dnia jednak gorączka nerwowa wzięła nad nią górę i Berta już nie próbowała się oprzeć.
Była to właśnie jedna z sobót miesiąca lutego. Mniemając, że hrabia znajduje się, jak zwykle, w izbie wraz z Armandem, który pisywał artykuły polityczne do jednego z głośnych czasopism i bardzo żarliwie wysiadywał w trybunie dziennikarskiej, pani de Nathon zostawiwszy Herminię z nauczycielką języka angielskiego, minęła galerję, ręką drżącą zapuściła klucz w zamek, otworzyła skasowane drzwi, zamknęła je za za sobą i wślizgnęła się do mieszkania.
Pewna, iż jest samą, szła bez ostrożności i w pokoju sypialnym, gdy się zbliżała już do salonu, potrąciła zlekka sprzęt jakiś.
Ponieważ pawilon ogrzewany był kaloryferem z pałacu, Armand kazał powyjmować wewnętrzne drzwi. Podwójne portjery z ciężkiej makaty zastępowały je wszędzie a fałdy ich szerokie spadały aż na podłogę.
Łoskot od potrącenia sprzętu był bardzo słaby; jednakże czyjś głos z salonu zapytał:
— Czy to ty, Auguście?
Pani de Nathon, która już podnosiła portjerę, zadrżała do szpiku kości. Armand był tu, o kilka kroków od niej... Nie otrzymawszy żadnej odpowiedzi, niezawodnie nadejdzie i zaskoczy ją!
Cóż mu powiedzieć, ażeby mu swą obecność wytłomaczyć?
Hrabina żywo cofnęła się w tył i raczej umarła niż żywa schowała się, jak mogła za firanki przy wielkim łożu z baldachimem w stylu Ludwika XIII.
Serce jej bić przestało. Uczepiła się obiema rękoma łóżka, innaczej nie utrzymałaby się na nogach.
Portjera poruszyła się. Armand przestąpił próg sypialni, spojrzał, nie zobaczył nic, sądząc że się omylił, powrócił do salonu.
Zaledwie znikł, gdy Berta, opuściwszy swe schronienie i stąpając po cichu (co zresztą było łatwo na rozpostartym grubym dywanie), podążyła tą drogą, którą przybyła, zeszła po trzech stopniach schodów i otworzyła z niezmierną ostrożnością drzwi komunikacyjne.
Cóż się z nią stało, kiedy pośród galerji ujrzała pana de Nathon rozmawiającego w sposób bardzo ożywiony z jednym z przyjaciół...
Na szczęście, obaj mężczyźni stali do niej zwróceni tyłem a ożywiona rozmowa nie pozwoliła im dosłyszeć odgłosu klucza, obracanego w zamku,
Z jednej strony Armand! — z drugiej Henryk!
Nieszczęśliwa kobieta była uwięzioną a cudu chyba było potrzeba, ażeby nie została odkrytą.
Usiadła na stopniu schodów i postanowiła czekać aż w galerji nie będzie nikogo.
Tak upłynęło pięć czy sześć minut, które jej się wydały nieskończenie długiemi.
Potem nagle szalony przestrach owładnął jej rozgorączkowanym umysłem. Powiedziała sobie, iż może Henryk, potrzebując o czemś zawiadomić Armanda, zechce skorzystać z posiadanego klucza, otworzy nagle drzwi i tu ją zastanie.
— Padłabym martwa.. — pomyślała.
Pod ciosem tego nowego uderzenia, pani de Nathon namyśliła się, iż na mniejsze niebezpieczeństwo naraża się wewnątrz mieszkania, gdzie może się przynajmniej schronić, jak przed chwilą.
Wróciła do sypialni i po raz drugi ukryła się za firankami łóżka.
Prawie w tej chwili dzwonek przerwał milczenie i Berta usłyszała, jak oznajmiono:
— Pan wicehrabia de Mornay.
Maksym de Mornay był człowiekiem z jak najlepszych towarzystw. Hrabia de Nathon bardzo go poważał i zachęcił Armanda Fongel do bliższej z nim zażyłości.
Berta odetchnęła.
Skoro Armand nie był już sam, więc prawdopodobnie nie przestanie być ciągle w salonie dopóki potrwa wizyta przyjaciela.
Dzięki temu uspokoiwszy się, zapragnęła znów bardzo gorąco być niewidzialnie obecną przy rozmowie syna z wicehrabią.
Dla zaspokojenia ciekawości, dość było zbliżyć się do podwójnej portjery, przedzielającej dwa pokoje.
Któraż córka Ewy zdołałaby się oprzeć?
Pani de Nathon nie oparła się. Przeszła przez pokój, uchyliła nieco makaty i oto, co usłyszała:
— Mój drogi, przyjacielu — mówił wicehrabia — tylko co wróciłem do domu i zastałem list twój. Coś do mnie zostawił dziś z rana... Nie straciłem ani chwili i czemprędzej przychodzę.
— Dziękuję ci, Maksymie — odpowiedział Armand. — Wiedziałem, że mogę na ciebie liczyć...
— Tak, niezawodnie, w każdej okoliczności... Napisałeś, że mnie potrzebujesz...
— Tak, potrzebuję ciebie...
— Tem lepiej! — O cóż chodzi?
— Pójdziesz ze mną tej nocy na bal maskowy do Opery...
— Na bal Opery... — powtórzył wicehrabia z wyraźnem ździwieniem.
— Tak...
— O! mój drogi, nigdybym był nie odgadł!.. Znam cię, jako człowieka poważnego, cóż to więc za szczególny kaprys nęci cię do tego motłochu?..
— To wcale nie kaprys, wierzaj mi! Nie dla swojej przyjemności tam pójdę... Bal Opery będzie dla mnie przedsionkiem lasku Bulońskiego...
— Pojedynek?...
— Spodziewam się... mam nadzieję...
Usłyszawszy powyższą rozmowę, pani de Nathon, zdjęta niewysłowioną boleścią, uczuła się blizką zemdlenia i poczęła drzeć cała, ale chciała wysłuchać wszystko do końca, zebrała więc wszystkie siły i słuchała dalej.
— Miałem cię za nieprzyjaciela pojedynków...— podchwycił wicehrabia.
— Nie myliłeś się... jestem nim, jak każdy rozsądny człowiek musi nim być... Ale niestety zna się o tem tylko takie piękne teorye... ale gdy się nadarzy sposobność, idzie się na miejsce spotkania ani mniej, ani więcej, jak ci, na których szaleństwo piorunowało się właśnie... Ładna to rzecz teorya, mój drogi, lecz bardzo niepraktyczna... Co, jako zasada teoretyczna, nazywa się „filozofią“, w życiu praktycznem zwie się „nikczemnością".
— Tak, niestety, to prawda!... Ale wróćmy do ciebie... kto się poważył ci ubliżyć?...
— Nikt... Przeciwnik mój nie zna mnie wcale i wyzwanie pójdzie odemnie...
Daremnie usiłuję zrozumieć...
— Zaraz ci pomogę... Nie byłeś wczoraj na Włochach .. Przynajmniej nie widziałem cię...
— Spędziłem wieczów w ambasadzie angielskiej.
— Ja, jak zwykle, miałem miejsce w orkiestrze... zaraz za moim fotelem siedział jakiś pan wyorderowany, lat czterdziestu pięciu do pięćdziesięciu, wyelegantowany przesadnie, typ starzejącego się hulaki, znającego wszystkie damy półświatka... przesyłał im końcem palców to lekkie ukłony, to całusy... Wstrętne to było i śmieszne...
— Widać, że rzadko bywasz w teatrze Rozmaitości, inaczej nie dziwiłby cię typ taki... Ale jakie to wszystko ma znaczenie?
— Posłuchaj... — podchwycił Armand. — Obok tego jegomościa znajdował się podobny mu elegant, ale mniej śmiały i znacznie młodszy, który go słuchał, potakiwał, podziwiał i odpowiadał w potrzebie, słowem odgrywał rolę podrzędnego satelity przy tej błyszczącej gwieździe. Ci panowie tembardziej mnie drażnili, że przyszedłem dla muzyki, a oni przeszkadzali mi słuchać...
Podczas pierwszego międzyaktu opuściłem swe miejsce i poszedłem złożyć wizytę w jednej z lóż...
— W mojej... — szepnęła do siebie pani de Nathon.
Armand mówił dalej:
Gawęda obu moich sąsiadów znów się zaczęła, z podniesieniem kurtyny drugiego aktu. Trzymam się zasady, że w teatrze należy być cierpliwym i unikać wszelkich głupich sprzeczek, z uległością więc poddałem się niemiłemu losowi... Nastąpił drugi międzyakt. Wstałem, obróciłem się tyłem do sceny i lornetowałem po sali. To samo uczynił elegant i jego towarzysz. Starałem się nie słuchać ich rozmowy idjotycznej i uwag wysoce nieprzyzwoitych, gdy nagle drgnąłem gwałtownie usłyszawszy nazwisko wymówione przez młodego fircyka...
Obadwaj hultaje mieli zwrócone olbrzymie lornety na lożę, gdzie przed godziną miałem zaszczyt być przyjętym.
Stary hultaj wzruszył ramionami i rozśmiał się drwiąco.
Zapytany przez towarzysza, opowiedział głośno nie wiem już jaką niedorzeczną i potwarczą bajkę! śmiał mówić, że ta kobieta święta i najniewinniejsza ze wszystkich była gdzieś tam na prowincji przed ślubem bohaterką awantury miłosnej...
Trząsłem się z gniewu. Dziesięć razy otwierałem już usta, ażeby przerwać nikczemne opowiadanie... Dziesięć razy podnosiłem rękę, ażeby wypoliczkować łotra. Zatrzymała mnie obawa skandalu... A zresztą jakiem prawem w miejscu publicznem wystąpić miałem jako rycerz kobiety, której nie jestem nawet krewnym?...
Wściekłość mnie pożerała.... Powiedziałem sobie, że po skończeniu przedstawienia, przy wyjściu, znajdę pretekst jakikolwiek, ażeby wyzwać tego człowieka, nie dając odgadnąć prawdziwej przyczyny wyzwania.
Przypadek nie pozwolił mi urzeczywistnić tego projektu.
Podczas trzeciego aktu, stary łotr rzekł do swego sąsiada:
— Ona na mnie czeka... Będę punkt o drugiej albo w „foyer“ przed zegarem, albo w loży nr. 12. Pójdziemy na kolacyę ż Karoliną i Korą.
To powiedziawszy, wstał prędko, nie zwracając uwagi na szmer sąsiadów, którym przeszkadzał.
Wyjść za nim, dogonić go w korytarzu i zelżyć niezwłocznie, byłoby bardzo łatwo, ale chyba wielce nierozsądni.
Przeciwnik mój, bez żadnej trudności zrozumiałby przyczynę takiej napaści, a zresztą było to wszystko zbyteczne, skoro wiedziałem, gdzie się mogę z nim spotkać?
Podążyłem za nim oczyma aż do drzwi. Widziałem, że ukłonił się jednemu z moich znajomych, który mu się odkłonił bardzo lekko.
Jak tylko zapadła kurtyna, zaczepiłem tego mojego znajomego.
— Kto to przed chwilą kłaniał się panu — spytałem i opisałem osobę.
Znajomy mój odrzekł pogardliwie:
— To margrabia de Flammaroche.
— Margrabia de Flammaroche! — szepnęła Berta przerażona za portyerą, która ją zasłaniała.
— Margrabia de Flammaroche!.. — powtórzył Maksym de Mornay.
— Znasz go?.. — spytał Armand.
— Ze słyszenia.
— I cóż o nim mówią?..
— Jaknajgorzej... Ma on haniebną reputacyę... Zrujnował się doszczętnie jeszcze za młodu, co nie przeszkadza mu dziś żyć zbytkownie, gdyż ożenił się z milionową angielką... Biedną żonę dręczył tak, że zwaryowała, płaci na jej bardzo skromne utrzymanie w jakimś domu zdrowia, a sam zjada dochody z jej milionów do spółki z wszelkiemi ladacznicami...
— Nie dziwi mnie bynajmniej to, co o nim mówisz... — odparł Armand — wygląda zupełnie na takiego człowieka... Dość go widzieć i słyszeć, ażeby wiedzieć jakim jest!.. Spotkamy się z nim w Operze tej nocy i już chyba byłbym bardzo niezręcznym, gdybym nie potrafił wywołać z nim sprzeczki.
— Mój drogi Armandzie — zapytał Maksym — czy dobrze umiesz bić się na szpady?
— Mam za sobą trzy miesiące nauki w sali fechtunku.
— To jest na fechtunku znasz się mniej, niż wcale.
— Masz słuszność.
— A na pistolety?
— Brak mi wprawy, ale oko mam pewne... Dużo polowałem we Franche-Comlé w czasie wakacyi i uchodziłem za dobrego strzelca...
— Zabić zająca a człowieka to wcale co innego... Wszystko to mnie bardzo niepokoi... Margrabia de Flammaroche jest zawołanym pojedynkowiczem i pierwszorzędnym fechtmistrzem... Miał już ze dwadzieścia pojedynków i ze wszystkich wyszedł zwycięzko... Namyśl się, błagam cię, zanim go wyzwiesz...
— Namyślać się?.. nad czem?..
— Nad nierównością szans... A przyznasz sam, że jest ona okropna!..
— Mniejsza o to!.. Ja widzisz, mój drogi wicehrabio, mam wiarę, chociaż jestem dzieckiem sceptycznego wieku... Bóg pobłogosławi słusznej sprawie, a zresztą choćbym miał życiem to przypłacić, nikt nie powie, że pozwoliłem wobec siebie nikczemnie splugawić cnotę najczystszą w świecie i że nie postarałem się jej pomścić!..
— Rozporządzaj mną.
— Pojmujesz, jak dalece potrzebną mi jest twoja obecność... Będziesz widział i słyszał wszystko, nie będzie więc można kłamliwemi opowiadaniami przeinaczyć sceny, jaka się dziś w nocy odegra na balu Opery, między margrabią de Flammaroche i twoim sługą... Gdy przyjdzie do pojedynku, będziesz jednym z moich sekundantów, a przyjaciel nasz Jerzy de Bracy, zgodzi się również, o czem nie wątpię, towarzyszyć nam na miejsce spotkania, ale ty tylko znać będziesz prawdziwą przyczynę pojedynku.
— Gdzie się zejdziemy?
— Przyjadę po ciebie do domu o północy?.. dobrze?..
— Zgoda.
Pani de Nathon wiedziała dość.
Nieszczęśliwa kobieta upadła na kolana i z rękoma wzniesionemi ku niebu, wyszeptała:
— Mój Boże! byłżebyś bez litości!.. Czyż dwa razy użyłbyś tej samej ręki dla zadania mi ciosu? Boże sprawiedliwości i dobroci, czy pozwoliłbyś ażeby syna mego zabił człowiek, który zabił jego ojca?


IX.

W salonie wszczął się ruch. Berta wstała i uciekła, Onieprzytomniała tak dalece, że nie pamiętała już, dlaczego z taką trwogą schroniła się do mieszkania zaledwie przed kwadransem. Bez namysłu otworzyła drzwi do galeryi, narażając się na spotkanie z mężem.
Na szczęście, hrabiego już tu nie było i hrabina de Nathon, nie spotkawszy nikogo, dostała się nareszcie do swego pokoju.
— Czy ja śnię? — spytała sama siebie.
Nie, nie śniła wcale!..
Przed nią stawała jak widmo, straszliwa rzeczywistość.
Armand, ten syn, którego kochała z całego serca, z całej duszy, narażał życie swe i ani domyślając się, bić się miał, ażeby obronić i pomścić swą matkę, a bohaterskie dziecko miało za przeciwnika zawołanego junaka, którego szpada godziła zawsze pewnie, a kula nigdy nie chybia celu czy to w strzelnicy, czy w pojedynku.
Berta schwyciła się za głowę i ścisnęła ją konwulsyjnie, zdało jej się, że czaszka jej rozpęknie od burzy, jaka wrzała w jej wnętrzu.
Czuła się blizką obłąkania i usta jej ciągle powtarzały machinalnie:
— Co czynić?.. co czynić?..
Po chwili, nieład w jej myślach, podobny do gorączki obłędu, ustał i uspokoiła się trochę.
— Trzeba temu pojedynkowi przeszkodzić, przeszkodzić bądź co bądź — odpowiedziała sama sobie.
Przeszkodzić? ale jak? do kogo udać się?
Do margrabiego de Flammaroche? Berta aż się wzdrygnęła na tę myśl.
Do Armanda? ale jakże z nim mówić o tem? Jak mu wytłomaczyć, zkąd się o tem wszystkiem dowiedziała? trzeba byłoby zawołać do niego z rumieńcem na twarzy, ze wstydem w oczach:
— Jestem twoją matką!
A gdyby się dowiedział o prawdzie, czy tembardziej nie będzie się chciał bić?
Hrabia de Nathon miał wielki wpływ na młodzieńca we wszystkiem i on mógłby go powstrzymać Od wyzwania margrabiego.
Ale czy Berta mogła korzystać z tego wpływu, czy mogła nawet czynić jakiebądź w tym celu starania?
Czyż mogła powiedzieć Henrykowi:
— Tą kobietą znieważoną ja jestem!.. Byłam u Armanda, schowałam się kiedy mówiono o pojedynku i wszystko słyszałam.
Nie! stokroć nie!.. tego uczynić nie mogła!..
Hrabina czuła się oplątaną siecią niemożebności. W którąkolwiek zwracała się stronę, wszędzie napotykała niezwyciężalną przeszkodę i traciła energię, nadzieję, jak ranny traci krew ze śmiertelnej rany.
Jakieś odrętwienie ogarnęło i ciało jej i duszę. Przestała myśleć, ale nie przestała czuć. Głowa jej opadła na grzbiet fotelu. Patrząc na twarz jej pobladłą, myśleć możnaby że omdlała, ale z oczu zamkniętych płynęły łzy.
Naraz światełko jakieś błysnęło, w chwilowo zamroczonym umyśle.
Pani de Nathon ożywiła się, podniosła głowę i wyszeptała:
— Tę myśl zsyła mi niebo!.. Pójdę i ja także tej nocy na bal do Opery!.. W dominie, w masce, gdy zmienię głos, nikt mnie nie pozna... Armand nie będzie mógł się domyślić. Zkądżeby zresztą mógł przypuszczać, że to ja jestem w takiem miejscu zabawy?.. A ja ciągle przy nim będę... Przemówię doń w imieniu matki... zaklnę go na jej pamięć... muszę go wzruszyć... musi mnie wysłuchać... musi mi być posłusznym!..
W okolicznościach poważnych, gdy się poweźmie jakie postanowienie, które, jak nam się zdaje zażegnać może niebezpieczeństwo, wtedy wszystko nam się poczyna przedstawiać przez różowy pryzmat nadziei i w tych złudnych często odbłyskach, przyszłość wygląda mniej ponuro.
Odkąd Berta wydobyła się z odmętu myśli, zapragnęła czemprędzej już usunąć wszelkie materyalne przeszkody, sprzeciwiające się jej przedsięwzięciu.
Dla kobiety uczciwej i dla kobiety z wielkiego świata trudnem to rzeczywiście, prawie niemożebnem jest, wśród czujności licznych służących, ukryć się pod maskę i domino i wymknąć ukradkiem z pałacu w nocy, ażeby udać się na bal maskowy lub dokąd indziej.
Nadomiar, pani de Nathon musiała działać sama. Trzeba jej było jaknajzupełniej ukrywać się przed tymi, co ją otaczają, przed mężem, przed córką, przed służbą. Trzeba było jej samej wszystko przewidzieć, wszystko przygotować i wszystko wykonać bez niczyjej pomocy.
Przedewszystkiem chodziło o maskę i domino, musiała najprzód o nie się wystarać. Już się ubrała, ażeby pójść do magazynu z wynajmem kostjumów, gdy sobie przypomniała, że przypadek, który jej tak rzadko sprzyjał, tym razem może jej oddać usługę.
Dwa lata temu, hrabia i jego żona byli na słynnym balu kostjumowym, wydanym przez księcia de Morny, o czem cały Paryż mówił przez trzy miesiące. Berta zamaskowana, przebraną była wtedy za małżonkę doży, a wspaniałe domino patrycyuszki, miało jaknajczystszy styl wenecki.
Maska i strój zapewne jeszcze istniały, trzeba było tylko je znaleźć. Rzecz prosta napozór, ale w wykonaniu niemniej trudna. Obok apartamentu Berty, w obszernym pokoju, stały cztery białe dębowe szafy, głębokie, a w nich wisiało mnóstwo przeróżnych sukien, szlafroczków, okryć, istny magazyn kobiecy.
Pani de Nathon bardzo rzadko zachodziła do tej garderoby, pozostającej pod szczególną opieką panny Fanny, wybitnej osobistości, z którą nieomieszkamy zapoznać naszych czytelników.
Kiedy usługa nie zatrzymywała panny Fanny przy jej pani, królowała ona w wielkim gabinecie, łączącym się z pokojem sukien. Miała ona zawsze pełno przy sobie romansów w książkach i w feljetonach i pożerała je, wyciągając się na wygodnym fotelu.
Czasami, ale bardzo rzadko, czyniła zaszczyt małej Julci, drugiej pokojówce, że ją przypuszczała do rozmowy z sobą, a nawet w przystępie dobrego humoru, czytała jej na głos z odpowiednią intonacyą i mimiką, drażliwsze rozdziały z romansów Pawła de Kocka,
Berta weszła do pokoju sukien, rozsunęła drzwi u jednej z szaf, wydobyła ubrania, po za któremi powinno było wisieć domino i rzuciła je w nieładzie na krzesło i na dywan.
Daremnie szukała! Pani zasunęła drzwi i poczęła przeglądać suknie w drugiej szafie.
Panna Fanny odczytywała tymczasem po raz trzeci przygody ulubionego bohatera romansu. Szmer jednak głośny, sprawiony przez Bertę, wyrwał ją z pośród wzruszeń; zamknęła książkę, otworzyła drzwi do pokoju sukien i stanęła na progu zdumiona, na widok pani swej, wyrzucającej z szafy na podłogę tak starannie ułożone lub troskliwie powieszone ubrania.
Berta zmieszała się, że ją zaskoczono na uczynku, chociaż trudno było odgadnąć czego szukała, zatrzymała się i uczuła na twarzy gorący rumieniec.
Fanny ukłoniła się nizko.
— Pani hrabina może dzwoniła na mnie... — rzekła — niech pani mi wybaczy... nie słyszałam...
— Nie... — odrzekła hrabina — nie wołałam cię wcale...
— Myślałam... bo pani hrabina czegoś szuka... zapewne jakiej sukni... może jaśnie pani podać... którą to? — Nie... nie... — odparła hrabina, aby cokolwiek powiedzieć.
Zaczerwieniła się jeszcze mocniej.
— Ale pani hrabina sama się trudzi...
Pani de Nathon zamyśliła się co począć.
Spojrzała na swą pannę służącą.
— Nie, nie potrzebuję cię wcale... możesz odejść.
Fanny, ciekawością zdjęta, nie oddalała się jednak.
— Możesz odejść — powtórzyła hrabina.
Rada nie rada, pokojówka ukłoniwszy się znowu, znikła za drzwiami.
W tejże chwili Berta przyskoczyła do nich i zamknęła je na klucz.
Zobaczywszy się znów samą, ochłonęła trochę.
Teraz znowu myślała tylko o odnalezieniu maskaradowego stroju.
Nareszcie w trzeciej szafie za jakiemś okryciem, zobaczyła rąbek bogatych koronek, jakiemi jak pamiętała, przybrany był kostjum Wenecyanki.
W głębi szafy rzeczywiście wisiało ładne domino weneckie, a obok czarna maska, Wyglądały jakby zupełnie nowe; Berta raz tylko miała je na sobie.
Uradowana, z gorączkowym pośpiechem zdjęła je z wieszadła, a wydobyte i leżące na podłodze ubrania, czemprędzej pochowała do szaf w nieładzie.
Nawinął się jej pod rękę jakiś duży szal. Chciała go włożyć do szafy, jak i inną odzież, gdy w tem przyszła jej praktyczna myśl.
Nie trzeba było, ażeby Fanny wiedziała, jakie ubranie zabiera ona z tego pokoju, a służąca łatwo mogła spotkać swą panią, wychodzącą z tego pokoju. Spotkanie mogło być przypadkowe, albo nawet umyślne.
Berta skorzystała więc z szala i zawinęła w niego domino i maskę.
Poczem gdy szafy już były zamknięte, otworzyła drzwi z klucza i nacisnęła klamkę.
W pokoju bielizny, któś prędko zerwał się z miejsca,
Wbiegła Fanny.
— Pani mnie wołała?
I spojrzała badawczo na zawiniątko.
— Nie.
— Przepraszam panią hrabinę, zdawało mi się...
Ale hrabiny już nie było. Poszła do swego pokoju.
— Zawiniątko... cóś zabrała... w takim sekrecie.,, ale co? muszę dowiedzieć się i dowiem!..
Fanny uśmiechnęła się przebiegle.


X.

Tegoż dnia o godzinie siódmej wieczorem pani de Nathon, Herminia i hrabia zasiedli do stołu.
Armand uprzedził, że nie może być na obiedzie.
Twarz Berty nie miała już śladu strasznych wzruszeń, odczutych po południu. Biedna kobieta, tak szczęśliwa z pozoru, a tak nieszczęśliwa w rzeczywistości, naróżowała się dla ukrycia bladości.
Pozostawmy państwa domu w sali jadalnej i prosimy czytelników naszych zajrzeć do małego pokoju dla bielizny.
Pokój oświetlała duża stołowa lampa, na kominie palił się suty ogień. Panna Fanny wyciągała się rozkosznie na fotelu, a Julcia, jak przystoi drugorzędnej garderobianej, siedziała na krzesełku skromnie, z pokorną minką.
Fanny miała nad nią wielką przewagę, imponowała jej swoją wyższością.
— Moja droga — rzekła do niej panna służąca tonem poważnym -jesteś młodą. Przedtem nie byłaś nigdy w służbie... doświadczenia ci brak... ludzi nie znasz... Chcę ci dać dobrą radę, która ci może przydać się w życiu.
— O! będę z niej korzystała, ręczę pannie Fanny... — żywo odparła Julcia — wy umiecie tak dobrze radzić.
— Prawda, że mam trochę rozumu i sprytu, ale się z tego nie dmę... Widzisz, taka moja rada: kiedy jesteś garderobianą lub panną pokojową (bo może z czasem do tego dojdziesz), nie mówi się nigdy źle o państwu, a chociażby się działo przy tobie co dziwnego... nigdy o tem nic nie gadaj... Słowem, naśladuj mnie...
— Tak, to pewna, panno Fanny, że wy nie macie w sobie ani za grosz złośliwości.
— Tak, to wielka pociecha, moje dziecko, że można to samemu sobie powiedzieć, lepiej już przeczyć rzeczywistości, niż co złego powiedzieć o swem państwu...
— Tak... wy to potraficie... Ale mnie się zdaje, że tutaj w domu, nie dzieje się nic złego...
— Bogu dzięki! — szepnęła Fanny, podnosząc dziękczynnie oczy ku sufitowi.
— Pani hrabina to prawdziwa cnota — podchwyciła garderobiana.
— Ja jej też oddaję sprawiedliwość... Inni na mojem miejscu, może przypuszczaliby to i owo... Ja tam święcie trzymam się daleko od wszelkich przypuszczeń...
— Przypuszczeń?.. — powtórzyła Julcia ździwiona.
— Zapewne...
— Co do pani?
— Niestety!.. Czyś nie zauważyła, że od pewnego czasu naszą pani nie jest już taką jak dawniej...
— Nie, nie zauważyłam...
— To mnie nie dziwi.. Tak mało ją widujesz... Ale ja, co z nią jestem codzień i tak blizko...
Fanny przerwała sobie.
— To co? — spytała Julcia, a oczy jej się zaiskrzyły z ciekawości.
— Ot! pani hrabina jest roztargniona, zamyślona... Czasem blada jak trup, to znów jakby się naraz zbudziła ze snu. Jeżeli się wtedy do niej odezwę, cała zaraz się wstrząśnie, słucha mnie, a nic nie rozumie... Wyobrażam sobie, że tak muszą wyglądać ludzie, których gryzie sumienie...
— Przypuszczacie, że panią gryzą wyrzuty sumienia?.. — spytała Julcia naiwnie.
— A niech mnie Bóg zachowa! — zawołała Fanny — cobym miała przypuszczać, kiedy ja nic nigdy nie przypuszczam... Zwaryowałaś czy co?.. Wystrzegaj się, moje dziecko, takiej paplaniny!
— Ależ ja nic nie powiedziałam...
— Jakto nic? Aż nadto!.. Zkądżeby pani hrabina miała wyrzuty sumienia? Jakżeby je mieć mogła taka osoba bez zarzutu.
— Bo ja myślałam...
— Nie można myśleć... Jej postępki tajemnicze mogą być niewinne, a nawet bardzo szlachetne... Nawet, niezawodnie są takie... Że jest tam jakaś tajemnica, to jeszcze nic, przecie nikt nie może wzbronić tajemnic.
— Więc jest jakaś tajemnica?..
— Czy jest tajemnica?.. Tego zaprzeczyć niepodobna, bo to widoczne... Ale żebym miała zaraz to jakoś tłomaczyć... Ja tam wolę nie rozumieć, a to, co mi się wydaje ciemnem, wolę uważać za dobre... Mogę ci dać dowód... chcesz?
— Dobrze... proszę bardzo.
— Widzisz, moja mała, ja raczej sama bym siebie podejrzewała niż panią, nawet nie wiedząc, co ma się stać tej nocy.
— Czy ma się co stać?
— O! mój Boże, rzecz bardzo prosta... to jest co prawda, nie tak bardzo prosta, bo nawet dziwnie osobliwa?
— Cóż to będzie, panno Fanny, co to będzie?..
— Doprawdy nie wiem, czy mam ci powiedzieć... Waham się, waham bardzo... Gdybyś niezdolną była pobłażliwą być i litościwą, cały ciężar winy spadłby na moje sumienie.
— Już ja pannie Fanny przyrzekam, że będę taką litościwą jak wy, to przecie dosyć.
— No cóż, moje dziecko, jak sobie wyobrażasz, co pani hrabina robić będzie dzisiaj między godziną dwunastą a pierwszą w nocy?
— Zapewne pójdzie spać sobie spokojnie.
— Gdzież tam, niestety!.. Wyjdzie z pałacu...
— Zapewne z panem hrabią?..
— Jakaś ty naiwna!.. Pan hrabia nie będzie wiedział o tem nic a nic...
— Więc pani sama wyjdzie?..
— Jaknajzupełniej! sama i to w masce...
— Dokąd?
Fanny obejrzała się do koła ostrożnie, ażeby się przekonać, czy kto obcy nie słucha, potem zniżywszy głos i nachyliwszy się do Julci, która także się do niej podsunęła, szepnęła te trzy słowa:
— Na bal Opery.
Garderobiana aż odskoczyła w tył.
— E! cóż znowu! — zawołała,
— Ależ tak, moja droga.
— Jesteście tego pewni?
— Jaknajzupełniej.
— To nie do uwierzenia,
— Wiem, a jednak to prawda.
— Po co pani może iść na bal Opery?
— Zapewne ma spełnić jaki miłosierny uczynek, chociaż na pierwszy rzut oka, miejsce do tego niezbyt stosowne, ale nasza pani jest tak doskonałą... Może chwyta jedyną sposobność, ażeby jaką duszę zbłąkaną nawrócić na drogę zbawienia... Wierna zasadzie, że trzeba działać dobrze w skrytości, pani ukryje się też pod dominem weneckiem.
— Jakto — zawołała Julcia — wiecie nawet jaki pani będzie miała kostjum?
— Ja o wszystkiem wiem zawsze, moje dziecko...
— Czy pani się przed wami zwierzyła?
Fanny wzruszyła ramionami.
— Sama nie wiesz co mówisz, moja mała — odparła. — Nasza kochana pani jest osobą delikatną i nie opowiada nikomu o swych interesach... Pani nie powiedziała mi ani słówka, ale to nie przeszkadza mi wiedzieć o wszystkiem.
— Ale jakim sposobem?..
— To właśnie szarada... Wiadomo ci, że nie jestem ciekawą...
— O tem my wszyscy wiemy, panno Fanny... Wyście prawdziwa doskonałość.
Panna służąca przyjęła tę pochwałę z taką miną, jakby jej oddawano tylko sprawiedliwość i mówiła dalej:
— Nie lubię się mieszać w to, co do mnie nie należy, ale kiedy kto zdaje się mi nie dowierzać, to mnie draźni i kiedy co przedemną ukrywają, muszę koniecznie to wykryć, o czem pragną żebym nie wiedziała.
— To się należy... — potwierdziła naiwnie Julcia.
— Pani hrabina, mając szczęście posiadać dwie panny służące, z których jednę trudno byłoby zastąpić — ciągnęła dalej Fanny — nie zajmuje się nigdy szczegółami swojej garderoby. Otóż dzisiaj rzecz się taka stała...
I opowiedziała wszystko, o czem czytelnicy już wiedzą, aż do chwili, kiedy pani de Nathon odprawiwszy ją doraźnie, zamknęła się na klucz w pokoju z sukniami.
— A to dziwne! — zawołała Julcia. — Czegóż nasza pani tam szukała?
— I ja też pytałam o to siebie i ażeby się dowiedzieć, zaraz poszłam do tego pokoju, jak tylko pani hrabina otworzyła drzwi. Nakładła ona rzeczy, ponawieszała niedbale, bez żadnego porządku, ale ja wiem jakie tam są suknie, wszystkie mam spisane... Przejrzałam wszystkie, sprawdziłam czego niema i przekonałam się, że wszystko jest oprócz domina weneckiego, które pani miała przed dwoma laty na balu u księcia... Ulotniła się również i maseczka aksamitna... Pani zabrała je do siebie i dzisiejszej nocy, naprędce, sama bez niczyjej pomocy, będzie mogła się ubrać na bal maskowy, kiedy pan hrabia będzie myślał, że żona śpi i sam zaśnie nad gazetą wieczorną.
— Tak, to pewna — ośmieliła się zauważyć Julcia — że pani wybiera się na bal, ale może właśnie do jakiego księcia, jak przed dwoma laty...
— E! gdzietam... Gdyby pan hrabia miał iść z żoną, niekryłaby się przedemną... Na co tajemnica, gdy się idzie prosto... Powiadam ci, że na bal Opery... Dziś mamy zapusty... Zresztą zobaczę, czy się nie mylę...
— A jakżeż to zobaczycie, panno Fanny?
— Myślisz może, że pani przejdzie przez pokoje, wyjdzie głównemi schodami i pojedzie swoją karetą? Zobaczysz ona się wymknie bocznemi schodami, a później ogrodem i furtką wydostanie się na ulicę... Musi więc po schodach przejść i obok mojego pokoju... Ho! ho! moja mała, mam ja gotowy plan! Jak tylko pani powie mi, że mnie już na dziś nie potrzebuje, położę się nierozebrana i drzwi tylko przymknę... To takie proste... I choćby pani była kotką albo myszą, nie wymknie się tak, ażebym jej nie usłyszała.
— A jak spostrzeże że ją śledzicie?
— Nic nie zobaczy... Najprzód, światła palić nie będę, potem udawać będę że śpię, a dopiero kiedy przejdzie, wstanę i pójdę za nią.
— A jak się obróci?..
— E! już ja potrafię być ostrożną... Zresztą albo co przez to ryzykuję?
— Przecie stracić można miejsce... a musi wam o nie chodzić, bo warte...
Panna Fanny, zapomniawszy na chwilę o zwykłej obłudzie, uśmiechnęła się z bezczelnym cynizmem.
— A! moje dziecko — rzekła — jak ty jeszcze nie masz pojęcia o niczem... Miejsce miałabym stracić!.. Ależ bynajmniej!..
— Jednakże...
— Niema żadnego jednak... A choćby mnie pani zobaczyła, niechno spróbuje mnie odprawić!.. Mam nadzieję co prawda, że może się mylę, może to tylko fałszywe pozory!.. błagam niebiosa, ażeby od pani naszej oddaliły podszepty złego ducha, ażeby odwiodły od nieszczęsnego zamiaru włóczenia się po balach maskowych... Ale jeżeli nieszczęście odgadłam dobrze, już ja będę w tym domu trwalej siedzieć, niż same fundamenty!.. Na pozór, jak przedtem, będę niby słuchała pani i spełniała jej rozkazy, ale w rzeczywistości, to pani zależeć będzie odemnie!.. Będę ją miała w ręku przez jej tajemnicę i zobaczysz, jak ja ją poprowadzę!.. Widzisz, moja mała, taka to już powszechna zasada (zapamiętaj ją dobrze), że kiedy żona ukrywa co przed mężem, a panna służąca pochwyci tę nitkę, wtedy zmieniają się role. Pani, chociażby była samą księżną, słuchać musi każdego kiwnięcia palcem, każdego mrugnięcia okiem tej, która ją może zgubić. Gdyby to nie było obrazą Boga życzyć, ażeby istota ludzka zeszła z drogi cnoty, pragnęłabym, aby hrabina dostała się tak w moje ręce... Spokojna byłabym o stare lata... zarobiłabym jak nic ze dwa tysiące franków dożywocia.
— Ale... — szepnęła Julcia — pani do dziś uchodziła za najuczciwszą kobietę.
— Zapewne i ja też najgoręcej pragnę, ażeby nią być nie przestała... Ale widzisz, reputacya niczego jeszcze nie dowodzi.. cnota! cnota przedewszystkiem!.. Każda cnotliwą jest, dopóki nią być nie przestanie, a jak się noga poślizgnie, to spada się coraz dalej.
Panna Fanny byłaby jeszcze dłużej rozwodziła się nad zasadami moralności, gdyby nie kuchcik który wszedł i powiedział, że już podano obiad dla służby.
W pałacu i służba miała między sobą arystokracyę. Stół nie był dla wszystkich wspólny. Rządca mieszkania, dozorca nad stajniami, starszy kuchmistrz, kamerdynerzy, lokaje, stangreci i pokojówki, jadali razem; parobcy, stajenni, kuchciki i pomywaczki, mieli jedzenie podawane osobno.
U stołu arystokracyi służbowej rej wodził lokaj Armanda Fangela, piękny August. Pełen humoru, chociaż trywialnego, sypał anegdotkami, jak z rękawa, opowiadał różne przygody prawdziwe i zmyślone, wszystkich potrafił przegadać i na wszystkich wywierał swój wpływ. Odczuwała to na sobie i Fanny i czułe do niego robiła oczy, ale on zdawał się tego nie widzieć, czy też nie chciał widzieć wcale.
Tego wieczora piękny August był nie do poznania. Zamiast jak zwykle, mieszać się do każdej rozmowy, siedział ponury, milczący, nie mówił nic, tylko wybierał sobie najlepsze kąski na półmiskach, jadł chciwie i pił win co niemiara.
— Co to panu dziś jest? — spytała go Fanny, która siedziała między nim i Julcią. — Nie odpowiadasz pan, gdy się ciebie pytają, krzywisz się, miny wyprawiasz, z któremi wcale ci nie do twarzy i wyglądasz pan, jak pies na łańcuchu.
— Bo mam do tego powód... Nie wiem doprawdy, co mnie w tym domu jeszcze trzyma.
— Co! — wykrzyknęli wszyscy biesiadnicy.
— Miałem na dzisiejszy wieczór różne projekty. Wszak dzisiaj jak wiecie, są zapusty... Przepyszna schadzka... ładna i dystyngowana kobietka, dalibóg... Używalibyśmy sobie, co się zowie, na balu „pod Kogutem“... Wynająłem dla siebie kostjum... Rozkosze wyciągały do mnie objęcia... Ani pomyślałem o panu... A tu panu mojemu strzelił jakiś kaprys do głowy... Bęc! wszystko poszło do djabła!
— Jaki kaprys! — spytała Fanny.
— Wierzyć się nie chce... Pan Fangel, który, odkąd z nim jestem, nigdy się nie wtrąca co robię wieczorem i bardzo słusznie, dziś kazał mi przyjść o północy, ażeby go ubrać, bo wybiera się na bal do Opery!
— Na bal do Opery!! — powtórzyła pierwsza panna służąca, trącając łokciem Julcię dla zwrócenia jej uwagi. — Ale z tego, co słyszę zawsze, to pan Fangel wcale nie ma gustu do takich zabaw.
— Ale nie ma, nie cierpi tego... Kiedym usłyszał, osłupiałem! Mój pan na balu w Operze, to tak jak jabym poszedł na kazanie! Co go u djabła tam ciągnie?
— Widzisz, jak się to dziwnie składa — szepnęła Fanny, potem nachylając się ku pięknemu Augustowi rzekła do niego pocichu: Jeden z moich kuzynów jest pierwszym subjektem w wielkiej dystylarni... podarował mi na Nowy rok kilka flaszek z wybornym likierem... doskonałym... szczególnie pyszna jest orzechówka... Przyjdź pan do mnie po obiedzie do mego pokoju... skosztujesz pan trochę... Pomówimy...
— A o czem mamy pomówić? — spytał piękny August nie bez pewnego niepokoju, patrząc na pokojówkę, mizdrzącą się do niego.
— O pańskim panu i o pewnej damie... — odpowiedziała Fanny żywo — i może we dwoje odgadniemy prędzej, po co p. Fangel idzie dziś na bal do Opery... Nawet niezawodnie odgadniemy... Pan jesteś taki sprytny...
August nadstawił uszu.
— Przyjdę... — odparł — idź panna naprzód... ja za chwilę będę...
Obiad się skończył. Zacna pokojówka i poczciwy służący wymknęli się cichaczem.
Kiedy z sobą pomówili przez godzinę, Fanny znała już historyę z kluczem, a August z dominem maskowem, i ani służąca, ani lokaj nie wątpili już, że na balu Opery wyznaczyli sobie schadzkę Armand Fangel i hrabina de Nathon.


XI.

Wiemy już, że hrabina, Herminią i p. Nathon jedli obiad sami.
Wieczorem po obiedzie, stan fizyczny i moralny biednej Berty, gdyby z niego można było zdać sprawę, obudziłby niezawodnie litość nawet w śmiertelnym jej wrogu.
W miarę, jak się zbliżała chwila działania, wzrastały pani Nathon cierpienia. Gwałtowna gorączka ogień rozpaliła w jej żyłach. Serce to przestawało bić, jakby życie obumierało, to znów rzucało się mocno, jak ptak, chcący się wydobyć z więżącej go klatki.
Hrabina zaledwie zdolną była słyszeć to, co do niej mówiono. Cała istota jej, pochłonięta była jedną wiadomą nam myślą.
Myślą była obecną przy złowrogim dramacie pojedynku. Widziała, jak Armand pada pod żelazem margrabiego de Flammaroche. Widziała ciało jego na nosząch, przykryte białem płótnem. Widziała, jak występuje na płótnie czerwona plama, rozszerza się, powiększa, jak niegdyś ta plama, którą ujrzała, kiedy przed bramą zamku Cusance niesiono stężałego trupa Sebastyana Gérarda, zabitego w pojedynku, również przez Gouliana de Flammaroche,
Pana de Nathon i Herminię, nieraz ździwiło szczególne jej zachowywanie się tego wieczora i odpowiedzi bez związku na ich zapytania.
Około godziny jedenastej, hrabina nie mogąc dłużej zadawać sobie takiego przymusu, opuściła salon pod pozorem znużenia,
Henryk lękając się, czy te dziwne objawy nie są oznakami rozpoczynającej się jakiejś ciężkiej choroby, prędko ucałował Herminię, życząc jej dobrej nocy, a sam zamiast udać się do swego pokoju, poszedł do Berty.
Wszedł do niej w chwili, gdy przebrawszy się w szlafroczek nocny, odprawiła Fanny.
Pani de Nathon, spodziewając się, że mąż do niej zajdzie, przygotowała się jak można najlepiej do przyjęcia go z twarzą spokojną,
Henryk wypytywał ją troskliwie, czule. Potrafiła go trochę uspokoić.
— Ręczę ci, mój drogi — rzekła doń — że nie potrzebnie trapisz się urojonemi obawami... Jestem znużoną to prawda, ale bynajmniej nie chora... Znużenie nie jest wcale niebezpieczne, a odpoczynek lekarstwem jest łatwem i skutecznem... Przyrzekam ci być jutro taką, jaką byłam wczoraj...
— A może sama nie wiesz, co ci jest?
— A któż, jeżeli nie ja, najlepiej mogę wiedzieć i sądzić, co mi jest?
— Chcesz, ażebym od ciebie dziś nie odszedł?.. Będzie mi bardzo dobrze w tym fotelu...
Berta uśmiechnęła się, ale nie bez przymusu.
— Mój drogi Henryku — odezwała się — daremnie chcesz mnie samą zaniepokoić bez żadnego powodu!.. Noc chcesz spędzić w fotelu!.. co za szaleństwo!.. nie chcę!
— A gdybym cię o to błagał?
— To i tak odmówiłabym...
— Dlaczego?
— Dla tysiąca przyczyn, z których jedna wystarczy ci zapewne: Myśl, że nie śpisz przezemnie, nie pozwoliłaby i mnie zasnąć i pozbawioną byłabym odpoczynku, którego tak potrzebuję...
— No, to już nie nalegam... Ale jeżeli byłoby ci niedobrze, natychmiast każesz mnie zawołać?.. przyrzekasz?
— Przyrzekam ci.. ale bądź spokojny, nie będzie potrzeby cię budzić.
Pan de Nathon odszedł, Berta odprowadziła go do drzwi swojego mieszkania, a wróciwszy, przezornie pozamykała na zasuwki wszystkie drzwi, któremi mógłby Henryk nadejść.
Stanąwszy przed lustrem, hrabina spojrzała w nie machinalnie i drgnęła.
— Wyglądam jak widmo wyszłe z grobu — rzekła do siebie — ale co to szkodzi? pod maską twarzy nie widać.
Oczy jej zwróciły się na zegar. Wskazówka dochodziła do wpół do dwunastej. Jeszcze było zawcześnie do wyjścia.
Berta osunęła się na wielki fotel, na którym pan de Nathon chciał noc spędzić i myśli jej wpadły znów na ten jedyny, tak bolesny przedmiot, który ją dręczył od tylu godzin.
Te rozmyślania przerwane zostały odgłosem zegaru, wybijającego godzinę dwunastą.
Trzeba było zabierać się do wyjścia.
Pani de Nathon zerwała się z fotelu, zdjęła szlafroczek nocny, włożyła pierwszą lepszą suknię, jaka jej wpadła pod rękę, otworzyła komodę, z kluczem od której nigdy się nie rozstawała, i wydobyła z niej domino i maskę, zabrane z pokoju garderoby.
Okryła się dominem, osłoniła kapturem, włożyła na twarz aksamitną maskę z koronką. Teraz widać jej było przez otwory w masce tylko oczy, którym gorączka dodawała dziwnego blasku, prawie magnetycznego. Domino weneckie było czarne, podszyte ponsowym atłasem. W kostjumie tem, hrabina podobna była nie do kobiety, lecz do jakiejś złowrogiej nadnaturalnej istoty.
Berta zdjęła wszystkie pierścionki, które mogłyby zdradzić jej osobę. Miała tylko bransoletkę czarną z pięciu dyamentami, jaką zapomniała zdjąć przy rozbieraniu się na noc.
— Gotowa jestem — wyszeptała. — Niech mnie Bóg ma w swej opiece!.. Przecie co czynię, to mam prawo uczynić... Nie chcę aby mi syna zabito!
Pani de Nathon wzięła ze stoliczka małą latarkę ze szkłem matowem, jakiej używały czasem pokojówki. Zapaliła latarkę i śmiało zapuściła się na korytarz, prowadzący na boczne schody.
Wówczas to po raz pierwszy przypomniała sobie, że trzeba będzie przejść obok pokoju, gdzie sypiała Fanny.
Przypomnienie to tak ją zgnębiło, że zimny pot zrosił jej twarz. Obawa dostania się na łaskę i niełaskę sługi powstała w niej tak mocna, że prawie się zawahała, lecz miłość matczyna popychała ją naprzód i wzięła górę nad wszystkiem. Postanowiła iść na nic nie zważając, a tylko stąpać po cichu na palcach przed drzwiami pokojówki.
Fanny zapewne śpi i nie usłyszy tak lekkiego odgłosu jej kroków.
Nie dając sobie czasu na nowe rozmyślania, które mogłyby osłabić jej postanowienie, Berta zapuściła się w korytarz, doszła do miejsca niebezpiecznego i spostrzegła ku wielkiej trwodze, że drzwi były na wpół otwarte.
Czyżby Fanny wyszła ze swego pokoju? Miałażby się z nią spotkać nagle na korytarzu?
Ta niepewność wydała się pani de Nathon tak przykrą, że postanowiła ją wyświetlić, nawet z narażeniem własnem. Podniosła latarkę i światło jej zwróciła na drzwi, ku łóżku, które naprzeciw nich stało.
I hrabina uspokoiła się natychmiast. Pokojówka, której twarz zaledwie się wynurzała z zagłębień miękkiej poduszki, miała oczy zamknięte, usta nawpół otwarte i chrapała równo i mocno.
Nigdy sen nie był lepiej scharakteryzowany; najmniejszej wątpliwości nie budził.
Berta prędko schowała latarnię pod domino. Schody zaczynały się o kilka kroków dalej.
Pierwsze niebezpieczeństwo zdawało się być ominięte,
Zaledwie hrabina zeszła z połowy schodów, Fanny, odrzuciwszy kołdrę, wyskoczyła z łóżka, zupełnie ubrana i poczęła się skradać za swą panią, jako wąż pełznie za śladem upatrzonej zdobyczy.
Pani de Nathon dostała się na parter, pozbyła się latarki, wyszła z pałacu furtką, przeznaczoną dla służby i znalazła się w ogrodzie.
Zimno było. Na ziemi od dwóch godzin leżały grube warstwy śniegu. Chociaż noc była ciemna, jakiś mdły blask zdawał się wydobywać ze śniegu.
Takiej to nocy doktór Fangel niósł z zamku Saint-Juan syna Sebastyana Gérarda na kolonię wieśniaczą.
Po za parkanem migotały niepewne światła latarni gazowych.
Jakkolwiek jednostajny kobierzec biały zaściełał ścieżki i trawniki, Berta zbyt dobrze znała swój ogród i mogła odrazu się zorjentować i trafić wśród zasp śnieżnych do małej furtki, otwierającej się na jedne z ulic, równoległych do bulwaru Hausmana.
Hrabina odryglowała zasuwy i klucz zakręciła w zamku.
Fanny znajdowała się teraz co najwyżej o jakie dwadzieścia lub dwadzieścia pięć kroków od swej pani. Nie widziała jej wprawdzie, gdyż czarne domino nie odbijało się wcale wśród ciemności, ale skrzyp śniegu pod nogami dawał jej znać, w którą iść trzeba stronę.
W chwili, gdy furtka otworzyła się, światło gazowe odbiło od swego jasnego tła we drzwiach ciemną sylwetkę w ubiorze weneckim. Fanny zatrzymała się. Przebiegła dziewczyna nie chciała się dać złapać na gorącym uczynku szpiegostwa, w razie gdyby hrabina wróciła się.
Berta także się zatrzymała.
Jakkolwiek mocne powzięła postanowienie, teraz, gdy zobaczyła ulicę błotnistą i pustą, uczuła się przejętą jakąś głęboką trwogą. Serce jej się ścisnęło.
Osłabła. Ruszyć się nie mogła.
Znów poczęła walczyć z sobą i walczyła zwycięzko.
— Czyż mam prawo się cofnąć? — rzekła do siebie prawie głośno. — Życie mojego dziecka jest w niebezpieczeństwie i to dla mnie! Gdyby potrzeba było zejść w głąb przepaści bezdennej lub bosą nogą przejść przez płomienie pożaru, nie zawahałabym się!
Wybiegła na ulicę, drzwi tylko przymykając.
Natychmiast, skoro tylko hrabina znikła, Fanny przebyła przestrzeń, przedzielającą ją od tych drzwi i otworzyła je przezornie. Nie wyszła jednak, lecz się tylko wychyliła na ulicę i zobaczyła panią de Nathon bardzo już daleko.
— No i ktoby to pomyślał — rozśmiała się pokojówka — taka cnotliwa, taka cnotliwa i włóczy się po nocy na bale, na schadzki... Pędzi na piechotę po błocie, jakby to nie miała stangretów, powozów, koni na swoje rozkazy! I ręcz tu teraz za kogo!.. Dalibóg, teraz ledwie za siebie będę śmiała ręczyć!..
To mówiąc, panna Fanny trzy razy kichnęła, poczem odezwała się znowu:
— Wiem już dla siebie dosyć... Wiem, co mam trzymać... Panią mam teraz w ręku... Brrr... noc taka zimna... Zamoczyłam nogi... Kataru dostanę... Nie mam tu po co dłużej stać.. Pójdę się położyć spać... Dość będzie się obudzić, jak hrabina wróci...
Pozostawmy zacną, poczciwą osobę w drodze do swego ciepłego pokoiku, a powróćmy do pani de Nathon.
Hrabina przeszedłszy niebawem na inną ulicę, gdzie pomimo spóźnionej pory, uwijało się sporo przechodni, poczuła się śmielszą i zwolniła szybkiego kroku. Ale przez cienkie jedwabne buciki śnieg przemaczał jej nogi, a co gorsza, niejeden mężczyzna widząc na ulicy po północy kobietę samą w stroju maskowym, zaczepił ją dość rubasznie, nieraz z bezecnemi żartami.
Nieszczęsna Berta zrozumiała, że siły opuściłyby ją, gdyby trzeba jej było iść pieszo aż na ulicę Pelletier.
Już chwiała i potykała się na każdym kroku, kiedy dał się słyszeć turkot karetki i jakiś głos zakatarzony krzyknął:
— Nie potrzebuje pani karetki!.. Księżna taką nie jeździ... Siadaj pani...
Była to licha karetka, jakie tylko mogą jeździć w nocy, bo przy świetle dziennem wyglądałaby zbyt rażąco, zbyt nędznie. Woźnica, stary człowiek, o twarzy pijackiej, czerwonej, trędowatej, miał na sobie płaszcz ceratowy, poplamiony, powycierany, który zapewne należał przed piętnastu laty do jakiegoś stangreta z arystokratycznego domu, jak świadczyło o tem pozostałych jeszcze parę guzików liberyi.
Zatłuszczony, pomięty kapelusz wysoki, uzupełniał ten strój należycie.
Pani de Nathon skinęła ręką. Zajechał przed chodnik.
— Gdzie pojedziemy? — zapytał.
— Na bal do Opery... — odpowiedziała hrabina.
— Ho! ho! wiem! — parsknął woźnica głośnym śmiechem. — Znam cię maseczko... Hajda! kankaniku!.. Wio! stara! wio!
Przy tych ostatnich wyrazach smagnął biedną wychudłą szkapę przy dyszlu.
Powlokło się zwierzę, potoczyła się karetka i po niejakim czasie nieopodal od rzęsisto oświetlonego gazem przedsionku teatru, przed którym utrzymywali porządek żandarmi na koniach.
Powozy posuwały się w prostej linii, zwolna, jeden za drugim, tłum pieszych tłoczył się, pospólstwo przyglądało się z boku, przypatrywało się maskom, śmiało się, żartowało, krzyczało.
Woźnica ciężko zwlókł się z kozła i wsunął głowę do karetki.
— Moja księżniczko — rzekł — płacić trzeba teraz... taki rozkaz... jak się zajeżdża... żandarmi nie pozwalają stać.. pasażer wysiada, a ty jedź sobie zaraz do djabła!.. Taksę znasz pani... za kurs po północy trzy franki... no i na piwo, co łaska.
Pani de Nathon sięgnęła ręką do kieszeni i drgnęła od stóp do głowy. Bolesne upokorzenie przyłączało się jeszcze do jej wszystkich cierpień! W kieszeni nic nie miała. Ubierając się prędko, zapomniała wziąść portmonetkę, którą położyła na kominku w swoim pokoju.
— Biorę was na godziny — wyjąkała, czerwieniąc się pod maską — przyjdę tutaj po balu i hojnie będziecie zapłaceni, bądźcie pewni.
— Ha! dobrze, moja księżniczko.. Poczekam choćby do południa... ale najprzód niech pani da to, co się należy... Trzy franki za kurs po północy i na piwo...
— Teraz nie mogę wam zapłacić... — odparła Berta — zapomniałam portmonetki...
— Fiu! fiu! my to znamy... ale taka blaga już nie popłaca... stary kawał!.. Dawaj pani pieniądze do kroć tysięcy djabłów... albo się grubo pośmiejemy!..
— Powtarzam panu — szepnęła drżąco Berta — że niepodobna mi uiścić się panu w tej chwili, ale przyrzekam, przysięgam panu, że tej nocy jeszcze dostaniesz pan dwadzieścia razy tyle, ile zażądasz... Dam panu sto franków... dwieście... więcej jeżeli chcesz.
Woźnica zaklął straszliwie.
— Co mi tam takie sto... takie dwieście!.. — podchwycił głosem drżącym ze złości. Trzy franki i na piwo, tylko prędzej... pókim dobry... moja ty księżniczko uliczna... A jak okraść mnie chcesz, to jazda do komisarza!..
Pani de Nathon blizka była zemdlenia.
Po raz to drugi w tak krótkim czasie, rozlegała się w jej uszach ta okropna groźba.
U ślusarza z ulicy Miromesnil mogła uniknąć niebezpieczeństwa, wymieniając swoje nazwisko, wskazując adres, pozwalając, ażeby czeladnik odprowadził ją aż do pałacu.
Ale w tej chwili co uczynić? Jakim sposobem uniknąć skandalu? Woźnica był nieokrzesanym gburem i miał się za oszukanego. On nie chciałby o niczem słyszeć... ani się porozumieć spokojnie... Berta w wyobraźni swej już się widziała w kancelarji cyrkułowej, wśród kobiet jaknajwstrętniejszych... Widziała się zmuszoną do zdjęcia maski i udowodniania tożsamości swojej osoby... A jak wytłomaczyć, dlaczego hrabina de Nathon wymknęła się cichaczem ze swego pałacu w noc na bal do Opery? Czyż podobna było mówić?
Czuła się zgubioną.
A kiedy godność wielkiej damy i wstyd uczciwej kobiety obryzgane byłyby błotem wśród szyderczego śmiechu upadłych kobiet w ostatniem spodleniu, tymczasem Armand spotkałby się z margrabią de Flammaroche, wyzwałby go na pojedynek i zostałby przezeń zabitym!
— O! gdybym mogła umrzeć! — pomyślała hrabina, a w głowie jej poczęło się mącić.
— Cóż? nie płacisz pani? — podchwycił woźnica. — No, to jazda do ula!
I zabierał się do wejścia na kozioł.


XII.

— Czekaj pan... czekaj pan... — wyjąkała nieszczęśliwa kobieta głosem, z przygnębienia zaledwie dosłyszalnym.
Woźnica zbliżył się do drzwiczek.
— No, długo będą takie termedje? — zawołał. — Płacisz pani czy nie? Tak lub nie? Poco gębę psuć dłużej...
Berta krwią własną zapłaciłaby z ochotą. Czem mogła, jakiemi słowy, wzruszyć tego człowieka, domagającego się od niej trzech franków?.. Nie wiedziała!..
Głowa jej, zbyt ciężka, opadła na piersi.
Wtedy przy świetle gazowem ujrzała błyszczącą na ręce bransoletkę z djamentami.
Westchnienie radości i ulgi wybiegło z jej ściśniętego gardła.
Zerwała bransoletkę gwałtownie i wyjąkała podając ją woźnicy:
— Weź pan ten klejnot!. Teraz chyba możesz pan czekać, nie bojąc się.
Woźnica jął w ręku obracać bransoletkę na wszystkie strony, świecącą różnokolorowemi ogniami.
— No tak — rzekł trochę udobruchany — świeci się bestyjstwo!.. Ileż to może być warte?
— Sześć tysięcy franków... — odparła Berta.
— Sześć tysięcy franków — powtórzył przekpiwając a może o grosz mniej, moja mateczko!.. Szeląga złamanego niema w kieszeni a na łapce po sześć tysięcy!.. A juści!.. Czemu nie sto tysięcy dukatów... Ja się na tem nie znam, ale to musi być szkło!..
— Co! Sądzisz pan?.. — przerwała hrabina zdumiona.
— Sądzę... sądzę... Ba! czego to w tych czasach nie fabrykują!.. Ha! nic nie ma, kto nic nie ryzykuje... Zawsze sześć franków to warte... Niech pani wysiada.. Poczekam godzinę, a jeśli mnie napastować będą policjanci, powiem im, że moja pasażerka zajada w kawiarni... Masz pani mój numer...
Mówiąc to, otworzył drzwiczki. Pani de Nathon wyskoczyła, przecisnęła się przez tłum i wśród drwinek i żartów, z jakich i jej się dostało, o mało co nie wpadłszy pod konie powozu, znalazła się nareszcie w przedsionku teatru Opery, sama nie wiedząc jak.
Kontroler ją zatrzymał. Nie miała biletu...
Wymieniła numer loży, jaką zwykle zajmowała z mężem, a ponieważ po eleganckim dominie weneckiem, łatwo było poznać kobietę z wielkiego świata, bileterzy skłonili się przed nią i przepuścili.
Z trudną do uwierzenia szybkością przebiegła stopnie szerokich schodów i wpadła w tłum czarnych fraków, białych kamizelek, domin nawet charakterystycznych, wypełniający po brzegi sale, korytarze i bufet.
Bale w Operze były tylokrotnie opisywane, że uważamy za właściwe oszczędzić czytelnikom zwietrzałego oddawna opisu.
Pani de Nathon ledwie nie udusiła się w dusznej gorącej atmosferze, jaka nią owionęła. Olśniło ja światło, ogłuszyła wrzawa tego karnawałującego tłumu, połączona z hałaśliwą muzyką orkiestry.
Berta jaknajprędzej chciałaby się wydostać z tego piekła, ale trzeba jej najprzód odwrócić niebezpieczeństwo, grożące jej synowi.
Musiała wśród tej przypływającej i odpływającej fali ludzi, znaleźć Armanda Fangela; musiała go zaczepić, przekonać, iż chce popełnić szaleństwo i wymódz na nim słowo honoru, że zaniecha fatalnego projektu.
Rozglądała się na wszystkie strony, przypatrywała się uważnie każdej gromadce mężczyzn.
Armanda nigdzie nie było widać.
Zgnębiona na duchu przez te bezskuteczna poszukiwania, które mogły się nieskończenie przeciągnąć, pani de Nathon przypomniała sobie naraz, że margrabia de Flammaroche miał się spotkać ze swym przyjacielem punkt o godzinie drugiej i że umówionem miejscem była loża nr 12.
Podniosła oczy na zegar w sali bufetowej.
Do drugiej brakowało kilkunastu minut.
Berta namyśliła się, że dla zobaczenia Armanda, najlepiej będzie zbliżyć się do loży nr 12, bo tu niewątpliwie sprowadzi go chęć spotkania się z margrabią de Flammaroche,
Wiedziała dobrze gdzie się znajduje ta loża, gdyż stykała się ona z abonowaną przez pana de Nathon.
Przecisnąwszy się znów przez tłum fraków, hrabina upadając że znużenia usiadła na jak raz wolnej aksamitnej ławce, stojącej naprzeciw loży pod nr 12.
W kilka minut później drgnęła i wstała nagle ożywiona, Zobaczyła zdaleka wicehrabiego Maksyma de Mornay, powiernika i świadka Armanda. Torował on sobie drogę w tę stronę. Zapewne za nim szedł
Armand. Będzie mogła do niego przemówić.
P. de Mornay posuwał się zwolna, mający drogę zagrodzoną wciąż, to przez domina, to przez fraki.
Nareszcie wyszedł naprzód, ale sam.
— Cóż on z moim synem zrobił? — pytała się siebie samej Berta, a serce jej, uspokojone przed chwilą, znów się ścisnęło.
Wicehrabia: zatrzymał się tuż przy hrabinie, spojrzał na zegarek i zapukał dwa czy trzy razy we drzwi loży pod nr 12, otworzono prawie natychmiast.
Z po za firanek doleciały krzykliwe głosy i śmiechy kobiece, a na progu ukazał się jakiś elegancik wysoki, chudy, z twarzą bladą, szkiełkiem w oku i z kamelią we fraku. Wyglądał trochę na „zawianego“, ale minę miał łagodną, grzeczną.
— Co to?.. kto?.. kto to pukał!.. Jeżeli to żart, to głupi... — zawołał, nie widząc żadnej znajomej twarzy.
— To ja zastukałem... — odrzekł, kłaniając się wicehrabia.
— Pan!.. A! bardzo dobrze... wybornie!.. Z kim mam zaszczyt?..
— Przepraszam pana — przerwał p. de Mornay — czy margrabia de Flammaroche jest w pańskiej loży?..
— A!.. pan przychodzi do Gouliana... Jesteś pan przyjacielem naszego poczciwego... Bardzo dobrze!.. wybornie!.. Bardzo mi przyjemnie pana poznać... proszę, niech pan wejdzie,..
— Nie należę bynajmniej do przyjaciół pana de Flammaroche — odparł wicehrabia. — Mam tylko doń pewne zlecenie, a wiedząc, żeście się panowie mieli tu spotkać, pozwoliłem sobie...
— Ani słóweczka więcej, drogi panie... Wyborna historya... Margrabiego zawsze trzymają się kawały... Mam na karku Karolinę i Corę... dwa grzyby w barszczu... a on nie przychodzi..
— Ale przyjdzie?..
— Ba! gdyby przyszedł!.. Ale nie, mój drogi Panie, ani myśli przyjść... klasyczne!.. Uprzedził mnie przed chwilą (zapóźno, niestety!) że z powodu przygody romantycznej z kobietą wyższego towarzystwa, i śliczną, cudowną, zmuszony jest nie dotrzymać mi słowa... odebrałem jego list, kiedy Karolina i Cora już przyszły... Dwie kule u nóg... przyjemne położenie... Możebyś pan zjadł z nami kolacyę... Przedstawię pana tym damom... Bez ceremonii, bez ceremonii, mój panie... Wielką mi tem wyświadczysz pan przysługę.
— Tysiąckrotnie dziękuję.
— Zgadzasz się pan!.. co?.. doskonale!
— Niepodobno mi.
— Szkoda!.. szkoda!.. szkoda wielka!..
— Skoro nie mogę widzieć się z margrabią de Flammaroche, pozostaje mi tylko podziękować panu za grzeczność, żeś mnie raczył objaśnić...
— Cóż znowu!.. Taka bagatela!.. Przepraszam pana, ale muszę odejść... Karolina i Cora niecierpliwią się... gotowe lustra potłuc... Z niemi żartować trudno!.. Bardzo mnie cieszy, żem pana poznał... moje uszanowanie...
I elegancik wrócił do loży, gdzie rzeczywiście hałas stawał się coraz głośniejszy.
P. de Mornay, a twarz jego wyrażała wielkie zadowolenie, skierował się znów w tę stronę, z której przyszedł, widocznie dla połączenia się z przyjacielem i zdania mu sprawy.
Berta, uwolniona od straszliwych udręczeń, które ją torturowały, pewna już, że Armand nie spotka się tej nocy z panem de Flammaroche i ciesząc się nadzieją, że syn jej już uratowany, pragnęła teraz tylko jaknajprędzej wydostać się z tego balu.
Znowu z trudnością poczęła się przeciskać wśród tłumu i nareszcie znalazła się na schodach. Zeszła po nich z radością, gdy przed godziną wchodziła z takim przestrachem i rozpaczą.
Odetchnęła na ulicy zimnem powietrzem i poszukała karetki, czekającej na nią, jak wiadomo, na bulwarze przed kawiarnią.
Tymczasem wicehrabia de Mornay połączył się z Armandem Fangel.
— I cóż? — zapytał tenże,
— Wracam z loży nr 12. Widziałem tego idjotę, z którym się umówił p. de Flammaroche,.. chciał mnie gwałtem zaprosić na kolacyę, choć mnie nie zna, są z nim jakieś panny Cora i Karolina...
— A margrabia? — przerwał Armand.
— Margrabiego niema i wcale nie przyjdzie.
— Pewny tego jesteś? — wykrzyknął młodzieniec bardzo zdziwiony.
P. de Mornay opowiedział z wszelkiemi szczegółami rozmowę z elegantem.
— W takim razie — rzekł Armand Fangel — nie mamy tu po co dłużej być w tem obrzydliwem miejscu, chodźmy! dobrze?
— Przyszedłem przecie tylko dla ciebie i również pragnę czemprędzej wyjść!.. — odparł wicehrabia.
I oba skierowali się ku schodom.
Już się do nich dostali, gdy nagle Armand pochwycił gwałtownie towarzysza za rękę i szepnął mu do ucha:
— Cóżeś mi mówił?.. przecie jest...
Rzeczywiście po schodach wchodził Goulian de Flammaroche, szykownie ubrany, z miną arogancką jak zazwyczaj.
Ponieważ schadzka „rozkoszna“ z kobietą światową w ostatniej chwili nie przyszła do skutku, margrabia powracał do swego pierwszego projektu, szukał teraz Karoliny i Cory. Szedł tak, że musiał się otrzeć o Armanda. Ten udał, że go nie widzi i umyślnie mocno go potrącił.
— Niezgrabiarz! — krzyknął p. de Flammaroche ze złością.
Armand obrócił się, schwycił go za rękę i siłą zatrzymał.
— Może się przesłyszałem... — rzekł — coś pan powiedział...
— Powiedziałem „niezgrabiarz!“ — odparł margrabia z miną wyzywającą — i tego nie cofam, mój „paniczyku“.
— Tytuł za tytuł, mój „stary“ panie — podchwycił Armand. — Ja może jestem niezgrabnym, ale pan jesteś gburem...
Ta nazwa mogła Gouliana zirytować, ale pierwsza wprawiła go w wściekłość!
Jakto, jego nazwano starym i publicznie, na balu!
Tego nie mógł ścierpieć!..
— Bałwanie!.. — zawołał głosem zdławionym od gniewu — zaraz dostaniesz za swoje...
I podniósł rękę, chcąc uderzyć Armanda.
Ale ręka nie opadła. Młodzieniec schwycił ją w górze i ścisnął tak, że jej o mało co nie zgniótł.
Margrabia ryknął z bólu.
— Tak postępują sobie tylko pijani tragarze — odezwał się Armand — a ja nie nawykłem do tego... Masz pan mój bilet wizytowy... Czekam na pański...
Pan de Flammaroche porwał glansowaną kartę, którą mu podawano i przeczytał głośno nazwisko i adres.
— „Armand Fangel“!.. Bulwar Hausmana!.. — i zaśmiał się szyderczo, złowrogo ha! ha!.. ależ ja cię znam mój młodzieniaszku!.. Mieszkasz w pawilonie pałacu hrabiego de Nathon... Jesteś sekretarzem męża a kochankiem żony!..
Nie dokończył. Armand, od błyskawicy szybszy, wypoliczkował mu twarz z obu stron. Straszliwa, pełna zgrozy scena miała się odbyć.
Ciekawi, jacy się natychmiast skupili dokoła, mieli nadzieję na chwilę, że zobaczą jak dwaj ludzie z wyższego towarzystwa, wezmą się za bary niby wyrobnicy z pod rogatek.
Na szczęście, wicehrabiemu de Mornay i kilku widzom udało się rozłączyć Gouliana i Armanda Fangela i odciągnąć ich daleko od siebie.
Margrabia rzucił całą paczkę biletów wizytowych na Armanda.
— Do jutra, mój panie! — krzyczał Armand — do jutra!
A Flammaroche odpowiadał:
— Jutro zabiję cię!


XIII.

Pani de Nathon zastała na bulwarze przed kawiarnią woźnicę z karetką, który, wierny obietnicy, dotrwał na umówionem miejscu. Palił krótką fajeczkę i tupał mocno w kamienie, dla rozgrzania z zziębniętych nóg.
— Ho! ho!.. nareszcie! — zawołał, widząc nadchodzącą hrabinę, którą poznał po ruchach, a zwłaszcza po dominie. — Przyszłaś pani nareszcie, człowiekowi cierpliwości już brakło... Myślałem żeś pani drapnęła... a tu przychodziło pasażerów co niemiara... obiecywali grubo na piwo... a ja nie mogę się ruszyć... aż mnie złość brała... Policjanci włazili mi na kark... a odjedz, odjedź... Jeszcze chwilka a musiałbym zmykać... No, ale jesteś pani nareszcie... Dokąd jedziemy?..
Berta wymieniła ulicę, na którą wychodziła furtka ogrodowa.
— A który numer? — spytał woźnica.
— Sama was zatrzymam.
— Dobrze!.. Wio!..
Szkapa ruszyła z miejsca z trudnością i karetka potoczyła się, kiwając się na wszystkie strony.
Tymczasem pani de Nathon dziękowała Bogu z istnym szałem wdzięczności. W myślach, porównywała siebie ze skazanym na śmierć, którego niespodziewanie ułaskawiono.
Cieszyła się, że sama Opatrzność zrządziła tak, iż niepotrzebną uczyniła rozmowę taką niebezpieczną i kompromitującą, jaką zamierzyła mieć z Armandem Fangel.
Zatopiona w rozmyślaniach, nie czuła nawet długiej jazdy i drgnęła, gdy się karetka zatrzymała.
— Jesteśmy już na ulicy... — zawołał woźnica. — Gdzie się obrócić?..
Berta wychyliła się przez drzwiczki.
— Trzy bramy dalej... — odpowiedziała.
Karetka znów się potoczyła i stanęła na oznaczonem miejscu.
Woźnica otworzył drzwiczki.
— To i jesteśmy — rzekł — masz pani cacko, a dawaj pieniądze... Trzy godziny po trzy franki, moja pani, to jest dziewięć, franków... a za grzeczność moją chyba nie zapomni pani o dobrym dodatku...
— Bądź pan cierpliwym jeszcze kilka minut... — szepnęła: hrabina — muszę przecie, pojmujesz pan, wrócić, do. siebie i wziąść portmonetkę.
Dorożkarz tupnął ze złości.
— Kroćset tysięcy djabłów! — zawołał. — Znowu czekać... ależ to djabli wziąść mogą człowieka... a i pewnym być nie mogę... są takie domy, co to wejście mają z jednej strony, a z drugiej wyjście... jak mi pani drapniesz drugiem wyjściem, szukaj wiatru w polu...
— E! mój panie — odparła hrabina — zapominasz, że masz w ręku klejnot wielkiej wartości?
— Tak... tak... sześć tysięcy franków! znamy się na tem — rzekł woźnica przedrwiwając — ja tam wolę swoje pieniądze w garści... to rzecz pewniejsza, takie szkiełka licha warte... Znam kolegę, który ma wspaniałą szpilkę, świeci się na słońcu jak złoto, a nie kosztuję i pół franka... Ha! cóż robić!.. idź pani ale prędko wracaj.
Bogu wiadomo, jak pani de Nathon pilno było uwolnić się od tych ciężkich do zniesienia upokorzeń. Otworzyła furtkę, która jak wiadomo, była tylko przymknięta, szybko przebiegła przez ogród, wzięła latarkę schowaną w sieni, przebyła boczne schody i powstrzymując w sobie oddech, przeszła obok pokoju Fanny, od którego drzwi były wciąż otwarte, wreszcie dostała się do garderoby a ztąd do swego pokoju i pierwszą rzeczą, jaka ją uderzyła w oczy, była portmonetka skórzana, którą zapomniała wziąść z sobą.
Pani de Nathon wyciągnęła już rękę po nią, gdy wtem zdjęła ją niezmierna trwoga. Dreszcz przebiegł — po jej ciele, zimny pot wystąpił na skronie.
Szmer lekki, ale jaknajwyraźniejszy dawał się słyszeć w garderobie od której drzwi nie zamknęła. Ktoś nadchodził!.. ktoś miał wejść!.. Zobaczą ją w dominie z balu maskowego!.. Hrabina ledwie żywa, zdjęła maskę, zrzuciła domino i cisnęła je w kąt na krzesło.
Ledwie zdążyła to uczynić, gdy zapukano delikatnie w drzwi na wpół uchylone.
— Kto tam? — spytała Berta głosem, ze wzruszenia zmienionym.
— To ja, pani hrabino — odpowiedziała Fanny.
I pokojówka nawpół ubrana, z miną przelęknioną, ukazała się na progu.
W głowie Berty powstało w tejże chwili podejrzenie. Instynktem przeczuła, że ją Fanny szpiegowała, spojrzała więc na nią ostro tak, że pokojówka nie mogąc wytrzymać tego wzroku, spuściła oczy i spytała ją oschle:
— Czego chcesz?
— Błagam panią hrabinę o wybaczenie mi mej gorliwości... — odrzekła pokornie pokojowa z miodową obłudą.
— Cóż to za gorliwość?. Po co weszłaś tu o tej godzinie, kiedy cię nie wołałam?
— Spałam... Wtem obudził mnie ze snu jakiś hałas... Wydało mi się, że ktoś chodzi... że ktoś idzie obok mojego pokoju... Bałam się czy pani nie słaba, lub czy kto nie chce się zakraść do pokoju pani i sądziłam, że obowiązkiem moim jest przyjść na pani rozkazy...
Tłomaczenie było zadawalające. Pani de Nathon wzięła je za szczere i podejrzenia jej, rozproszyły się na chwilę.
— Rzeczywiście jestem trochę cierpiącą — odrzekła łagodniej.
— Pani hrabina bardzo blada... — szepnęła Fanny. — Może uprzedzić pana hrabiego?
Berta poruszyła się niecierpliwie i zawołała:
— Ani się waż! niepokoić pana de Nathon dla takiej bagatelki... dla migreny... nigdybym sobie tego nie przebaczyła!
— Czy pani mnie jeszcze potrzebuje?
— Nie.
— Mam odejść?
— Tak.
Panna Fanny opuściła pokój i powróciła do łóżka, szczęśliwa z zakłopotania, w które wprawiła panią de Nathon i którego ta nie mogła ukryć.
Hrabina pozostawszy samą, upadła na krzesło i rzekła do siebie, przygnębiona:
— Wszystko przeciw mnie sprzysięga się tej nocy.. Fanny miała minę obłudną... Zdawało mi się, że jej oczy zwracały się ciągle ku tej masce i dominu tak źle schowanym... Czyżby ta dziewczyna podejrzewała tajemnicę... Teraz ona będzie pilnowała... będzie mnie szpiegować... Jakże wyjść teraz?
Pani de Nathon siedziała tak jeszcze kilka minut, potem otworzyła ostrożnie, bez hałasu drzwi od garderoby i na palcach poczęła się skradać na korytarz.
W pokoju Fanny świeciło się, dowód najlepszy, że pokojówka ani myślała o spaniu...
Upłynął kwandras... półgodziny, godzina...
Berta, niespokojna, tracąc przytomność z niecierpliwości i strachu czekała ciągle. Światełko nie przestawało błyszczeć.
— No — szepnęła biedna kobieta, a podejrzenia znów ją ogarnęły — wyjść tej nocy niepodobna... Zresztą dorożkarzowi zapewne znudziło się czekać i już musiał odjechać... Bransoletka przepadła.. Trzeba się pogodzić z losem...
Dodać śpieszymy, że wśród tych zmartwień bolesnych, jakie ją dręczyły, jedne po drugich, w ciągu kilku ostatnich godzin, strata klejnotu było dla pani de Nathon rzeczą podrzędnej wagi, to też nie myślała o niej po chwili.
Położyła się do łóżka, a tak ją wszystko znużyło i wyczerpało, że zasnęła prawie natychmiast twardym snem i obudziła się dopiero zrana.
Hrabia de Nathon wszedł do niej w chwili, gdy kończyła się ubierać i chociaż go zapewniała z uśmiechem, że osłabienie już przeminęło, że ma się zupełnie dobrze, zatrwożył się jej wyrazem twarzy, jaki zdawał się znamienować głębokie cierpienie wewnętrzne.
Pytał ją o przyczyny tego cierpienia, ale Berta niestety! nie mogła mu tego wyjaśnić.
Zaledwie Henryk wyszedł od niej, gdy usłyszała w przedpokoju, poprzedzającym salon, jakiś niezwykły, dziwaczny hałas.
Mówiono głośno, tak głośno, jakby się sprzeczano.
Pani de Nathon, którą teraz wszystko niepokoiło, przywołała Fanny.
— Idź zobaczyć co to jest... co to za hałas... rzekła do niej.
Pokojówka czemprędzej wyszła i nie wracała dość długo.
Kiedy się ukazała, twarz jej płaska i dziobata promieniała złośliwą radością, którą daremnie usiłowała ukryć.
— Pani hrabino — rzekła — jakiś człowiek chce koniecznie widzieć się z panią... a że lokaj nie chce go wpuścić... krzyczy, gniewa się i wymyśla...
— Jakiś człowiek?.. powtórzyła Berta, drżąc cała, cóż to za człowiek?..
— O! jakiś szkaradny człowiek!.. zapewne intrygant jaki lub warjat, którego najlepiej wyrzucić za drzwi a ja nieśmiałam go wypędzić, jak na to zasługuje, ale pani dość powiedzieć słowo...
— Dlaczego przypuszczasz, że to intrygant lub warjat... dlaczego mają go wypędzać.
— Zapytałam go, od kogo przychodzi, przecie to maturalne... odpowiedział pusząc się, jak paw, że sam od siebie przychodzi i że do prezentowania nie potrzebuje nikogo... Kiedy tak, odparłam, to wcale nie zobaczysz się z panią hrabiną, bo ona nie przyjmuje nieznanych ludzi. A on, proszę pani, zaczął kląć tak okropnie, że uszy sobie zatkałam, krzyczał bezczelnie... „Twoja pani mnie zna... Powiedz, jej że jestem dorożkarzem z bransoletką... to już będzie dosyć. Będzie ona wiedziała, co to znaczy... No idź moja dziewczyno! spiesz się“. Tak proszę pani, ten szkaradny gbur nazwał mnie dziewczyną... Nicpoń znów począł kląć w jak najlepsze... groził mi, boć gdyby nie lokaj, zpewnością byłby mnie zbił.. Przychodzę więc opowiedzieć pani o tym człowieku, którego pani nie może znać... bo on przecie kłamie! spodziewam się, że pani go każe coprędzej wyrzucić lokajom... Może nawet najlepiej będzie zaprowadzić go do cyrkułu, bo minę ma jakoś bardzo podejrzaną...
Drżąca, przygnębiona, ledwie na nogach się trzymając, Berta niezdolna była nawet słowa wymówić.
Fanny udała, że milczenie to uważa za zgodę na propozycję, przez nią uczynioną; pobiegła ku drzwiom krzycząc:
— To idę...
Hrabina zatrzymała ją skinieniem ręki.
Fanny potrafiła twarzy swej nadać wyraz głębokiego ździwienia.
— Pani mnie zatrzymuje? — spytała.
— Tak...
— Pani zabrania postąpić z tym nędznikiem, jak na to zasługuje?
— Nigdy nie trzeba potępiać nieznajomego, nie wysłuchawszy jego powodów... Chcę zobaczyć tego człowieka, którego ty zwiesz nędznikiem a może to tylko jaki biedak. Chcę się z nim rozmówić,
Udane ździwienie Fanny przeszło w zdumienie.
— Pani hrabina chce przyjąć u siebie takiego szkaradnego hultaja?.. wyjąkała, ręce podnosząc ku niebu.
— Któż ci powiedział, że ten człowiek jest hultajem.
— Ależ dość na niego spojrzeć!.. Co za figura! a jaka mina... Płaszcz zatłuszczony, cylinder pognieciony... na nogach sandały... nos czerwony... oczy zapuchłe... zdaleka czuć go tytoniem i wódką... Ośmielam się ostrzedz panią, że to musi być łotr najgorszego gatunku!..
— Powiadam ci, że chcę się z nim rozmówić...
— Pani jest panią domu, ale spodziewam się, że przynajmniej pani nie pozostanie w pokoju sama z takim podejrzanym człowiekiem.
— A czemóż to, moja panno?
— Ależ przez wzgląd choćby na niebezpieczeństwo... dzienniki piszą o tylu zbrodniach.
— Berta wzruszyła ramionam.
— Idź — podchwyciła, i każ wejść temu człowiekowi do saloniku obok mojej sypialni.
Fanny przybrała postawę zrezygnowanego mędrca, jakoby chciała powiedzieć: „ha! niech się stanie, co chce, ja od wszystkiego umywam ręce!“ poszła spełnić otrzymany rozkaz.
Ale, skoro tylko znikła z oczu hrabinie, uśmiechnęła się z zadowolenia i zatarła dłonie.
— A to wszystko idzie dobrze — szepnęła — lepiejbym sama nie potrafiła tego poprowadzić! „Ubrała się“ teraz moja zacna pani, ta godna, cnotliwa kobieta!.. Biedota! jak ona zbladła!.. słowo honoru, myślałam, że zemdleje!.. Dobrze ci, pani hrabino... Nie można zbierać jednocześnie owoców z cnoty i rozkoszy z przyjemnostek! Jużem cię miała, droga hrabino, w ręku, a teraz jeszcze lepiej trzymać cię będę, jak mi przybędzie jeszcze więcej dowodó!.. Od tego dorożkarza wszystkiego się dowiem. Nie jestem z tych, o których mówi Pismo święte... Masz oczy, ażeby widzieć, i uszy ażeby słyszeć! Kończąc ten monolog, Fanny weszła do przedpokoju, gdzie dorożkarz rosparłszy się na ławce aksamitnej gwizdał jakąś piosneczkę, ani dbając o to, że zabłoconemi sabotami walał ładny dywan.
— No, mój człowieku — rzekła — chodź gdzie cię przyjmą...
Dorożkarz wstał tryumfująco, rozśmiał się w nos zdumionemu lokajowi i podążył za Fanny, która go wprowadziła do saloniku, poczem pobiegła uprzedzić panią de Nathon.
— Fiu! fiu! — mruczał do siebie woźnica, rozglądając się dokoła — to nie w kij dmuchał!.. no, jak sobie pomyślę, że tej nocy o mało co nie zawiozłem mojej pasażerki do cyrkułu... byłoby kapitalne głupstwo!.. i cóż chcesz, mój stary, człowiek nie jest doskonałością.


XIV.

We drzwiach ukazała się pani de Nathon. Dorożkarz, jak wiadomo, nie widział nigdy jej twarzy, gdyż wsiadła i wysiadła z jego karetki zamaskowana, przeczuł jednak, że to jego niedawna pasażerka.
Wstał z miejsca i ukłonił się.
Spojrzał i również został olśniony tak, jaki całem umeblowaniem salonu.
Piękność Berty i na człowieku gminnym wywarła wrażenie.
Znów się ukłonił.
— Proszę wielmożnej pani... — rzekł.
I urwał.
Czuł się wyraźnie onieśmielony we wspaniałym salonie, on, co tak był śmiałym i pewnym siebie na ulicy.
Stał, rozdziawiwszy gębę.
— Czego chcecie? — spytała hrabina, usiłując być jaknajzupełniej spokojną.
— Pani hrabina zapewne mnie nie poznaje? — Odezwał się nareszcie przybyły.
— I owszem, poznaję pana.
— No, to musi pani domyślać się, że przychodzę o ten klejnocik... Psia kość z przeproszeniem pani, tom się dopiero wyczekał, aż mnie mrowie przechodziło, jakby mnie pogryzły robaki...
I zaśmiał się głośno i przeciągle.
— Ciszej!.. mówże pan ciszej!.. — żywo szepnęła hrabina — nie potrzeba ażeby inni słyszeli..
— O! niech się paniutka nie boi! — podchwycił dorożkarz — zamknę gębę na zatrzask! Raz, dwa, trzy i wszystko wygadam: Jak mnie to pani wtenczas zostawiłaś przed tą furtką, kiedyśmy przyjechali z balu w Operze i obiecałaś pani, że zaraz wrócisz z pieniędzmi, tom się wysiedział na koźle... Godzinę czekałem, słowo daję!.. Potem zaciąłem kobyłę i odjechałem, klnąc co się zmieści, że zostałem okradziony... Niech się paniutka o to nie gniewa, w naszem rzemiośle nieraz różne hultajki wystrychną nas na dudka...
— Ależ na miłość Boską, niegadaj pan tyle... mów o co ci chodzi!.. — rzekła tonem błagalnym hrabina.
— Dobrze!.. zaraz jadę galopem!.. W dwóch słowach... Otóż nazajutrz zrana nakarmiwszy kobyłę i wypiwszy kieliszek wódki dla zalania robaka, pomyślałem sobie, że wartoby się dowiedzieć na ile też mnie okpiono. Wstąpiłem do znajomego jubilera, który często moją budą jeździ na spacer w niedzielę i pokazałem mu rzecz. Otworzył oczy jakby jaką bramę i zawołał: „A niech cię djabli porwą, z przeproszeniem pani, to ci piękne brylanty!“ „Prawdziwe?“ „Prawdziwe i prześliczne.“ „A ileż to warte?“ „Sześć tysięcy franków co najmniej!“ Tyle właśnie, jak mi mówiła pani hrabina.

Berta umierała z niecierpliwości, ale nie przerywała już wcale, wiedząc, że tylko przedłużyła by tem gadaninę opowiadającego gaduły.

— Jeżeli kto chciałby widzieć prawdziwie ździwionego człowieka — podchwycił dorożkarz — niech żałuje, że mnie wtedy nie widział... Zabrałem rzecz napowrót, wsiadłem na kozioł i zaraz przyszło mi do łba, że nie jestem przecie szubrawcem, więc nie mogę zatrzymać sobie cacka za sześć tysięcy franków, kiedy mi się należy tylko za trzy kursy, nielicząc na piwo co łaska.

Widocznie zachwycony łatwością, z jaką mu przychodziło to opowiadanie, dorożkarz wyjął z kieszeni fajansową fajeczkę z łańcuszkiem i poniósł ją do ust; ale snąć go zdjęły jakieś skrupuły, bo natychmiast ją schował, mrucząc:

— Przepraszam panią hrabinę, to tylko tak z przyzwyczajenia, ale człowiek wie przecie, że respekt nie pozwala kurzyć fajczyska przy takiej szanownej osobie... Ale wracam... Na czem to stanąłem... A!.. Smagnąłem kobyłę i hajda przed tę furtkę, którędy to w nocy smyrgnęła mi pani z przed oczu!.. Tfu! do złamanego dyszla!.,. drzwi były zamknięte... Poszedłem po język do sąsiadów z przeciwka... Powiedzieli mi, że ogród należy do pałacu, a wchodzi się do pałacu od bulwaru Hausmana... Hajda na bulwar Hausmana... W pałacu była tylko jedna dama... To musiała być pani... Lokaiska nie chcieli mnie wpuścić, wtedy tak się rozkrzyczałem co mi starczyło gardła, że musieli pani o mnie powiedzieć... Teraz tyle pani wie co i ja... Ale nie o to tu chodzi... Pani ma u mnie cacko, ja mam u pani pieniądze... Masz pani swoje cacko, a pani może odda moje pieniądze... bardzo byłbym rad...
To mówiąc, woźnica podał pani de Nathon bransoletkę, starannie obwiniętą w kawałek gazety.
Berta nie mogła się powstrzymać od podziwu takiej uczciwości u tego gburowatego, nieokrzesanego człowieka. Zresztą co prawda, wołałaby tysiąc razy poświęcić i to z całego serca, wszystkie swe klejnoty, byleby uniknąć przyjścia do pałacu uczciwego dorożkarza, którego odwiedziny wywołać mogły zaraz przeróżne gadaniny, ale cóż począć ze spełnionym faktem?.. Przyjęła go z uległością.
— Jesteś pan zacnym człowiekiem — rzekła, biorąc bransoletkę.
— Trochę się upijam — odparł dorożkarz — i z policjantami nie mogę dojść do ładu o wystawanie na ulicy... ale co do uczciwości, nikt słówka nie może pisnąć.
— Jestem panu dłużna trzy rzeczy — mówiła dalej Berta — zapłatę za kursa, dodatek do niej i nagrodę... Bądź pan łaskaw to przyjąć.
I wsunęła kilka monet złotych do ręki zdumionemu dorożkarzowi.
— Piętnaście dukatów! — zawołał woźnica, pijany z radości — a to ci! Może pani hrabina być pewna, że za pani zdrowie wypije... no i nieraz... Pani hrabino!.. ile razy mnie i mojej kobyły będzie pani potrzebować jesteśmy zawsze na usługi pani hrabiny...
Pani de Nathon zadzwoniła.
— Odprowadźcie tego poczciwego człowieka... — rzekła do lokaja.
Panna Fanny, która ucho przytknęła do dziurki w zamku w drzwiach sąsiednich, nie straciła ani słowa z powyższej rozmowy.
Pobiegła czemprędzej przez blizki korytarz i zadyszana wpadła do sieni w chwili właśnie, kiedy dorożkarz wychodził.
— Mój dobry panie — zaczepiła go — biegnę za panem od pani hrabiny.
— Czy pani hrabina ma jeszcze mi co powiedzieć? Może wrócić się? Zaraz...
— Nie... nie trzeba — odparła pokojówka. — Pani chciałaby tylko wiedzieć, gdzie można was znaleźć, bo się wami bardzo interesuje, ale nie wie ani waszego nazwiska, ani adresu...
— A no... ja się nazywam Jan Chardin i mieszkam w dzielnicy Grenelle przy ulicy Handlowej nr 4.
— Jan Chardin, Grenelle, ulica Handlowa nr. 4... — powtórzyła Fanny.
— Rychtyk...
— Już moja pani o was pamiętać będzie... — rzekła głośno pokojówka, a z cicha dodała:
— Ja tembardziej nie zapomnę... Teraz już mam moją panią... jest dowód...


∗             ∗

Po wyznaniu, którego byliśmy świadkami, Armand Fangel i wicehrabia de Mornay wsiedli natychmiast do powozu i udali się na bulwar Hausmana.
Armand był zrozpaczony.
Wyrzucał sobie z goryczą fatalne następstwa zajścia, wywołanego umyślnie.
Jedynym celem jego rycerskiego zamiaru było ukaranie potwarcy; otóż zamiast tego celu dopiąć, dostarczył sposobności swemu nikczemnemu przeciwnikowi wygłosić w obec stu osób nowe oszczerstwo, jeszcze potworniejsze od pierwszego.
Zapewne zaraz nazajutrz dzienniki, chciwe faktów bieżących, opowiedzą scenę skandaliczną na balu w Operze, a te opowiadania, w których przejrzyste pierwsze litery zastąpią nazwisko, podadzą do wiadomości publicznej, jakiem błotem cisnął p. de Flammaroche na nazwisko tak czyste dotąd i tak szanowane.
Wściekłość ogarniała młodzieńca, gdy sobie przypominał słowa margrabiego.
Ten nędznik śmiał krzyknąć, że on, Armand Fangel, jest kochankiem pani de Nathon!
To było podle, niedorzecznie, ale najgłupsza potwarz jest jak kropla oliwy, której nic nie usunie, lecz jeszcze się bardziej rozszerza.
Honor hrabiny miał więc być stanowczo skompromitowany, a Armand miał zostać spólnikiem tego piętnowania. Znajdą się tacy łotrowscy idjoci, co powtarzać będą, a inni idjoci im uwierzą i „że p. Fangel miał pojedynek za swoją kochankę!“
Armand łamał sobie ręce i powtarzał bezustannie:
— Ja tego człowieka powinienem był zabić!.. zabić zaraz na miejscu... natychmiast... udusić go!.. udusić jak psa wściekłego!..
P. de Mornay daremnie usiłował powściągnąć ten gniew, ukoić tę rozpacz, przywrócić trochę spokoju wzburzonemu przyjacielowi.
Czego on jednak nie mógł uczynić, dokonały tego upływające godziny. Uniesienie gniewu samo się wyczerpało swoją gwałtownością.
Armand otarł twarz, zwilgoconą palącemi łzami. Stał się zimnym w swej nienawiści ku nikczemnikowi i bardziej jeszcze gotów zabić lub umrzeć.
Świt zaglądał już do pokoju i światła świec bladły.
— Gorąco pragnę dzisiaj z tem skończyć — odezwał się Armand do wicehrabiego — który ani na chwilę nie chciał go samego zostawić. — Błagam cię, ażebyś zaraz pojechał do Jerzego de Bracy. Obudzisz go, opowiesz o co chodzi, jakiej przysługi spodziewam się po nim i razem udacie się do tego człowieka, którego oto bilet wizytowy, a którego nazwiska nie chcę nawet wymawiać. Człowiek ten, wskaże wam swoich sekundantów, z któremi się porozumiecie. Żadne zakończenie polubowne nie jest możebne. Przyjmuję z góry wszystkie warunki, jakie ci sekundanci postawią.. Oni wybiorą broń, miejsce, oznaczą godzinę. Ja boję się tylko jednej rzeczy: „czekania“. Pośpiesz się więc, a wszystko będzie dobrze.
— Licz na mnie.. — odpowiedział Maksym.
Było dopiero po godzinie ósmej zrana, kiedy wicehrabia de Mornay opuścił pawilon na bulwarze Hausmana.
Wrócił przed jedenastą wraz z panem de Bracy.
— Niecierpliwość twoja będzie uspokojoną, mój drogi Armandzie — rzekł. — Spotkanie nastąpi dziś jeszcze o drugiej w lasku bulońskim, w alei niedaleko od ogrodu aklimatyzacyjnego, gdzie teraz przy śniegu zupełne pustki.
— Doskonale!.. — odrzekł Armand. — Jakąż broń wybrano?..
— Pistolety... Przeciwnik twój był zdania, że za zimno ażeby się pojedynkować w koszuli. Zresztą ja i Jerzy, jesteśmy bardzo uszczęśliwieni tym wyborem, chociaż pistolet jest niebezpieczniejszą bronią od szpady... Ale w pojedynku na szpady, margrabia miałby nad tobą niewątpliwą przewagę, znając wszystkie sposoby i fortele szermierki... Teraz zaś, gdy chodzi tylko o pewność wzroku i zimną krew, szanse mogą być równe...
— Masz słuszność — rzekł młodzieniec.
— Warunki pojedynku są takie — podchwycił pan de Mornay. — Staniecie o trzydzieści kroków i wolno wam będzie, albo wystrzelić za trzeciem klaśnięciem w ręce, albo iść na przeciwnika, jeżeli ten już dał ognia. W razie, gdybyście chybili, lub tylko zlekka byli draśnięci, strzelacie się dalej, dopóki jeden z przeciwników nie będzie już zdolny do walki.
Armand uścisnął wicehrabiego i pana de Bracy za ręce i zawołał:
— Niepodobna było urządzić tego z większym rozsądkiem od was... Dziękuję wam z całego serca... — Bądźcie przekonani, że na miejscu spotkania okażę się godnym być waszym towarzyszem... Jeszcze słówko, gdzie się zejdziemy?..
— U mnie, jeżeli chcecie.. — odpowiedział wicehrabia. — Zabierzesz mnie swoim powozem, a moim pojedzie Jerzy i jeden z lekarzy, mój przyjaciel. Wezmę z sobą pistolety. Sekundanci margrabiego zapewne tak samo uczynią, a wybór pistoletów zależeć będzie od losu.
Ponieważ wszystko już było umówione, pp. de Mornay i de Bracy pożegnali się z Armandem, on zaś poszedł też wkrótce do pałacu na śniadanie w kółku domowem.
Pragnął zasiąść u wspólnego stołu może po raz już ostatni w życiu, chciał raz jeszcze uścisnąć zacną dłoń hrabiego i przycisnąć do ust śliczną rękę hrabiny, dla której narażał życie. Raz jeszcze zobaczyć także chciał Herminię, to urocze dziecko, które kochał miłością brata dla siostry, chciał napoić duszę swą świeżą atmosferą, unoszącą się dokoła niej.
Zdawało mu się, że czyste spojrzenie, niewinny uśmiech jej lat szesnastu, przyniosą mu szczęście.


XV.

Idąc przez dziedziniec z pawilonu do pałacu, Armand uczuł nagle pewien niepokój. Wyobraził sobie, że może wieść o zajściu na balu w Operze, dobiegła już do pana de Nathon i zadawać mu będzie kłopotliwe pytania.
Niepokój tak się w nim wzmagał, że młodzieniec już chciał się wrócić, ale zastanowił się prędko nad nieprawdopodobieństwem takiego przypuszczenia. Hrabia widywał się tylko z osobami ze świata politycznego, z ludźmi poważnymi w całem znaczeniu tego wyrazu, zgoła nieświadomych wszystkiego, co się działo na balu w Operze. Zresztą, gdyby się zkądinąd dowiedział p. de Nathon, że Armand ma się bić, zarazby był przecie doń przybiegł i wypytał na osobności, bez wiedzy żony i córki.
Kiedy Armand Fangel wszedł do salonu, zastał tu hrabiego, hrabinę i Herminię. Z obejścia pana de Nathon zaraz poznał, że nie wie on o niczem,
Berta, chociaż tak cierpiąca, że ledwie utrzymać się mogła na nogach, nie chciała pozostać w swym pokoju. Pragnęła oczyma własnemi wybadać twarz młodzieńca, ażeby się upewnić, czy w nocy po jej odejciu, nie złego nie zaszło.
Przeświadczenie, iż żadna wiadomość przykra nie zamąciła spokoju hrabiego, tak uszczęśliwiła Armanda, że był prawie wesoły. Berta omyliła się na tej radości i sama uspokoiła się: zupełnie i nawet ożywiła.
Przypadek zrządził, że podczas śniadania, z powodu zapust karnawałowych, p. de Nathon zaczął mówić o balu w Operze, gdzie noga jego nie postała przeszło od lat dwudziestu.
— Niegdyś — rzekł — za czasów mojej młodości bal ten był prawdziwem miejscem rozrywki, bo spotykało się tam ludzi dystyngowanych, a nawet i kobiety z wyższego towarzystwa, które chciały popisać się swym iskrzącym dowcipem, maska i domino dodawały im większej werwy... Dziś — przynajmniej jak zapewniają — tego wszystkiego niema... Bal stał się przybytkiem bezecnych saturnalij i nikt szanujący siebie nie wejdzie tam bez wstrętu...
— Mogę pana hrabiego objaśnić pod tym względem... — odpowiedział Armand Fangel.
Berta drgnęła mimowolnie.
— Ty, moje drogie dziecko? — zawołał z widocznem ździwieniem.
— Tak, ja...
— Jakto?
— Byłem dziś w nocy na balu w Operze...
— Wierzę, ponieważ mi mówisz, ale nie jesteś przecie z tych, dla których ma powab taka zabawa... Znam twoje upodobania i gust... Zdziwienie moje jest dla ciebie pochlebne... Co cię zaprowadziło w tę zgraję?... Cożeś tam robił?
— Poszedłem przez ciekawość...
— Nie dlaczego innego?
— Nie. Chciałem zobaczyć, jak to wygląda, a wicehrabia de Mornay raczył być moim spólnikiem... Chciałem zobaczyć i zobaczyłem...
— I cóż? — Wygląda to ohydniej, niż sobie wyobrażałem... Człowiek radby czemprędzej uciec... Byliśmy tam nie całą godzinę... wstrętne...
— Wyobrażam sobie — odezwał się hrabia ze śmiechem — jak pani de Nathon była by przerażoną, gdyby za dotknięciem różdżki czarodziejskiej przeniesioną została nagle wśród tego szalonego zgiełku... Myślałaby, że ją trapi jakiś przykry nieznośny sen...
Berta zbladła.
— I — mówił dalej Henryk — kiedy ukochana moja żona znalazłaby się znów w domu swym tak spokojnym i czystym, u błogosławionego ogniska rodzinnego, nie mogłaby żadną miarą pojąć, iż ludzie obdarzeni duszą przez Boga, mogą oddać się takiemu szałowi i lubować się w tak potwornych skandalach!.. Tak! to szaleńcy są ci, których się spotyka w podobnych miejscach... Ach kobiety... Nie, tych istot upadłych, bez żadnej czci, ani bez jej poczucia, które tam chodzą, nie mogę nazywać kobietami.
Pani de Nathon zachwiała się na krześle i zemdlała.
Tyle cierpień, tyle wzruszeń, tyle boleści zamąciło jej myśli i rozgorączkowało wyobraźnię... Zdawało jej się, że to o niej mówi jej mąż i tego ostatniego ciosu nie zdołała przenieść.
Hrabia, Herminia, i Armand Fangel zerwali się z miejsc jednocześnie.
— Mój Boże!.. mój Boże... — zawołał pan de Nathon przerażony — co jej się stało?.. Miałem słuszność, mówiąc wczoraj, że ona musi być chorą!.. Nie chciała mnie zaniepokoić... Walczyła ze słabością, póki sił jej starczyło, aż uległa...
Herminia płakała, ściskając matkę w objęciach.
Tylko Armand nie stracił zimnej krwi zupełnie, zwilżył wodą skronie hrabinie i dał jej do powąchania eteru.
Po kilku sekundach Berta otworzyła oczy i widząc że ją pielęgnują wszyscy ci, których kocha, uśmiechnęła się mimowolnie i oprzytomniała.
— To nic... — szepnęła głosem, ledwie dosłyszalnym — w oczach mi się zrobiło ciemno... Ale to już minęło...
Jednakże myliła się; po zgnębieniu moralnem nastąpiło takie osłabienie fizyczne, że musiała się oprzeć na ramieniu hrabiego i Herminii, ażeby dojść do swego pokoju.
Fanny, widząc panią w takim stanie, nie szczędziła ani łez, ani żalu, ale skoro tylko Berta przyłożyła głowę do poduszki, a p. de Nathon przy niej usiadł, pobiegła czemprędzej do pokoju służących i lokaja, który podawał śniadanie hrabiostwu, zaczęła wypytywać.
— Byliście w pokoju, jak nasza hrabina pani zemdlała?
— Byłem.
— Cóż się tam stało?
— Nic takiego...
— Czy nie było jakiej sceny, jakiej sprzeczki?..
— Żadnej...
— A o czem rozmawiano, kiedy pani straciła przytomność?..
— Pan hrabia mówił o balach w Operze.
Fanny nie pytała już o więcej i odeszła bardzo zamyślona.
— Czyżby więc dowiedział się już o awanturze nocnej? rzekła do siebie. Jeżeli tak, napróżno straciłam tyle czasu! Jak już niema tajemnicy, toć ja i nie mam pani w ręku! E! Ale to niemożebne! któż mógł tak prędko powiedzieć panu hrabiemu.. No, jeszcze będzie można coś pomówić o tym dorobionym kluczu. August przypuści mnie do spółki... weźmiemy się we dwoje do hrabiny, a potem się podzielimy.
I godna pokojówka wróciła do swej pani.
Armand czekał w salonie na wiadomość o zdrowiu pani de Nathon,
Henryk w krótce przyszedł go uspokoić. Doktór wezwany natychmiast, zapewniał, że niema żadnych oznak poważniejszej choroby, że to tylko przejściowe osłabienie, w prawdzie mogące kilka dni potrwać.
Armand uspokojony, opuścił pałac i udał się do wicehrabiego de Mornay, gdzie zastał Jerzego de Bracy i doktora, przywiezionego przez niego.
Wsiedli we czterech do karety i pojechali do lasku bulońskiego.
Powiedziedzieliśmy już, że śnieg spadł w nocy obfity. Mróz brał.
Aleje w lasku, nie nawiedzane przez spacerujących, przedstawiały białą bez przerwy płaszczyznę.
— Będziemy pierwsi odezwał się Armand, wychylając się oknem karety i widząc, że na śniegu niema żadnego śladu kół.
Zaledwie skończył mówić, słyszeć się dał odgłos dzwonków i prawie jednocześnie elegancki ekwipaż, zaprzężony w cztery rosłe i ładne konie wysunął się naprzód i potoczył ku drodze gdzie odbyć się miało spotkanie.
Margrabia de Flammaroche, we wspaniałe futro ubrany, powoził. Dwóch jakichś wychuchanych fircyków siedziało obok niego. Z tyłu umieściło się dwóch służących, również w futrach.
— Dziwi mnie twój przeciwnik, zwłaszcza, że jest wytrawnym pojedynkowiczem... zawołał p. de Mornay. — Nowicyusz nie popełniłby tak grubego błędu, jak on teraz...
— A cóż to takiego? — spytał Armand.
— Przecież on sam powozi...
— Więc cóż?
— Konie są rącze i gorące, musi je dobrze trzymać, ażeby nie poniosły... Jakież następstwa? zesztywnieją mu palce, rozdrażni nerwy, zmęczy rękę, a to wszystko wcale nie pomaga do celności strzału... Wie on o tem dobrze, ani wątpić nie podobna, i sekundanci jego wiedzą, ale tak jest zarozumiały co do siebie, że myśli iż nic nie może przemódz jego wyższości... A tymczasem można dobrą szansę skutkiem tego zapisać na twój rachunek!
Stangreci Armanda i wicehrabiego, widząc że ich wyprzedzono, popędzili konie i pojechali zblizka za szykownym ekwipażem, Stanęli też jednocześnie kiedy on się zatrzymał i wszyscy wysiedli w śnieg.
Sekundanci skłonili się wzajemnie i podeszli ku sobie. Narada ich ledwie się zaczęła, gdy margrabia de Flammaroche zawołał głosem zuchwałym:
— Nadewszystko tylko prędko, moi panowie... Za trzy minuty nogi mi zmarzną...
Pan de Mornay wzruszył ramionami, a nawet sekundanci ledwie mogli zataić swe niezadowolenie.
Wyrzucono w górę monetę, ażeby wybrać pistolety i los padł na broń margrabiego.
Pozostawało więc tylko oznaczyć miejsca dla przeciwników i dać im znak.
Odliczono trzydzieści kroków. Z nieba spływało blade światło. Nikt więc z pojedynkujących nie narażony był, ażeby mu słońce świeciło w oczy i tem przeszkadzało mu patrzeć.
Zaprowadzono przeciwników na miejsce.
Armand, stosownie do rady wicehrabiego de Mornay, bieglejszego odeń w sprawach pojedynkowych stanął tak, że tylko bok ciała wystawiał na pocisk kuli p.de Flammaroche, a trzymając pistolet wysoko i prosto, zasłaniał sobie w ten sposób część twarzy.
Gdy już byli gotowi wszyscy, Jerzy de Bracy klasnął w ręce.
— Raz! — zawołał.
Armand i margrabia stali nieruchomo jakby dwa posągi.
— Dwa! — zawołał sekundant.
Flammaroche opuścił zwolna rękę uzbrojoną.
Armand nie ruszył się.
— Trzy! — ciągnął dalej Jerzy.
— Ten człowiek uderzył mnie w twarz — wykrzyknął margrabia — a ja go teraz w głowę.
I jednocześnie nacisnął cyngiel.
Rozległ się strzał.
Armand zachwiał się; myśleć możnaby że upadnie, a twarz zalała mu się krwią.
Ale obtarł rękawem krew i poszedł naprzód.
Minuta, jaka nastąpiła po strzale, była straszną, bo Armand chwiał się i dla tego posuwał się okropnie powoli.
Nareszcie między nim a przeciwnikiem było już tylko dziesięć kroków.
Wtedy zatrzymał się i dał ognia...
Flammaroche runął, nawet nie westchnąwszy.
— Czy zgodnie z przepisem, panowie — zapytał Armand słabym głosem.
— Zgodnie! — zawołali równocześnie czterej sekundanci.
Rzecz możnaby, iż młodzieniec czekał tylko na tą odpowiedź, bo usłyszawszy ją, wypuścił broń z ręki i padł bez przytomności.


XVI.

Rola walczących i sekundantów była już skończona.
Teraz kolej następowała na lekarza.
Doktór najprzód stwierdził natychmiastową śmierć pana de Flammaroche, kula zabiła go odrazu, przeszywszy serce.
Armand żył, lecz ciężko był ranny.
Kość czoła była nadwerężona bardzo poważnie. Według wszelkiego prawdopodobieństwa, rana jego, mogła sprowadzić niebezpieczeństwo śmierci. Spodziewać się trzeba było raczej złego niż dobrego, lecz w każdym razie furtka pozostawała otwarta dla nadziei.
Lekarz taką dawał opinię.
— Jeżeli się go uratuje, nie będzie to cudem, ale mnie się zdaje że nic z niego nie będzie.
Trupa margrabiego włożono do powozu i odwiozły go do Paryża te same cztery rosłe konie, któremi tylko co sam powoził...
Pan de Mornay podtrzymywał ciało Armanda bez życia, a kareta zwolna powiozła ich na bulwar Haussmana.
Piękny August bawił po za domem, według zwyczaju. Sami więc wicehrabia i Jerzy de Bracy pomogli lekarzowi w pierwszych posługach, jakie były ze względu na stan rannego konieczne.
Po spełnieniu tego obowiązku, p. de Mornay udał się do pałacu i spytał o hrabiego.
Henryk bardzo zajęty chorobą Berty, nie poszedł dnia tego do izby i natychmiast przyjął gościa.
— Panie hrabio — rzekł tenże — przychodzę jako zwiastun złej nowiny...
Pan de Nathon drgnął i wyszeptał:
— Więc to jakiś fatalny dla mnie dzień!
— Znam pańskie żywe przywiązanie dla mego przyjaciela Armanda Fangela... — mówił dalej Maksym.
— Czyżby mu się stało co złego? — przerwał żywo hrabia, a twarz jego przybrała wyraz wielkiego niepokoju.
— Jest ranny...
— Jakim sposobem?
— W pojedynku...
— Ciężko?
— Boję się...
— A! masz słuszność, panie wicehrabio, to bardzo smutna nowina! Gdzież jest Armand?
— U siebie...
— Sam?
— Zostawiłeś go pan samego? wykrzyknął Henryk.
— Nie, panie hrabio, uspokój się! Jerzy Bracy i pewien młody doktór, którzy nam towarzyszyli na miejsce spotkania, są przy jego łóżku...
— A przeciwnik Armanda... czy także ranny?
— Nie żyje.
— Jak się nazywał?
— Margrabia de Flammaroche.
— Cóż było przyczyną pojedynku?
— Rzecz jaknajbłahsza... Zamiana kilku słów gwałtownych, z powodu potrącenia przypadkowego na schodach w Operze, dokąd towarzyszyłem Armandowi...
— Cóż doktór?
— Nie rozpacza, ale za nic nie ręczy... Kula nadwerężyła kość czołową... Armand dotąd jest nieprzytomny.
Na twarzy p. de Nathon odmalowała się niewysłowiona boleść.
— Nieszczęśliwe dziecko! — wyszeptał — on, co miał przed sobą tak piękną przyszłość... bić się tak po szalonemu!.. O! ci młodzi!.. Ani się znali, ani się nie nawidzili... jeden umarł, drugi umierający i to za nic, za jedno słowo, za jeden ruch!.. I pan do tego dopuściłeś!.. Nie uprzedziłeś mnie pan!.. O! panie de Mornay, pan ciężko zawiniłeś!..
Wicehrabia spuścił głowę i nic nie odpowiedział.
Jakkolwiek oskarżenie spadło nań niesłusznie, czyż mógł się usprawiedliwiać?
— Jeżeli umrze — podchwycił hrabia — nic mnie nigdy nie pocieszy!.. Kochałem go jak syna i dumny byłem z niego... Chcę go natychmiast zobaczyć!.. Pójdź pan!..
W parę minut Henryk i p. de Mornay wchodzili do pokoju Armanda.
Stan rannego nie uległ żadnej zmianie, najsilniejszemi środkami orzeźwiającemi nie można go było ocucić.
— Panie hrabio — rzekł młody doktór do pana de Nathon — usilnie pana proszę o wezwanie na konsylium najpierwszych powag lekarskich w Paryżu. Sam nie mogę brać na siebie odpowiedzialności za leczenie w tym wypadku...
Henryk uścisnął rękę młodzieńcowi, który łączył rzecz rzadka, skromność szczerą z prawdziwą wiedzą i prosił pana de Bracy, ażeby czemprędzej udał się do lekarzy.
— Jak Bertę o tem uprzedzić? — namyślał się hrabia. — Cierpiąca i do tego bardzo wrażliwa, nie jest w stanie przenieść tej fatalnej wiadomości. A znów jak to przed nią ukryć? czyż podobna? Baronowa tylko może mi doradzić... Jest ona matką chrzestną Armanda, a prawdziwą matką z uczucia... Trzeba ją natychmiast powiadomić, natychmiast...
Pan de Nathon nie wrócił już do pałacu, lecz udał się do pani de Vergy, którą straciliśmy z oczu od niejakiego czasu.
Baronowa, dowiedziawszy się o pojedynku i o jego strasznym rezultacie, podwójnie była wzruszona i przez wzgląd na Armanda i przez wzgląd na Bertę. Drżała na myśl, jaka rozpacz ogarnie nieszczęśliwą matkę, gdy usłyszy że jej syn jest może blizki śmierci. Rozpacz doprowadzić ją mogłaby do szaleństwa, a w tej rozpaczy gotowa była się zdradzić.
— Trzeba go uratować! — szepnęła — trzeba... Wiedza musi nam cud uczynić, a jeżeli jest bezsilną, błagać będziemy Boga, a on nam nie odmówi!.. Prowadź mnie hrabio do ukochanego naszego szaleńca... Berta, powiadasz pan, cierpiącą jest od wczoraj wieczorem... Tem lepiej, Odosobnimy ją tem łatwiej i postaramy się, ażeby dowiedziała się dopiero wtedy, kiedy sami upewnieni, będziemy mogli już podzielić się z nią nadzieją.
W godzinę później, hrabia i baronowa obecnymi byli przy naradzie najsłynniejszych lekarzy paryzkich, zgromadzonych przy łóżku Armanda Fangela. Zgodzili się oni jednomyślnie, że obrażenie czaszki nie pociągnie za sobą śmierci i że jedyne niebezpieczeństwo pochodzić może z wstrząśnienia mózgu, z czego gotowe wywiązać się zapalenie, naturalnie postanowiono użyć wszelkich środków zapobiegawczych.
Późnym wieczorem Armand otworzył oczy, odzyskał przytomność i podniósł się na łóżku. Dręczyło go nieustanne pragnienie i ostry ból głowy. Zaczynała się gorączka. Po chwili wzięła nad nim górę i znowu stracił przytomność.
Gdy to się działo w pawilonie, Berta również zmorzona gorączką, jeżeli nie była ciężko chorą, to co najmniej opadła zupełnie z sił. Zawiele wycierpiała od dni kilku. Biedna kobieta zanadto wyszafowała siły ciała i duszy. Teraz płacić musiała dług. Po nadmiernem podnieceniu nastąpiło najzupełniejsze przygnębienie.
W życiu jak w polityce, prawo reakcyi ma swoją moc zawsze.
Krótka ta choroba w podobnej chwili była dla Pani de Nathon szczęściem. Rana Armanda byłaby ją zabiła, a tak, można było wszystko przed nią ukryć. Henryk codzień silił się na odpowiednią minę, widząc go spokojnego i uśmiechniętego, nie podejrzewała nic.
Kiedy po dziesięciu dniach gorączka ustąpiła, a siły zaczęły Bercie powracać i Armand już wyszedł z niebezpieczeństwa. Lekarze ręczyli za jego życie, zastrzegając, że wyzdrowienie potrwa długo i wymagać będzie niezmiernie troskliwego pielęgnowania.
Berta już wstała z łóżka, wyjść miała z pokoju i powrócić do zwykłego trybu życia. Niepodobna było przed nią ukrywać powodów nieobecności Armanda, który przez dni kilka nie mógł jeszcze pokazywać się w pałacu.
Baronowa podjęła się opowiedzieć wszystko kuzynce i uczyniła to z taką przezornością, z tak doskonałym taktem, że Berta miała pewność wyratowania równocześnie z dowiedzeniem się o niebezpieczeństwie, wzruszenie było przygnębiające, ale nie piorunujące.
— A! — wyjąkała, opierając na ramieniu Blanki twarz zalaną łzami. — Bóg się zlitował nademną, ponieważ go zachował przy życiu... To za mnie się pojedynkował... za mnie o mało co nie umarł!..
— Za ciebie? — powtórzyła baronowa zdumiona.
Berta skinęła potwierdzająco.
Ale zkądże ty o tem wiesz? — podchwyciła Blanka — jakim sposobem nie wiedząc nic o pojedynku, znasz jego przyczynę?
Teraz na Bertę przyszła kolej opowiadać.
Co opowiedziała, czytelnicy to wiedzą i nie będziemy im powtarzali.
Gdy ukończyła to długie opowiadanie, baronowa uściskała ją, ucałowała i rzekła do niej z wyraźnem współczuciem:
— Ileś ty wycierpiała, ile mąk zniosłaś moja biedaczko!..
— Mniejsza już o to! — odpowiedziała pani de Nathon — mniejsza, ponieważ syn mój jest i żyje!.. Ty go pielęgnowałaś, nieprawdaż? — dodała po chwili milczenia.
— Tak i dotąd jeszcze pielęgnuję — odrzekła Blanka. — Codzień spędzam przy nim dwie lub trzy godziny.
— A! jakaś ty szczęśliwa!.. — zawołała hrabina. — Ty przynajmniej masz prawo!.. jesteś jego matką chrzestną!.. Ja jestem niczem, niczem! matką mu i tylko!.. Więc i ja dzielić będę z tobą to szczęście, którego ci zazdroszczę... Teraz jestem mocną... Kiedy pójdziesz, razem pójdziemy.
— Czemu nie?.. — rzekła baronowa po chwili. Ja jestem twoją krewną, a on twoim gościem... Nikogo to nie może dziwić, że i ty go pielęgnujesz...
— A! jakaś ty dobra!.. — szepnęła Berta po chwili, ściskając ręce kuzynki. — Twój chłodny rozsądek mnie przestraszał... Bałam się, czy mi się nie sprzeciwisz, ale nie byłabym cię usłuchała.
Zaraz nazajutrz i prawie codzień w ciągu kilku tygodni, pani de Nathon towarzyszyła Blance do Armanda i wchodziła jawnie w biały dzień do tego mieszkania, dokąd jak wiemy, skradała się niedawno drżąca i chowała się przelękniona za drzwiami.
Armand Fangel wydawał się być wielce ucieszonym i zarazem wielce zakłopotanym, tymi dowodami tak żywego i głębokiego przywiązania, jakie hrabina przed nim składała. Gdy przypadkiem kto z jego znajomych przyszedł go odwiedzić i zastał u niego obie kuzynki, czuł się wtedy bardzo zmieszanym i rumienił się mocno.
Bo pamiętał te nikczemne słowa, wyrzeczone przez pana de Flammaroche na balu w Operze. Przecie margrabia powiedział mu publicznie; „Jesteś kochankiem hrabiny de Nathon!“
Te słowa mogli byli i inni słyszeć i inni mogli też je pamiętać. A obecność przy jego łóżku Berty w całej krasie urody, czy nie mogła dać powodu do potwornego oszczerstwa?
O to właśnie lękał się Armand.
Pan de Nathon uważał to wszystko za rzecz bardzo naturalną. Nietylko bynajmniej się nie dziwił, ale sam zachęcał.
Obawy młodzieńca, ażeby dzienniki wiadomościami swemi nie wzbudziły w hrabi podejrzeń, na szczęście wcale się nie sprawdziły. Żaden ze świadków wyzwania w noc maskaradową, nie należał do „towarzystwa“ i nie zapamiętał nazwiska, wymówionego przez Flammarocha. Obelga więc ulotniła się niejako bez pozostawienia śladu.
Reporterzy, którzy bywają na balu w Operze jak i wszędzie, dokąd ich powołuje przyjęty obowiązek powiadamiania czytelników o wszelkich kwestyach i faktach chwili bieżącej, słyszeli tylko, że przyczyną pojedynku była tylko sprzeczka tych dwóch gorącego usposobienia, z których jeden drugiego potrącił.
Dzienniki poprzestały na doniesieniu o pojedynku i o jego rezultacie tragicznym, nie wdając się ani w szczegóły ani w komentarze.
Pana de Flammaroche nikt nie żałował, a jeden z jego sekundantów rozpoczął usilne starania, ażeby interesującą wdowę uwolnić z domu obłąkanych, gdzie ją nieboszczyk umieścił, pod pozorem obłędu.
Przyjaciel spełniał ten miłosierny uczynek w nadziei zaślubienia biednej angielki po upływie przepisanego terminu, mając zacny zamiar wydawać dochody z jej milionów, jak to czynił nieboszczyk margrabia za życia.
Nikt chyba tego sekundanta nie pomówi o „niepraktyczność“.
Nareszcie Armand wyzdrowiał zupełnie.
Młodzieniec najprzód opuścił łóżko, potem fotel i następnie swój pokój.
Po mału wrócił do prac swych z hrabią, do dawnych zwyczajów domowych i spokój najzupełniejszy zdawał się znów zapanować w pałacu Nathonów.


XVII.

Choroba i przychodzenie do zdrowia Armanda Fangela tak długo trwało, że nadszedł już miesiąc kwiecień.
Co rok w maju hrabia i hrabina mieli zwyczaj wyjeżdżać z Paryża na lato, do majątku swego w Normandyi.
W zwykłej porze Berta z Herminią pojechały na wieś. P. de Nathon, zatrzymany przeciągającemi się sesjami parlamentu, nie mógł im towarzyszyć.
Hrabina chciałaby pozostać niejaki czas jeszcze w Paryżu, ale doktorzy uważali za niezbędne dla jej zdrowia powietrze wiejskie i hrabia nie pozwolił na opóźnienie wyjazdu.
W lipcu, po zamknięciu posiedzeń, Henryk sam też wyjechał, prosząc Armanda żeby przybył do nich na dłużej,
Młodzieniec odmówił jednak, pod pozorem, że musi pozostać dla poczynienia w bibliotece poszukiwań materyału do wielkiej pracy historycznej, którą rozpoczął. Obiecał wszakże, na usilne nalegania, że we wrześniu przyjedzie na kilka dni do Amberville (tak się wieś nazywała) — i dotrzymał słowa.
Amberville uchodziło w okolicy za jednę z najpiękniejszych miejscowości w Normandyi, tak bogatej we wspaniałe siedziby książęce.
Armand, który po raz pierwszy widział z blizka prawdziwie pańską posiadłość ziemską, podziwiał wszystko niezmiernie i sam pałac okazały i ładny i park rozległy z stuletniemi drzewami, ze szemrzącemi strumykami i białemi posągami, wśród spowijającej je tajemniczo zieleni.
Lubił z Herminią przechadzać się po długich alejach, pod gęstem sklepieniem liściastem lip i kasztanów, wśród uroczego i orzeźwiającego chłodu, jakiego tu było pod dostatkiem, nawet w najskwarniejsze południe.
Lubił z dziewczęciem chodzić na łąki, gdzie klacze rasowe pasły się wraz ze swemi źrebiętami i przychodziły jeść cukier z ręki.
To życie wygodne, zarazem wiejskie i pańskie, przypadało do jego gustu i instynktów. Czuł się tu jak u siebie; w otoczeniu jakoś swojskiem i przekładał wieś tysiąc razy po nad Paryż.
Wtem, pewnego dnia, cały ten urok znikł.
Armand stał się niespokojnym, ponurym, zadumanym, i jedną tylko miał myśl, wyjechać ztąd czemprędzej.
Cóż spowodowało taką zmianę w młodzieńcu? Rzecz bardzo prosta, która przecie napełniła Armanda nieprzezwyciężalną trwogą.
Wydało mu się naraz, że hrabina okazuje dlań zbyt żywą sympatyę, że szuka sposobności znaleźć się z nim samą, a kiedy taka sposobność nastręczała się, spojrzenia Berty stawały się słodszemi i czulszemi gdy spoczywały na nim, głos drżał jej, gdy do niego mówiła.
Powiedzmy bez ogródek!.. Powiedzmy śmiało to, co Armand zaledwie śmiał wyznać przed sobą w myśli.
Bał się, ażeby go nie pokochała!
A z tej obawy napozór dziwnej i zabawnej, nie należy wnioskować, co przecie wydałoby się logicznem, że młodzieniec był zarozumiałym.
On w sobie miał tylko duszę prawą, serce czyste, a umysł godnej podziwu skromności.
Kilka miesięcy temu, byłby odrzucił daleko od siebie, jako szaleństwo niedorzeczne i występne, taką myśl, że pani de Nathon, ta kobieta, którą uwielbiał jak anioła, którą szanował jak świętą, mogłaby go pokochać miłością występną. Ale wszakże margrabia de Flammaroche zawołał do niego: „Ty jesteś jej kochankiem!“ Zatem taka ohyda wkraczała w dziedzinę rzeczy możliwych, skoro znalazł się człowiek, który w to wierzył i rzucił mu to w twarz.
Zabił tego człowieka, ale tem niemniej słowa, przez niego wyrzeczone, pozostały mu w pamięci, oświetlając mu wszystko fatalnem, ponurem światłem.
Zresztą te wybuchy czułości, których czasami pani de Nathon nie mogła powściągnąć, wydawały mu się oczywiście trudnemi do wytłomaczenia i niepokoiły go wielce.
Postanowił odjechać i pewnego pięknego wieczoru zapowiedział niezwłoczny wyjazd, ku wielkiemu zdziwieniu hrabiny, a ku wielkiemu zmartwieniu pana de Nathon i Herminii.
W dwie godziny później, pociąg kurjerski unosił go do Paryża.
Berta zbyt była spostrzegawczą, ażeby nie zauważyć groźnej oziębłości, jaką jej okazywał Armand w ostatnich czasach, zwłaszcza gdy się znajdował z nią sam. Martwiła się tem nierozumiejąc, i daremnie szukała przyczyny.
W przeddzień pojedynku, jak sobie przypominają czytelnicy, słyszała, jak młodzieniec mówił do wicehrabiego de Mornay o głębokiem przywiązaniu i szacunku bez granic, jakie miał dla niej.
Zkądże ta niechęć i zakłopotanie teraz w jej obecności? Dlaczego wreszcie przed nią uciekał? Pani de Nathon prawie doszła do tego przekonania, że Armand nie mógł jej przebaczyć niebezpieczeństwa, na jakie się za nią naraził i cierpień, jakie za nią z tego powodu przeniósł.
Wmawiała to w siebie, a przecie wiedziała, jak takie tłomaczenie nie licuje z szlachetną i rycerską naturą jej syna.


∗             ∗

W końcu listopada hrabia, hrabina i Herminia opuścili d’Amberville, wrócili do pałacu na bulwarze Hausmana i znowu życie ich zaczęło się takie same, jakie było roku poprzedniego.
Jednocześnie panna Fanny, zacna pokojówka i ładny August, wzorowy pokojowiec, uczepili się znów marzeń swych gorących, przerwanych chorobą Armanda i odjazdem na wieś.
Ziszczenie tych rojeń polegało jak wiadomo, na zręcznem wyzyskaniu tajemnicy ich państwa.
August i Fanny, każde z osobna, wyczekiwało tylko sposobności, obiecując sobie, że jeśli się ona prędko nie nadarzy, potrafią ją sami wytworzyć.
Pani de Nathon, zapominając, że już raz o mało co nie dostrzeżona została jak przez męża tak i przez Armanda, w przeddzień pojedynku, albo może nie chcąc o tem pamiętać, znowu walczyła z gorącą pokusą odwiedzenia ukradkiem i ostatecznie nie zdołała się jej oprzeć.
Pewnego dnia przyszła jej szalona myśl zerwać kilka pięknych a rzadkich kwiatów z tych, które galeryę oszkloną przemieniały w prawdziwy ogród zimowy i zanieść je do pokoju Armanda i tu włożyć w wazon na kominku, zamiast już się tam znajdujących.
— Zapewne nie spostrzeże tej zamiany — rzekła do siebie. — A przynajmniej będzie miał u siebie coś odemnie.
Wieczorem, tuż przed obiadem, młodzieniec wrócił do siebie ażeby się przebrać i przypadkiem towarzyszył mu p. de Nathon. Hrabia przyszedł po jakiś referat, którego się Armand podjął i ukończył go właśnie tego dnia zrana.
— Ho! ho! masz moje dziecko cenne i rzadkie kwiaty! — zawołał Henryk, podziwiając prześliczne róże chińskie w wazonie na kominku. — Cudne!.. myślałem że tylko ja prawie sam posiadam takie kwiaty w Paryżu. Zkądże się wzięły u ciebie?
— Nic a nic nie wiem... — odpowiedział Armand.
— E! — podchwycił hrabia ze śmiechem — a może pytanie moje jest niedelikatne?
— Nie, doprawdy!.. Nie mam dla nikogo tajemnic, a tembardziej dla pana. Nie wiem wcale, zkąd się wzięły te kwiaty... Zdaje mi się tylko, że jeszcze ich nie było kiedy wychodziłem zrana... Zapewne to lokaj mój wystarał się o nie... czas kolędy się zbliża, więc ci poczciwcy bezinteresowni śpieszą teraz ze składaniem dowodów swej gorliwości w służbie... Tłomaczę ci to, panie hrabio, jak mogę, może źle może dobrze, nie wiem, ale innego objaśnienia nie umiem znaleźć.
— A może — odparł p. de Nathon — te kwiaty, które się tak zjawiły bez twej wiedzy, są upominkiem od jakiej pięknej damy, która ci je przesłała incognito, ażeby obudzić czułe wspomnienia.
Armand wstrząsnął głową.
— Na to — rzekł — odpowiedzieć mogę śmiało „nie“!.. Piękna dama, o jakiej czyni pan przypuszczenia, dla mnie nie istnieje wcale, a tem mniej jakiebądź czułe wspomnienia... Nie mam ich dla nikogo, nikt więc nie może ich mieć dla mnie.
— Czy chciałbyś tem dać mi do zrozumienia, że w twym wieku serce twoje jest bezwzględnie wolne?.. To doprawdy byłoby nieprawdopodobieństwem...
— Nieprawdopodobieństwem czy przeciwnie, dość, że oświadczam panu iż tak jest.
— Jakto, nawet żadnego kaprysu bez następstw, jednego z tych, które tak są podobne do miłości, jak robaczek świętojański do gwiazdy?..
— Ani nawet czegoś podobnego...
— Tak!.. — podchwycił pan de Nathon, poczem dodał, po chwilowym namyśle:
— No, to tem lepiej!..
— Dlaczego tem lepiej? — spytał młodzieniec, z kolei się uśmiechając.
— Powiem ci, moje dziecko, ale później...
Ta odpowiedź wymijająca szczególnie zaintrygowała Armanda Fangel’a, ale nie wypadało mu nalegać i nie nalegał też wcale.
Rozmowa zwróciła się na inny przedmiot.
Nazajutrz zrana, korzystając z jednej z tych rzadkich chwil, które piękny August raczył obracać na jego usługi, Armand zagadnął go wskazując na bukiet w wazonie:
— Zkąd te kwiaty?
Lokaj podążył oczyma w kierunku wskazanym ręką swego pana, a twarz jego wyraziła ździwienie jaknajzupełniejsze i jaknajkomiczniejsze.
— Pan raczy mnie pytać... — wyjąkał.
Armand powtórzył pytanie.
Piękny August wykrzywił usta w idjotycznym uśmiechu, który uważał za dowcipny i odparł:
— O! słyszałem odrazu, proszę pana...
— Więc odpowiadaj!
— Bo mnie się zdawało, że pan o tem lepiej powinien wiedzieć odemnie...
— A zkądże mam wiedzieć, gdzieś kupował te kwiaty?..
— Kiedy ja ich, proszę pana, nie kupowałem.
— No, to któż ci je dał?
— Kiedy mnie nikt ich nie dawał.
Armand tupnął nogą.
— Więc jakim sposobem znalazły się one u mnie — zawołał niecierpliwie. — Przecie musiałeś je zkądciś wziąść, kiedy są na kominku?
— Są, proszę pana, to pewna, ale ja się do tego nie mieszałem.
— Żartujesz, czy co?
— O! proszę pana, czyżbym śmiał...
— Ale wiesz że to niepodobna, aby kto inny prócz ciebie, mógł tu przynieść te kwiaty.
— Dowiem się, jeżeli pan chce ażebym się dowiedział — odrzekł August tonem szyderczej pokory.
— Więc się przyznajesz?
— Przyznaję się do wszystkiego, do czego tylko pan każe...
— To od ciebie pochodzą te kwiaty?
— Pan zdaje się być tak tego pewny, że chyba musi pan mieć racyę.
— Dlaczego z początku wypierałeś się?
— Bo nie pamiętałem... Mam pamięć trochę słabą, zapewne... ale skóro pan każe mi sobie przypomnieć, to przypominam sobie... Pan jest panem, a ją jestem sługą, a służącego rzeczą jest myśleć, zdaje mi się, że uchybiłbym uszanowaniu, gdybym przywiązywał jakąkolwiek wagę do powziętych wprzód niesłusznie podejrzeń...
— Cóżeś przypuszczał?
— Czy pan każe mi mówić?..
— Tak... Sto razy już kazałem ci mówić.
— Wyobrażałem sobie — rzekł August pretensjonalnym tonem, cedząc słówko po słówku — wyobrażałem sobie, że jaka dama zakochana w panu, chciała siebie przypomnieć tym pachnącym prezentem i że te kwiaty były dla pana słodkim i szacownym upominkiem miłości, tajemnicy i rozkoszy...
Lokaj chciał dalej pleść, ale go Armand powstrzymał.
— Dobrze... — rzekł — już cię nie potrzebuję.
August odszedł, zacierając ręce.
— Doskonale!.. — mruczał do siebie — nie żałowałem języka... Pan teraz rozumie, że wiem o wszystkiem!..
— Jestem młody i bogaty — mówił tymczasem Armand do siebie. — Jakaś awanturnica, jedna z tych, co frymarczą swemi wdziękami, przekupiła mego służącego, aby tu przyniósł kwiaty i chce mnie przez zaciekawienie pociągnąć do miłości!.. Godna politowania intryga!.. Nie zręczna komedya intrygantki i lokaja!.. Jeżeli hultaj jeszcze raz się odważy, zaraz go przepędzę!.. Nie myślmy już o tem.
I rzeczywiście nie myślał.


XVIII.

Dlaczego p. de Nathon powiedział: „No, to tem lepiej!“ Armandowi Fangel w chwili, gdy ten zapewniał że serce jego jest zupełnie wolne?
Dlaczego hrabia, zapytany przez młodzieńca o znaczeniu tych słów, odrzekł: „Powiem ci, ale później!..“
Zaraz to wytłomaczymy naszym czytelnikom.
Armand, którego zaprezentowaliśmy czytelnikom jako „dystyngowanego“ pod każdym względem, stawał się teraz szybko człowiekiem „wybitnym“.
Przeszedł już o wiele nadzieje, jakie w nim hrabia zaraz od początku pokładał.
Wykształcił się bardzo poważnie, a prace zamieszczone przezeń z dziedziny historyi, filozofii, etyki i ekonomii społecznej oraz politycznej w takich pismach jak „Revue de Deux Mondes“, „Journal des Debats“, postawiły go pośród publicystów w pierwszym szeregu, tak pod względem poglądów, jak erudycyi i stylu i zjednały mu wkrótce zasłużony rozgłos.
Nie było już wątpliwości, że gdy dojdzie wiekiem do lat, przepisanych przez prawo dla postawienia swej kandydatury w swoim departamencie, znaczną większością głosów wejdzie do Izby.
A znalazłszy się w Izbie, przy świetnej wymowie i wykształceniu gruntownem a wielostronnem, może zostać jednym z tych wpływowych przywódców stronnictwa, których w przyszłości czeka może miejsce w ministeryum lub w ambasadzie.
Owóż p. de Nathon, widząc taką przyszłość otwartą przed swym protegowanym, powiedział pewnego dnia:
— Czemu nie mógłby on być moim zięciem?
Ta myśl, stając się dla hrabiego pokusą, wywołała jednak w umyśle jego pewne zarzuty, z których dwa były najgłówniejsze:
— Armand był bardzo młody...
— Armand nie był szlachcicem...
Ale przy głębszem zastanowieniu, cóż znaczył wiek? Armand prawie o sześć lat starszym był od Herminii. Jego zaś upodobania, zwyczaje, tryb życia, dawały większą i lepszą rękojmię, niż jakie mogło zapewnić postępowanie ludzi, nawet o dziesięć lat od niego starszych.
Armand, choć mniej bogatszy od hrabiego, posiadał ładną fortunę, do której z czasem przyłączyć się miał i majątek baronowej Vergy. Pod tym względem stanowił więc niewątpliwie dobrą partję.
Kwestya tylko była o „nazwisko“, a dla Henryka była to rzecz bardzo poważna.
Myśl, że Herminia nazywać się będzie panią Fangel, niezmiernie niepodobała się hrabiemu.
Ale i na to nasuwała się rada.
Można było u władzy właściwej wyrobić dodanie do nazwiska Armanda nazwisko rodziny, do której wchodził. W ten sposób zostałby „Fangelem de Nathon“.
Po niejakim czasie, po wyświadczeniu jakiej przysługi państwu, dekretem władzy pozwolonoby młodzieńcowi przybrać tytuł hrabiego i z iściłoby się marzenie dyplomaty, gdyż nadal byłby utrzymany jego ród, który teraz przy braku potomka płci męzkiej, mógł na nim wygasnąć.
Henryk wiele nocy rozważał tą kwestyę i rozstrzygnął ją wreszcie w sposób twierdzący, ale pozostało mu jeszcze otrzymać na to zezwolenie trzech osób: Herminii, Armanda i pani de Nathon.
Zgoda zupełna ze strony Berty, zdała się być hrabiemu niezawodną. Armand, ponieważ w nikim się nie kochał, będzie uszczęśliwiony, mogąc oddać serce swe zachwycającej i trochę naiwnej Herminii. Przedewszystkiem jednak należało zręcznie wypytać Herminię, bo gdyby przypadkiem Armand nie podobał się temu kochanemu dziecku, jeżeli nie jako przyjaciel, ale jako mąż przyszły, hrabia postanowił z góry wyrzec się projektów tego związku.
Pan de Nathon miał z córką długą rozmowę, a dla dowiedzenia się, co rzeczywiście myśli, nie potrzeba mu było używać wielkiej dyplomacyi.
Herminia, skłonna z natury do wynurzeń, była szczerą jaknajzupełniej.
Z rozmowy tej, hrabia nabrał pewności, że Herminia miała dla Armanda bardzo żywą sympatję. Wydawał się jej bardzo miłym, ładnym i w ogóle podobał się jej o wiele lepiej od wszystkich młodych ludzi bywających w salonie rodziców. Lubiła z nim rozmawiać, pragnęła zawsze jego towarzystwa, ale nie doznawała wzruszenia gdy wchodził, nie rumieniła się słysząc jego nazwisko, nie wpadała w zadumę gdy pomyślała o nim, a jeżeli cieszy się z jego obecności, to przecie nie smuciła się z jego nieobecności.
Wszystko to było raczej tylko przywiązaniem siostry i niczem więcej, ale p. de Nathon powiedział sobie, że to uczucie łagodne i spokojne, zmieni się bardzo prędko na inne żywsze, kiedy Armand Fangel z przyjaciela stanie się narzeczonym dziewczęcia.
— Teraz — pomyślał hrabia — potrzeba tylko wypytać Armanda, tak, jak wypytałem Herminię. Z nim trzeba postąpić stanowczo, t. j. otwarcie ofiarować mu rękę naszej córki, bo choćby w niej był nawet szalenie zakochanym (co mi się nie wydaje), nigdyby sam nie śmiał mnie o to prosić. Nazwisko Herminii i jej posag milionowy krępują delikatnością i dumą tego uczciwego, szlachetnego młodzieńca, Moja zaś godność w niczem nie będzie zadraśnięta, a wyobrażam sobie zawczasu wesołą niespodziankę dla Berty, gdy jej powiem, że syn chrzestny jej kuzynki i jej najlepszej przyjaciółki, który jest już jakby naszem dzieckiem, zostanie naprawdę jej synem!..
Armand żył jaknajspokojniej, pracując bardziej niż kiedykolwiek, gdyż praca była dlań szczęściem i nie podejrzewał zgoła projektów hrabiego, które przy wiadomym stanie rzeczy sprowadzić mogły fatalną katastrofę.
Pewnego dnia w miesiącu lutym, prawie w rok po pojedynku, w którym margrabia de Flammaroche śmierć znalazł, młodzieniec, ulegając namowom wicehrabiego de Mornay, kazał się odfotografować u pewnego słynnego naówczas fotografa.
W parę dni otrzymał z pracowni fotografię próbną z zapytaniem listownem czy dobra i czy można więcej takich robić.
Armand odpisał że jest zadowolony, zostawił fotografię na biurku i wyszedł.
W dwie godziny później pani de Nathon jak zwykle, zakradła się do mieszkania syna, a zobaczywszy jego fotografię, porwała ją chciwie i ponieważ podobieństwo było wielkie, przycisnęła ją do ust z uniesieniem, wyobrażając sobie, że całuje samego Armanda.
Naraz usłyszała zgrzyt klucza obracanego w zamku. Któś otwierał drzwi od sieni.
Przestraszona Berta uciekła, a w przelęknieniu tem zapomniała położyć fotografię na miejscu, zkąd ją wzięła.
Przebiegła szybko sypialny pokój młodzieńca i inne następne. Zeskoczyła z trzech schodów prowadzących do bocznych drzwiczek, które potem otworzyła i upewniwszy się spojrzeniem, że nikt jej nie widzi, wbiegła do oszklonej galeryi. Jakież było jej przerażenie, gdy nagle uczuła, że nie może się poruszyć dalej, że przytrzymaną została na miejscu. Więc ją ktoś gonił... więc wszystko się wykryło!.. O mało co nie upadła zemdlona, ale uratowała ją resztka energii... Dał się słyszeć trzask... przeszkoda ustąpiła.
Pani de Nathon obróciła się i zrozumiała teraz przyczynę swego przerażenia, która była przecie bardzo prosta.
Koniec jej bardzo powłóczystej sukni zaczepił się we drzwiach, gdy je zatrzasnęła raptownie. Gwałtownem szarpnięciem wyrwała suknię, Kawałek jedwabnej materyi udarł się jednak i pozostał między progiem a podłogą.
Hrabina wróciła się odczepić ten kawałek materji, którego obecność w takiem miejscu mogła ją poważnie skompromitować. Już miała drzwi otworzyć, kiedy ozwały się jakieś kroki lekkie i prędkie w korytarzu oszklonym. Pośród zieleni, otaczającej ściany, zarysowała się ujmująca postać. To Herminia weszła do galerji.
Berta ledwie zdążyła wsunąć za gorset fotografię, którą wciąż jeszcze trzymała w ręce i zaczęła obrywać kwiaty z najbliższego krzewu.
— A to ty tu jesteś, mamo!.. — zawołało dziewczę. — A ja myślałam, że jesteś w swoim pokoju... Cóż tu mama porabia?..
— Widzisz, moje dziecko — odpowiedziała hrabina, usiłując zapanować nad swem wzruszeniem — zrywam kwiaty...
— To jest mama je obłamuje... A przecie sama mama mówiła mi, że to kwiatkom szkodzi... To też muszę kochaną mamę połajać po raz pierwszy w życiu... Jeżeli mamie potrzeba nożyczek, oto są moje, bo i ja właśnie przyszłam zerwać trochę kwiatów, ale nie obłamując ich.
Pani de Nathon była jak na torturach. Ani można było myśleć o oddaleniu ztąd córki... Bo jakże ją oddalić z galerji, gdy matka sama tu zostanie!.. Namyśliła się, że poddać się musi temu, czemu nie może przeszkodzić. Obiecała sobie później tu wrócić, pocieszając się, że przecie mały kawałek materji pod drzwiami zatracony, nie zwróci tak prędko niczyjej uwagi.
Pozostała więc przy Herminii z pół godziny, dopomagając jej do ułożenia ogromnego bukietu i była na pozór spokojną, jakby nic jej nie niepokoiło.
Kiedy dziewczę ukończyło to wonne żniwo, hrabina wyszła z nią z ogrodu zimowego, wróciła do swego mieszkania, zdjęła z siebie suknię podartą i schowała, ażeby jej nie zobaczyła ciekawa Fanny i już zamierza znów iść do galerji oszklonej, kiedy lokaj oznajmił, że p. de Nathon prosi ją do salonu, gdzie mu jej kogoś przedstawi.
— A, mój Boże! — szepnęła Berta — jakże są szczęśliwi ci, którzy w życiu nie mają żadnej tajemnicy, którzy nie potrzebują z niczem się kryć.
I po tej cichej skardze żałosnej, udała się do oczekującego ją męża.
Odgłosem obróconego klucza w zamku spłoszył panią de Nathon, Armand Fangel, który wracał do swego mieszkania dla dokończenia zaczętego w przeddzień artykułu ekonomicznego.
Młodzieniec przebrał się w lekką bluzkę, zapalił jedno z cygar, których dobroć oceniał nieraz piękny August pokryjomu, usiadł przed biurkiem, rozłożył papier i umaczał pióro w kałamarzu.
Odczytawszy jednak ostatnie zdanie swej pracy, i zanim rozpoczął nowe zdanie dalsze, machinalnie poszukał oczyma fotografii w miejscu, gdzie ją zrana zostawił.
Nie zobaczył jej — wiemy dlaczego.
Przypuszczając, że służący mógł fotografię porzucić pomiędzy papiery, dzienniki i książki, nagromadzone na stoliku, wstał i zaczął wszystko przewracać na biurku, lecz bez skutku.
Fotografii nie było.
— A! tego już za wiele! — zawołał głośno zniecierpliwiony Armand — muszę tą fotografię znaleźć!.. przecie nie znikła!..
Zbliżył się do kominka i pociągnął za sznurek, połączony z dzwonkiem w pokoju służących.
Lecz piękny August nie stawił się na to wezwanie.
Armand zadzwonił znowu kilkakrotnie, a szarpnął sznurek tak gwałtownie, że pozostał mu on w ręce.
Gniew nastąpił po zniecierpliwieniu. Ktoś z lekka zapukał do drzwi w przedpokoju. Młodzieniec pobiegł otworzyć i znalazł się wobec swego stangreta.
— Słysząc że pan dzwoni — rzekł tenże — przyszedłem po rozkazy.
— Nie ciebie potrzebuję. Gdzie jest August?
— Wyszedł, proszę pana.
— No, widzę... Ale gdzież jest?
— Nie wiem, proszę pana... Ale może go gdzie znajdę, jeżeli pan każe, to poszukam go.
— Każę — przerwał Armand — szukaj... znajdź mi go... niech przychodzi zaraz... potrzebuję go natychmiast...
— Idę, proszę pana... ale pozwolę sobie zauważyć panu, że moim obowiązkiem jest doglądać pańskich koni i powozów, siedzieć na koźle i powozić, a nie szukać Augusta.
Armand tupnął nogą gwałtownie. Stangret, tak dobrze obeznany ze swą specjalnością, spuścił głowę i skierował się ku ulicy Courcelle, gdzie w znanej knajpie, gdzieśmy już widzieli lokaja ze ślusarzem, spodziewał się zastać Augusta przy butelce anyżówki, albo z kijem przy bilardzie.
Nie zawiódł się. Pierwszą osobą, która tam rzuciła mu się w oczy był August, który właśnie smarował kij swój kredą i mówił wesoło:
— Dziewiętnaście w czterech razach!.. Mój Rossignolu, już po tobie!.. Zaraz z tobą skończę!..


XIX.

— Skończysz innym razem!.. — przerwał stangret, zjawiając się jak posąg komandora na uczcie Don Juana.
— Co? — zawołał lokaj, obracając się. — A, to ty Józefie... siadajże a każ sobie co podać... Ja funduję... Naturalnie, na koszt Rossignola... Za pięć minut skończymy...
— Nie pięć minut, ale ani chwili dłużej... potrzebny jesteś natychmiast.
— Cóż tam takiego?..
— Pan cię potrzebuje... kazał mi cię szukać...
— To i cóż z tego, pan może poczekać... przecie się nie pali...
— Zapewne że mógłby, ale zdaje się, że nie ma ochoty... Jakby się wściekł... Dzwonił na ciebie i dzwonił, aż urwał sznurek... klnie... tupie nogami...
— A to musiano go chyba zamienić... — szepnął August zdumiony.
— Zamieniono czy nie zamieniono, ale radzę ci się pośpieszyć, ażeby źle z tobą nie było... Dziś z nim żartować nie można... Mógłby odrazu się z tobą rozprawić...
Lokaj wzruszył pogardliwie ramionami i uśmiechnął się, jako pewny siebie.
— Ze mną nie tak łatwo się rozprawić! — odparł — mnie nikt nie ruszy z domu!.. Ale idę, kiedy panu tak pilno!.. Ale to pierwszy raz i ostatni, nie trzeba go przyzwyczajać... Zastąp mnie, Józefie, w partyi... Ja mam dziewiętnaście, a Rossignol cztery.. O! ci panowie, jak to oni są bez żadnego wyrozumienia... Kiedyż i ja nareszcie zostanę panem?..
August opuścił knajpę bardzo niezadowolony, a nawet oburzony niedelikatnością Armanda Fangela
Przyszedłszy do pawilonu na bulwarze Hausmana, lokaj rzucił cygaro, wszedł na schody, otworzył drzwi od przedpokoju własnym kluczem i pokazał się w salonie.
Armand, czekając nań, stał przy kominku, zobaczywszy go, zawołał:
— Jesteś nareszcie! Przecie!
— Przybiegłem nie tracąc ani chwili, jak tylko się dowiedziałem, że pan mnie woła... — odpowiedział piękny August.
— Gdzieżeś to był?
— Prosił mnie jeden z kolegów w sąsiedztwie, ażebym mu trochę pomógł, bo on dopiero co jest w obowiązku, a pan jego ma dziś u siebie gości. Wiedząc, jak pan rzadko bywa u siebie w dzień, myślałem, że mogę się oddalić na godzinę...
— To na przyszłość pamiętaj, ażebym cię zawsze zastał, jak do domu przyjdę.
— Nie omieszkam... — rzekł August głośno, a po cichu dodał do siebie: Każ się wypchać!
— Kiedym z domu wychodził zrana — podchwycił Armand — leżała tutaj na biurku fotografia... widziałeś ją?..
— Widziałem, proszę pana... Uprzątając salon, zauważyłem ją i wydała mi się podobną... ale w naturze, pan daleko lepiej...
I piękny August spojrzał na swego pana ukradkiem, ażeby zobaczyć jaki skutek wywarło na nim to delikatne pochlebstwo.
Ale Armand jakby go wcale nie słyszał i mówił dalej:
— Gdzież jest ta fotografia?
— Zapewne tam, gdzie ją pan położył...
— Mówię ci, że zostawiłem ją na tem miejscu, przyszedłem przed chwilą i nie znajduję jej... Cóż się z nią stało?..
— Pozwoli mi pan odpowiedzieć, że nic a nic nie wiem...
— To być nie może!..
Piękny August przybrał minę urażonej godności.
— Cóż to, podejrzewa mnie pan o kłamstwo?..
Armand wzruszył ramionami.
— Ja jestem uczciwym człowiekiem, proszę pana, chociażem tylko służący — mówił dalej lokaj — i moja uczciwość...
— Tu nie chodzi o twoją uczciwość — przerwał Armand — bo to przecie jak wiesz, rzecz bez żadnej wartości. Podejrzewam cię tylko po prostu o niedbalstwo, albo o ciekawość!.. Mogłeś, dajmy na to, przyglądając się fotografii, upuścić ją przypadkowo w ogień na kominku... Mogłeś ją wziąść dla pokazania swoim kolegom, myśląc, że ją położysz na miejscu, zanim wrócę... nic w tem nie byłoby tak złego, i dlatego, proszę cię, przyznaj się szczerze.
— Nie mogę się przyznać do tego, co nie było — rzekł piękny August.
— Więc utrzymujesz, że nie wiesz, gdzie jest ta fotografia?
— Tak, proszę pana, utrzymuję i mówię szczerą prawdę.
Armand uczynił wielki wysiłek nad sobą, ażeby powściągnąć opanowujący go gniew.
— Ależ — zawołał — zrozumże jakie to niedorzeczne co mówisz! Na twoje objaśnienie możnaby się tylko w takim razie zgodzić, gdyby można było przypuścić, że ktoś tu wchodził do mego mieszkania po twojem wyjściu i przed mojem przyjściem.
— Ja nie jestem od tego, ażeby tak nie przypuszczać... — odpowiedział August.
— Zapominasz, że są tylko dwa klucze od przedpokoju... Jeden ja mam, ty drugi. Czyś komu pożyczał swego?
— Nie, proszę pana.
— Więc...
August przybrał minę niezmiernie filuterną. Zamrugał oczyma, nadął policzki, wykrzywił usta i odrzekł:
— A czy pan jest pewien, że więcej kluczy niema?
— Czy jestem pewien?.. — podchwycił Armand, spoglądając na lokaja.
— Tak, proszę pana, bo gdyby był jeszcze trzeci, wszystko dałoby się jaknajlepiej wytłomaczyć i ta nieznana ręka, co wtedy włożyła bukiety do wazonów pana, mogła bardzo łatwo „świsnąć“ fotografię pańską.
— Jakto — zawołał młodzieniec ze wzmagającem się zniecierpliwieniem — powracasz znów do tej śmiesznej historji z kwiatami?..
— Tak, proszę pana, powracam... Ta historja jeszcze dotąd się nie wyjaśniła... przynajmniej dla pana, a ja coś już wyrozumiałem i zobaczy pan jak się to wszystko ze sobą łączy... Jakaś piękna dama zajęta panem, przychodzi tu od czasu do czasu plądrować... to przyniesie bukiet, to zabierze fotografię, jedno wynagradza sobie drugiem, wprawdzie niewiadome jest jeszcze nazwisko tej damy, ale chociażbym nawet wiedział, nigdybym nie pozwolił sobie wymówić go...
— Ten człowiek oszalał! — zawołał do siebie Armand, patrząc na służącego przenikliwie.
Twarz Augusta wyrażała zupełne zadowolenie, ale niepodobna było na niej pochwycić choćby najmniejszego śladu szaleństwa. Oko było wesołe, usta się uśmiechały.
— Czy pan mnie jeszcze podejrzewa? — spytał lokaj.
— Naturalnie — pomyślał młodzieniec — w tem musi coś być.
Po chwili zaś namysłu, dodał głośno:
— No, Auguście, wytłomacz sie, porzuć te miny tajemnicze i tę mowę zagadkową... Mów wyraźnie, bez żadnych ogródek.. Czas już, ażebym cię zrozumiał.
— Doprawdy pan niedobrze robi, że się tak i przedemną kryje — odrzekł służący. — Oddawna już wiem o tylu rzeczach, a przed nikim ani pisnę o tajemnicy pana...
— O mojej tajemnicy? — powtórzył Armand zdumiony. — O jakiej tajemnicy?
— A co do tych drzwi ubocznych, przez które zagląda do pana „pewna osoba“...
— Co za drzwi!?.. Jaka osoba?.. — zapytał młodzieniec, a zdumienie jego wzmagało się z każdą chwilą.
— Więc pan wciąż mi nie ufa? — odezwał się August z nowym uśmiechem. — Jeżeli pan raczy pójść ze mną w głąb mieszkania, przekona się, że wiem o wszystkiem.
— Chodź...
Pan i służący weszli razem do pokoiku, gdzie znajdowały się schodki, prowadzące z pawilonu do galerji oszklonej.
August już chciał się wdać w objaśnienia, ale uczyniła je zbytecznemi pewna okoliczność, którą czytelnicy może odgadują.
Lokaj wydał okrzyk radosny, wskazując na kawałek materyi jedwabnej, wspaniałego koloru zielonego, uczepionej między progiem a ostatnim ze schodów.
— A o tem co pan myśli? — zapytał. — Teraz chyba już będzie pan wierzył, że któś wchodził dzisiaj do pokoju pana.
Armand pochylił głowę, nic nie odpowiedziawszy. Od pierwszego rzutu oka poznał materyę zieloną sukni, którą pani de Nathon miała nawet tego dnia właśnie przy śniadaniu.
Więc potwierdzały się jego podejrzenia!.. Obawy jego były usprawiedliwione!.. Hrabina kochała go!.. Kochała go tak bardzo, że nawet narażała swój honor, wraz ze spokojem całego życia, byleby podczas jego nieobecności, zajść do jego mieszkania.
— Auguście! — odezwał się po chwili, głosem bardzo wzburzonym — masz słuszność i widzę teraz, że bez racyi podejrzewałem cię o niedbalstwo lub o ciekawość... Ale ani słowa o tem co odkryłeś i o czem ja sam zgoła nie wiedziałem.. Jesteś rozsądny, pojmujesz więc zapewne, jak postępek taki nierozważny, choć w gruncie rzeczy niewinny, mógłby być źle tłomaczony... Nakazuję ci zatem najzupełniejsze o tem milczenie...
— O! pan może być zupełnie spokojny... ja już milczałem, nawet wtenczas, kiedy się pan krył przedemną... Teraz, kiedy pan ma do mnie zaufanie, będę jeszcze bardziej milczał.
Armand nie pojął tego ostatniego zdania, które ustanawiało niejakie wspólnictwo między nim a sługą. Bezwątpienia nie dosłyszał go, zamyśliwszy się nad poważną i niebezpieczną stroną położenia.
Powrócił zwolna do swego saloniku. Dał znak Augustowi i ten pozostawił go samego.
Wtedy młodzieniec mógł bez świadka oddać się posępnym rozmyślaniom, albo raczej dręczącemu go cierpieniu. Teraz miał, a przynajmniej mniemał że ma dowód rzeczowy szalonej namiętności hrabiny.
Co z tego może wyniknąć?
Nie wątpił oczywiście ani na chwilę, ażeby sam mógł kiedykolwiek uledz jakiej słabości i stać się winnym!. On sam czuł się silnym. Wiedział, że nic w świecie nie doprowadzi go do wywzajemnienia się zdradą najnikczemniejszą za szlachetną i ufności pełną przyjaźń hrabiego de Nathon.
Ale pozory tej zdrady, która dlań była tak ohydną, już nosił dzisiaj w oczach własnego lokaja, kto wie, czy jutro nie będzie ich miał w oczach samego pana de Nathon?
Henryk już blizki był podejrzenia owego dnia kiedy na kominku Armanda zobaczył kwiaty, jakie on tylko posiadał w całym Paryżu.
Przypadek, traf, mogły mu odkryć nagle potajemne wizyty Berty w pawilonie.
Czyż wówczas w strasznym i słusznym gniewie nie przyjdzie zażądać objaśnienia od tego, którego te niezbite poszlaki wskażą mu go jako sprawcę jego hańby? Cóż mu odpowiedzieć? Prawdę. Ale czyż on może uwierzyć? Stokroć nie, tyle była ona nieprawdopodobną!..
Armand w myśli stawiając się w miejscu hrabiego, pojmował, że niepodobna mu się usprawiedliwić w jego oczach. Wypadłoby więc dać mu zadośćuczynienie za zniewagę, której wcale nie popełnił i oddać mu swe życie, bo ze szpadą w ręce, z pewnością nie broniłby się wcale; umrze, zabity i przeklęty przez człowieka, którego najwięcej kochał na świecie, pozostawiając po sobie pamięć, skalaną zdradą sromotną!
Takie widoki przyszłości zdolne były przerazić i najdzielniejsze serce, najbardziej zahartowaną duszę.
Armand postanowił wszelkiemi sposoby zapobiedz katastrofie, którą nieostrożność lekkomyślna hrabiny, czyniła prawie nieodwołalną i natychmiast postarał się obmyślić te sposoby.
Po długiem zastanowieniu, zdało mu się, że jest tylko jeden jedyny środek: oddalić się z Paryża, opuścić Francję, udając się w podróż przynajmniej na rok, po powrocie zaś, wyrzec się politycznego protektoratu pana de Nathon, a może nawet tej świetnej przyszłości o jakiej marzył, wyprowadzić się z pawilonu pałacowego, zamieszkać w części miasta bardzo oddalonej od bulwaru Hausmana, ożenić się i szukać na łonie nowej rodziny tego życia spokojnego, jakie szał Berty czynił niemożebnem w otoczeniu tem, gdzie dotychczas przebywał.
Powziąwszy te postanowienia, Armand zamierzył wykonać je bezzwłocznie i czuł się spokojniejszym o przyszłość, którą już tak sobie ułożył.
Ale poeta powiada: „Przyszłość należy do Boga“


XX.

Armand dnia tego nie jadł obiadu w pałacu, a nazajutrz napisał do hrabiego, że nie może być na śniadaniu.
Pan de Nathon odpisał mu kilka słów, prosząc o oznaczenie mu godziny, kiedy może się z nim widzieć, bo ma wiele do pomówienia o rzeczach poważnych.
Forma całkiem przyjacielska tego liściku, świadczyła jaknajzupełniej, że p. de Nathon nie miał żadnych podejrzeń. Nie mniej jednak, młodzieniec nie mógł się oprzeć pewnemu niepokojowi. W fałszywem położeniu każda rzecz nieprzewidziana daje dużo do myślenia. Jaki cel mogła mieć ta żądana przez hrabiego rozmowa?
Dnia tego była niedziela. W izbie zawieszono posiedzenia. Armand oznaczył więc do rozporządzenia hrabiemu godzinę popołudniową i czekał na tą rozmowę z niecierpliwością.
O umówionej porze udał się do gabinetu hrabiego.
Henryk postąpił kilka kroków na spotkanie Armanda, uścisnął go za rękę może serdeczniej nawet niż zwykle i rzekł doń z uśmiechem:
— Moje drogie dziecko, zaczynasz się u nas rzadko pokazywać!.. Uciekasz przed nami, czy co... Ale bądź spokojny, ja tak źle o tobie nie myślę — dodał skwapliwie. — Musiałbyś być chyba wielkim niewdzięcznikiem, ażebyś nas miał nie kochać, a wiem, że nim nie jesteś, ani nim nie będziesz...
— I słusznie tak myślisz, panie hrabio! — odpowiedział gorąco młodzieniec — niewdzięczność jest dla mnie jednym z najwstrętniejszych występków!
— Jak dla każdej poczciwej natury! — rzekł pan de Nathon — a cóż dopiero o tobie mówić!
— Sądzisz mnie, panie hrabio, z wielką pobłażliwością.
— Sądzę cię jako człowiek, który cię dobrze zna, szanuje i kocha... Będziesz miał zaraz najlepszy tego dowód.. Właśnie dlatego, że chcę ci go dać, prosiłem cię o tą rozmowę... Przy latach moich mógłbym dwa razy być twoim ojcem... Jesteś moim synem z przywiązania... Chcę więc z tobą pomówić jak z synem, a ty powinieneś mnie słuchać i odpowiadać mi, jak prawdziwy syn.
Teraz Armand uścisnął hrabiego za ręce, a uczynił to z całego serca.
— Od kilku dni — podchwycił Henryk — nie jesteś takim jak dawniej...
— Ależ... — odezwał się młodzieniec.
— O! nie zaprzeczaj! — przerwał pan de Nathon. — Ja nie chcę twierdzić nic takiego, czegobym nie mógł dowieść z łatwością... Jesteś zamyślony, niespokojny, prawie smutny... Praca cię męczy... Zapały szlachetne rozpraszają się jak dymy... Plany ambitne maleją... Widnokrąg tak szeroko przed tobą otwarty, zdaje się w oczach twoich zwężać z dnia na dzień, ba! nawet z godziny na godzinę... Wszak prawda, czy nie zgaduję co się dzieje w twej duszy?
Armand prędko zdecydował się, jak ma postąpić. Hrabia nastręczał mu sposobność do oznajmienia o pierwszem z postanowień, jakie powziął w przeddzień. Sposobności tej nie pominął.
— Tak, wyznaję — odpowiedział — to prawda!.. Czyta pan we mnie, jak w otwartej książce... Określa pan jednem słowem, co mnie wydawało się mglistem... Jestem w okresie zasłabnięcia moralnego, zniechęcenia bez powodu, sam się tego wstydzę, a jednak nie mogę temu zaradzić. Powietrze paryzkie dusi mnie tak, że powziąłem myśl dalekiej podróży i natychmiast zamierzam ten projekt urzeczywistnić.
— Chcesz wyjechać? — zawołał pan de Nathon.
— Tak, panie hrabio, i zdaje mi się, że postąpię najlepiej.
— Ho! ho! — rzekł Henryk z nowym uśmiechem — ta choroba jakoś wydaje się ciężką, kiedy potrzeba takich na nią lekarstw, ale może jej przecie poradzimy!.. Biorę na siebie rolę doktora i dotykam się miejsca najwrażliwszego. Czy przypadkiem niema w twem sercu jakiej nieszczęśliwej miłości?.. Pytanie co prawda niedelikatne, ale odpowiedz na nie.
Armand zaczerwienił się. W umyśle jego, jak błyskawica przebiegła myśl, że hrabia może go już posądza o miłość ku hrabinie.
— Nie, panie hrabio — odparł po chwili, wstrząsając głową. — Nie mam w sercu miłości ani szczęśliwej ani nieszczęśliwej... Nie kocham się w nikim i zdaje mi się, że to już panu raz powiedziałem.
— Tak, ale od tego czasu położenie mogło się zmienić.
— Ale wcale się nie zmieniło, zaręczam panu...
— Wierzę ci i teraz znam już przyczynę twej choroby... Pochodzi ona właśnie z tej bezwzględnej obojętności, o jakiej wspominałeś. Znasz przecie pewnik: „Natura nie znosi próżni“... Jest to faktem prawdziwym zarówno w rzeczach fizycznych jak i w ustroju moralnym... Chcesz sobie nic nie robić z praw nieodwołalnych dla młodości i młodość mści się na tobie... Rozumiesz mnie teraz, moje dziecko?
— Nie zupełnie, panie hrabio.
— Więc ci jaśniej wytłomaczę... — podchwycił Henryk — do dziś dnia żyłeś tylko dla pracy... Zajmujesz się tylko rzeczami poważnemi... Nawet ludzie w moim wieku, z trudnością zdobyć mogliby się na surowość twoich obyczajów... A przecie nie jesteś księdzem, ani nie masz zamiaru nim zostać... Dlaczego więc takie cnoty dzikie... Większość czasu poświęć nauce, pracy, ale i dla przyjemności pozostaw także trochę w życiu... Spłać swój dług naturze... Rozkochaj się nareszcie, ponieważ to potrzebne dla równowagi, a pozbędziesz się wszystkich tych nieokreślonych dolegliwości, znikną one jak czary...
— Zapewne, ma pan słuszność, panie hrabio — odpowiedział Armand — ale miałbym przeciw temu dwie uwagi...
— Jakie?
— Oto pierwsza: Miłości poważnej, prawdziwej, godnej zacnego serca, nie wynajduje się, ani nie stwarza się naprędce...
— Zgoda! — a druga uwaga?
— A miłostki łatwe, czułości sprzedajne, pocałunki bez głębszego uczucia, zresztą zależne tylko od ceny, przejmują mnie nieprzezwyciężonym wstrętem.
— Wiedziałem o tem i dlatego wszystko co powiedziałem dążyło tylko do jednego celu, a celem tym, było udzielenie ci rady; Ożeń się!
— W moim wieku! — zawołał młodzieniec ździwiony.
— Czemu nie?
— Doprawdy, bez żartu mówisz, panie hrabio? Nie zapominasz o tem, że mam zaledwie lat dwadzieścia dwa?
— Oto mniejsza... Ale masz tę dojrzałość wieku, jaką mało ludzi może się pochwalić i w trzydziestym roku życia... Ty lepiej od innych zrozumiesz obowiązki małżeństwa i lepiej się z nich będziesz wywiązywał... Uwielbiać będziesz swoją żonę, która wywzajemniać ci się w tem będzie, bo wybierzesz sobie żonę z sercem i z inteligencją! Opóźniać własne szczęście, czyż to nie okradać się? Ja doszedłem lat czterdziestu, kiedy dopiero zostałem mężem mej żony, Gdyby otóż było materjalnie możliwem poznać mi ją i zaślubić o dwadzieścia lat wcześniej, miałbym o dwadzieścia lat więcej szczęścia bez żądnych chmur... Ty przynajmniej uczyń to, czego ja nie mogłem uczynić... Ożeń się, moje dziecko, i śpiesz się zostać szczęśliwym! Cóż, przekonałem cię?
— A któż nie dałby się przekonać, słuchając cię, panie hrabio!.. Ale na co się przyda to przekonanie?.. Do małżeństwa potrzeba dwojga... Ja zaś nie mam panny, która zgodziłaby się powierzyć mi swoją przyszłość...
— A ja może ją znam... — odparł pan de Nathon.
Armand spojrzał nań z głębokiem ździwieniem.
— Cobyś pomyślał — podchwycił Henryk — o dziewczęciu szesnastoletniem, poczciwem i ślicznem, niewinnem jak sama Madonna, z rodziny, której imię jest sławne pod względem historycznym, a majątek wielki!.. cobyś o niej powiedział?..
— Powiedziałbym, że zapewne by mi jej nie dano!.. — odrzekł młodzieniec z uśmiechem.
— E!.. a dlaczego?..
— Ponieważ przedewszystkiem wspomniał pan o rodzinie znakomitej, a ja nazywam się po prostu tylko: Armand Fangel.
— To łatwa do usunięcia przeszkoda... Wyjednałoby się do twego nazwiska dodanie nazwiska twej żony... albo mało to podobnych przykładów...
Ździwienie Armanda rosło.
— Ale choćby majątek: — wyszeptał — pan mówił o ogromnym majątku?
— To najmniejsza... Sam przecie jesteś bogaty, a chociażbyś był nawet biednym, miliony jasnowłosego dziewczęcia, wystarczyłyby aż nadto dla was dwojga...
— Panie hrabio — odezwał się młodzieniec po chwili milczenia — słuchając pana, zaczynam niedowierzać swoim zmysłom... Czyż istnieje doprawdy młoda osoba w takich warunkach, a jeśli istnieje, czy wolno byłoby mi starać się o jej rękę?..
— Na oba te pytania odpowiadam: Tak.
— Czy mogę ją poznać?..
— Znasz ją...
I pan de Nathon jął się śmiać, widząc, malujące się na twarzy Armanda osłupienie.
— Mój drogi chłopcze — mówił dalej — to co uczynię, jest zapewne dziwne i wiem że rażące jest wobec wszelkich względów przyzwoitości, ale nadewszystko pragnę, jeżeli to w mej mocy, zapewnić szczęście dwojgu ludziom, którzy mi są bardzo drodzy... Jasnowłose dziewczę, o którem ci mówię, ma na imię Herminia... i jest moją córką.
Armand do reszty osłupiał i oniemiał zupełnie.
Pan de Nathon ani się nie dziwiąc, ani obrażając się tem milczeniem, którego zresztą spodziewał się, ciągnął dalej:
— Powiedziałeś mi niedawno, że serce twe całkiem jest wolne, masz więc dla Herminii tylko braterskie przywiązanie. Córka moja znów, kocha cię również tak, jak gdybyś był jej bratem, ale w szesnastym i dwudziestym drugim roku życia, miłość podobną jest do owych pięknych kwiatów podzwrotnikowych, które rozwijają się w jednej chwili. Herminia, jeżeli zechcesz, pokocha cię w kilka dni miłością narzeczonej a nie już miłością siostry, a ty sam również uczujesz w sobie tą miłość, jaką przed chwilą tak pięknie określiłeś, jako uczucie głębokie i szlachetne.
Ja powiedziałem już wszystko. Teraz ty mi odpowiedz z całą otwartością i z całą swobodą, tak, jak ja do ciebie przemówiłem... Czy widzisz jaką przeszkodę?..
Armand porwał pana de Nathon za ręce i uścisnął je w swoich z prawdziwem rozrzewnieniem.
— A! panie hrabio — wyjąkał — zostać synem pańskim, byłby to zaszczyt tak wielki, szczęście tak dalece niezasłużone, iż sam siebie pytam czy nie śnię...
— Uspokój się moje dziecko, to jest sen nie mający po sobie przebudzenia!.. Ucałuj mnie, mój synu z wyboru!.. Teraz już nie prosty przyjaciel, ale ojciec ściska cię w swem objęciu...
W uścisku tym Henryka i Armanda, dwoje szlachetnych serc zabiło przy sobie.
— A... pani hrabina? — spytał młodzieniec z niejakiem wahaniem.
— Pani będzie bardzo szczęśliwa, mogąc ci powierzyć szczęście swej córki... Wie o tem jak i ja, że nie może go złożyć w ręce czystsze i godniejsze... Sama ci to powie niebawem... Teraz rozkochaj w sobie Herminię, a kiedy na imię twoje, serce jej żywiej bić będzie, czemprędzej damy na zapowiedzi...
Armand wrócił do siebie, jak nawpół dopiero rozbudzony lunatyk.
Zaledwie mógł dać wiarę w ten nadzwyczajny wypadek, mający raptownie zmienić jego życie.
On! Armand Fangel, zrodzony z rodziców nieznanych, dziecię winy, a może dziecię występku, przybrany syn doktora prowincjonalnego, teraz zostać miał zięciem hrabiego de Nathon i sam nosić to nazwisko, słynne od tylu wieków.
Wszystkie jego marzenia na chwilę uśpione, obudziły się znów i jak rój pszczół, brzęczały wśród myśli bez ładu.
Widział przed sobą przez mgłę przejrzystą przyszłość świetną, rozległą, pełną wielkich prac i zaszczytów wszelkich.
Wszystko wydawało mu się możebnem, mógł zamarzyć o wszystkiem...
Szczególna rzecz! Pośród tych czarodziejskich widziadeł, wywoływanych przez jego wyobraźnię, Herminia zajmowała najmniej wydatne miejsce. Łagodna twarzyczka tego anioła-dziecka, które zostać miało jego żoną, wdzięk czarowny dziewczęcia, wcale nie wzruszał serca Armanda. Siostrą mu była zawsze a nie narzeczoną...
Niepokój młodzieńca co do hrabiny znikł, nie pozostawiwszy śladu. Wszystko, co wydawało się niezrozumiałem, czyż się nie tłomaczyło teraz najnaturalniej w świecie.
Bez wątpienia, pani de Nathon, tak samo jak hrabia, myślała o możliwości związku między Herminią a młodzieńcem.
Jej odwiedziny tajemnicze w pawilonie, zamiast znamionować popędy wiarołomnej żony, czyż nie mogły pochodzić z troskliwości matki, która chciała sama naocznie, zapoznać się z życiem wewnętrznem i przyzwyczajeniami swego przyszłego zięcia.
Kwiaty przynosi mu hrabina, jako przyszłemu mężowi Herminii...
Potajemnie zabrała jego fotografję, jako fotografję męża Herminii...
Wszystko więc działo się jaknajlepiej na tym jaknajlepszym świecie!..


XXI.

Jeżeli zdołaliśmy czytelnikom dać pojęcie, jaki nawał myśli tłoczył się w głowie Armanda Fangel’a, nie wyda im się dziwnym, że młodzieniec zapragnął odetchnąć świeżem powietrzem i użyć ruchu na przechadzce.
Wyszedł od siebie pieszo i podążył ku Polom Elizejskim.
Pogoda była wspaniała. Słońce wesoło świeciło na niebie bez chmur, tłum różnobarwny zajmował wszystkie aleje od placu Zgody do Łuku Tryumfalnego.
Armand, uszedłszy spory kawał drogi, przystanął i przypatrywał się ciągle snującemu pasmu ładnych powozów i konnych jeźdźców. Była to godzina przejażdżki i dla arystokracji wyższego towarzystwa i dla ublichtrowanego półświata.
Nagle oczy jego zatrzymały się na ślicznym koniu rasowym, który kroczył od niego o jakie piętnaście kroków.
— Jak dwie krople wody podobny do mej klaczy Normy — rzekł do siebie — gdybym nie wiedział, że jest teraz w mej stajni, myślałbym, że to ona... Dziwne podobieństwo!..
Przyjrzawszy się koniowi, spojrzenie młodzieńca przeniosło się następnie na jeźdźca, a szczególne podobieństwo jakie zauważył, zaraz się wyjaśniło...
Jeźdzcem był piękny August. A był wyświeżony, wyelegantowany! Miał na sobie całe ubranie swego pana od stóp do głowy. Nawet palił jego cygaro i trzymał w ręku jego ulubioną szpicrózgę.
Tego już było zawielel Armand Fangel poczuł ogarniający go gniew.
— Poczekaj łotrze! — rzekł do siebie i przez chwilę miał ochotę poskoczyć między powozy, schwycić Normę za cugle i lokajowi-sportsmanowi na miejscu wymierzyć doraźną karę.
Już ręką ściskał giętką trzcinę swej laski, lecz namyślił się, że tylko widowisko sprawiłby temu tłumowi i samby się jeszcze ośmieszył.
Zaniechał więc pierwotnego projektu, obiecując sobie, że August na zwłoce tej nic nie straci i nawpół gniewny, nawpół śmiejąc się mimowolnie z komicznej sytuacji, poszedł dalej na spacer.


∗             ∗

Kiedy Armand wychodził z pawilonu na Pola Elizejskie, p. de Nathon udał się do żony.
Miał twarz rozradowaną uszczęśliwionego człowieka, któremu wiadomo, iż podwoi swe szczęście, dzieląc je z innymi.
— Cóżeś taki ucieszony, mój drogi... — rzekła doń Berta — zapewne przynosisz mi jakąś dobrą nowinę, nieprawdaż?
— Tak mi się przynajmniej zdaje... a nawet jestem tego pewien...
— O cóż chodzi?..
— O osobę, najbardziej przez ciebie ukochaną...
— Więc o ciebie, Herminię, albo Blankę...
W myśli dodała hrabina i Armanda, ale nie śmiała wymówić.
— O Herminię... — odpowiedział Henryk.
— Słucham cię z wielką ciekawością, bo nie pojmuje doprawdy, jakie może dołączyć się dla niej nowe szczęście do tego już, że jest twoją córką...
— Jesteś zbyt dobrą matką — podjął hrabia — ażebyś nie myślała czasami, iż trzeba będzie kiedyś rozłączyć się z Herminią i powierzyć jej przyszłość człowiekowi obcemu...
— O! tak, myślałam o tem często... bardzo często...-odrzekła pani de Nathon.
— I wiem, ilebyś dała — ciągnął dalej Henryk — za to, ażeby człowiek, który dostanie od ciebie ten skarb, godnym był jego posiadania!..
— Życie chętniebym oddała, wiesz o tem dobrze.. Kobieta, nie kochająca swego dziecka nad życie, czyż godna być matką?
— Czegóżbyś więc doznała, gdybyś znalazła dla Herminii męża tak doskonałego, z którym szczęście jej, nietylko nie byłoby prawdopodobne, ale i zapewnione zupełnie?..
— Doznałabym nieziemskiej radości...
— Ciesz się więc, droga Berto, bo ja takiego dla niej męża odkryłem!.. To przecie najlepsza chyba nowina, co!
— Najlepsza, jaką mi przynieść możesz!.. Ale spodziewam się, że nie od dziś dopiero poznałeś tego wzorowego męża, tego niezrównanego feniksa?..
— Myślałem o nim już oddawna... Przypatrywałem mu się, badałem.
— Dlaczego nie powiedziałeś mi o nim wcześniej?
— Ażeby ci odrazu sprawić zupełną radość, bez tych uprzednich wahań, namysłów, które zawsze powstają w każdym rozsądnym umyśle, przed powzięciem ostatecznego postanowienia... Ty zaś, ufając mi, znając moje chłodne zapatrywanie i doświadczenie życiowe, masz wszelką pewność, że możesz odrazu potwierdzić mój wybór... Z góry przeświadczony jestem, że potwierdzisz... A może się mylę?
— My mamy zawsze jednakie myśli — zawołała hrabina — a wszystko, co ty uczynisz jest dobre... Jesteś najlepszy i najrozsądniejszy z ludzi... a i najbardziej też kochany...
Henryk przytulił do siebie Bertę i uścisnął ją z tkliwością, jakiej siedmnaście lat pożycia małżeńskiego nie zdołały wcale zmniejszyć.
Hrabina spojrzała na męża słodkim wzrokiem dużych oczu i rzekła doń z czarującym uśmiechem, zawsze młodym i zawsze zachwycającym:
— Teraz powiedz mi, jak się nazywa ten, który będzie moim synem...
— Jakto?.. jeszcze się nie domyślasz?..
— Zkądże mam odgadnąć? czyż go znam?
— I bardzo dobrze... Nawet go już polubiłaś...
— Ja?..
— Tak, moja droga.
Kiedy hrabia wymawiał te słowa, hrabinę tknęło jakby instynktowne przeczucie jakiegoś nieszczęścia.
Uczuła się pomieszaną, sama nie wiedząc dlaczego. Pochyliła głowę i wyszeptała:
— Może ci się wydam bardzo głupią... albo mającą bardzo słabą pamięć... Daremnie myślę... nie zgaduję wcale a wcale... Dopomóż mi... Cóż to jest za człowiek, którego znam i już polubiłam... Któż to?..
— Armand Fangel — odpowiedział Henryk.
Piorun uderzył.
Nazwisko to, wywołało w oczach hrabiny widziadła ohydnych nieszczęść!.. Henryk pomyślał o potwornym związku między bratem a siostrą!
Biedna kobieta zachwiała się. Zapomniała o wszelkiej przezorności i z wyrazem zgrozy, wykrzyknęła zdławionym głosem:
— On! o! nie! nigdy!.. to niepodobna!..
— Niepodobna?. — powtórzył p. de Nathon, zdumiony zarówno odpowiedzią niespodziewaną, jak i dziwnem zachowaniem się żony. — Dlaczego niepodobna?
Berta, przerażona okrzykiem zgrozy, jakiego nie zdołała powściągnąć, zrozumiała nagle, że może być zgubioną. Trzeba było jakimbądź sposobem złagodzić, zatrzeć wrażenie, sprawione na mężu tem pierwszem uniesieniem. Trzeba było wynaleźć, wymyślić jakikolwiek powód, użyć jakichbądź dowodzeń dobrych czy złych, ale w każdym razie czem bądź wszystko upozorować.
Złamana na chwilę niespodziewanym ciosem, umiała odzyskać prędko właściwą sobie energię i za kilka sekund, nie brakło jej ani przytomności umysłu, ani zimnej krwi.
Nasunęła wszelkie możliwe przeszkody, jakie tylko mogłyby choć w części zmienić projekty pana de Nathon.
Powoływała się to na zbyt młody wiek i Herminii i Armanda, to na imię jego plebejuszowskie, to wreszcie na różnicę majątków.
Hrabia, jak nam wiadomo, przed postanowieniem wydania córki za Armanda Fangel’a, sam już dostatecznie rozważył wszystkie te względy.
Z łatwością więc zdołał rozbić na miazgę dowodzenia żony, lecz ona nie mogła mu ustąpić i w chwili kiedy p. de Nathon sądził, że ją już przekonał swą loiką, rzekła doń składając ręce:
— Tak, przyznaję, kochany Henryku, mądrość twoja przewyższa mój rozsądek... Tak, twoje poglądy są słuszne, wola rozumna i przezorna, ale są też i instynkta macierzyńskie, których nie należy lekceważyć... Ty w związku tym, widzisz szczęście Herminii... Mnie jakiś głos duszy ostrzega, że dla niej byłoby to wiekuiste nieszczęście... W imię nieba, Henryku, proszę cię... W imię miłości naszej, zaklinam cię, błagam cię, wyrzecz się tego małżeństwa!..
— Zbyt dobrze znam twój rozsądek wielki, droga moja Berto — odrzekł hrabia — ażeby nie przypuszczać, że mówisz mi nie bez bardzo słusznych powodów... Odkryj mi je zatem... Czy wiesz o Armandzie coś, co mnie nie jest wiadome?.. Czyżby nie był godny tego uczucia, jakie dla niego mam? ani tego zaufania jakie w nim pokładam?
— Niechże mnie Bóg uchowa od spotwarzania tego człowieka! — zawołała pani de Nathon. — Nie wiem o nim nic takiego, czegobyś i ty nie wiedział, nic takiego, coby nie było dobrem i honorowem...
— A jednak nie masz do niego zaufania, ponieważ związek z nim odpychasz z takiem uniesieniem, jakby nawet ze zgrozą.
— Ufam mu tak, jak tobie... Zawierzyłabym mu honor mój i córki mojej i jestem pewna, że umiałby ich dochować...
— Skoro go tak wysoce szanujesz, dlaczego więc nie chcesz przyszłości Herminii złożyć w jego ręce?..
— Cóż ci mam na to odpowiedzieć?.. Wszystko, co miałam do powiedzenia, już powiedziałam... Może jestem szalona i doprawdy, czasem zdaje mi się, że jestem szalona... Henryku, miej wzgląd na to moje szaleństwo... Przez pamięć na te siedmnaście lat, kiedy mieliśmy jedną tylko duszę i jedną tylko wolę... Wszystko, co zależało odemnie, ażeby cię uszczęśliwić, to uczyniłam, a i ty mnie tak uszczęśliwiłeś, że czasem szczęście to moje wydawało mi się snem, tak było niezmierne... O nic cię nigdy nie błagałam, kochany Henryku, gdyż zawsze uprzedzałeś pragnienia moje... Nie odmawiaj więc dziś, kiedy cię błagam na klęczkach... A przecie nie proszę cię o nic tak trudnego.. Tylko ty i ja znamy projekt, który tyś powziął... Herminia nie wie, Armand nie mógł odgadnąć... Wyrzekając się go dla miłości mojej, nie dotkniesz tem nikogo, a mnie sprawisz radość, z jaką żadna z dawniejszych nie może się równać...
— A! — wyszeptał p. de Nathon — gdybym był wiedział...
Hrabia mówił to sam do siebie. Słowa jego były prawie niedosłyszalne, Jednakże Berta pochwyciła je w locie.
— Gdybyś był wiedział? — powtórzyła. — Przecie wiesz już teraz, a chyba jeszcze pora...
— O! nie, już nie pora! — odpowiedział Henryk. — Byłem tak pewny twego przyzwolenia, bez żadnych zastrzeżeń, że już przed godziną przyrzekłem Herminię Armandowi Fangel.
— Coś uczynił, Henryku? coś uczynił — wyjąkała Berta zasłaniając sobie twarz oburącz.
— Uczyniłem to, co mi się wydało dobrem i pożytecznem, czego przecie żałuję, skoro ciebie to martwi... Ale zapytuję cię, kochana Berto, czy można cofnąć zaciągnięte zobowiązanie, dane słowo!.. Czy można bez dostatecznych powodów, bo przyznaj sama, że takich wcale nie masz, znieważyć okrutnie człowieka, którego tak wysoko cenię w umyśle, a w sercu uważam za godnego być moim synem?.. Byłoby to nieuczciwością, bez usprawiedliwienia, której niepodobna byłoby mi się dopuścić... Odwołuję się do ciebie samej... Sama osądź... jakże?
— Nie wiem... nie wiem... — odpowiedziała hrabina, a w głowie jej powstał istny odmęt myśli — ja to tylko wiem i powtarzać wciąż będę... to małżeństwo nie może nastąpić...
Henryk spojrzał na żonę z żywym niepokojem, w oczach jej błyszczał jakiś obłęd, znać go było i w ruchach i w tonie głosu. Jak zresztą wytłomaczyć inaczej ten nierozsądny upór? Czy to nie był przejściowy atak szaleństwa?
P. de Nathon ujął hrabiny ręce i poczuł jak są rozpalone, co go umocniło w podejrzeniu, że mówi przez nią gorączka.
— Kochana Berto — odezwał się do niej głosem bardzo łagodnym i czułym — wiesz, jak cię kocham... Gotów ci jestem ustąpić we wszystkiem, prócz w takich razach, kiedy chodzi o me sumienie i prawość moją... zostawiam cię samą... godzina samotności uspokoi twe rozdraźnienie nerwowe... odzyskasz spokój umysłu i zrozumiesz, że dla zachowania twojego szacunku powinienem postąpić tak, jak postępuję.
Henryk ujął w objęcia hrabinę, przycisnął usta do jej czoła i wyszedł z pokoju.
Zaledwie przestąpił próg i zamknął drzwi po za sobą, pani de Nathon uklękła a raczej padła na klęcznik przed krucyfiksem z kości słoniowej, odbijającym od tła ciemnego aksamitu.
— Mój Boże!.. mój Boże... mój Boże — wyjąkała, a z gardła jej i ż serca wydarły się konwulsyjne jęki — czyż się nie ulitujesz nademną?.. Zbyt ciężkie jest brzemię... już pod niem upadam... Boże! Boże! Panie moój!.. pozwól mi umrzeć!..
Gdy wstała po długiej modlitwie, łzy gorące spływały po jej zmienionej twarzy.
Wzięła ćwiartkę papieru i szybko skreśliła następujące wyrazy:
„Blanko, jedyna przyjaciółko moja, siostro moja, jestem zgubiona!.. O! tym razem już zgubiona!..
Henryk ożenić chce Armanda z Herminią!.. Pojmujesz?..
Prosiłam, błagałam, nic nie wskórałam. Odszedł odemnie myśląc, żem warjatka... i nie omylił się... Jestem doprawdy warjatką... zwarjowałam z przerażenia, cierpienia i rozpaczy... Czekam cię Blanko.. Przybądź, przybądź prędko... i ocal mnie, jeżeli możesz!

Berta“.

Pani de Nathon włożyła do koperty ten list rozpaczliwy, wypisała adres drżącą ręką, otarła łzy i nacisnęła guzik od dzwonka elektrycznego.
— Ten list zanieść natychmiast do pani baronowej de Vergy — rzekła do lokaja, który przybył w tejże chwili po rozkazy — i czekać na odpowiedź.
W godzinę zjawił się tenże sam służący.
— I cóż! — spytała go Berta niespokojna.
— Pani baronowa jest w Wersalu — odpowiedział. — Powróci dopiero jutro... Zostawiłem jej pannie służącej list pani hrabiny.
Berta skinęła głową.
Lokaj wyszedł, a nieszczęśliwa kobieta osunęła się na fotel, szepcząc:
— Nawet traf jest przeciw mnie!.. Wszystko mnie opuszcza.. Ha! więc sama się nie opuszczę... Zostaje mi ostatnia nadzieja... Pójdę do Armanda i jeżeli będzie potrzeba, powiem mu, że jest moim synem!..


XXII.

Armand Fangel powrócił z Pól Elizejskich w bardzo dobrym humorze.
Przechadzka i świeże powietrze usunęły rozgorączkowanie, powstałe z rozmowy z hrabią. Teraz spoglądał spokojniej w świetną przyszłość, niespodziewaną, jaka się przed nim roztaczała. Wybryk pięknego Augusta, który go zrazu tak rozgniewał, wydawał mu się teraz podobnym tylko do jednego z epizodów, jakie spotkać można w różnych farsach na scenie.
Postanowił jednak pozbyć się usług tego eleganckiego lokaja, w którym zanadto rozwijały się upodobania sportsmeńskie.
Przyszedłszy do pawilonu na bulwarze Hausmana, Armand spostrzegł swego stangreta, czyszczącego munsztuk koński przed stajnią.
— Józefie — odezwał się doń — jeżeli przypadkiem zobaczysz Augusta, powiedz mu, że go potrzebuję...
W pół godziny później, lokaj stawał przed swym panem ze zwykłą sobie pewnością i z najzupełniejszem zadowoleniem z siebie, malującem się na twarzy.
Hultaj ogołocił się już z pawich piórek. Innemi słowy, piękny August zdjął już z siebie garnitur swego pana i ubrał się znów w liberję.
— A! a! jesteś panie Auguście! — przywitał go Armand.
— Pan mnie potrzebował, przybiegam...
— A zkąd to, panie Auguście?
— Byłem w stajniach pałacowych i rozmawiałem ze starszym stangretem pana hrabiego de Nathon.
— A czy czasem nie przyszła ci fantazja użyć spaceru?..
— Służba mi nie pozwala... Musiałem być gotów na zawołanie pana...
— A! to bardzo przykładnie!.. Jesteś wzorowym służącym.
— Pan jest zbyt łaskaw... Staram się jak umiem.
Oburzony taką bezczelnością, Armand zmienił ton.
— Wracam z Pól Elizejskich — zawołał — gdzie ciebie widziałem!
August sponsowiał na całej twarzy, ale prędko zapanował nad sobą i odpowiedział z najwyższą impertynencją:
— Gdybym był pana widział, miałbym zaszczyt ukłonić się panu uniżenie...
— Ubrałeś się w mój garnitur!..
— Krawiec mój nie stawił się na słowie, myślałem więc, że mogę chwilowo pożyczyć sobie ubrania pana...
— Jechałeś na mojej klaczy Normie!..
— Prześliczne stworzenie!.. Wyjątkowe ruchy!.. Pan nie powinien jej za nic w świecie sprzedawać... — Panie Auguście, już nie służysz u mnie...
— Właśnie chciałem mieć honor to panu oświadczyć... Zastanowiłem się bardzo przed kilku dniami nad mojem powołaniem i przyszedłem do przekonania, że nie moją rzeczą jest służyć... Urodziłem się, ażeby być niezależnym i trudnić się handlem... Chcę sobie co założyć... Pan mi okazywał zawsze tyle łaskawości, iż zapewne z radością pan się dowie, że traktuję o sklep z likierami i winem, mający już wyrobioną klientelę. Sposobność natrafia mi się wyborna, a stawiają cenę dość skromną... Dwadzieścia pięć tysięcy franków... Ale trzeba zapłacić gotówką odrazu, a ja szeląga nie mam... Moja słaba natura i gust delikatny, nie pozwoliły mi nic zaoszczędzić z płacy. Znam jednak serce pańskie... powiedziałem też sobie, że pan zechce mi dopomódz i kupi tak tanio moją, dozgonną wdzięczność.
Armand aż się poruszył ze zdumienia. Zmieszał się nawet, w obec tak kolosalnej pewności siebie.
— Liczyłeś! — wykrzyknął — że ja ci dam dwadzieścia pięć tysięcy franków?..
— Liczyłem i teraz jeszcze liczę, proszę pana...
— A! toś chyba warjat!..
Za całą odpowiedź piękny August rozśmiał się zuchwale.
Armand rozłoszczony, chcąc doraźnie ukarać łotra, rzucił oczyma dokoła siebie.
— Pan szuka laski... — odezwał się służący z najzupełniej zimną krwią — stoi ona w pokoju sypialnym... mogę iść po nią... ale po co?.. kiedy pan jej nie użyje.
— A! tak sądzisz?
— I sądzę również, że jak się pan zastanowi nad rzeczami rozsądnie, to zaraz chwili nie zwlekając, podpisze mi pan czek do banku na wspomnianą sumę. Mógłbym niezawodnie prosić pana o dwa razy tyle, bo tajemnica, którą posiadam, co najmniej tego warta... Ale jestem we wszystkiem skromny...
Błyskawicą przebiegła myśl Armanda. Przypomniał sobie drzwi potajemne i odwiedziny hrabiny.
W przeddzień jeszcze byłby zadrżał ze zgrozy, byłby dał wszystko za milczenie nędznika, ale przez te kilka godzin zmieniła się postać rzeczy. Tajemnica została wyjaśnioną, (tak przynajmniej mniemał), pani de Nathon nie miała się czego obawiać, żmija nie mogła ukąsić jej życia bez plamy.
Wstrząsnął się tylko z gniewu i oburzenia.
— A! rozumiem cię nędzniku! — rzekł, a głos mu świszczał przez zaciśnięte zęby. — To ma być „szantaż“, nieprawdaż?
— Pan używa bardzo brzydkiego wyrazu!.. — odparł piękny August — posiadam cóś i chcę to sprzedać... To zwyczajny handel...
— Handel nikczemny, karany przez prawo!.. Strzeż się, ażeby twych ksiąg handlowych nie podpisał prokurator!.. Dość mi powiedzieć jedno słowo...
August znów się roześmiał szyderczo.
— Pan sam się wystrzegać będzie od powiedzenia tego słowa... — odparł.
— Tak sądzisz?
— Jestem tego pewny...
Armand zrozumiał, że jeżeliby chciał mu odpowiedzieć, przestałby panować nad sobą, a z uniesienia jego, mogłyby wyniknąć godne pożałowania skutki.
Otworzył w milczeniu szufladę biurka.
August zobaczył w szufladzie tej złoto i pakiety papierków bankowych.
Oczy zaświeciły mu chciwością.
— Pan mi zaraz wyliczy pieniądze! — pomyślał — gołąbek oskubany będzie bez wielkiego krzyku!
— Zapłaciłem ci zasługi w grudniu... — wyrzekł Armand Fangel — należy ci się do dziś dwieście pięćdziesiąt franków... Masz oto trzysta... Daję ci godzinę czasu do wyniesienia się z pawilonu.
Zdumiony i osłupiały piękny August, włożył do kieszeni trzy niebieskie papierki i usiłując odzyskać choć trochę pewności, która go coraz bardziej opuszczała, ośmielił się odezwać znacząco:
— Tak, mały mój rachuneczek już załatwiony... Czy życzy pan sobie, ażebyśmy się zaraz zajęli tym innym interesem?..
— Nie mam żadnych interesów z tobą...
— Może cena, chociaż bardzo umiarkowana, wydaje się panu za wysoką... Ja do zgody, jak ryba do wody... Dla pana gotów jestem zrobić z siebie małe poświęcenie...
— Wynoś się!
— Dwanaście tysięcy franków...
— Wynoś się! powiadam ci...
— To dziesięć tysięcy...
— No!!
Armand zerwał się groźnie.
August zrozumiał, że może być z nim wcale niedobrze.
Ukłonił się swemu byłemu panu, wykręcił się na pięcie i skierował ku drzwiom, lecz zanim jeszcze do nich doszedł, obrócił się i szybko rzekł te ostatnie wyrazy:
— Pan pożałuje!..
Armand zostawszy sam, przeszedł się kilka razy wzdłuż i wszerz po saloniku, dla ochłonięcia z gniewu.
— Nikczemny łotr! — wyszeptał. — Oto są ludzie, co żyją naszym chlebem, dorabiają się z wyzysku do nieskończoności!.. Gdyby ta tajemnica, którą ten hultaj śmiał mnie grozić, nie istniała tylko w mej wyobraźni, gdyby hrabina rzeczywiście miała sobie co do wyrzucenia, byłbym na łasce takiego wyrzutka z galer!... Doprawdy Świat jest lasem rozbójników!..
Gdy Armand Fangel tak rozprawiał z sobą, piękny August pakował swe manatki i zapewne przez nieuwagę zabrał ze swemi rzeczami i kilka ubrań swego pana.
Złośliwy uśmiech wykrzywiał mu usta.
— Mój towar wart jest swej ceny — mówił do siebie — tem gorzej dla pana Fangela że niechciał go kupić. Inny go mieć będzie...
Uporządkowawszy pakunki swoje, August kazał je posłańcowi przenieść do małego hotelu w sąsiedztwie, a sam poszedł zjeść obiad ze służbą pałacową pana de Nathon, pewien, że nikt z niej nie wie jeszcze o jego odprawieniu. Rzeczywiście nikogo nie ździwiła jego obecność i on też uznał za właściwe pozostawić w nieświadomości swoich dawnych kolegów.
Wkrótce przed końcem obiadu nachylił się ku starszej pannie służącej, która jak wiadomo była jego sąsiadką przy stole i odezwał się do niej półgłosem:
— Chciałbym z panią pomówić w bardzo ważnym interesie... Mogę przyjść do pani pokoju po obiedzie!.. To rzecz bardzo pilna...
— Czy to chodzi o naszych państwa? — spytała Fanny, obejmując go ciekawem spojrzeniem.
— Właśnie!
— To przyjdź pan w pięć minut po mojem ztąd wyjściu, ażeby się nikt o niczem nie domyślał...
— Bardzo dobrze...
Fanny zużytkowała te pięć minut na przybranie stolika w swoim pokoiku buteleczkami z przeróżnemi likierami, których August, jak wiedziała, umiał oceniać zalety. Taki przystojny był ten lokaj!.. Pomimo ciągle okazywanej przez niego obojętności, stara panna czułą ku niemu nieprzeparty pociąg. Miała pewne oszczędności. Kto wie?.. Wszystko jest możebne...
August zapukał delikatnie.
— Proszę! — szepnęła Fanny, a serce zabiło jej młotem.
Piękny August począł sobie bardzo zręcznie od wycałowania obu policzków panny służącej, które aż poszkarłatniały. Pierwszy to raz był taki galant!.. Dobry znak!..
Poczem usiadł, rozkoszował się kilku kieliszeczkami i nagle wszczął rozmowę temi słowy:
— Wyrzucono mnie ze służby!..
Fanny drgnęła i zsiniała.
— Pana!.. — wyjąkała — pana!.. odprawiono!..
— Tak, naprawdę, kochana przyjaciółko...
— Cóżeś pan zrobił?..
— To cała historya...
August opowiedział, „haftując“ i tłomacząc to, o czem wiedzą już czytelnicy.
— I cóż pan teraz zamierzasz? — spytała pokojówka gdy skończył.
— Chcę pani zaproponować pewien układ... Każde z nas posiada połowę tajemnicy... Ja znam historyjkę z kluczem, pani przygodę z balem maskowym... Możesz pani wykazać prawdę w swoich słowach, jak ja ją dowiodę w moich... Połączmy nasze połówki, dla złożenia całości, którą razem będziemy eksploatować... Cóż zgoda, piękna Fanny?
„Piękna Fanny“!
Ta niespodziewana nazwa, dana tak obcesowo zwiędłej twarzy pokojówki, odniosła prędki i cudowny skutek.
Fanny ujrzała w ognistej wyobraźni rozkosze, o jakich tak często i tak daremnie marzyła. Straciła głowę.
— Auguście... drogi Auguście — szepnęła czule, pieszczotliwie — zebrałam sobie trochę grosza...
— Zawsze się tego domyślałem...
— Sumka nawet dość okrągła..
— Ile?..
— Trzydzieści tysięcy franków... W dobrych papierach... Wzajemnego kredytu... Kolei orleańskiej... Pieniądze pewne... Proponujesz mi spółkę?.. Przyjmuję... Zysk z twego interesu zwiększy mój kapitalik... Połączmy się, ale na całe życie... Czy chcesz mnie zaślubić?..
— Trzydzieści tysięcy franków, powiedziałaś? — zapytał piękny August.
— Nie liczę w to jeszcze procentu za kwartał i moich zasług za czternaście miesięcy.
— Rzecz wcale nie niemożebna... Na jakich warunkach się pobierzemy?.. Ja chciałbym wspólność majątku...
— Jak chcesz, bo mnie idzie tylko o twoje serce... Słówko powiedz... daj znak... a ręka moja i akcje moje są twemi!!
— Pęc i zgoda!.. Rzucasz służbę... Zakładamy sobie szykowną kawiarnię przy jakim teatrze... Będziesz w niej królową i zostaniemy milionerami!..
— I będziesz mnie kochał, o mój Auguście! — zawołała stara panna z upojeniem. Ma się rozumieć!.. To samo z siebie wypływa!.. — odpowiedział lokaj, drwiąc sobie w myśli ze złudzeń pokojówki, której pieniążkom grozić poczynało wielkie niebezpieczeństwo.
Poczciwi narzeczeni znowu się uściskali, poczem piękny August uważając, że dosyć już było tych czułości, zwrócił rozmowę na przedmiot, który go tu sprowadził.
— Miłości stało się zadość — rzekł — zajmijmy się teraz sprawami poważnemi... Czas nagli i nie trzeba ażeby mój dawny pan i hrabina mieli czas porozumieć się z sobą... Zaczniemy działać od jutra...
— U pani czy u pana hrabiego?
— U pana hrabiego, moja droga... Kobieta to zaraz płacze, szlocha, ręce łamie i człowiek ma minę tygrysa, choć żąda tylko, co się należy... Zresztą kobiety nie mają pieniędzy, nawet najbogatsze... a nam potrzeba 50,000 franków.
— Pięćdziesiąt tysięcy franków!.. — powtórzyła Fanny, olśniona tą poważną sumą.
— Ani grosza mniej!.. Odkrycie warte jest tyle z pewnością i pan de Nathon targować się nie będzie... Zobaczysz...
— To byłoby prześlicznie!..
— Pięćdziesiąt a trzydzieści, ośmdziesiąt — mówił dalej mistrz szantażu — prawda że ślicznie!.. Ho! ho!.. moja droga, tak mi się coś zdaje, jesteśmy na drodze do milionów!.. Trzeba teraz ustawić nasze baterje i mieć dowody pod ręką; oskarżenie bez dowodów to tak, jak list bezimienny, nie wierzy się mu, gdy się nie chce wierzyć.. Ja biorę na siebie ślusarza, ale i dorożkarza nam potrzeba... Dowiedziałaś się w swoim czasie o jego nazwisku i adresie, to było bardzo dowcipnie!..
Powiedz mi je teraz, piękna Fanny...
Pokojówka otworzyła szafę, wydobyła szkatułkę, a z niej kawałek papieru, na którym było napisane ołówkiem;
„Jan Chardin, Grenelle, ulica Handlowa № 4.“
Przeczytała ten adres,
— Doskonale! biegnę czemprędzej na Grenelle. Rozmówię się z Janem Chardin, zamawiam jego wraz z dorożką na cały dzień jutrzejszy... Potem zobaczę się z Rossignolem na balu „Białej królowej“, zafunduję mu śniadanie, zapakuję w dorożkę i każę im czekać przed pałacem aż nam ich będzie potrzeba... Chyba to pomyślane nieźle... Nieprawdaż?
— Jesteś wielkim człowiekiem!.. — zawołała Fanny z przekonaniem — a nadewszystko pięknym!.. — dodała miłośnie.
August, któremu już migotało przed oczyma ośmdziesiąt tysięcy franków, ucałował ją bardzo ochoczo i ruszył ku Grenelle.


XXIII.

Zaraz po obiedzie na którym był i Armand Fangel, szczególnie zafrasowany został głębokim smutkiem pani de Nathon, ta, skarżąc się na silną migrenę, oddaliła się do swoich pokoi.
Nie mogła przenieść myśli, ażeby Armand, zachęcany przez hrabiego i pewny upoważnienia również od niej, zmieniał względem Herminii oznaki przyjaźni braterskiej, na delikatne i czułe zaloty narzeczonego, mającego zostać mężem.
Rozmyślała również i Bóg wie z jakiem przerażeniem o widzeniu się jutrzejszem, które fatalność czyniła koniecznem.
Czy znajdzie w swej duszy dość słów, ażeby odwieść Armanda od małżeństwa, które byłoby zbrodnią? Czy da się on wzruszyć jej błaganiami, rozczulić jej łzami? Czy (jak do tego z pewnością ma prawo) nie zechce poznać prawdziwych pobudek tej odmowy, tak podobnej do wyrządzenia zniewagi?
Cóż mu odpowiedzieć, jeżeli przemawiając jak człowiek honorowy, dotknięty w swym honorze, zażąda powodów? Więc Berta mogłaby być doprowadzona do bolesnej ostateczności, rumienienia się przed synem, musiałaby wyznać przed nim tajemnicę przeszłości?
— O! stokroć lepiej byłoby umrzeć! mówiła do siebie nieszczęśliwa matka.
Ale dla niej nawet ucieczka do ciszy grobu nie byłaby środkiem skutecznym. Gdyby umarła nic nie wyznawszy, śmierć jej byłaby nieużyteczną, bo spełniłoby się to kozirodne małżeństwo.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Po odejściu jej, hrabia, Herminia i Armand pozostali sami w salonie, lecz Berta oddalając się, jakby i nad nimi rozpostarła melancholię.
Armand pomimowolnie myślał o tej wstrętnej i oburzającej scenie, w której lokaj August był bezwstydnym aktorem. Daremnie powtarzał sobie, że niebezpieczeństwo nie istnieje, nie mógł się przecie obronić jakiemuś nieokreślonemu a uporczywemu niepokojowi i czasami wyrzucał sobie, iż nie zgodził się na targ, proponowany przez tego bandytę w liberji.
Po raz pierwszy nadto czuł się zakłopotanym w obecności Herminii. Bardziej niż kiedykolwiek widział w niej anioła, istotę prześliczną, ale nie mógł oswoić się z myślą, że to ma być jego narzeczona.
— Jakże się do niej zalecać? — zapytywał sam siebie.
I nie umiał sobie na to odpowiedzieć.
Pan de Nathon bardziej niż chciał, rozmyślał nad odmową Berty. Im dłużej się zastanawiał, tem opór jej wydawał mu się niepojętym.
Usiłował objaśnić to sobie przystępem gorączki, ale takie tłomaczenie żadnej nie wytrzymywało krytyki. Znajdował się więc wobec jakiejś zagadkowej tajemnicy. Owóż wszystko co tajemnicze, niepokoi, i p. de Nathon niepokoił się bardzo.
Tylko Herminia nie miała żadnej troski, lecz i ona widząc ojca i Armanda Fangela zamyślonych i milczących, także się nie odzywała i jej szczebiot wiosenny nie mógł rozerwać obu mężczyzn w zadumie.
Taki stan nie mógł jednak długo potrwać. Po upłynięciu prawie godziny, hrabia powstał.
— Idź się dowiedzieć, moje dziecko, jak się miewa matka... — rzekł do Herminii, całując ją w czoło.
Uścisnął Armanda za rękę i pożegnali się.
Nazajutrz pani de Nathon opuściła swój pokój dopiero na śniadanie.
Nie miała już twarzy tak zmienionej jak w przeddzień, gdyż róż maskował bladość jej policzków.
Mówiła wiele, interesowała się rzeczami najbłahszemi, uśmiechała się ze wszystkiego i często bez żadnego powodu.
Ale Henryk poznał się na tem, zrozumiał, iż sili się tylko na udaną wesołość.
— Co z sobą dziś robisz? — zapytał hrabia Armanda w czasie śniadania.
— Nie ruszę się od siebie... — odpowiedział młodzieniec. — Mam zamiar skończyć wiadomą panu pracę.
— Doskonale! — podchwycił pan de Nathon — jak wrócę z posiedzenia, przyjdę do ciebie i odczytasz mi swój artykuł... Dobrze?
— I owszem!
Gdy wstano od stołu, Berta wyszła za mężem i skoro tylko znalazła się w jego pokoju, znikło jej wymuszone ożywienie.
Znów poczęła nalegać na Henryka, ażeby wymódz na nim to, czego tak stanowczo w przeddzień odmawiał: zerwanie projektowanego małżeństwa.
P. de Nathon pozwolił jej mówić, a gdy słuchał, najczulsza dobrotliwość malowała się w jego oczach.
— Moja droga — odezwał się, całując ją w rękę, gdy przestała mówić — mogę ci tylko powtórzyć raz jeszcze: wskaż mi jaki powód twej odrazy, choćby jeden, ale poważny... Zobaczysz, że zaraz się poddam... Wiesz, że nie jestem wcale uparty i uległbym ci, nawet bez powodu, gdyby mi pozwalała na to moja uczciwość... Niestety, nie podajesz żadnego... Troskliwość o honor mój jak i Armanda, poszanowanie dla słowa, danego dobrowolnie, nakazują mi wytrwać i wytrwać muszę.
Teraz postanowienie jej, było już nieodwołalne.
Skoro tylko hrabia wyjdzie z pałacu, zobaczy się z Armandem!..


∗             ∗

Pan de Nathon zabierał się do wyjścia. Na podwórzu przed gankiem czekał jego powóz.
Wtem naprzeciw pałacu, na bulwarze Hausmana zatrzymała się stara dorożka. Stare, roztrzęsione pudło, chwiało się na koślawiących się kołach.
Na koźle Jan Chardin ćmił fajeczkę, kapelusz pognieciony wcisnął na twarz, jakby niezbyt rad był popisywać się ekwipażem swym w biały dzień, on, co zwykle pracował dopiero w nocy.
W środku dorożki Rossignol palił cygaro i rozpamiętywał z lubością sute śniadanie, zafundowane mu przez Augusta.
P. de Nathon wkładał rękawiczki. Zapukano delikatnie we drzwi i wszedł lokaj.
— Czy to jaka wizyta — odezwał się doń Henryk — nie mogę nikogo przyjąć... wychodzę...
— To panna Fanny, panna służąca pani hrabiny, z panem Augustem, kamerdynerem pana Fangela pragną się z panem hrabią widzieć — odrzekł służący.
— To co innego... niech wejdą.
Panna Fanny weszła pierwsza. Ta żmijowata istota przybrała minę najpokorniejszą i ruchy jaknajskromniejsze. Nie szła tylko stąpała na palcach. Oczy miała spuszczone, ale dziwny płomień tryskał z pod nawpół przymkniętych powiek.
Za nią postępował piękny August, jak zwykle wspaniały, ale widocznie czemś przejęty.
— Czyżby pani hrabina była cierpiąca? — spytał żywo p. de Nathon.
— Nie sądzę, panie hrabio... Przynajmniej przed chwilą pani miała się wybornie... — odpowiedziała Fanny.
— Więc czego chcecie?
— Przychodzę powiedzieć panu hrabiemu, że przestaję służyć u pani... — odezwała się pokojówka.
— Tak jak ja przestałem już od wczoraj służyć u pana Armanda... — wtrącił August.
Henryk spojrzał kolejno na starą pannę i na młodego służącego. Zaniepokoiła go ich mina.
— A! odchodzicie... oboje... — szepnął — a to dlaczego?..
— Bośmy uczciwi ludzie... — rzekła Fanny głosem bardzo cichym, ale doskonale wyraźnym.
— A w oczach naszych dzieją się takie rzeczy, na jakie nie chcemy dłużej patrzeć... — poparł piękny August.
— Zanadto wiele tajemnic trzebaby ukrywać w tym domu... — podchwyciła pokojówka.
— A jak bardzo dobrze powiedziała Fanny, jesteśmy zbyt uczciwi, ażeby jeść taki chleb... — mówił dalej służący.
Pan de Nathon pobladł przerażająco, ale nie przestał być spokojnym, a taką miał moc nad sobą, że spytał zaledwie zmienionym głosem:
— Cóż się to dzieje w tym domu? O jakich to tajemnicach mówicie?
Panna Fanny udała zakłopotanie tak doskonale, że pierwszorzędna aktorka z trudnością jej wyrównałaby.
— Nie wiem doprawdy, jak to powiedzieć panu hrabiemu... — to bardzo trudno... Ja tylko prosta służąca, ale dzięki Bogu, zawsze postępowałam uczciwie i nigdybym nie chciała mieć coś podobnego do ukrywania!.. Nie, panie hrabio, za wszystko nawet złoto Banku Francuzkiego.
— Ani ja, choćby za całą Kalifornię! — dodał August jakby echo.
— Ja, co czciłam panią hrabinę jak świętą!.. — podchwyciła Fanny, ocierając suche oczy. — A! napłakałam się co niemiara...
Zęby pana de Nathon szczęknęły, ale pozwolił nikczemnym oskarżycielom odegrać rolę do końca. Widział już przed sobą przepaść, ale przepaść ta, ciągnęła go ku sobie.
— Więc to o panią hrabinę chodzi?.. rzekł.
— Niestety! — westchnęli naraz Fanny i piękny August.
— Śmielibyście przypuszczać, że postępowanie mej żony nie było zawsze honorowe i bez zarzutu?
— Czyż się bez zarzutu nazywa „postępowanie kobiety zamężnej, kiedy daje ona schadzki potajemne mężczyźnie, który nie jest jej mężem...“ — spytała pokojówka.
— Schadzki!.. — powtórzył hrabia — to niepodobna!.. Zycie pani de Nathon jest przejrzyste jak kryształ... Nie ukrywa ona nic i nie potrzebuje ukrywać!.. Drzwi jej pałacu i salonu są zawsze otwarte!.. Gdzież więc odbywałyby się te schadzki?
— Na balu Opery! — odparła wręcz Fanny.
— I gdzieindziej... — dorzucił August.
Zdawało się Henrykowi, że mu ktoś z piersi zrzucił przygniatający ciężar. Odetchnął swobodnie. Oskarżenie było tak dalece niedorzeczne, niemożebne, że upadało samo przez się.
— Szalona jesteś moja panno! — wykrzyknął z większą wzgardą niż gniewem. — Dałem ucho bezwstydnym potwarzom wypędzonych sług... To było niegodnie... Jestem za to ukarany, bardzo słusznie!.. Wyjdźcie!..
August przybrał minę butną i nie ruszył się wcale.
Fanny podniosła głowę jak wąż, gdy kto na niego nastąpi.
— Pan hrabia mi nie wierzy? — odezwała się z syczeniem gadu.
— Nie, nie wierzę ci i powtarzam, ażebyście wyszli!..
— A gdybym miała dowody? — spytała pokojówka, brzydko się uśmiechając.
— Tak, gdybyśmy mieli dowody? — powtórzył piękny August.
Henryk zachwiał się.
Dwie te obmierzłe istoty, jakie miał przed sobą, mówiły z przerażającą pewnością.
Co o tem należało myśleć?
— Dowody?.. — wyjąkał — dowody macie?.. na co?
— Że pani hrabina miała schadzkę na balu Opery zeszłego roku, bo to długo już trwa!.. — rzekła Fanny.
— I że pani hrabina odwiedza codzień człowieka, którego kocha!.. — wyrzekł z kolei August.
Człowieka, którego kocha!.. Nędznik powiedział: „człowieka, którego kocha!“
Pana de Nathon ogarnęła wściekłość, jaka nieraz popycha do zabójstwa. Gotów był rzucić się na służącego, schwycić go za gardło i udusić.
Ale i tym razem się pohamował. Trzeba było wysłuchać do końca. Jeżeli ten łotr kłamał, zawsze do zabicia go, był jeszcze czas.
— No! — wyrzekł złowrogim głosem — dowiedźcie, ponieważ macie dowody! Ale najprzód nazwisko tego człowieka, którego jak powiadacie, żona moja kocha... Mówcie! widzicie przecie, że czekam!..
Fanny spojrzała na Augusta, który postąpił kilka kroków naprzód.
— Jesteśmy na rozkazy pana hrabiego — zaczął — lecz sądzę, że przedewszystkiem należałoby postawić warunki maleńkiej tranzakcji. Pan hrabia pojmuje zapewne, jak nasze położenie jest draźliwe... Uczucie może zanadto delikatne, zniewala nas do opuszczenia służby, bardzo dobrej służby. Przekonani będąc, że niepodobna nam będzie znaleźć tak dobrych państwa, jak tych, których nam trzeba pożegnać, postanowiliśmy wyrzec się służby, pobrać się i zająć się handlem trochę... Ale brak nam głównej rzeczy i spodziewamy się jej od pana hrabiego wzamian za usługę, jaką mu mamy wyświadczyć.
— A! — zawołał pan de Nathon z niezmiernym wstrętem — chcecie być zapłaceni!.. Denuncjujecie nie z nienawiści, ani przez gniew, ale jak Judasz, dla pieniędzy!..
— Nie mamy zamiaru „pracować“ darmo!.. — wybełkotał piękny August.
— Dobrze... Ileż chcecie?..
Lokaj zawahał się przed oznaczeniem ceny, lecz Fanny wzruszyła ramionami i trąciła go łokciem. Śmiało więc przystąpił do rzeczy i rzekł wręcz, nie bez lekkiego przecie bicia serca:
— Pięćdziesiąt tysięcy franków...
Pan de Nathon nie zdawał się wcale być ździwiony wysokością sumy.
Kluczykiem, zawieszonym przy łańcuszku od zegarka, otworzył szafeczkę dębową rzeźbioną, wewnątrz zaopatrzoną w przegródki żelazne, która mu służyła za kasę.
Wyjął z tego sprzętu książeczkę z czekami i rewolwer i położył je obok siebie na stole.
August i Fanny, ucieszeni już zadziwiającą łatwością, patrzyli z niepokojem na rewolwer.
Hrabia wyrwał z książeczki czeków kwit, napisał kilka słów i u dołu podpisał swe nazwisko.
— To — rzekł następnie chłodno — jest przekaz na pięćdziesiąt tysięcy franków... Wasze to będzie, jeżeli oskarżenia dowiedziecie.
Nabił rewolwer i dodał:
— Ale jeżeli nie dowiedziecie, palnę w łeb lokajowi, a służącą odeślę do domu poprawy. A teraz mówcie!
Słucham...


XXIV.

Panna Fanny i piękny August bladzi byli i spoglądali po sobie.
— Wahacie się zawołał Henryk.
— Dlaczego mielibyśmy się wahać? — odparł służący. — Groźba nas nie wzrusza, ponieważ jesteśmy w stanie zaspokoić pana hrabiego... Młodym człowiekiem o którego chodzi, jest mój dawny pan, pan Armand Fangel...
Hrabia bezwątpienia nie spodziewał się tego nazwiska, gdyż nerwowe drżenie wstrząsnęło jego ciałem od stóp do głowy, a twarz jego, przybrała wyraz boleści niewysłowionej, nadludzkiej.
Przez chwilę oboje wspólnicy myśleli iż upadnie, ale opanował się prawie natychmiast. Usta mu się poruszyły a niewyraźny dźwięk, jaki z nich wybiegł, znaczył:
— Mówcie...
— Daję głos Fanny dla anegdotki o balu w Operze... — rzekł August. — Jak skończy tę historję, ja rozpocznę swoją...
Pokojówka niezwłocznie przystąpiła do rzeczy i opowiedziała obszernie, nie pomijając żadnego szczegółu to, co już znane jest czytelnikom.
Pan de Nathon jakby zamienił się w posąg z marmuru. Gdy słuchał Fanny, twarz jego surowa nie zdradzała żadnego wzruszenia. Nie drgnął ani jeden z muskułów. Nawet spojrzenie było nieruchome.
Kiedy pokojówka skończyła, August rozpoczął opowiadanie. Miał wiele do mówienia i nie zapomniał o niczem. Przeszedł kolejno historję dorobionego klucza, historję kwiatów, fotografii i wreszcie powiedział o strzępku zielonej materji jedwabnej, pozostawiony jako dowód rzeczowy pod drzwiami galerji oszklonej.
— To wszystko!.. — rzekł skończywszy — i sądzę, że tego aż nadto... Pan hrabia zadowolony?..
— Dowodów... — wyrzekł Henryk głucho.
— Dowody są na dole, w osobie niejakiego Rossignola, pierwszego czeladnika u majstra ślusarskiego przy ulicy Miromesuil, i w osobie dorożkarza, Jana Chardin, zamieszkałego na Grenelle, ulica Handlowa Nr.4, Pierwszy zrobił klucz, drugi woził panią hrabinę w noc zapustną, a nazajutrz przyszedł tu odnieść bransoletkę, którą mu pani zostawiła dla pewności, nie mając przy sobie pieniędzy dla zapłacenia za jazdę... To właśnie w ten sposób dowiedziała się Fanny o jego adresie... Pójdę po nich i przyprowadzę panu hrabiemu.
— Ani mi się rusz! — rozkazał p. de Nathon, wyciągając ku Augustowi rękę uzbrojoną w rewolwer, poczem zwracając się do pokojówki, dodał:
— Ty idź...
Fanny nie dała sobie tego dwa razy powtarzać, wybiegła z pokoju z zadziwiającą szybkością.
Ukazała się znów po kilku minutach, wprowadzając Rossignola i Jana Chardin.
Rzemieślnik i dorożkarz, a zwłaszcza dorożkarz, zdawali się być upokorzeni i niezadowoleni z tego, w co zostali wmieszani i jak jeden tak i drugi wymawiali się od opowiadania i z wielkim wstrętem zeznaniami swemi popierali oskarżenia pokojówki i lokaja, lecz August rad uniknąć kuli rewolwerowej a schować do kieszeni przekaz na pięćdziesiąt tysięcy franków, sam zajął się badaniem i poprowadził je tak zręcznie, że Rossignol musiał się przyznać bez ogródek, że sfabrykował dorobiony klucz, a Jan Chardin, że zawiózł hrabinę na bal Opery i odniósł bransoletkę nazajutrz.
Przy każdej odpowiedzi stanowczej, August rzucał na hrabiego tryumfujące spojrzenie, poczem spoglądał na Fanny, jakby chciał się przed nią pochwalić:
— A co? czy nie jestem grackim zuchem?..
— Zarobiliście swe pieniądze... — rzekł raptownie p. de Nathon, podając czek przyszłemu małżonkowi panny Fanny. — Idźcie sobie!..
August schwycił chciwie papierek, który dawał mu majątek, wybełkotał kilka słów bez związku i wyniósł się co prędzej, pociągając za sobą narzeczonę swą, Rossignola i Jana Chardina.
Hrabia pozostawszy sam, usiadł, a raczej osunął się, na duży fotel przed biurkiem.
Przez godzinę przeszło, wychylał do dna kielich goryczy i utrzymać się zdołał w pozornym spokoju.
Teraz nikt nań nie patrzył, ukrył twarz w załamane dłonie a z oczu łzy mu popłynęły.
Lecz nagle wyprostowała się głowa jego pochylona, przypływ raptowny krwi w szkarłat zamienił jego bladość, oczy były już suche, ponury ogień zaświecił w rozszerzonych źrenicach i dziwny uśmiech wykrzywił mu usta.
Powstał, wyjął z biurka jakiś klucz, który tam leżał między papierami, wziął ze stołu rewolwer i wyszedł z pokoju tak gwałtownie, że potrącił i o mało co nie przewrócił służącego, czekającego w sąsiednim pokoju na jego rozkazy.
Lokaj zdumiony dziwnemi ruchami swego pana, który wydawał się oszalałym z wściekłości i w ręku trzymał rewolwer, podążył za nim ukradkiem, aż do progu galerji, służącej za ogród zimowy.
Hrabia przebiegł ją całą wzdłuż i znikł za gąszczem roślin, zasłaniających drzwi potajemne.
— Nie wiem co się stało... — szepnął służący. — Ale Boże zmiłuj się, pan hrabia wygląda na warjata, jeszcze będzie jakie nieszczęście!
I wrócił na swe miejsce do przedpokoju.


∗             ∗

Gdy piękny August i panna Fanny spełniali wobec pana de Nathon dzieło swej nikczemności, Armand Fangel zabrał się do rozpoczętego artykułu, a przerwanego od dni kilku.
Pisał szybko, bo myśl jego dojrzała w zastanowieniu, dobywała się jasno i wyraźnie i przybierała na siebie tę sukienkę, którą jest styl.
Nagle drgnął, przestał pisać i nadstawił uszu. Usłyszał w pokoju jakiś szmer lekki, co do jakości którego niepodobna się było mylić, ktoś nadchodził. Owóż, skoro August został odprawiony w przeddzień, któż więc do mieszkania mógł wejść?..
Armand wstał z krzesła i udał się do sąsiedniego pokoju, już miał tam wejść, gdy portjera u drzwi uchyliła się i na progu salonu ukazała się hrabina.
Młodzieniec wiedział już ze słów Augusta, że pani de Nathon posiada klucz od jego mieszkania. Nie mniej jednak ździwienie jego było bardzo żywe, gdy zobaczył ją, ukazującą się tak znienacka. Co ją mogło nakłonić do odkrycia tajemnicy (którą musiała uważać za dobrze zachowaną), tajemnicy potajemnych odwiedzin? Co miała mu do powiedzenia, że aż przychodziła do niego tutaj, zamiast pomówić z nim podczas jego bytności w pałacu?
— Pani, pani hrabino!.. — zawołał. — Pani!.. u mnie!..
— I to nie po raz pierwszy tu przychodzę — odpowiedziała Berta, a gorączka dodawała jej energii i sztucznej siły.
Rozpalone policzki, blask oczu, zdradzały gwałtowność tej gorączki.
— Mam panu wiele do powiedzenia i to bardzo poważnych rzeczy — mówiła dalej hrabina — nie śmiem być długo... Nie pytaj mnie więc pan o nic, tylko słuchaj.
Armand przysunął fotel. Berta odmówiła skinieniem ręki. Oboje stali naprzeciw siebie.
Pani de Nathon mówiła dalej:
— Bez próżnych słów i daremnych zdań... Przystępuję prosto do celu... Hrabia mówił panu o małżeństwie... chce pana połączyć z moją córką...
— Tak pani, i ten związek, o jakim nie pozwoliłbym sobie nawet zamarzyć, czyni mnie bardzo dumnym i bardzo szczęśliwym... Wejść do państwa rodziny, to zaszczyt przewyższający moje pragnienia i nadzieje i p. de Nathon wielką mi sprawił radość, oznajmiając mi, że pani na to małżeństwo zgadza się zupełnie...
— Omylił się! — odrzekła Berta gwałtownie — zanadto się pośpieszył... Nie wiedziałam o niczem... To małżeństwo jest niemożebne...
Armand drgnął.
Obawy jego, jakie się przed chwilą rozproszyły, co do możliwej miłości hrabiny, znów powróciły teraz. To sprzeciwianie się małżeństwu, czyniło je nader uzasadnionem.
— Niepodobna? — powtórzył chłodno. — Pozwól mi, pani hrabino, zapytać: dlaczego?
— Nie... nie... — odparła Berta — nie, nie pytaj mnie pan, na Boga, nie pytaj mnie o nic!., nie wybaduj, tylko wierz...
— Wierzyć mam pani... Ale nic przecie jeszcze pani nie powiedziała...
— Armandzie, przysięgam ci, przysięgam, że małżeństwo to niemożebne... na klęczkach błagam cię, ażebyś się go wyrzekł!..
Chciała ująć ręce młodzieńca, ażeby je przycisnąć do serca, do ust przyłożyć, lecz on cofnął je szybko.
— Wyrzec się szczęścia całego życia mego — odrzekł — i to bez powodu, ponieważ nie chce pani wyjawić mi żadnego, byłoby to wydać na siebie samego wyrok, iż nie zasługuję wcale na to szczęście... Byłoby to obrazić pana de Nathon, w oczach którego jestem godzien... tego nie uczynię...
Berta załamała ręce.
— Odmawiasz pan!.. — wyjąkała ze łkaniem — odmawiasz!..
— Muszę... Tu chodzi o honor mój i szczęście... Nie chcę ich pokrzywdzić...
— Co pan mówisz o swem szczęściu!.. Pan Herminii nie kochasz!
— Miłość sama przyjdzie!.. Jakże niema przyjść?.. Dziecię to urocze, to anioł! któż może lepiej o tem wiedzieć nad panią? A aniołów się kocha...
— Armandzie, Armandzie, czy chcesz mnie doprowadzić do rozpaczy?
— Zkądże ma tu być rozpacz?.. Czyż mam być tem dotknięty boleśnie, iż związanie przyszłości pani córki z moją przyszłością tak panią niepokoi?.. Nie kłamałem nigdy... Więc przysięgam pani, że we wszystkiem chcę iść za przykładem pana de Nathon... Przysięgam pani, że będę dla Herminii tem, czem on był dla pani... wzorowym, najlepszym mężem... A jeżeli pani przysięgam, to dlatego że pewny jestem siebie.
— Armandzie, ulituj się nademną... nie zmuszaj mnie do wyznania upokarzającego... nie zmuszaj mnie, ażebym się rumieniła przed tobą...
Jakże po słowach tych, można było jeszcze powątpiewać o występnej namiętności nieszczęsnej kobiety. Ogarniał ją paroksyzm gorączki. Miała już zawołać: Kocham cię!
Armand blady był z przerażenia,
— Nie, pani — odparł, wzdrygając się — nic nie masz do wyznania przedemną, a ja nie powinienem pani słuchać... Pan de Nathon, najwyższy sędzia w tem, co jestem wart, oddaje mi swój najdroższy najcenniejszy skarb... Słowo jego jest święte, jak moje... Co postanowione spełni się, a kiedy zobaczysz pani Herminię szanowaną przezemnie i szczęśliwą, gdy we mnie znajdziesz pani syna z czcią i przywiązaniem, który cię kochać będzie, jak gdybyś była mu matką, której nigdy nie znał, wtedy przebaczysz mi pani, żem ci był nieposłuszny.
Armand wiele się spodziewał po tem odwołaniu się do uczucia matczynego, które powinnoby otworzyć oczy pani de Nathon. Miał nadzieję, że wspominając o swej matce, przypomni jej, że i ona jest matką.
Ani wiedział jednak, jaki to był celny cios. Poruszył najczulszą w niej strunę, dotknął krwawiącej się rany w sercu hrabiny.
W miarę jak mówił, Berta schylała głowę. Gdy skończył, podniosła ją zwolna i wykrzyknęła jakby w gorączce:
— Tak, wszystko się skończyło... Trzeba mu odkryć tajemnicę, ażeby go powstrzymać... Tak! będę miała odwagę mówić... dowie się o wszystkiem... a jeżeli wyznanie mnie zabije, to i cóż potem znaczy dla mnie śmierć... Posłuchaj więc Armandzie... Słuchaj odwróciwszy oczy, ażebyś nie widział mego wstydu... Czy wiesz, dlaczego tu jestem?.. Po co tutaj codzień przychodziłam?.. Dlaczego tak cię kocham, iż oddałabym życie za ciebie, krew swoją, kropla po kropli, przelałabym dla ciebie?.. Dlaczego ta małżeństwo jest niemożebne?.,
Armand zasłaniał twarz obu rękoma.
Berta nie miała czasu dokończyć.
Portjera, oddzielająca salonik od sypialni, odchyliła się gwałtownie i ukazał się p. de Nathon.
— Dlaczego to małżeństwo jest niemożebne? — powtórzył głuchym głosem. — Bo ty jesteś nikczemną a ten człowiek jest podłym nędznikiem!.. Ciebie wypędzam, a jego zabiję!
Berta wydała przerażający okrzyk i chciała sobą zasłonić Armanda Fangela, ku piersi którego Henryk wymierzył rewolwer.
Hrabia lewą ręką porwał ją za dłoń i na bok odepchnął.
— To się na nic nie przyda — wyrzekł z postanowieniem strasznem — kochanek pani umrze!..
Armand, pojmując dobrze, iż żadnem słowem nie zdołałby uspokoić pana de Nathon i że nic go nie mogłoby przekonać o jego niewinności, ani się poruszył dla uniknięcia śmiertelnego strzału.
Był bardzo blady, ale spokojny i zrezygnowany.
Henryk kładł palec na cynglu.
Wtedy Berta upadłszy na kolana, ledwie miała siłę wyjąkać te wyrazy:
— To nie kochanek... to mój syn...
Pan de Nathon cofnął się.
— Twój syn? — powtórzył. — Nie! W to nie wierzę!.. Chcesz go ocalić... Kłamiesz!..
— To mój syn!.. Przysięgam ci przed Bogiem!..
Berta wspierała się tylko jedną ręką. Ręka się ugięła i ona osunęła się cała na dywan.
Armand niemy i nieruchomy, podobny był do posągu Osłupienia.
Pan de Nathon rzucił rewolwer, porwał Bertę za ramiona, podniósł ją i posadził na fotelu.
Twarz jej była już jakby martwa, oddech przyśpieszony świadczył, iż żyła jeszcze.
— Więc to tak — rzekł do niej hrabia ze spokojem straszliwszym od najokropniejszej złości — to ja w pani ręce złożyłem miłość moją, honor, radość, przyszłość... Pani oddałem całe swe życie... a pani mnie oszukiwałaś od lat ośmnastu!.. i oszukiwałaś wtedy, gdy nie byłaś jeszcze moją!.. Więc cóż z pani za kobieta?..
Armand zbliżył się do niego,
— Panie hrabio — odezwał się głosem stłumionym ale pewnym nie mnie tutaj być sędzią... Pozwól mi pan jednak z szacunkiem powiedzieć: „To moja matka!.. Nie znieważaj pan mojej matki!..“
— To podła!.. — wyszeptał pan de Nathon.
— Nie, to święta i męczennica! — zawołała baronowa de Vergy, wbiegając do salonu — ja tylko jestem winna, bo ją oszukałam, bo schowałam ten list, napisany przez nią przed ośmnastu laty, który przysięgłam oddać panu przed ślubem... Gdy została pańską żoną, myślała, że pan wiesz o wszystkiem... Ongi jak i dziś była niewinną i była tylko ofiarą cudzej zbrodni... Czytaj pan!..
Pan de Nathon porwał zaadresowany do niego list, który mu baronowa podała i rozdarł kopertę.
List był długi. Przez te ośmnaście lat atrament zbielał na z żółkłym papierze. Tu i owdzie widniały blade plamy, ślady łez.
Zaniepokojona niezmiernie, odkąd po powrocie z Wersalu przeczytała list Berty, dręczona smutnemi przeczuciami, pani de Vergy wzięła na wszelki wypadek ów list fatalny ze szkatułki, gdzie go chowała od tak dawna.
Gdy przybyła do pałacu, lokaj w przedpokoju czemprędzej jej opowiedział, jako hrabia z rewolwerem w ręku, wbiegł do galerji oszklonej, na końcu której zniknął.
Baronowa, której niepokój przeszedł teraz w rozpacz, natychmiast podążyła tą samą drogą. Drzwi zastała otwarte.
Resztę już wiemy.
Kiedy pan de Nathon skończył smutne czytanie, podszedł zwolna do Berty, prawie obumarłej, leżącej na fotelu.
Nachylił się ku niej i dotknął ustami czoła.
— Tak, ma pani słuszność — rzekł. — To święta i męczennica!.. O! biedna, biedna!..
Otarł łzy, spływające mu z oczu i mówił dalej:
— Potrzebuję samotności i ciszy. Zostawiam ją z siostrą i synem... Armandzie, podaj mi rękę i przebacz, com powiedział przed chwilą... Nie ja to mówiłem, ale złość niesprawiedliwa i szalona... Kochaj ją, tą matkę bolesną... Kochaj ją bardzo, bo przez ciebie i dla ciebie, cierpiała ona tak okrutnie...
Hrabia wyszedł z pawilonu i zamknął się w swym pokoju.
Berta ożywiła się pomału i bolesny uśmiech zawitał na jej wybladłe usta.
Syn, klęcząc przed nią, całował jej ręce.


∗             ∗
Tegoż wieczora pan de Nathon opuścił pałac na bulwarze Hausmana, zabrawszy z sobą tylko jednę walizkę.

W godzinę po jego odjeździe, oddano hrabinie list następujący:

„Droga i ukochana Berto!

Nie piszę wcale: „Przebaczam ci!“ bo nie potrzebujesz przebaczenia... Jesteś aniołem przeczystym! Dusza twa skromna, serce wzniosłe, są bez skazy...
Wiem o tem wszystkiem Berto i kocham cię, i to dlatego że cię kocham, że moja miłość jest tak niezmierna, jak pierwszego dnia i bardziej jeszcze może, dlatego cierpię tak okrutnie.
Wbrew woli mojej, myśl zwraca się w przeszłość ku tej nocy zbrodni, której byłaś ofiarą a nie wspólniczką.
To wspomnienie zabija moje szczęście. Szaleństwo to, nieprawdaż? Ale któż jest panem swego umysłu? Pragnę zapomnieć, mam nadzieję że zapomnę i dlatego właśnie oddalam się... Gdy zapomnienie przyjdzie, powrócę.

Henryk.

Pani de Nathon, której Blanka i Armand nie opuszczali wcale, przeczytała głośno te kilka wierszy.
— Niestety! — jęknęła. — Czy kiedy powróci.
Głos jej przeszedł w łkanie i zemdlała.

KONIEC CZĘŚCI DRUGIEJ.
EPILOG.

I.

Ośmnaście miesięcy upłynęło od wzruszającej sceny, którą przedstawiliśmy czytelnikom naszym.
Położenie osób opowieści niniejszej, mało się zmieniło w przeciągu tego czasu.
Pani de Nathon i córka jej, jasnowłosa Herminia, mieszkały razem to w pałacu na bulwarze Hausmana, to w zamku Amberville w Normandji.
Armand Fangel wyprowadził się z pawilonu, gdzie już nic nie usprawiedliwiało jego obecności i widywał się z hrabiną bardzo rzadko.
Baronowa de Vergy, usiłując złagodzić swą obecnością pocieszającą boleść niezmierną, której stała się mimowolną przyczyną, spędzała trzy czwarte swego czasu przy kuzynce.
Berta, spokojna i zrezygnowana pozornie, była w rzeczywistości głęboko i śmiertelnie smutną.
Chorą nie wydawała się wcale, a jednak widać było po niej, iż życie z niej ucieka.
Pan de Nathon podróżował zagranicą.
Do żony pisywał często.
Listy, w których wynurzało się jego serce, mówiły wiele o nieskończonem uczuciu, przywiązaniu, lecz nigdy o powrocie.
Więc kochał jeszcze bardziej i nie mógł zapomnieć.. Więc nieuleczalna rana zagoić się nie mogła i krwawiła się ciągle.
Zima z roku 1869 na 1870 upłynęła zwolna.
Była to zima dziwnie smutna.
Wielka stolica wydawała się osobliwie przygnębioną.
W powietrzu dawał się czuć jakiś złowrogi powiew, ponure przynoszący wróżby.
„Międzynarodówka“ pracowała w mroku.
Feliks Pyat w Londynie wznosił toast na cześć „kuli“, a dzienniki nieprzejednane skwapliwie powtarzały go i zachwalały.
Najwięksi optymiści przewidywali niechybną katastrofę.
Krwawe widmo „komuny“, zjawiało się na horyzoncie we mgłach blizkiej przyszłości.
Francja wpadła w zasadzkę, zastawioną przez tego człowieka ponurego geniuszu, przez tego Machiavela kolosalnego, który dziś nazywa się księciem Bismarckiem.
Książę de Gramont wstąpił na trybunę i wiadomość o wypowiedzeniu wojny spadła jak piorun.
Na ten huk gromu cały kraj zadrżał, ale z radości nie ze zgrozy.
Francja, ślepo ufająca w swą potęgę wojskową, Francja, zwycięzka pod Sewastopolem, pod Magentą, pod Solferinem, czyż mogła bez obrażenia samej siebie, przypuszczać możebność niepowodzeń?
Po stokroć nie! To też cokolwiekbądź dałoby się powiedzieć, zapał olbrzymi był i powszechny, a gdy pułki przechodziły, dążąc ku granicy, witano je okrzykami:
— Idą po zwycięztwo!
Złudzenia, złudzenia, jak nigdy!
Po tak pięknych rojeniach, jakaż nastała rzeczywistość!..
Najprzód Wissemburg, potem Forbach, potem Reischoffen, walki przerażające i pełne chwały, bo jeden walczył przeciw dziesięciu, bo kilka tysięcy bohaterów nie zostało zwyciężonych ale zaduszonych tłumami wojsk niemieckich, padli rozszarpani przez kartacze niemieckie.
A przecie mimo to wszystko, jeszcze się łudzono, jeszcze się pocieszano nadzieją.
Nareszcie nastało zupełne przebudzenie: Sedan!
Ujęcie Paryża w żelazne kleszcze stawało się faktem.
Zalew całej Francji przez niemieckie żołdactwo stawał się blizki.


∗             ∗

W październiku już Armand Fangel zajął miejsce w szeregach gwardji ruchomej departamentu Doubs.
Z wyboru został porucznikiem.
Pani de Nathon przypuszczając, że ci gwardziści prowincjonalni przeznaczeni będą do obrony Wogezów, tych fortyfikacji naturalnych, tych wąwozów potężnych, wydanych wrogowi prawie bez walki, opuściła Paryż wraz z Herminią i baronową, i zamieszkała w zamku Cusance, ażeby bliżej być syna.
Hrabia de Nathon, który podróżował po Austrji, powrócił do Francji spiesznie, skoro tylko wojna została wypowiedziana.
Dowiedziawszy się po przybyciu do Paryża, że hrabina wyjechała do departamentu Franche-Comté, udał się do Besançon, gdzie miał dowództwo dzielny jenerał Rolland.
Wiek nie pozwalał hrabiemu zaciągnąć się do wojska regularnego, ale zebrał i uzbroił własnym kosztem mały oddział ochotników, złożony z dzielnych ludzi, którzy jak on, za Francję konającą gotowi byli poświęcić życie, przelać krew swą do ostatniej kropli.
Hrabia de Nathon znajdował się w Villersexel z garścią swych ludzi.
Prawdziwym bohaterem był onego złowrogiego i zarazem wzniosłego dnia, który dreszczem bólu przejął serca niemieckie.
Niechby powodzenie potrwało jeszcze dwadzieścia cztery godzin, a sztandar francuzki wespół z armatami francuzkiemi, wkroczyłby do księstwa badeńskiego.
Ale Garibaldi, w błąd wprowadzony pozornym atakiem kilkuset landwerzystów, przepuścił tymczasem armię Manteuffla i pozwolił przeciąć linię kolejową w Monchard.
Tym razem sprawa francuzka już była przegrana! Ostatnie widoki, ostatnie szanse znikły...
Odtąd wojskom regularnym, gwardzistom ruchomym i wolnym strzelcom pozostawało już tylko rejterować, a ścigały ich zewsząd kule i kartacze. Kiedy wśród najstraszliwszej nędzy i niewysłowionych niebezpieczeństw, większa część armii rzuciła się do Szwajcarji, gdzie ją czekała iście wzruszająca gościnność, kilka garstek gwardzistów ruchomych, kilka partji wolnych strzelców, oddzielonych od towarzyszów niedoli, tułało się jeszcze między skalistemi pagórkami pod Rougemont i Baume-les-Dames.
Otoczeni ze wszechstron, trapieni zblizka przez patrole pruskie, żołnierze ci zaimprowizowani, czuli się prawie zgubionymi, ale podtrzymywała ich jeszcze nadzieja, że sprzedadzą swe życie o ile można jaknajdrożej, że wielu wrogów zabiją, zanim sami polegną.
Zresztą musieli walczyć nietylko z nieprzyjacielem, ale z zimnem i głodem.
Śnieg, grubą warstwą pokrywający ziemię, stężał na mrozie i oślizgł, że chodzić było ciężko.
Żywności brakło...
Do wsi trudno się było dostać, gdyż wszystkie już wpadły w ręce najeźdźców.


∗             ∗

Noc zapadała mroźna i ciemna.
Gromadka sześciu ludzi biwakowała na polance, u szczytu wzgórza pokrytego lasem.
Ludzie w bluzach ciemnoniebieskich i w szerokich spodniach, założonych w buty, jakby ani trochę nie stracili energii.
Uzbrojeni byli w karabiny Remingtona, u pasów skórzanych wisiały im rewolwery i pałasze.
Przy pomocy noży i kolb karabinów, oczyścili ze śniegu kawałek ziemi i grzali ręce skostniałe przed ogniskiem, rozpalonem z suchych gałęzi.
Na końcu polanki z przeciwległych stron, stało dwóch na czatach ażeby nie dać się zaskoczyć znienacka.
Dowódzcą tej gromadki partyzantów, był starzec o twarzy szlachetnej. Broda długa, srebrnowłosa, spadała mu na piersi.
Bluzę zdobiła mu wstążeczka orderowa Legii honorowej.
Pomimo wieku, wydawał się jeszcze bardzo krzepkim. Oczy miał żywe, błyszczały mu one z pod gęstych brwi, które nie zbielały jeszcze tak, jak broda.
Przy całej powadze swej, zachował on zwinność i elegancję młodzieńczą.
Towarzysze okazywali mu głęboki szacunek i nazywali go to „mój kapitanie“, to „panie hrabio“.
Nagle w ciemnościach rozległ się głos placówki:
— Kto idzie?
Pięciu ludzi równoczesnym ruchem przyłożyło karabiny do ramienia.
Starzec z białą brodą pochwycił rewolwer.
— Francya! — odpowiedział jakiś głos,
— Przechodźcie! odezwał się szyldwach.


II.

Na stoku wzgórza posłyszano odgłos kroków i dźwięk broni.
Zamajaczyły jakieś cienie i w miarę jak się zbliżały do miejsc oświetlonych płomieniem ogniska, postacie ludzkie stawały się widoczniejsze.
Wkrótce rozróżnić można było mundur gwardzistów ruchomych.
Było ich dwudziestu i szli pod dowództwem porucznika.
Mundury podarte, obuwie podziurawione, szaspoty pokryte rdzą, wszystko to świadczyło o strasznych kolejach, jakie musieli przebywać.
— Stój! — rozkazał porucznik o trzydzieści kroków od biwaku wolnych strzelców.
Poczem zbliżył się sam mówiąc:
— Gwardziści z Doubs...
— Witajcie koledzy — odparł starzec ze wstążeczką legii honorowej — i przysiądźcie się do naszego ogniska... Niestety! to wszystko co mogę wam ofiarować...
Usłyszawszy ten głos, porucznik gwałtownie zadrżał. Postąpił kilka kroków i spojrzawszy na twarz wodza wolnych strzelców, od którego przedzielało go tylko ognisko, porucznik zawołał:
— Panie hrabio!!.. Pan!.. Pan tutaj!!..
Starzec drgnął tak samo, jak młody oficer i również przyjrzał mu się bacznie.
Gwardzista ułatwił mu to, odrzucając kaptur, który mu ukrywał kepi i zasłaniał część twarzy.
Starzec nagle zbladł i szepnął tonem dzikim:
— Armand!.. to Armand!..
W pierwszej chwili chciał cofnąć się, jakby ujrzał przed sobą coś wstrętnego, ale był to ruch tylko błyskawiczny i dżentelman, którego nazywano „panem hrabią“ wyciągnął ramiona ku młodzieńcowi i wyrzekł wzruszonym głosem:
— Chwała Ci Boże, żeś go jeszcze zostawił przy życiu!.. Dziecko moje, chodź mnie uściskać...
Oficer gwardzistów podbiegł i hrabia Henryk de Nathon przycisnął Armanda Fangela do serca z jakąś ponurą gwałtownością.
Nastąpiło kilka chwil milczenia po tym uścisku. Nie był tu ani czas, ani miejsce, do poufnych wynurzeń,
Zresztą cóż mieli sobie osobiście powiedzieć ci dwaj ludzie, którzy przed tylu miesiącami rozstali się wskutek sceny, o której żaden z nich nie mógł pomyśleć bez zgrozy?
Pierwszy p. de Nathon przerwał milczenie.
— Czy to tylko traf cię tutaj sprowadza? — zapytał.
— Nie, panie hrabio — odpowiedział porucznik.
— Przecie nie wiedziałeś, że tutaj jestem.
— Niewiedziałem.
— I zapuściłeś się w ten las, mając jakiś cel?
— Tak.
— Czy mogę cię zapytać: jaki?
— I owszem!.. Cel to jest bardzo prosty... Masz, panie hrabio, jaki taki zapas żywności?..
— Gdybyśmy mieli, chętnie sami podzielilibyśmy się z wami, o tem przecie nie możesz wątpić — odpowiedział Henryk. — Nie zostało nam nic!.. Od południa pościmy..,
— Ha! panie hrabio, my będąc w takiem samem położeniu, postanowiliśmy, że lepiej jak żołnierzom przystoi, poledz od kul niemieckich, niż nędznie powymierać z głodu...
— Stokrotnie macie słuszność!..
— Jakiś wieśniak, z którym spotkaliśmy się przed godziną, mówił mi, że o pół mili ztąd jest duża wieś, zajęta wczoraj w nocy przez oddział pruski, złożony zaledwie z dwudziestu żołnierzy.
— A czyś pewien, że ten wieśniak nie jest zdrajcą, zaprzedanym nieprzyjacielowi, może chce cię ściągnąć w zasadzkę? — przerwał pan de Nathon.
— O! nie... Znam go oddawna... To uczciwy człowiek.
— Dobrze, ale w każdym razie ta wiadomość od niego wydaje się bardzo nieprawdopodobną?
— Pod jakim względem?
— Bo niemcy zwykle są aż do przesady ostrożni... Do samotności czują oni odrazę, zwłaszcza w nocy nie pozostawiliby garści ludzi na wsi, wiedząc, że tak blizko przebywają szczątki nieprzyjacielskiej armii...
— W zasadzie masz pan słuszność, panie hrabio — podchwycił Armand Fangel — ale tym razem nieostrożność jest możebną, bo jest mimowolną... Wieśniak ów, dał mi szczegółowe wiadomości...
Tych dwudziestu ludzi zrana pojechało do Baume-les-Dames po mięso i wino... Nie tak to łatwo im przyszło, bo kraj wyniszczony... Eskorta spóźniła się wśród złych dróg... Oficer, dowodzący oddziałem, obawiał się po nocy wpaść w jaką zasadzkę wolnych strzelców i wolał się zatrzymać na wsi...
To zmienia postać rzeczy, panie hrabio, nieprawdaż?
— Niezawodnie! — odpowiedział Henryk de Nathon — co przed chwilą wydawało mi się niemożebnem, teraz rzeczywiście jest dla mnie prawdopodobnem...
— A zatem — mówił dalej porucznik — proponujemy wam zaskoczyć niemców, zaatakować wioskę, znieść oddział i zabrać prowiant.
— Doskonała myśl, popieram ją ze wszech sił.
— A nadto zwróć uwagę, panie hrabio: jakkolwiekbądź skończy się awantura, zawsze wszystkie szanse są po naszej stronie.
— Jakto?
— Jeżeli nas zabiją, to już nie będzie nas trapił głód... Zatem dopniemy swego celu... Jeżeli zaś przeciwnie, zostaniemy zwycięzcami, uczynimy jak za czasów Iliady, upieczemy dwa lub trzy woły na olbrzymim ogniu, wytoczymy nektar z pięciu czy sześciu beczek i nasza ostatnia uczta będzie wyglądała na biesiadę pół-bogów!.. No i cóż, należysz do nas, panie hrabio?
— Naturalnie, do licha!
— A więc w drogę!
— Znasz drogę?
— Na palcach... Wśród najciemniejszej nocy trafiłbym... Ze dwadzieścia razy, kiedy polowałem w tych stronach, odpoczywałem tam...
— Więc prowadź nas w drogę!
Przywołano placówki.
Zagaszono ogień, który pozostawiony sam sobie mógłby wzniecić pożar w sąsiednich lasach, i mały oddział, złożony z dwudziestu dwóch gwardzistów i ośmiu wolnych strzelców, ruszył po ścieżkach stromych i oślizgłych od stwardniałego śniegu.
Szli wolno, nie mówiąc nic do siebie.
W godzinę niespełna porucznik, który postępował na czele, zatrzymał się i po cichu rozkazał wszystkim stanąć.
O czterysta kroków zarysowała się niewyraźnie na ciemnem niebie jakaś czarna masa, przedziurawiona tu i owdzie punktami świetlanymi.
Żaden odgłos ztamtąd nie dolatywał.
Były to gospodarskie zabudowania folwarczne.
Dokoła nich rosły drzewa owocowe a opasywał je, jak zwykle na wsi w tamtych stronach, parkan z dużych kamieni, wysoki ze dwa łokcie.
— Jesteśmy na miejscu... — odezwał się Armand Fangel — teraz pozwól mi pan złożyć dowództwo w swoje ręce.
Gwardziści i wolni strzelcy otoczyli pana de Nathon.
— Dopiero godzina dziewiąta wieczorem — zauważył tenże — na folwarku cicho, to prawda, ale z pewnością goście niemieccy nie śpią... Sądzę, że nie należałoby zaczynać przed północą... O północy zaskoczymy prusaków rozespanych... A ty, poruczniku Fangel, jak myślisz?
— Byłoby to dobrze, przyznaję... — odparł młodzieniec żywo — ale do północy mamy jeszcze trzy godziny... Owóż, jeżeli będziemy musieli przepędzić tutaj, w śniegu, trzy godziny na dwunastostopniowym mrozie, zmarzniemy tak, iż ledwie zdołamy się ruszyć, gdy nastanie wreszcie odpowiednia chwila!.. Wiem, że życie stawiamy na jedną kartę... ale cóż to znaczy?. Kiedy Francja kona i Francuzi mogą umierać!..
Rozejrzyjmy się prędko w położeniu.
Jeżeli wieśniak mówił mi prawdę, jak się spodziewam, jeżeli niemców jest tam zaledwie dwudziestu pięciu, będziemy mieli nad nimi potrójną przewagę: liczbę, zapał i niespodziewane zaskoczenie...
W takich warunkach powodzenie wydaje mi się niewątpliwem...
Jeżeli przeciwnie, wieśniak ten mnie oszukał lub sam był oszukany, jeżeli prusacy otrzymali już posiłki, których się nie spodziewali, zginiemy, to rzecz jasna, jak nasze pułki zginęły pod Wörth, zdruzgotane masą!.. Tego nie wstyd!..
Ja byłbym za natychmiastowym atakiem!
Cóż pan teraz na to, panie hrabio?
— Przekonałeś mnie — odparł pan de Nathon. — Za siebie i za swoich towarzyszów odpowiadam: Tak!
Armand skłonił się hrabiemu i podchwycił:
— Proponuję więc podejść bez hałasu aż do bramy, która jak mi mówił wieśniak, wyłamana jest od kilku dni i tylko zapchana chrustem...
Jeżeli zejdziemy szyldwacha znienacka i zabijemy go bagnetem, wszystko pójdzie dobrze!.. Jeżeli zaś placówka zaalarmuje, wedrzemy się na parkan, zaraz po pierwszym strzale... Poskoczymy na wieś i każdy weźmie się do roboty... Cóż, dobry plan, panie hrabio?
— Zgadzam się!.. — odparł Henryk de Nathon. — Zastrzegam sobie tylko, iż pójdę pierwszy...
— Dlaczego, hrabio, masz się bardziej narażać od nas?
— Dla dobra wszystkich... Mówię po niemiecku jak rodowity berlińczyk... Przypuśćmy, że szyldwach nas spostrzeże, może uda mi się tak długo go zająć, że zdążycie nadbiedz, zanim krzyknie na alarm.
— Dobrze! — odpowiedział Armand — niech się dzieje wola hrabiego...
Hrabia ruszył naprzód, a za nim w małej odległości jego oddział.
Szedł zwolna, wystrzegając się skrzypu kroków na śniegu pod ciężkiemi podeszwami butów.
Już zaledwie pięćdziesiąt kroków oddzielało go od parkanu.
Wtem jeden z wolnych strzelców potknął się i upadł, a lufa karabinu zabrzęczała na stwardniałej ziemi.
Natychmiast wśród ciszy, dał się słyszeć donośny głos placówki niemieckiej:
— „Wer da?“
— „Offizier!“ odpowiedział hrabia.


III.

Cofnijmy się w tył o dwadzieścia cztery godziny.
Prosimy czytelników z sobą do zamku Cusance.
Pani de Nathon, Herminia i baronowa, mieszkały tutaj od początku wojny z bardzo nieliczną służbą.
Wszystkie trzy kobiety żyły w atmosferze niepokoju i zgrozy, zwiększających się z każdym dniem.
Wieści o ciągłych klęskach dochodziły do nich, ale bez bliższych szczegółów, a ta niepewność wzmagała ich niewymowne katusze.
Berta ani się widziała z synem, ani nie miała od niego żadnych wiadomości.
Posłyszała tylko od kogoś, że gwardziści z Doubs zaciągnęli się do armii Burbakiego — ot i wszystko.
Czy Armand przeżył rozproszenie tej armii? Czy poległ w jakiej niewiadomej bitwie? A może dostał się do niewoli?
Przeczucia jaknajbardziej złowrogie opanowywały nieszczęśliwą matkę i pani de Vergy usiłowała je przezwyciężyć lecz daremnie i bez przekonania, bo je sama podzielała.
Hrabina nic nie wiedziała o tem — jakeśmy to powiedzieli — że p. de Nathon wróciwszy do Francji, stanął na czele oddziału ochotników i znajdował się w okolicy.
Wojska niemieckie zajmowały Beaume-les-Dames.
Bandy ułanów wałęsały się po okolicy na zwiady i nieraz swe przysłowiowe chude konie przywiązywali do sztachet zamkowych i mową swą, podobną do skrzeczenia kruków, żądali „Wein“, „Fleisch“, „Broot“ i „Tabak“, to jest wina, mięsa, chleba i tytoniu.
Co prędzej śpieszono ich zaspokoić i ci łakomi rabusie, objadłszy się i opiwszy, odlatywali potem ociężali, jak ptaki drapieżne syte żeru.


∗             ∗

Była godzina dziesiąta wieczorem.
Pani de Vergy bardzo cierpiąca, udała się do swoich pokoi prawie zaraz po obiedzie.
Berta, ukląkłszy obok Herminii, której pokój znajdował się przy jej pokoju, modliła się do Boga, by czuwał nad Henrykiem, miał w swej opiece Armanda i ulitował się nad Francją w męczarniach...
Rzadko kiedy tak gorąca modlitwa wznosi się do niebios, lecz niestety! biedna kobieta, mając wciąż jeszcze wiarę, nie miała już żadnej nadziei...
Nagle zadrżała, zerwała się z podłogi gwałtownie i blada nadstawiła uszu.
Dziwny zgiełk dawał się słyszeć.
Dolatywały dźwięki trąb chrapliwe, przerażające, złowróżbne...
Majaczyły światełka, podobne do odblasku dalekiego pożaru, migały wśród głębokich ciemności i odbijały się na szybach dwóch okien.
Jednocześnie gwałtownie zadzwoniono przy bramie.
Herminia zbliżyła się do Berty.
— Mamo — szepnęła — co to znaczył. Boję się...
— Uspokój się, moja pieszczotko — odpowiedziała hrabina. — Czegóż mamy się lękać? Jesteśmy kobietami i bezbronność nasza najlepiej nas broni...
Otworzyła okno i wychyliła się do ogrodu.
Plac przed kościołem — jak nadmieniliśmy na początku pierwszej części opowiadania naszego — znajdował się naprzeciw wejścia do parku.
Plac ten zapełniony był teraz przez żołnierzy niosących pochodnie, których płomienie czerwone lśniły na lufach karabinów i szpicach kasków pruskich.
Dwóch czy trzech oficerów na koniach, w płaszczach ciemnych z podszewką ponsową, sterczało jak posągi konne nad tem czarnem mrowiskiem.
Dzwonek u furty odzywał się ciągle, trąby chrapały, a klątwy i okrzyki gniewu wznosiły się po nad tą wrzawą.
Potrzeba samemu oglądać to szczególne widowisko, potrzeba samemu nasłuchiwać tych odgłosów złowrogich, ażeby jasno zdać sobie sprawę z całej tej zgrozy.
Do pokoju wpadł przestraszony sługa.
— Pani hrabino! — zawołał. — Prusacy! jest ich przeszło pięciuset we wsi!.. Wyłamują drzwi domów... Chcą tutaj wejść... Co robić?
— Trzeba im otworzyć... — odparła pani de Nathon. — Mają za sobą siłę i sami mogliby wyłamać sztachety tak dobrze, jak drzwi w chatach... Niech więc wejdą. Dowiedz się czego chcą i staraj się powstrzymać ich od rabunku, dając im czego żądają...
Służący wyszedł prędko.
Berta zamknęła okno, lecz stanęła z twarzą, opartą o szybę.
Herminia tuląc się do matki, patrzyła także źrenicami rozszerzonemi z przerażenia.
Lokaj przyszedłszy do bramy, otworzył ją natychmiast.
Jeden z oficerów galopem wjechał do ogrodu i w kilku podskokach zajął miejsce wśród placyku pokrytego śniegiem, naprzeciw zamkowego ganku.
Tu zatrzymał się i głosem ostrym zarazem gardlanym wykrzyknął kilka rozkazów po niemiecku.
Wtedy trzy czwarte piechurów stojących przed kościołem, ustawiło się w szeregi i krokiem miarowym jakby do ataku, przeszło za bramę do parku i w liczbie około dwustu nagromadziło się między gankiem i oficerem.
Ten znowu wydał rozkazy i Berta nie bez zdziwienia zobaczyła, jak żołnierze pruscy rozstąpili się z szeregów i z bronią na ramieniu utworzyli kordon dokoła zamku.
Dziesięciu czy dwunastu ludzi, potrząsając pochodniami ze smolnego łuczywa, przyświecało temu niepojętemu manewrowi.
Wówczas oficer zsiadł z wielkiego konia czarnego, rzucił cugle jednemu z żołnierzy z pochodniami, poczem przybrawszy czterech żołnierzy, skierował się do zamku i przeszedł schody, prowadzące do przedsionka.
Więcej pani de Nathon nie widziała, gdyż nie mogła oderwać oczu od tego szeregu żołnierzy, pilnujących zamku jakoby więzienia.
Upłynęło kilka minut, a wydały się one matce i córce dłuższemi od godzin.
Wszedł służący.
— Cóż się dzieje? — spytała go żywo Berta. — Czego chcą ci ludzie? Czego szukają?
— Pani hrabino — odpowiedział kamerdyner — oficer, a mówi on po francuzku jak paryżanin i prawie bez obcego akcentu, postawił żołnierzy na straży przy schodach i kazał mi zaprowadzić się do salonu... Na kominku paliło się kilka drewienek... „Dorzuć drzewa — rzekł do mnie — dużo drzewa... Rozpal suty ogień, ale to zaraz...“ Spełniłem co kazał. Potem znów się odezwał: „Zapal świece i kandelabry wszystkie, natychmiast!“ Zapaliłem. Spojrzał na zegar, potem na swój zegarek i rzekł: „Przeproś panią hrabinę za subjekcję jaką jej sprawiam, i uprzedź ją natychmiast, że błagam o zaszczyt złożenia jej swego uszanowania... Czekam na nią tutaj, chyba że woli przyjąć mnie w swoim pokoju, to pójdę tam i owszem...“
— Jakto? — zawołała pani de Nathon drgnąwszy — ten człowiek chce się ze mną widzieć!..
— Mamo!.. mamo!.. — wyjąkała drżąca Herminia — ty nie pójdziesz...
— Niestety, droga pieszczotko — odparła Berta — jak tu odmówić... Jeżeli nie pójdę do salonu, on tutaj przyjdzie mnie szukać... Lepiej iść...
— No, to przynajmniej i ja z tobą pójdę...
— Ależ ledwie się trzymasz na nogach..
— Nic nie szkodzi! Ażeby nie rozłączyć się z tobą, znajdę dość sił.
— Dobrze!.. Pójdź ze mną, moje dziecko...
Pani de Nathon i jej córka ubrane były czarno, jak kobiety w grubej żałobie... Nosiły żałobę po Francji.
Oparłszy się jedna o drugą, a lokaj im świecił, zeszły zwolna ze schodów.
Na dole dwóch żołnierzy pruskich, zgodnie z danym im rozkazem, salutowali przed niemi.
Herminia i Berta odwróciły głowę.
Służący otworzył im drzwi salonu, słabo oświetlonego.
Oficer pruski oparł nogę o kominek i grzał się przed płomieniami ogniska.
Zrzucił już na krzesło płaszcz i grube rękawice z łosiowej skóry zastąpił rękawiczkami delikatnemi, czystości bez zarzutu.
Kask trzymał pod pachą.
Oficer mógł mieć od dwudziestu siedmiu do dwudziestu ośmiu lat. Wysokiego wzrostu, bardzo szczupły, pomimo pewnej sztywności miał postawę elegancką.
Włosy jego prawie jak len białe, zwijały się same w naturalne kędziory. Broda wachlarzowata, gęsta, płomienisto-ruda, okrążała twarz świeżą, trochę piegowatą; rysy były ostre ale regularne, oczy bladawo-szare.
Długie i cienkie wąsiki, szpilkowate, jak u kota, sięgały uszu.
Całość wyglądała dystyngowanie; na pierwszy rzut oka poznać można było człowieka światowego.
Gdy Berta z córką weszła do salonu, skłonił się im z naturalną swobodą, przysunął dwa foteliki do kominka i rzekł:
— Pozwoli pani hrabina, że ponowię pokorną prośbę o przebaczenie, którą tylko co służącemu zleciłem pani oświadczyć. Pojmuję doskonale, niech pani mi wierzy, jak przykrą jej jest moja wizyta... Musi mi pani jednak wybaczyć... to nie ja jestem winien... tylko wojna...
Pani de Nathon przerwała.
— „Żądałeś“ pan — odezwała się z przyciskiem — widzieć się ze mną natychmiast... musiałam się do tego zastosować i przyszłam... Cóż mam od pana usłyszeć?.. Mów pan... Czekam...
Oficer skłonił się znowu i uśmiechnął.
— Miałem zaszczyt podać paniom krzesła... — rzekł.
— Postojemy... Czy mam panu powtórzyć, że czekam...
Prusak skłonił się po raz trzeci.
— Z głębokim żalem widzę — podchwycił — że pani hrabina de Nathon nie raczy mnie poznać...
— Ja pana nie znam...
— Pani hrabina się myli... Miałem zaszczyt być pani przedstawionym a nawet znajdować się na balu w salonach pałacu pani na bulwarze Hausmana... Tańczyłem z córką pani... Co prawda broda mnie trochę zmieniła... Przed wojną nosiłem tylko wąsy... Jestem hrabia Gastein, były drugi sekretarz ambasady pruskiej w Paryżu... Poznaje mnie teraz pani?
— O to mniejsza! odrzekła Berta z wyniosłą pogardą. — Spodziewam się, że nie po to wtargnąłeś pan do mojego domu, ażeby wywoływać wspomnienia, obojętne dla mnie... Czego pan chcesz? Czego pan tutaj szukasz?
— Szukam hrabiego de Nathon — odparł p. Gastein.


IV.

Herminia nie mogła powstrzymać lekkiego okrzyku.
— Mego ojca... — wyszeptała.
— Hrabiego de Nathon! — powtórzyła zdumiona Berta.
— Jego samego, pani hrabino...
— Ależ to pan nie wiesz, że hrabia jest zagranicą?.. Od czasu wojny nie miałam o mężu żadnej wiadomości... Nie znane mi jest nawet miejsce obecnego jego pobytu.
Pan Gastein uśmiechnął się.
— Będę więc miał zaszczyt udzielić pani wiadomości o nim... — wyrzekł,
— Pan?
— Tak, pani, i to wiadomości świeżych, ponieważ powiada pani, że nie wie, gdzie się znajduje pan de Nathon... a niech mi pani wierzy, że sobie nie pozwolę: podejrzewać szczerości pani słów... Hrabia wrócił do Francji na niedługo przed oblężeniem Paryża, przybył do tej prowincji, własnym kosztem wysztyftował oddział ochotników i z nimi ciągle prowadzi wojnę podjazdową z nami, ciągłe utarczki niespodziewane, ciągłe zasadzki... Już nam wybił sporo żołnierzy...
Krew z serca powlekła szkarłatem piękną twarz Berty, przed chwilą jeszcze bladą. Błyskawica radości i pełnej dumy, opromieniała jej czoło.
— Słyszysz, Herminio, moje dziecko — rzekła — słyszysz, co uczynił twój ojciec?
Dziewczę zarzuciło ręce na szyję matczyną i ucałowało matkę, mówiąc:
— O! dumna jestem z niego,
Prusak mówił dalej:
— Po zniesieniu waszej ostatniej armii, hrabia de Nathon i jego oddział, liczący już zaledwie kilku ludzi, nie złożyli broni...
— Zapewne ci dzielni ludzie i ich bohaterski dowódzca przeszli granicę i schronili się do Szwajcarji — zawołała Berta.
— Nie, pani... Według wiadomości ze źródeł francuzkich, których wiarogodność jest niewątpliwą, hrabia nie chciał czy nie mógł przedostać się przez linie naszych wojsk i mamy wszelkie dane po temu mniemać, że się ukrywa w tym zamku...
Hrabina drgnęła.
— Oświadczam panu, że się pan myli — rzekła — a jeżeli potrzeba gotowam przysiądz...
Oficer skłonił się.
— Niech Bóg uchowa, ażebym miał niedowierzać słowom pani hrabiny... — odparł. — Hrabia może chciał zaoszczędzić pani wrażliwości słusznego niepokoju... Bynajmniej nie jestem daleki od przypuszczenia, że, jeśli się tu znajduje, to przebywa bez wiedzy pani.
— To niepodobna...
— Nie moja to rzecz wyrokować o możebności lub niemożebności... Ciężki mam obowiązek do spełnienia, ale mam rozkazy, a pani hrabinie wiadomo, że bierne posłuszeństwo jest pierwszym obowiązkiem żołnierza... Żałuję, że te rozkazy są tak ścisłe... O! żałuję, ale cóż pani chce, to wojna.
— Przystąp pan do rzeczy bez ogólników, bez czczych słów — przerwała Berta. — Cóż to za rozkaz masz pan wykonać?
— Mam zrewidować cały zamek od dołu do góry, wraz z wszelkiemi przyległemi zabudowaniami.
— Dobrze, mój panie, niech będzie siła przed prawem! Rewiduj pan, rewiduj, ile ci się spodoba... Spodziewam się jednak, że wyjątek uczynisz pan dla pokoju, gdzie śpi moja krewna chora...
— Chciałbym, pani hrabino... O! chciałbym, ale nie mogę — to wojna!.. Ale przez grzeczność sam wejdę do tego pokoju i nic nie przeszkodzi pani towarzyszyć mi... Żałuję surowości rozkazu, ale bardzo nam zależy na pochwyceniu hrabiego...
— Nie pojmuję tego wcale, wyznaję, wojna skończyła się... jesteśmy zwyciężeni. Co może zależeć na jednym więźniu mniej lub więcej, choćby się on nazywał hrabią de Nathon?
— Wojna nie kończy się nigdy, dopóki pokój nie jest zawarty i póki strzelają z po za płotów. Hrabiego chcemy nie dlatego, ażeby mieć z niego więźnia, ale dla dania przykładu z niego!..
— Przykładu? — powtórzyła Berta, a dreszcz przebiegł po jej ciele.
— Tak pani... Kiedy w okolicy posłyszą, że pan de Nathon został rozstrzelany, górale, którzy ukradkiem polują na niemców, zapewne ochłoną w swym zapale...
Herminia jęknęła i na wpół zemdlona, osunęła się na fotel.
Pani de Nathon zbladła i zachwiała się, ale natychmiast zapanowała nad sobą i wzruszając ramionami z przygniatającą pogardą:
— O! mój panie!.. — odparła. — Czy sądzisz że ci uwierzę? Odkądże to u narodów cywilizowanych rozstrzeliwa się żołnierza w niewoli?
— E! wolni strzelcy nie są żołnierzami!
— A czemże są?
— Mordercami a niczem innem... Ktobądź kryje się, ażeby zabić człowieka, popełnia zbrodnię, karaną przez wszystkie prawa i musi ponieść karę. My, niemcy, jesteśmy nieprzyjaciółmi uczciwymi i szlachetnymi...
— Uczciwymi i szlachetnymi. Boże sprawiedliwy! — wykrzyknęła hrabina, podnosząc ręce ku niebu — zapomniałeś pan o Bavilles, gdzie żołnierze wasi bagnetami wpędzali do gorejących domów kobiety, dzieci i starców!..
— To wojna!.. My walczymy w otwartym boju, wy, francuzi, apostołujecie morderstwo, a wasi wolni strzelcy są po prostu zbóje!..
— I pan śmiesz tak nazywać ludzi gotowych na wszystko, byleby kraj swój ocalić?.. Śmiesz pan patryotów stawiać na równi ze zbrodniarzami?..
Oficer pruski uśmiechnął się gracko.
— Wierzaj mi, pani hrabino — rzekł -nie mów o patryotyzmie... Istnieje on u nas w wielkiej i pełnej chwały ojczyźnie niemieckiej, ale we Francji on przepadł!.. To wyraz bez znaczenia na ustach francuza!
— Milcz pan! milcz! zawołała Berta w uniesieniu. — Kłamiesz pan!
Pan de Gastein cały zbladł.
Przygryzł wargi aż do krwi, targnął się za brodę i parę razy przeszedł się prędkim krokiem po salonie, jak zwierz dziki, zamknięty w klatce.
Gdy wrócił jednak na dawne miejsce przed ogniem i oparł się o kominek, wszelki ślad wzruszenia zniknął z jego twarzy i znowu się uśmiechnął.
— Można wiele wybaczyć gniewowi kobiety... — rzekł. — Mężczyźnie odpowiedziałbym strzałem z rewolweru... Pani, pani hrabino, odpowiem argumentami... Tak, patrjotyzm wygnany został z waszego kraju pokonanego!.. Któż lepiej od nas może o tem wiedzieć?.. Chcę pani dać dowody... Odkąd nasze wojska depczą po ziemi Francji, która występuje z rewolucją nazajutrz po klęsce, cóż się dzieje w oczach naszych? W każdem mieście zajętem przez wojsko nasze, komendant nasz zasypywany jest listami, pisanymi przez francuzów, denuncjujący mi innych francuzów. A małoż to widziałem milionerów, ratujących swe ekwipaże i samych siebie od wszelkiego niebezpieczeństwa przez pomalowanie na powozach czerwonego krzyża genewskiego i obszycie ich w płótno ambulansowe... Widziałem jak wieśniacy w wioskach waszych odmawiali żywności żołnierzom francuzkim, zachowując ją dla naszych... Widzieliśmy, jak rady miejskie, zawczasu uchwalały wysokość kontrybucji wojennych, ażeby zjednać sobie naszą życzliwość swym służalczym pośpiechem. Widziałem wiele jeszcze innych, których szczegółami nie chcę pani utrudzać... Oto dlaczego powiedziałem przed chwilą, że we Francji patrjotyzm przepadł! Oto dlaczego i teraz to powtarzam i mam zupełną słuszność!..
— A ja — zawołała pani de Nathon, a oczy jej zabłysnęły oburzeniem szlachetnem — nie chcę panu wierzyć i dodaję, że taka mowa do żony zwyciężonego jest niegodną szlachcica! Czy te fakty, o których pan wspomniał, są prawdziwe czy fałszywe? Niewiem, ale choćby były nawet prawdziwe, nie mają jeszcze żadnego znaczenia! Występki kilku jednostek nie bezczeszczą całego narodu! Wszędzie i zawsze znajdą się podli! Nie, panie, patrjotyzm nie wygasł w sercach francuzkich! Mój mąż już dowiódł panu, czyniąc to, co uczynił, przejmując was przestrachem przez swą bohaterskość, a Francja, która wam się wydaje umarłą, najlepiej wam dowiedzie w dniu swego odrodzenia.
Po tych słowach nastało milczenie.
Hrabina po tej gorączkowej tyradzie, zdawała się już nie widzieć obecności oficera, który znowu przygryzał wargi i targał brodę.
Zajęła się Herminią, której na wpół omdlenie ledwie przechodziło.
Po upływie przeszło minuty, p. Gastein skłonił się i odezwał:
— Teraz, pani hrabino, niech mi pani raczy pozwolić bez zwłoki już spełnić rozkaz, który mi został dany.
— Jak się panu podoba,.. — odrzekła Berta lodowatym tonem. — Pokażę panu drogę...
Pani de Vergy, która się położyła spać przed nadejściem niemców, a pokój jej znajdował się w tylnej części zamku, nic nie słyszała co się dzieje.
Łatwo wyobrazić sobie, jakie było jej zdumienie, gdy zobaczyła Bertę, wchodzącą do jej pokoju w towarzystwie oficera pruskiego.
Chciała już wypytywać, ale pani de Nathon przyłożyła palec do ust, dając jej znak milczenia.
Dawny drugi sekretarz ambasady pruskiej, był gorliwy w całem znaczeniu tego wyrazu.
Żaden ajent policyjny nie szperał z taką dokładnością i uwagą, jak on.
Zajrzał do każdego kąta, na wszystko zwrócił uwagę, patrzał pod łóżkiem, badał grubość materaców, dla przekonania się, czy w nich kto się nie schował, podnosił w szafie suknie, jednę za drugą.
Naturalnie nie znalazł nic.
— Pani hrabino — rzekł — wezmę teraz żołnierzy, ażeby w innych pokojach zamku uczynili to samo, co ja tutaj, a co się tyczy pani, sądzę, że obecność pani przy tej rewizji jest zbyteczną, chyba, że pani sobie życzy...
— Niech pan sam idzie — odparła Berta. — Ja zostanę w tym pokoju z córką i kuzynką...
— Ma pani wszelką swobodę wyjść ztąd, tylko, ażeby kto nie wszedł tutaj bez mojej wiedzy, postawię przy drzwiach żołnierza na straży.
Poszukiwania trwały do trzeciej zrana i naturalnie nie doprowadziły do niczego.
Zjawił się znów pan Gastein.
— Zaraz się oddalimy, pani hrabino — rzekł — ale przed złożeniem pani mego uszanowania i pożegnania się, pragnąłbym widzieć się z pani intendentem...
— Nie mam intendenta.
— Do kogóż więc mam się zwrócić o prowiant.
— Do mnie.
— Dobrze! w takim razie niech pani hrabina raczy dać do mego rozporządzenia pięćset butelek dobrego wina i wszystką wódkę, jaka jest w piwnicy... Noc zimna, więc żołnierze moi potrzebują się rozgrzać... To wojna...
Berta zadzwoniła.
— Antoni — rzekła — oddaj piwnicę do rozporządzenia tego pana.
— Pani hrabino, mam zaszczyt złożyć pani pokorne moje uszanowanie... Wierzaj mi, pani, iż bardzo sobie życzę nie spotkać pana de Nathon.
— I ja dla pana życzę, ażebyś się z panem de Nathon nie spotkał!


V.

Zostawiliśmy pana de Nathon, gdy odpowiedział: „Officier“ na „Wer da “
żołnierza niemieckiego.
Szyldwach wymówił kilka słów, na które hrabia odpowiedział niezwłocznie, ale odpowiedź bezwątpienia wydała się niedostateczną, albo akcent mowy nasunął wątpliwości, gdyż prusak krzyknął na alarm i dał ognia.
Pan de Nathon usłyszał świszczącą mu nad uchem kulę, ale go ona nie trafiła.
Odpowiedział na to strzałem z karabinu.
Szyldwach zwalił się na ziemię zabity.
— Naprzód! — zakomenderował Armand Fangel.
Mały oddział podążył biegiem.
Ale zanim zdołał przebiedz kilkanaście łokci, brama i dwa okna na folwarku otworzyły się gwałtownie na rozcież. Pochodnie zapłonęły po za murami, uszykowanemi na podwórzu i oświetliły sześćdziesiąt kasków pruskich.
Dała się słyszeć komenda, jak piorun huknęły rzęsiste strzały i kule zabrzęczały w szeregach francuzów.
Pięciu ludzi padło.
Inni odpowiedzieli daniem ognia, ale niemcy zagasili pochodnie i ołów zabłąkał się w ciemnościach.
Czyżby wieśniak napotkany przez Armanda Fangela miał być zdrajcą, sprzedającym braci swych wrogowi.
Nie, nie oszukał on nikogo i to co mówił, było wtenczas prawdą, ale teraz już od godziny, trzydziestu żołnierzy przysłanych z Beaume-les-Dames, wzmocniło posterunek niemiecki.
Prowadzić dalej walkę w takich warunkach, przy liczebnej mniejszości i nie mając za sobą szans niespodzianego ataku, byłoby szaleństwem.
— Do odwrotu! — zawołał porucznik.
I obawiając się powtórnego strzelania, dodał:
— W rozsypkę!
Wolni strzelcy i gwardziści rozproszyli się zaraz na wszystkie strony.
Po dziesięciu minutach szybkiego biegu, Armand zatrzymał się.
Przyłożył do ust dwa palce i zagwizdał łagodnie a przeciągle.
Był to znak dla żołnierzy do zebrania się.
Wkrótce wolni strzelcy i gwardziści skupili się przy poruczniku.
Policzono żywych, ażeby się dowiedzieć o liczbie umarłych.
Brakowało pięciu ludzi, czterech gwardzistów i jednego wolnego strzelca.
— Panie hrabio — rzekł Armand de Fangel — wywołuj pan swych towarzyszy, jak ja to uczynię następnie ze swymi... W ten sposób dowiemy się nazwisk ofiar.
Żaden głos nie odpowiedział młodemu oficerowi.
Wolnym strzelcem, którego brakło, był Henryk de Nathon.
— Zabity! — szepnął boleśnie syn hrabiny. — Czemu on a nie ja? Kula, która go ugodziła, przeszyje serce mej matce!..
Dodał głośno:
— Koledzy, trzeba nam mieć hrabiego żywego lub nieżywego!.. Porzucić jego, lub jego trupa, byłoby podłością nas niegodną!.. Wróćmy się!..
— Jesteśmy gotowi!.. — odpowiedzieli wszyscy.
Gdy to się dzieje w otwartem polu, zajrzyjmy tymczasem na folwark, zajęty przez prusaków.
W dużej izbie, tyłem przy piecu stał kapitan lat dwudziestu siedmiu czy ośmiu, wysoki i szczupły.
Za nim palił się suty ogień ze szczap i gałęzi, oświetlając pokój lepiej, od czterech kopcących świec na stole.
Oficera tego znamy.
Był to hrabia Gastein.
W ustach miał cygaro, a w ręku rewolwer.
Drzwi naprzeciw niego otworzyły się gwałtownie.
Weszło dwóch żołnierzy, prowadząc za ręce więźnia z siwą brodą, a trzeci prusak popychał go z tyłu kolbą.
Łatwo się domyślić że był to hrabia de Nathon.
W chwili gdy zagrzmiały strzały, poślizgnął się na zmarzniętym śniegu, upadł całem ciałem i przez kilka sekund leżał oszołomiony.
Gdy przyszedł do siebie, ujrzał się rozbrojonym i w ręku nieprzyjaciela,
— Panie — odezwał się po niemiecku do oficera — nie wierzyłem do dziś, ażeby żołnierze z narodu cywilizowanego, albo przynajmniej uważającego się za taki, pastwili się nad swymi więźniami.
Kapitan nic nie odrzekł.
Przyglądał się Henrykowi z wielką uwagą,
W kilka sekund uśmiechnął się z zadowolenia.
Przyłożył dwa palce do kasku, salutując po wojskowemu i zawołał po francuzku:
— Chyba się nie mylę ani trochę... Wszak z panem hrabią de Nathon mam zaszczyt mówić?
— W istocie — odparł zdumiony więzień jestem hrabia de Nathon.
— Widzę, że pan hrabia mnie nie poznaje...
— Rzeczywiście, chociaż twarz pańska nie jest mi obca.
— Zmieniła mnie zapuszczona broda... — odparł prusak ze śmiechem. — Spotykaliśmy się przecie nieraz w towarzystwach w Paryżu. Miałem nawet zaszczyt być u pana na wieczorze...
Wymienił swe nazwisko.
— Teraz przypominam sobie wybornie, panie hrabio — odrzekł Henryk, skłoniwszy się.
— Pozwól mi pan zapytać się — podchwycił oficer — czy dawno się pan widział z panią hrabiną.
— O! już dawno... Żadnych nawet wiadomości nie mam o pani de Nathon...
— To bardzo smutno, nieprawdaż? Ale cóż pan chce, wojna... Czy mogę panu hrabiemu udzielić wiadomości, których panu brak.
— Widział pan moją żonę? — spytał Henryk żywo.
— Miałem zaszczyt spędzić część ostatniej nocy w zamku Cusance... Pani hrabina wygląda doskonale chociaż rozgorączkowana, naturalnie tylu nieprzewidzianemi wypadkami... Któżby z nas mógł się spodziewać, gdyśmy się po raz ostatni spotkali na balu w ambasadzie pruskiej, że zobaczymy się tutaj... i to w takich warunkach!
— Zapewne każdemu z nas wydałoby się to wówczas nieprawdopodobnem... — odparł pan de Nathon.
— Wszystko na tym świecie możebne, a nawet to, co jest wprost nieprawdopodobnem i zdaje się niemożliwem... Dowód tego mamy dzisiaj...
Zamilkli na kilka sekund.
P. Gastein wyjął papierośnicę, otworzył ją, podał Henrykowi, który giestem odmówił, poczem odezwał się tonem swobodnym:
— Więc, panie hrabio, bije się pan z wojskiem niemieckiem?..
— To mój obowiązek... Bronię swego kraju.
— Obowiązek?.. Żaden! Nie jesteś pan żołnierzem.
— To najmniejsza, a że pomimo wieku pozostało mi jeszcze dość siły, jak na żołnierza...
— Jesteś pan dowódzcą wolnych strzelców, panie hrabio, a nawet sam jesteś pan wolnym strzelcem.
— Tak!
— Żałuję...
— A ja się tem szczycę...
— Zabiłeś nam dużo ludzi...
— Ile tylko mogłem najwięcej... to moje prawo nieprzyjaciela.
— Niestety! na to nie ma pan prawa i z winy pańskiej będę musiał dowieść panu boleśnie, jak się pan mylisz.. o! będzie to dla mnie wielką przykrością, wierzaj mi pan!..
— A jakże to pan mi dowiedziesz, jeżeli wolno zapytać?..
— Z wielką boleścią muszę pana kazać rozstrzelać...
Pan de Nathon zadrżał.
— Rozstrzelać jeńca! — zawołał — cóż znowu?!
— Wolny strzelec nie jest wcale żołnierzem, a zatem nie jest wcale jeńcem, panie hrabio... — odparł prusak — miałem to zaszczyt zeszłej nocy wytłomaczyć pani hrabinie, która zresztą nie chciała się dać przekonać... Jednakże prawa nasze wojenne są bardzo ścisłe... Ktokolwiek nie należy do wojska regularnego a strzela do żołnierza z armii niemieckiej, uważany jest po prostu za złoczyńcę i kara śmierci winna go dotknąć niezwłocznie, niech tylko go pochwycimy, zaraz będzie rozstrzelany!
— Ależ to, mój panie, potwornie! To po barbarzyńsku!
— Bynajmniej! Albo idźcie do wojska, albo zostańcie w domu! Czy może być coś prostszego! My nie uznajemy wcale żadnego wojska wolnych strzelców, a nieświadomością w tym względzie nie możesz się panie hrabio tłomaczyć, ponieważ nasz Najjaśniejszy Pan, król Wilhelm, z wszelką troskliwością raczył licznemi ogłoszeniami zawiadomić o tem ludność we wszystkich wioskach, zajętych przez nasze wojska.
— Muszę panu wyznać, panie hrabio — odrzekł Henryk z uśmiechem — że my francuzi, unikamy czytania odezw króla Wilhelma...
— Mocno żałuję... Gdybyś pan był czytał, niezawodnie byłbyś pan mniej nieroztropnym i zaoszczędziłbyś mi pan spełnienia przykrego obowiązku, jaki mnie czeka... W rozpaczy jestem, zaręczam panu, ale cóż robić, wojna!.. Cóż panie hrabio, gotów jesteś pan?..
— Czym gotów umrzeć? — spytał Henryk.
Pan Gastein po raz drugi salutował przed nim po wojskowemu i skłonił się potwierdzająco.
— Zatem zamorduj pan... — podchwycił hrabia. — Jestem gotów.
— Jeżeli pan pragnie napisać słówko pożegnania do pani hrabiny, lub skreślić krótko swą ostatnią wolę — mówił dalej prusak — oddaję panu do rozporządzenia ćwiartkę papieru z pugilaresu i ołówek...
— Tysiąckrotne dzięki za tyle uprzejmości... — odrzekł Henryk z goryczą. — Testament mój już dawniej napisałem i znajduje się on w pewnem miejscu, a pani de Nathon wie dobrze, że ostatnia moja myśl będzie: o niej i o mej córce... Powtarzam panu, że gotów jestem... Tylko długo nie dajcie mi czekać... O to tylko pana proszę...
— I owszem, panie hrabio...


VI.

P. Gastein wydał kilka rozkazów i wskazał dwunastu ludzi którzy mieli dokonać egzekucyi.
Zapalono pochodnie, otworzono wrota.
Wyznaczeni żołnierze zebrali się dokoła hrabiego de Nathon i zaprowadzili go na podwórze.
Poprzedził ich kapitan, a towarzyszyli im i wszyscy inni niemcy.
Henryk z odkrytą głową i rękami swobodnemi postawiony został przy parkanie.
Duszę swą polecił Bogu, ostatnią myśl przesłał ku żonie i córce, jak to był powiedział szlachcicowi niemieckiemu i czekał śmierci, jeżeli nie z obojętnością, to przynajmniej z rezygnacyą wielką serca i spokojem duszy chrześcijańskiej.
Prusacy przyłożyli broń do ramienia.
Oficer poruszył już usta ażeby zakomenderować ognia.
Rozległ się straszny huk...
Ale strzelili nie żołnierze króla Wilhelma, bo pięciu czy sześciu z nich padło na ziemię trupem.
Jednocześnie dał się słyszeć okrzyk francuski.
— Na bagnety, dzieci!.. na bagnety!..
I dwudziestu pięciu ludzi, ze zwinnością jaguarów wdrapało się na parkan, jak huragan spadło na podwórze, w szalonym ataku, kłując Prusaków bagnetami zewsząd, popłoch i śmierć szerząc dokoła, tak iż wróg nie zdążył nawet strzelić.
Po kilku sekundach trudnego do opowiedzenia zamięszania, o strasznej rzezi, bez pardonu, trupy niemieckie zasłały dziedziniec, grzeźnięto w krzepnącej krwi i francuzi zwycięzcy zostali panami folwarku. Hrabia Gastein poległ jeden z pierwszych.
Armand Fangel rzucił się w objęcia pana de Nathon, wołając:
— Jesteś pan uratowany... ale mnie nic się nie stało. Nie o to prosiłem Boga!.. Chciałem był umrzeć za pana...
— Moje dziecko rzekł Henryk, uściskawszy młodzieńca — poszukajmy ciała oficera, który tutaj dowodził.
— Po co? — spytał porucznik.
— Czy zapomniałeś o świętej zasadzie, która nakazuje nam odpłacać dobrem za złe?.. Jeżeli oficer ten oddycha jeszcze, będziemy go pielęgnowali jak swego... Jeżeli może być wyleczonym z ran to niech wyzdrowieje... Nie chcę ja go tak opuścić...
Armand Fangel miał duszę wzniosłą. Zrozumiał uczucie rycerskie pana de Nathon. Rozkazał dwom ze swych ludzi zapalić pochodnie i pomógł hrabiemu w obejrzeniu trupów niemieckich.
— Jest!.. jest!.. — szepnął Henryk po chwili, zobaczywszy rudą brodę, długie białe wąsy i bladą twarz, którą spływająca krew z czoła czyniła jeszcze bledszą.
Oficer miał oczy zamknięte.
W zaciśniętej dłoni trzymał rewolwer.
— Podniosę go... — rzekł Armand — przekonam się, czy serce mu bije...
Nachylił się ku niemu.
Oficer otworzył oczy, zamglone już mrokiem śmiertelnym, zgiął rękę, zwrócił broń ku piersiom młodzieńca i nacisnął cyngiel.
Armand, nie westchnąwszy nawet, padł na swego zabójcę.
Kula przeszyła mu serce.
Działo się to w nocy 30 stycznia 1871 roku.


∗             ∗

Nazajutrz około godziny dziesiątej zrana, pani de Nathon i baronowa de Vergy, pomimo zimna, przechadzały się zwolna po alei, oczyszczonej ze śniegu.
Od czasu nocnych odwiedzin hrabiego Gastein w zamku Cusance, biedna Berta wiedząc teraz, że Henryk znajduje się w okolicy i tropiony jest przez prusaków jak dziki zwierz, cierpiała podwójnie.
Z każdą godziną miała coraz smutniejsze przeczucia.
Dotąd drżała tylko o syna. Teraz drżeć musiała i o męża.
Nagle gwałtownie zadzwoniono do bramy.
Któż tak oznajmiał o swem przybyciu?
Czyżby to znowu byli łupieżcy ułani?.. Czyżby prusacy po raz drugi chcieli wtargnąć do zamku?.
Brama zaskrzypiała na wrzeciądzach.
Ktoś z kimś począł rozmawiać, a w kilka minut nadbiegł bardzo blady.
— Co to? — zapytała go Berta, a serce jej ścisnęło się boleśnie — jakieś nieszczęście, nieprawdaż?
— Pani hrabino — odpowiedział służący z widocznem zakłopotaniem — pewien wieśniak przyszedł powiedzieć, że jakiś człowiek z wozem zaprzężonym w dwa woły, czeka na trakcie we wsi, niedaleko od kościoła i prosi panią baronową de Vergy, ażeby była łaskawą przyjść się z nim rozmówić.
— Mnie!.. — zawołała zdumiona Blanka.
— Tak, panią baronową samą.. — odparł służący. — „Samą”.
Wymówił to z przyciskiem.
— Zaraz odgadłam — szepnęła hrabina. — Chcą ci powiedzieć o jakiemś nieszczęściu, które mnie dotyczy i ugodzi we mnie... Czułam już, że się ono zbliża... Chcą cię prosić, ażebyś mnie do tego zwolna przygotowała... Po co? Lepiej się dowiedzieć odrazu... Chodź, droga Blanko, idę z tobą...
— Ale... — odezwała się pani de Vergy.
— Chcę! — przerwała Berta. — Przed chwilą jakby mi serce pękło... Henryk umarł!.. Henryk albo Armand — dodała ciszej.
Niepodobna było sprzeciwić się woli hrabiny.
Kobiety we dwie wyszły za bramę i udały się w pustą ulicę, bo przestraszeni mieszkańcy prawie wszyscy porzucili wioskę.
O pięćdziesiąt kroków od kościoła, jak mówił służący, stał wóz, zaprzężony w dwa duże, wychudłe woły.
Przed wołami widać było jakiegoś człowieka z białą brodą w płaszczu, zarzuconym na ubiór wolnego strzelca.
Na wozie leżała jakaś postać ludzka, przykryta białem płótnem. Wielka plama krwawiła płótno przy sercu owego człowieka.
Berta spojrzała najprzód na stojącego przed wozem mężczyznę z siwą brodą i poznała go odrazu.
— Henryk! — zawołała zdławionym głosem — Henryk!..
Już rzucić mu się miała w objęcia, gdy oczy jej zobaczyły skrwawiony całun.
Dreszcz zgrozy wstrząsnął całem jej ciałem.
W myśli ujrzała znów płótno, takie samo, jak to poplamione krwią, które przykrywało trupa Sebastyana Gérarda, zabitego przez margrabiego de Flammaroche.
— Henryku!.. — jęknęła. — Kto to? Któż umarł?
Zachwiała się.
— Berto, moja najdroższa Berto, bądź silną... bądź chrześcianką... — szepnął hrabia podtrzymując ją.
— Któż umarł? — powtórzyła, jakby jeszcze wątpiła.
Niestety! nie wątpiła wcale.
— On! — odpowiedział pan de Nathon, a po twarzy płynęły mu łzy — zginął jak bohater, ocalając mi życie! Bóg mi świadkiem, że wołałbym zamiast niego umrzeć!
Berta osunęła się hrabiemu na ręce.
Rzec możnaby, że kula która zabiła syna i ją ugodziła w serce.
Podniosła się jednak. Oczy miała suche, tylko boleść w twarzy zastygła i podobną była do widma.
— Chcę go zobaczyć — rzekła — zanieś mnie do niego, bo nie mam sił...
Hrabia spełnił jej życzenie.
Berta uchyliła całun i odsłoniła głowę Armanda.
Łagodna i szlachetna twarz młodzieńca wyglądała spokojnie, jakby we śnie, ale cera, jak kość słoniowa biała, wargi wilgotne i niebieskawe obwódki okrążające oczy, mówiły wyraźnie, że jest to sen z którego niema przebudzenia.
— Ucałuję go po raz ostatni — odezwała się Berta po kilku chwilach przyglądania mu się w milczeniu.
Nachyliła się podtrzymywana przez męża, i usta żyjącej dotknęły się czoła umarłego.
— Pozwólcie mi uklęknąć — rzekła.
I ukląkłszy na śniegu, w dłoniach trzymając zlodowaciałą rękę syna, wyszeptała głosem tak cichym, że nawet Henryk nie mógł go dosłyszeć:
— Wśród boleści i łez przyszedł na mój wstyd i moje nieszczęście... Przyjęłam go... A kiedy stał się pociechą moją i życiem, zabrałeś mi go... Mój Boże!.. Mój Boże!.. Niech się dzieje wola twoja! święć się Imię twoje!..


∗             ∗

Pani de Nathon nie myliła się wcale. W jej sercu coś rzeczywiście pękło.
Biedna kobieta upadała pod brzemieniem boleści, zbyt ciężkiej na jej siły ludzkie.
Woda, uderzając kropla po kropli, wyżłabia najtwardszy granit.
Cierpienie ponawiające się bezustannie, wyczerpało jej dzielną i silną naturę.
Od dnia śmierci Armanda gasła powoli z każdą godziną, w oczach męża, córki i Blanki de Vergy.
Piękną była zawsze i zdawała się być zawsze spokojną. Siliła się pocieszać tych, którzy płakali widząc że umiera.
To spokojne konanie trwało cztery miesiące.
Trzydziestego maja, wieczór był to ciepły i widny, skinęła na męża ażeby się zbliżył i nachylił się do niej. Zarzuciła mu ręce na szyję i szepnęła bardzo cicho:
— Żegnaj!.. ja cię bardzo kochałam!.. żegnaj!..
Potem wyciągnęła ręce do Herminii i Blanki i dodała:
— Żegnajcie...
Głowa jej opadła w tył.
Uśmiechała się...
Już nie żyła.
Naprzeciw otwartego okna słowik śpiewał na kasztanie, różowo kwitnącym...


∗             ∗

Na cmentarzu w Cusance, obok mogiły Armanda Fangela, stanął grobowiec hrabiny de Nathon.

KONIEC.




  1. Przypis własny Wikiźródeł Tłumacz zidentyfikowany na podstawie tekstu Przemysław M. Żukowski, Szebeko Józefa, [w:] Andrzej Romanowski (red.), Polski Słownik Biograficzny, t. 47, Warszawa ; Kraków: IH PAN: Wyd. Towarzystwa Naukowego Societas Vistulana, 2011, s. 578–579, ISBN 978-83-88909-86-3





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.