Strona:X de Montépin Dziecię nieszczęścia.djvu/11

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

wiedź, nowa osobistość ukazała się, jakby zwabiona słowami tłomacza.
Był to wysoki starzec, zda się stuletni, wychudły jak szkielet, zgarbiony od wieku, z twarzą pomarszczoną jak pergamin i małemi, szaremi, okrągłemi oczyma, dziko świecącemi się i przypominającemi zupełnie ślepie u drapieżnego ptaka.
Okryty długim białym burnusem wełnianym, mocno zabrudzonym, starzec ten wyglądał złowrogo.
Wyglądał na jakiegoś złowróżbnego proroka.
Ręce wywiędłe i drżące oparł na ramieniu dziewczyny i odezwał się głosem powolnym, gardlanym.
— Co on mówi? — spytał porucznik tłomacza.
— Składa nam swe powitanie — odrzekł tenże.
Kiedy starzec mówił, uśmiech złośliwy rozchylał usta młodej arabki i znowu odsłonił zęby jej, bielsze od słoniowej kości.
Porucznik zauważył ten uśmiech, ale nie zastanowił się nad nim, ani się też nim nie zaniepokoił.
Może kiedyś zrozumieć miał jego złowrogie znaczenie,
Tymczasem huzarzy pozsiadali z koni i zaprowadzili je do szopy, stojącej obok domu.
Porucznik Gérard i dwaj oficerowie ze sztabu przestąpili próg i oprowadzani przez młode dziewczę, zwiedzili wnętrze domu.
Na dole znajdowały się dwa pokoje nierównych rozmiarów. Taki sam rozkład zastano na pierwszem piętrze, na które wchodziło się po drabinie, po odsunięciu klapy w suficie. Druga drabina i druga klapa prowadziły na dach, tworzący taras, urządzony