Strona:X de Montépin Dziecię nieszczęścia.djvu/211

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

I nie mylili się wcale.
Ojciec Gérard chylił się ku mogile z dnia na dzień, a raczej z godziny na godzinę.
Pochłonięty nieuleczalnym bólem, zbyt mało jedząc dla pokrzepienia sił i ledwie się kładąc spać, zobojętniał na wszystko, nie obchodziło go nic, nawet zarobek.
Gdy go kto pocieszał, gdy mu dodawał otuchy, odpowiadał takiem spojrzeniem, że aż się na płacz zbierało i zwolna, nie mówiąc nic, wzruszał wychudłemi ramionami.
Pewnego dnia chory położył się do łóżka i już się nie podniósł.
Uśmiechać się wtedy począł i oczy wilgotne mu obeschły.
— Koniec już — szepnął. — Chwała Bogu! Zobaczę znów moje drogie dziecko, co mi je zabito...
Siły słabły. Nastąpiło konanie... konanie spokojne, bez pasowania się z życiem.
Ksiądz przyszedł udzielić rozgrzeszenia mającej ulecieć duszy.
— Dziękuje ci, mój ojcze... — rzekł do niego starzec. — Nie płacz... Jestem bardzo szczęśliwy... Sebastyan czeka na mnie... Idę...
I z twarzą rozpromienioną nadzieją i miłością umarł.
Nazajutrz, jak raz w sześć miesięcy co do jednego dnia, od czasu pojedynku, trumna ojca, przyłączyła się do trumny syna.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .