Strona:X de Montépin Dziecię nieszczęścia.djvu/427

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Wygląda to ohydniej, niż sobie wyobrażałem... Człowiek radby czemprędzej uciec... Byliśmy tam nie całą godzinę... wstrętne...
— Wyobrażam sobie — odezwał się hrabia ze śmiechem — jak pani de Nathon była by przerażoną, gdyby za dotknięciem róższczki czarodziejskiej przeniesioną została nagle wśród tego szalonego zgiełku... Myślałaby, że ją trapi jakiś przykry nieznośny sen...
Berta zbladła.
— I — mówił dalej Henryk — kiedy ukochana moja żona znalazłaby się znów w domu swym tak spokojnym i czystym, u błogosławionego ogniska rodzinnego, nie mogłaby żadną miarą pojąć, iż ludzie obdarzeni duszą przez Boga, mogą oddać się takiemu szałowi i lubować się w tak potwornych skandalach!.. Tak! to szaleńcy są ci, których się spotyka w podobnych miejscach... Ach kobiety... Nie, tych istot upadłych, bez żadnej czci, ani bez jej poczucia, które tam chodzą, nie mogę nazywać kobietami.
Pani de Nathon zachwiała się na krześle i zemdlała.
Tyle cierpień, tyle wzruszeń, tyle boleści zamąciło jej myśli i rozgorączkowało wyobraźnię... Zdawało jej się, że to o niej mówi jej mąż i tego ostatniego ciosu nie zdołała przenieść.
Hrabia, Herminia, i Armand Fangel zerwali się z miejsc jednocześnie.
— Mój Boże!.. mój Boże... — zawołał pan de Nathon przerażony — co jej się stało?.. Miałem słuszność, mówiąc wczoraj, że ona musi być chorą!.. Nie chciała mnie zaniepokoić... Walczyła ze słabością, póki sił jej starczyło, aż uległa...