Strona:X de Montépin Dziecię nieszczęścia.djvu/368

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Obadwaj hultaje mieli zwrócone olbrzymie lornety na lożę, gdzie przed godziną miałem zaszczyt być przyjętym.
Stary hultaj wzruszył ramionami i rozśmiał się drwiąco.
Zapytany przez towarzysza, opowiedział głośno nie wiem już jaką niedorzeczną i potwarczą bajkę! śmiał mówić, że ta kobieta święta i najniewinniejsza ze wszystkich była gdzieś tam na prowincji przed ślubem bohaterką awantury miłosnej...
Trząsłem się z gniewu. Dziesięć razy otwierałem już usta, ażeby przerwać nikczemne opowiadanie... Dziesięć razy podnosiłem rękę, ażeby wypoliczkować łotra. Zatrzymała mnie obawa skandalu... A zresztą jakiem prawem w miejscu publicznem wystąpić miałem jako rycerz kobiety, której nie jestem nawet krewnym?...
Wściekłość mnie pożerała.... Powiedziałem sobie, że po skończeniu przedstawienia, przy wyjściu, znajdę pretekst jakikolwiek, ażeby wyzwać tego człowieka, nie dając odgadnąć prawdziwej przyczyny wyzwania.
Przypadek nie pozwolił mi urzeczywistnić tego projektu.
Podczas trzeciego aktu, stary łotr rzekł do swego sąsiada:
— Ona na mnie czeka... Będę punkt o drugiej albo w „foyer“ przed zegarem, albo w loży nr. 12. Pójdziemy na kolacyę ż Karoliną i Korą.
To powiedziawszy, wstał prędko, nie zwracając uwagi na szmer sąsiadów, którym przeszkadzał.