Strona:X de Montépin Dziecię nieszczęścia.djvu/219

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Naraz, w chwili najbardziej upajającej ją radości, bolesna myśl przeszyła wezbrane serce panny de Franoy. Uśmiech zagasł na jej ustach i grube łzy potoczyły się z jej oczu.
— Gdyby to ojciec był się zgodził — rzekła do siebie — wszystko, co hańbę mą i nieszczęście stanowi dziś, byłoby wtedy mem najdroższem szczęściem... Byłabym żoną szczęśliwą i dumną żyjącego Sebastyana! Miałabym prawo iść z podniesioną głową. Nie kryłabym się z pocałunkami dla tego dziecka.. Mogłabym śmiało powiedzieć: Patrzcie, jakie ładne... kochajcie je!.. To mój syn!..
Armand spostrzegł wybornie raptowny smutek Berty. Zarzucił rączęta na jej szyję, oparł na bladych policzkach jej, buziak tak różowy i świeży i szepnął do ucha:
— Niech pani nie płacze.. Nie chcę, aby się pani martwiła... taka pani dobra i ładna... ja panią bardzo kocham...
Słysząc te słowa, Berta uczuła, że łzy płyną jej obficiej, ale teraz były one już inne, przestały być gorzkiemi i były słodkie.
Dzień ten, był zresztą dniem światłości i szczęścia, w posępnem teraz życiu panny de Franoy, Kiedy nadeszła chwila rozstania, kiedy doktór Fangel z dwojgiem dzieci wyruszył znów w drogę na kolonię, młodej matce zdało się, że jej serce przepełnione pęknie i twarz ukrywszy w dłoniach, rzekła do siebie:
— Życie me zabiera z sobą... Odtąd jeżeli będę miała odwagę nie umrzeć, to jedynie dlatego, ażeby jeszcze go zobaczyć...