Strona:X de Montépin Dziecię nieszczęścia.djvu/448

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Dowiem się, jeżeli pan chce ażebym się dowiedział — odrzekł August tonem szyderczej pokory.
— Więc się przyznajesz?
— Przyznaję się do wszystkiego, do czego tylko pan każe...
— To od ciebie pochodzą te kwiaty?
— Pan zdaje się być tak tego pewny, że chyba musi pan mieć racyę.
— Dlaczego z początku wypierałeś się?
— Bo nie pamiętałem... Mam pamięć trochę słabą, zapewne... ale skóro pan każe mi sobie przypomnieć, to przypominam sobie... Pan jest panem, a ją jestem sługą, a służącego rzeczą jest myśleć, zdaje mi się, że uchybiłbym uszanowaniu, gdybym przywiązywał jakąkolwiek wagę do powziętych wprzód niesłusznie podejrzeń...
— Cóżeś przypuszczał?
— Czy pan każe mi mówić?..
— Tak... Sto razy już kazałem ci mówić.
— Wyobrażałem sobie — rzekł August pretensjonalnym tonem, cedząc słówko po słówku — wyobrażałem sobie, że jaka dama zakochana w panu, chciała siebie przypomnieć tym pachnącym prezentem i że te kwiaty były dla pana słodkim i szacownym upominkiem miłości, tajemnicy i rozkoszy...
Lokaj chciał dalej pleść, ale go Armand powstrzymał.
— Dobrze... — rzekł — już cię nie potrzebuję.
August odszedł, zacierając ręce.
— Doskonale!.. — mruczał do siebie — nie żałowałem języka... Pan teraz rozumie, że wiem o wszystkiem!..