Strona:X de Montépin Dziecię nieszczęścia.djvu/554

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

O pięćdziesiąt kroków od kościoła, jak mówił służący, stał wóz, zaprzężony w dwa duże, wychudłe woły.
Przed wołami widać było jakiegoś człowieka z białą brodą w płaszczu, zarzuconym na ubiór wolnego strzelca.
Na wozie leżała jakaś postać ludzka, przykryta białem płótnem. Wielka plama krwawiła płótno przy sercu owego człowieka.
Berta spojrzała najprzód na stojącego przed wozem mężczyznę z siwą brodą i poznała go odrazu.
— Henryk! — zawołała zdławionym głosem — Henryk!..
Już rzucić mu się miała w objęcia, gdy oczy jej zobaczyły skrwawiony całun.
Dreszcz zgrozy wstrząsnął całem jej ciałem.
W myśli ujrzała znów płótno, takie samo, jak to poplamione krwią, które przykrywało trupa Sebastyana Gérarda, zabitego przez margrabiego de Flammaroche.
— Henryku!.. — jęknęła. — Kto to? Któż umarł?
Zachwiała się.
— Berto, moja najdroższa Berto, bądź silną... bądź chrześcianką... — szepnął hrabia podtrzymując ją.
— Któż umarł? — powtórzyła, jakby jeszcze wątpiła.
Niestety! nie wątpiła wcale.
— On! — odpowiedział pan de Nathon, a po twarzy płynęły mu łzy — zginął jak bohater, ocalając mi życie! Bóg mi świadkiem, że wołałbym zamiast niego umrzeć!
Berta osunęła się hrabiemu na ręce.
Rzec możnaby, że kula która zabiła syna i ją ugodziła w serce.