— Dobrze!.. zaraz jadę galopem!.. W dwóch słowach... Otóż nazajutrz zrana nakarmiwszy kobyłę i wypiwszy kieliszek wódki dla zalania robaka, pomyślałem sobie, że wartoby się dowiedzieć na ile też mnie okpiono. Wstąpiłem do znajomego jubilera, który często moją budą jeździ na spacer w niedzielę i pokazałem mu rzecz. Otworzył oczy jakby jaką bramę i zawołał: „A niech cię djabli porwą, z przeproszeniem pani, to ci piękne brylanty!“ „Prawdziwe?“ „Prawdziwe i prześliczne.“ „A ileż to warte?“ „Sześć tysięcy franków co najmniej!“ Tyle właśnie, jak mi mówiła pani hrabina.
Berta umierała z niecierpliwości, ale nie przerywała już wcale, wiedząc, że tylko przedłużyła by tem gadaninę opowiadającego gaduły.
— Jeżeli kto chciałby widzieć prawdziwie ździwionego człowieka — podchwycił dorożkarz — niech żałuje, że mnie wtedy nie widział... Zabrałem rzecz napowrót, wsiadłem na kozioł i zaraz przyszło mi do łba, że nie jestem przecie szubrawcem, więc nie mogę zatrzymać sobie cacka za sześć tysięcy franków, kiedy mi się należy tylko za trzy kursy, nielicząc na piwo co łaska.
Widocznie zachwycony łatwością, z jaką mu przychodziło to opowiadanie, dorożkarz wyjął z kieszeni fajansową fajeczkę z łańcuszkiem i poniósł ją do ust; ale snąć go zdjęły jakieś skrupuły, bo natychmiast ją schował, mrucząc:
— Przepraszam panią hrabinę, to tylko tak z przyzwyczajenia, ale człowiek wie przecie, że respekt nie pozwala kurzyć fajczyska przy takiej szanownej osobie... Ale wracam... Na czem to stanąłem...