Strona:X de Montépin Dziecię nieszczęścia.djvu/18

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

ustał. Wszędzie zdawał się panować spokój. Porucznik na skraju zagajnika rozróżnił jednak jakąś postać nieruchomą i mniej ciemną od zarośli. Wytknął strzelbę po za kraty, oparł ją o ramię, celował długo, wystrzelił.
Na huk ten, zerwał się huragan krzyków dzikich, wycia, nie mającego w sobie nic ludzkiego.
Arabowie, pochowani za drzewami, zaczajeni w wysokiej trawie, wyskoczyli jak djabły w sztuce czarodziejskiej.
Sto strzałów zagrzmiało na raz i kule połamały kraty okna z którego dał ognia Sebastyan, a kilka z tych pocisków świsnęło mu nawet około głowy. Szczęśliwym trafem kule go ominęły.
W tejże chwili jakiś łoskot dał się słyszeć po nad trzema oficerami.
Klapa od tarasu gwałtownie podniosła się w górę, w otworze zabłysły lufy strzelb arabskich, huknęły strzały i jeden z kolegów Sebastyana zwalił się trupem tuż obok jego nóg.
Położenie okropne. Żadnego ratunku zda się nie było dla tych dwóch ludzi, wziętych między dwa ognie.
Huzarzy odłączeni od swego porucznika i także jak on uwięzieni, wydawali wściekłe okrzyki.
Słychać było jak kolbami walili we drzwi, które przecież wcale nie ustępowały.
— Najpierw przerwijmy ogień na tarasie! — wykrzyknął Sebastyan, i z rewolwerem w ręce skoczył pierwszy na drabinę, a za nim tuż oficer sztabu.
Proch z drugiej salwy osmalił im wąsy i ubranie ale nie zrządził im innego szwanku. Teraz czterech