Ania z Avonlea/całość
<<< Dane tekstu | ||
Autor | ||
Tytuł | Ania z Avonlea | |
Wydawca | Wydawnictwo M. Arcta | |
Data wyd. | 1927 | |
Druk | Drukarnia Zakładów Wydawniczych M. Arct | |
Miejsce wyd. | Warszawa | |
Tłumacz | Rozalia Bernsteinowa | |
Tytuł orygin. | Anne of Avonlea | |
Źródło | Skany na Commons | |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI | |
| ||
Indeks stron |
L. M. MONTGOMERY
ANIA Z AVONLEA
DALSZE DZIEJE
ANI Z ZIELONEGO WZGÓRZA
PRZEŁOŻYŁA Z ANGIELSKIEGO
R. BERNSTEINOWA
WYDANIE DRUGIE
WYDAWNICTWO M. ARCTA W WARSZAWIE
1927
DRUKARNIA ZAKŁADÓW WYDAWNICZYCH
M. ARCT, SP. AKC. W WARSZAWIE
CZERNIAKOWSKA 225
|
Było piękne sierpniowe popołudnie. Na czerwonym, kamiennym progu siedziała Ania — smukłe dziewczę lat szesnastu i „pół“, o poważnych szarych oczach i rudych włosach, zwanych przez życzliwe koleżanki kasztanowatemi.
Właśnie postanowiła przetłumaczyć kilkanaście wierszy Wirgiljusza. Lecz sierpniowe popołudnie, kiedy błękitne mgły okalają wzgórza pokryte zbożem, lekki wietrzyk szepce tajemniczo wśród topoli, a szkarłat maków płonie na tle ciemnego gąszczu młodych świerków, nadawało się raczej do marzeń, niż do studjów nad martwym językiem.
To też wkrótce zapomniany Wirgiljusz zsunął się na ziemię, Ania zaś, z głową wspartą na splecionych dłoniach i wzrokiem utkwionym we wspaniałą masę obłoków, kłębiących się, jak wielka biała góra, nad domem pana Harrisona, była daleka od spraw codziennego życia. Bujała właśnie w rozkosznym świecie, gdzie pewna kierowniczka szkoły dokonywała cudów, budując losy przyszłych mężów stanu, wpajając wzniosłe ideały w młodociane umysły i serca.
Coprawda, jeśli trzeźwo spojrzeć na rzeczy — co, należy przyznać, Ani zdarzało się rzadko — mało było prawdopodobieństwa, iżby w szkole w Avonlea[1] znalazło się wiele obiecującego materjału na przyszłych sławnych ludzi. Ale przecież trudno przewidzieć, co stać się może, jeśli nauczycielka użyje całego swego wpływu. Ania miała pewne różowe poglądy, dotyczące tego, co potrafi zdziałać, jeśli odpowiednio postępować będzie.
W tej chwili oczami swej bogatej wyobraźni widziała siebie za lat czterdzieści w towarzystwie znakomitej osobistości: może jakiegoś rektora uniwersytetu lub prezydenta Kanady — było to jeszcze zasnute mgłą tajemnicy. Osobistość ta pochylała się nad pomarszczoną ręką swej dawnej nauczycielki, zapewniając ją, że to ona pierwsza wznieciła w dzisiejszym prezydencie czy rektorze wygórowane ambicje i że naukom, wpajanym ongi w wychowanków szkoły w Avonlea, zawdzięczał całe powodzenie swego życia... Te mile marzenia przerwane zostały nagle w sposób arcyniemiły.
Na drodze ukazała się pędząca jałówka, a w kilka sekund potem zjawił się pan Harrison, jeżeli „zjawił się“ nie jest zbyt łagodnem określeniem jego sposobu wtargnięcia w podwórze. Przeskoczył płot, nie czekając otwarcia furtki, i groźnie mierzył wzrokiem Anię, która, zerwawszy się na równe nogi, spoglądała nań oszołomiona. Pan Harrison był od niedawna ich sąsiadem i Ania znała go tylko z widzenia. Wczesną wiosną, zanim powróciła z seminarjum do domu, Robert Bell, którego posiadłość graniczyła z folwarczkiem Cutbertów, sprzedał był ją i przeniósł się do Charlottetownu. O obecnymi właścicielu wiedziano tylko, że się nazywa Harrison i pochodzi z Nowego Brunświku. Lecz zanim miesiąc minął, przybysz zyskał w Avonlea reputację oryginała... „dziwadło“ — zwykła mawiać Małgorzata Linde. Pani Małgorzata lubiła prawdę rżnąć w oczy — pamiętają to zapewne dobrze nasi czytelnicy.
Pan Harrison różnił się niewątpliwie od innych, a to jest przecież charakterystyczną cechą „dziwadeł“. Sam zajmował się gospodarstwem, i publicznie oświadczał, iż nie życzy sobie zwarjowanych bab w obrębie swej siedziby. Avonleaski świat kobiecy mścił się na nim za to, rozgłaszając przesadne bajki o jego gospodarce i prowadzeniu kuchni. Janek Carter z Białych Piasków, zgodzony przez niego do pomocy, był właśnie źródłem tych nieprawdopodobnych wieści. Opowiadał naprzykład, że jego chlebodawca nie uznawał stałych godzin posiłku: będąc głodnym, „przegryzał cośniecoś“ i jeżeli Janek znajdował się wtedy wpobliżu, to otrzymywał swą porcję; jeżeli zaś nie, musiał czekać chwili, gdy znowu głód dokuczy staremu dziwakowi. Janek żałośnie twierdził, iż byłby zagłodził się na śmierć, gdyby nie okoliczność, że w niedzielę, którą spędzał w domu, podjadał sobie, a w poniedziałek zabierał koszyk zapasów, troskliwie przygotowanych przez matkę. Zmywanie statków odbywało się w tym warjackim domu jedynie w dżdżyste dni niedzielne; gospodarz zabierał się wtedy zamaszyście do pracy, zmywał wszystkie naczynia w beczce z wodą deszczową, poczem pozwalał im obsychać na powietrzu.
Poza tem, pan Harrison był „twardym“ człowiekiem. Proszony o przyjęcie udziału w składce na pensję pastora Allana odrzekł, iż nie zwykł kupować kota w worku; przedewszystkiem musi się przekonać, ile korzyści materjalnych uzyska z kazań pastorskich; kiedy zaś pani Linde zjawiła się u niego, prosząc znowu o składkę na cele misjonarskie — przy sposobności pragnęła obejrzeć wnętrze domu — oświadczył ironicznie, że pośród starych kumoszek Avonlea jest więcej poganek, niż gdziekolwiek na świecie, i chętnie przyczyni się do stworzenia misji, któraby je nawracała. Pani Linde wyszła oburzona; opowiadała potem, że to łaska Boska, iż pani Bell leży w grobie, bo przecież serce musiałoby jej pęknąć na widok stanu gospodarstwa, które ongiś było jej słuszną chlubą.
— Toć ona szorowała podłogę w kuchni co drugi dzień — mówiła zirytowana do Maryli. — A teraz! Musiałam unieść spódnicę, wchodząc w progi tego domu.
Nadomiar złego, pan Harrison chował papugę, — Imbirka. Dotychczas nikt w Avonlea nie chował papug, więc było to rzeczą co najmniej gorszącą. I co za papugę! Jeśli wierzyć słowom Janka, nie znalazłby na świecie drugiego tak bezbożnego ptaka. Imbirek klął strasznie! Pani Carter odebrałaby już dawno Janka ze służby... ale to niełatwo znaleźć posadę dla chłopca! Któregoś dnia, gdy Janek pochylił się zbytnio nad klatką, Imbirek zdrapał mu z szyi kawał skóry. Pani Carter pokazywała każdemu tę bliznę, gdy biedny dzieciak wracał na niedzielę do domu.
Wszystkie te opowiadania odżyły w umyśle Ani, gdy pan Harrison stanął przed nią, oniemiały z gniewu. Nawet w chwilach najlepszego humoru nie mógł uchodzić za przystojnego mężczyznę: niski, tęgi i łysy. Ale teraz, ta purpurowa ze złości twarz z oczami prawie wyskakującemi z orbit wydała się Ani najbrzydszą w świecie.
Nagle pan Harrison odzyskał głos.
— Nie pozwolę dłużej na to! — wykrztusił. — Ani dnia dłużej, słyszy panna? Jak mi Bóg miły, zdarza się to po raz trzeci... po raz trzeci, moja panno! W takich razach cierpliwość przestaje być cnotą, moja panno! Ostrzegałem ciotkę panny, żeby się to więcej nie zdarzyło. Nie dopilnowała... znów ta sama historja. Chciałbym wiedzieć, co sobie myśli właściwie ta jejmość! Poto tu przychodzę, moja panno!
— Może mi pan zechce wytłumaczyć, co się stało? — spytała Ania, przybierając minę pełną godności. Ostatniemi czasy pilnie wprawiała się w tę rolę, aby ją mieć w pogotowiu, gdy obejmie szkolną posadę. Na wściekłym z gniewu panu Harrisonie nie uczyniła jednak wrażenia.
— Co się stało? Jak mi Bóg miły, dość złego, moja panno! Przed chwilą zdybałem jałówkę twojej ciotki w moim owsie. Zdarza się to po raz trzeci, zapamiętaj sobie! Znalazłem ją tam w zeszły wtorek i znowu wczoraj. Byłem i zapowiedziałem ciotce, żeby to się więcej nie zdarzyło. A ona jednak nie zapobiegła temu. Gdzie jest twoja ciotka, moja panno? Chcę się z nią zobaczyć i powiedzieć, co o tem myślę... powiedzieć jej, co o tem myśli J. A. Harrison!
— Jeśli pan mówi o Maryli Cutbert — nie jest ona wcale moją ciotką. Pojechała do Graftonu w odwiedziny do ciężko chorej krewnej — rzekła Ania tonem pełnym wzrastającej godności. — Bardzo mi przykro, że moja krowa weszła w pańskie zboże... Jest to moja krowa, nie panny Cutbert. Trzy lata temu kupił ją Mateusz od pana Bella, jako małe cielątko. Ofiarował mi je na własność.
— Przykro, moja panno? Twoja przykrość nic tu nie pomoże. Pójdź lepiej przekonać się, jaką szkodę wyrządziło to bydlę w moim owsie... podeptało je wszerz i wzdłuż, moja panno!
— Bardzo mi przykro — powtórzyła Ania z naciskiem — być może jednak, że gdyby pański płot był w lepszym stanie, Krasuli nie udałoby się wpaść w owies. Wszakże to pańska część płotu oddziela nasze pastwisko od pańskiego owsa, a właśnie wczoraj zauważyłam, że nie jest on w wielkim porządku.
— Mój płot jest w wielkim porządku — wybuchnął pan Harrison, rozjątrzony jeszcze bardziej tem przeniesieniem walki na teren nieprzyjacielski, — ale nawet mury więzienne nie powstrzymałyby tego wcielonego czorta! A tobie, ruda wiewiórko, poradziłbym, żebyś raczej pilnowała twojej krowy, co niszczy zboże obcych ludzi. Byłoby to odpowiedniejsze zajęcie, niż czytanie romansów, — dodał, groźnie spoglądając na niewinną okładkę Wirgiljusza, leżącego u stóp Ani.
W tej chwili czerwonemi były nietylko włosy Ani, ten najboleśniejszy punkt w jej uczuciach.
— Wolę mieć rude włosy, niż tylko parę kosmyków koło uszu — odparła.
Strzał trafił; pan Harrison był bowiem bardzo wrażliwy, gdy chodziło o jego łysą czaszkę. Gniew dławił go, więc tylko dzikim wzrokiem przeszywał Anię, która, opanowawszy się, wyzyskiwała swą przewagę.
— Mogę mieć względy dla pana, panie Harrison. Mam bujną wyobraźnię, więc łatwo mi jest wyobrazić sobie, co odczuwamy, spotykając cudzą krowę w naszym owsie. Dlatego nie żywię do pana urazy za to, co pan mi powiedział. Przyrzekam, że Krasula nigdy już nie wtargnie na pańskie pole — nigdy, daję panu słowo honoru!
— Dobrze, pamiętaj panna, by się to więcej nie przytrafiło — odburknął pan Harrison, trochę łagodniejszym tonem, lecz wyniósł się gniewny, czego dowodem było dochodzące jeszcze z oddali pomruki.
Wstrząśnięta do głębi Ania przebiegła podwórze, ażeby zamknąć niesforną Krasulę w zagrodzie.
— Stąd się już nie wydostanie, chyba, że wyrwie plot. Teraz zachowuje się zupełnie spokojnie; ręczę, że ta uczta w owsie nie pójdzie jej na zdrowie. Żałuję, że nie sprzedałam jej panu Shearerowi, gdy mnie nagabywał o to w zeszłym tygodniu, lecz zamierzałam sprzedać ją wraz z resztą bydła... Teraz przekonałam się, że pan Harrison jest awanturnikiem, a już na pewno niema w nim nic z pokrewnej duszy. — Ania w każdym człowieku pilnie doszukiwała się pokrewnej duszy.
Gdy Maryla powróciła do domu, Ania pobiegła przygotować herbatę. Przy podwieczorku omawiały sprawę Krasuli.
— Ach, oby to już było po sprzedaży! — mówiła Maryla. — Jakaż to odpowiedzialność mieć tyle bydła koło domu, gdy pastuchem jest taki Marcin, na którym nie można polegać. Miał już wrócić wczoraj wieczorem z pogrzebu ciotki. Przyrzekł solennie, że się nie spóźni, jeżeli go zwolnię na cały dzień. Dalibóg, nie wiem, wiele ma tych ciotek! Służy u nas od roku, a oto już czwarta umiera. Wdzięczna będę niebu, gdy się zbiory skończą i pan Barry obejmie gospodarstwo. Krasula musi pozostać w zamknięciu do chwili powrotu Marcina; wtedy przeprowadzimy ją na tylne pastwisko, gdzie trzeba będzie wyreparować płoty. Ach! tyle kłopotów na świecie. Oto biedna Marja Keith jest umierająca i nie mam pojęcia, co się stanie z jej dwojgiem dzieci. Ma wprawdzie brata w Kolumbji, do którego pisała, lecz do tej chwili nie otrzymała ani słowa odpowiedzi.
— Cóż to za dzieci? W jakim wieku?
— Mają siódmy rok... bliźnięta.
— O, ja zawsze przepadałam za bliźniętami, od czasu gdy pani Hammond miała ich tyle — zawołała Ania żywo — czy ładne?
— Boże miły, trudno osądzić — były takie brudne. Wyobraź sobie, Tadzio zagniatał ciasto z błota, gdy Tola pobiegła wezwać go do matki. Mała popłakała się, gdyż ten urwis wepchnął ją w największą kałużę, a dla przekonania jej, że nie ma powodu do płaczu, sam także wskoczył w błoto i zaczął się w niem tarzać. Marja twierdzi, że Tola jest bardzo dobrem dzieckiem, zato Tadzio niezwykle swawolnem. Coprawda, nikt go nie wychowywał, stracił ojca, gdy był niemowlęciem, a Marja prawie ciągle choruje.
— Żal mi zawsze dzieci, których nie miał kto wychowywać — rzekła Ania poważnie. — Mnie też brak było opiekunów, dopóki nie dostałam się do was. Sądzę, że przecież ich wuj zajmie się niemi. A jakąż krewną Maryli jest właściwie pani Keith?
— Marja? Żadną. To jej mąż... jej mąż był naszym dalekim kuzynem! Spójrz tylko, pani Linde nadchodzi. Zapewne ciekawa jest nowin o Marji.
— Nie opowiadaj jej aby awantury z panem Harrisonem i Krasulą — błagała Ania.
— Bądź spokojna! — przyrzekła Maryla.
Lecz obietnica ta okazała się zbyteczną, gdyż pani Linde, zaledwie zdążyła wygodnie zasiąść, odezwała się:
— Wracając dziś z Carmody do domu, widziałam, jak pan Harrison wyganiał waszą Krasulę ze swego owsa. Wydawał mi się wściekły — czy narobił wiele gwałtu?
Ania ukradkiem zamieniła z Marylą ubawione spojrzenie. Zaiste, mało co w Avonlea mogło ujść czujnego oka pani Linde. Właśnie dziś rano Ania zawyrokowała:
— Jeśli wejdziesz do swego pokoju nawet o północy, zaryglujesz drzwi, pospuszczasz rolety i kichniesz, to z pewnością nazajutrz pani Linde zapyta cię o twój katar.
— Prawdopodobnie, — odpowiedziała Maryla, zwracając się do pani Linde. — Pojechałam do Graftonu, więc tylko Ania była świadkiem jego humoru.
— Wydał mi się bardzo niemiłym jegomościem — oświadczyła Ania z urażonym ruchem rudej główki.
— Nigdy nie wygłosiłaś trafniejszego zdania — rzekła pani Małgorzata uroczyście. — Ja odrazu przewidziałam awantury, gdy Robert Bell sprzedawał swój folwark obywatelowi Nowego Brunświku, oto co! Nie wiem do czego dojdzie wreszcie w Avonlea, jeśli tylu obcych tu osiądzie. Wkrótce nie będzie można bezpiecznie spać we własnem łóżku!
— A jacyż to nowi przybysze sprowadzają się jeszcze do nas? — spytała Maryla.
— Czy nie słyszałyście o tem? Przedewszystkiem jakaś rodzina Donnellów wynajęła stary dom Piotra Slone. Piotr oddał Donnellowi zarząd młyna. Pochodzą oni ze Wschodu i nikt ich nie zna. Następnie rodzina tych nędzarzy Cottonów przenosi się z Białych Piasków tutaj i będzie li tylko ciężarem dla gminy. On jest suchotnikiem; gdy zaś nie choruje, kradnie... a jego żona to niedojda, co nie potrafi wziąć się do niczego. Wyobraźcie sobie, że zmywa statki siedząc! Dalej: Grzegorzowa Pay wzięła na wychowanie bratanka swego męża, sierotę Antosia. Ma on uczęszczać do twojej szkoły, Aniu, więc możesz oczekiwać niejednej awanturki, oto co! I jeszcze jeden obcy uczeń! Jaś Irwing przybywa ze Stanów Zjednoczonych, aby zamieszkać u babki. Pamiętasz jego ojca, Marylo, Stefana Irwinga, który zdradził Lawendę Lewis z Graftonu?
— Ależ jej nie zdradził! Posprzeczali się tylko... myślę, iż wina była obustronna.
— Mniejsza z tem. Bądź co bądź nie ożenił się z nią, a ona od owego czasu strasznie zdziwaczała, powiadają. Mieszka samotnie w tym kamiennym domku, który nazwala „Chatką Ech“. Stefan zaś wywędrował do Stanów, zawarł spółkę ze swym wujem i ożenił się z Amerykanką. Od tego czasu nie zawitał nigdy do Kanady, tylko matka odwiedzała go parokrotnie. Przed dwoma laty odumarła go żona, więc teraz przysyła swego malca na naukę do matki. Chłopiec ma lat dziesięć i wątpię, czy będzie z niego miły uczeń. Nigdy nie można ręczyć za tych Amerykanów.
Pani Linde spoglądała nieufnie na wszystkich, którzy mieli nieszczęście urodzić się lub wychować gdziekolwiek poza granicami wyspy księcia Edwarda. Mogli to być porządni ludzie, zapewne, ale słuszniej było mieć się wobec nich na ostrożności. A już specjalną niechęć żywiła do Amerykanów z powodu, że pewien nieuczciwy chlebodawca oszukał w swoim czasie na dziesięć dolarów męża jej, pracującego w Bostonie. Za to oszustwo pani Małgorzata czyniła odpowiedzialnemi całe Stany Zjednoczone i żadne moce, niebieskie ani piekielne, nie przekonałyby jej, że nie ma słuszności.
— Trochę obcego żywiołu nie zaszkodzi szkole w Avonlea — zauważyła Maryla sucho, — a jeśli ten chłopczyk jest choć odrobinę podobny do swego ojca, musi być bardzo miły. Stefan Irwing był najsympatyczniejszym chłopcem, jaki kiedykolwiek wyrósł w naszych stronach; niesłusznie uważano go za dumnego. Pani Irwing będzie na pewno bardzo szczęśliwa, że dziecko do niej wróci — żyła tak osamotniona od śmierci męża.
— O, malec może być miły, ale będzie się znacznie różnił od naszych dzieci — pani Małgorzata niełatwo dawała się przekonać. — Cóż to, Aniu, słyszę, że zakładacie jakieś „Koło Miłośników Avonlea“, mające na celu dokonywanie ulepszeń?
— Rozmawialiśmy o tem na ostatniem posiedzeniu naszego klubu — odpowiedziała Ania, rumieniąc się, — myśl ta podobała się wszystkim członkom — dziewczętom i chłopcom, a nawet i państwu Allan. Przecież w wielu wioskach powstały obecnie takie stowarzyszenia.
— Oj, dobrego ty sobie nawarzysz piwa, dziewczyno! daj temu lepiej spokój. Ludzie nie lubią, żeby ich ulepszać.
— Ależ my nie będziemy ulepszać ludzi! Chodzi o samą wioskę; dużo rzeczy trzeba zmienić, by ją upiększyć. Naprzykład, jeśliby nam się udało namówić pana Boultera do zburzenia tej jego ohydnej starej chałupy, czyżby to nie było krokiem naprzód?
— Bezwarunkowo — przyznała pani Małgorzata. — Ta ruina jest od lat cierniem w oku całej osady. Chciałabym tylko zobaczyć i usłyszeć, jak to wy, Miłośnicy, potraficie przekonać Boultera, żeby uczynił coś bezpłatnie dla dobra publicznego, oto co! Przykro mi zniechęcać cię, Aniu, bo może to i niezły projekt, chociaż przypuszczam, że wygrzebaliście go z jakiegoś warjackiego amerykańskiego tygodnika. Toć będziesz miała w szkole ręce pełne roboty, więc radzę ci, jak matka, nie zawracaj sobie głowy waszemi pomysłami, oto co! Cóż z tego! Wiem, że nie rzucisz raz powziętego zamiaru. Zawsze umiałaś przeprowadzić to, do czego dążyłaś.
Coś w stanowczych linjach ust Ani świadczyło, że pani Linde miała słuszność. Ania całą duszą pragnęła założenia Koła Miłośników Avonlea. Gilbert Blythe, który był nauczycielem w Białych Piaskach, lecz soboty i niedziele spędzał w domu, również zapalał się do tego projektu. Reszta zaś młodzieży chętnie zgadzała się na wszystko, co dawało okazję do spotkań, i co za tem idzie, do wesołej rozrywki. Nikt też nie zastanawiał się nad celami K. M. A. prócz Ani i Gilberta. Obrabiali ten temat tak długo, aż idealna Avonlea, bardzo niepodobna do rzeczywistej, powstała w ich wyobraźni.
Pani Małgorzata wystąpiła jeszcze z jedną nowiną:
— Szkołę w Carmody obejmuje niejaka Priscilla Grant. Czy to twoja koleżanka z seminarjum, Aniu?
— Tak, naturalnie. Jak to cudownie, że Priscilla będzie w Carmody! — wykrzyknęła Ania. Szare jej oczy zajaśniały jak gwiazdy, a pani Linde po raz niewiadomo który musiała się zastanawiać, czy Ania jest ładna, czy brzydka? Wciąż jeszcze nie znajdowała zadowalającej odpowiedzi na to pytanie.
Nazajutrz popołudniu Ania wraz z Dianą Barry pojechały po sprawunki do Carmody. Oczywiście, Diana była przysięgłym członkiem „Koła Miłośników“, i dziewczęta przez całą drogę nie rozmawiały o niczem innem.
— Pierwsze, co musimy uczynić z chwilą rozpoczęcia naszej działalności, to dać wymalować nasz Dom Ludowy — rzekła Diana. Przejeżdżały właśnie koło nędznego budynku w dolinie zalesionej gęsto świerkami. — Cóż za przykry widok! Należy z tem skończyć, zanim jeszcze zajmiemy się sprawą domu pana Boultera. Ojciec twierdzi, że nigdy nie uda nam się namówić tego skąpca do zburzenia jego rudery — nie zechce użyć na to swego czasu.
— Może ustąpi, jeżeli chłopcy, którzy się tem zajmą, przyrzekną po zerwaniu desek porąbać je na opał — odpowiedziała Ania niezrażona. — Musimy dołożyć wszystkich starań, lecz z początku zadowalać się małemi rezultatami. Trudno oczekiwać, że ulepszymy wszystko odrazu; przedewszystkiem musimy zacząć od kształcenia obywatelskich uczuć mieszkańców.
Diana nie zdawała sobie dokładnie sprawy z tego, co właściwie znaczy „kształcenie obywatelskich uczuć“. Ale to brzmiało górnolotnie, więc poczuła się dumną, że należy do stowarzyszenia z tak wzniosłym celem.
— Wczoraj wieczór myślałam również o czemś, co możnaby uczynić, Aniu. Przypominasz sobie owo miejsce, gdzie schodzą się drogi z Białych Piasków, Carmody i Nowych Mostów, całe porośnięte sośniną? Czyż nie lepiej byłoby wyciąć wszystkie krzaki i pozostawić tylko parę brzózek, co się tam zabłąkały?
— Pyszny pomysł — przytaknęła Ania żywo, — a pod brzozami postawić wiejską ławeczkę. Na wiosnę urządzimy tam kwietnik pośrodku i zasadzimy geranjum.
— Tak, ale będziemy musiały skłonić starą Slonową, ażeby przestała paść swą krowę na rozdrożu, bo to żarłoczne stworzenie zrobi sobie ucztę z naszych kwiatów — zaśmiała się Diana. Zaczynam rozumieć, co znaczy „kształcenie uczuć obywatelskich“. A oto dom Boultera; czy widziałaś kiedy podobną ruderę? I w dodatku na samej drodze! Taki stary dom z wybitemi szybami przypomina mi zawsze jakieś martwe stworzenie o pustych oczodołach.
— Stary opuszczony budynek jest to smutny widok — zauważyła Ania marząco. — Zawsze wydaje mi się, że duma on o dawnych czasach i tęskni do minionych radości. Maryla opowiada, że w tym domu ongi wychowywała się liczna rodzina; wtedy był to śliczny zakątek z przemiłym ogródkiem i girlandami róż, pnących się po ścianach. Pełno tam było szczebiotu dziecięcego, śmiechu i śpiewu, a teraz panuje pustka i tylko wiatr hula po kątach. Smutek i samotność rozgościły się w tych ścianach. Kto wie, może w księżycowe noce powracają oni wszyscy... wracają duszyczki dzieci, i kwiatów, i pieśni... na krótką chwilę stary dom śni, że jest znowu młody i radosny.
Diana zaprzeczyła ruchem głowy.
— O, teraz przestałam sobie wyobrażać podobne rzeczy, Aniu. Czy pamiętasz, jak matka i Maryla gniewały się, gdyśmy sobie wyobrażały mary w Lesie Duchów. Do dziś dnia nie potrafię o zmierzchu przejść tamtą drogą bez strachu; jeślibym sobie pomyślała, że w domu Boultera dzieją się jakieś czary, lękałabym się również. Zresztą, te dzieci wcale nie umarły, wyrosły i dobrze im się dzieje... jeden z chłopców został rzeźnikiem. A przecież kwiaty i pieśni nie mają dusz!
Ania stłumiła lekkie westchnienie. Diana była jej najbliższą przyjaciółką, ale Ania oddawna już wiedziała, że ilekroć udaje się w świat marzeń, musi wędrować samotnie; do krainy wyobraźni wiodła zaczarowana ścieżka, niedostępna nawet dla jej najbliższych.
Podczas bytności dziewcząt w Carmody przeszła krótka, lecz ulewna burza. To też rozkosznym był powrót poprzez aleje, gdzie na krzakach lśniły krople rosy, a wilgotne zioła wydawały odurzający zapach. Lecz właśnie, gdy skręcały na drogę do Cutbertów, Ania ujrzała coś, co jej odrazu zasłoniło piękno krajobrazu.
Przed niemi rozciągało się obszerne pole pana Harrisona: szaro-zielone owsy — wilgotne i bujne; a pośrodku do połowy w soczystej zieleni stała jałówka, spozierając spokojnie ku dziewczętom poprzez otaczające kłosy. Ania rzuciła lejce i zerwała się z zaciśniętemi usty. Nie wróżyło to nic dobrego niesfornemu szkodnikowi. Bez słowa zsunęła się szybko po kołach i przeskoczyła płot, zanim Diana zdołała zrozumieć, co się stało.
— Aniu, wracaj! — krzyknęła wreszcie przeraźliwie, odzyskawszy głos. — Zniszczysz sukienkę w tem mokrem zbożu, na nic zniszczysz... Nie słucha mnie... A przecież sama nie da rady krowie. Trudno, muszę iść jej pomóc.
Ania, jak szalona, pędziła poprzez zboże, Diana zaś zeskoczyła z kabrjoletu, uwiązała konia do słupa i, zarzuciwszy spódniczkę swej perkalowej sukienki na ramiona, wdrapała się na płot i pogoniła za swą gwałtowną przyjaciółką. Łatwiej jej było biec niż Ani, której ruchy hamowała przemoczona, przylegająca do ciała sukienka, to też wkrótce dogoniła ją. Za niemi pozostawała smuga stratowanego zboża; panu Harrisonowi z pewnością pękłoby serce na ten widok.
— Aniu, na litość Boską, zatrzymaj się — dyszała biedna Diana — toć zabraknie mi tchu, a ty przemokłaś do szpiku kości.
— Muszę... tę krowę... stąd wydostać... zanim pan Harrison ją zobaczy — szeptała Ania. — Wszystko mi jedno, nawet gdybym miała się utopić. Aby tylko ją wygnać!
Ale jałówka nie widziała dobrej racji, dla której miałaby być pozbawiona swego wspaniałego pastwiska. Zaledwie zziajane dziewczęta stanęły obok niej, jednym susem znalazła się w przeciwległym końcu pola.
— Zatrzymaj ją — wrzasnęła Ania — pędź, Diano, pędź!
Diana pędziła; Ania również; a szkaradna jałówka gnała przez pole, jak opętana — za taką też uważała ją Diana w skrytości ducha. Upłynęło dobrych dziesięć minut, zanim ją schwytały i wypędziły przez otwór w płocie na drogę.
Nie można zaprzeczyć, że Ani usposobienie było w tej chwili dalekie od anielskiego. Na uspokojenie jej nie wpłynął też widok stojącego na drodze kabrjoletu z panem Shearerem i jego synem, którzy uśmiechali się szyderczo.
— Sądzę, że lepiej byłabyś zrobiła, Aniu, sprzedając mi krowę, gdym ci to proponował w zeszłym tygodniu — zachichotał pan Shearer.
— Uczynię to teraz, jeśli pan się zgodzi — odpowiedziała zgnębiona właścicielka krowy — może pan ją zabrać w tej chwili.
— Zrobione. Ofiaruję ci za nią dwadzieścia dolarów, jak dawałem poprzednio. Kuba zabierze ją natychmiast do Carmody i odstawi dziś wieczór wraz z resztą ładunku na statek. Pan Reed z Brightonu zamówił u mnie właśnie jałówkę.
W pięć minut potem Kuba z jałówką odmaszerowali, Ania zaś z dwudziestoma dolarami w kieszeni wracała na Zielone Wzgórze.
— Co na to powie Maryla? — zapytała Diana.
— O, jej to będzie obojętnem. Krasula była moją własnością, i nie sądzę, bym na targu mogła za nią otrzymać więcej, niż dwadzieścia dolarów. Ale pomyśl, kochanie, jeśli pan Harrison zobaczy stratowane zboże, domyśli się, że ona znowu w niem gospodarowała. A przecież dałam mu słowo honoru, iż to się więcej nie powtórzy! Dostałam nauczkę, żeby nie ręczyć za krowy.
Maryla, powróciwszy z odwiedzin u pani Linde, znała już szczegóły sprzedaży i wysyłki Krasuli; pani Linde widziała bowiem ze swego okna część zajścia, a z łatwością domyśliła się reszty.
— Może i dobrze, żeśmy się jej pozbyły, chociaż zbyt prędko decydujesz się, Aniu. Nie pojmuję coprawda, jak wydostała się z zagrody; musiała wyłamać kilka desek.
— Nie pomyślałam o tem nawet, mogę teraz tam zajrzeć. Marcin dotąd nie powrócił, zapewne jeszcze kilka ciotek mu umarło.
— Marcin jest taki sam, jak i inni Francuzi — rzekła Maryla pogardliwie — nie można zaufać im ani na chwilę.
Maryla oglądała sprawunki, przywiezione przez Anię, gdy krzyk przerażenia rozległ się w obórce, a po chwili do kuchni wpadła Ania, załamując ręce.
— Co się stało, Aniu?
— O, Marylo, co ja pocznę! Straszne nieszczęście, a wszystko z mojej winy! Kiedyż nareszcie nauczę się zastanawiać, ażeby nie popełniać szalonych czynów? Pani Linde zawsze mi przepowiadała, że tak się skończy, i miała słuszność!
— Aniu, potrafisz doprowadzić człowieka do rozpaczy! Cóżeś uczyniła?
— Sprzedałam jałówkę pana Harrisona! tę, którą kupił od pana Bella. Krasula najspokojniej stoi w zagrodzie.
— Śnisz chyba, Aniu?
— Obym śniła! Ale to nie sen, chociaż bardzo podobne do zmory nocnej. A krowa pana Harrisona znajduje się już teraz na statku. Ach, Marylo, myślałam, że skończyły się moje biedy, a oto wpadłam w gorszą, niż kiedykolwiek w życiu. Co mam uczynić?
— Co uczynić? Nic innego, jak pójść rozmówić się z panem Harrisonem. Możemy mu dać wzamian naszą krowę, jeżeli nie zechce przyjąć pieniędzy. Jest tyleż warta, co i jego.
— Na pewno będzie rozdrażniony i przykry — jęczała Ania.
— Zapewne. Podobno łatwo wpada w gniew. Jeśli chcesz, ja pójdę załatwić tę sprawę.
— O, nie! Nie jestem taka podła — wykrzyknęła Ania — to przecież jest moja wina, więc nie pozwolę, byś ty przeze mnie cierpiała. Pójdę sama, natychmiast. Im prędzej, tem lepiej. Boże, co za upokorzenie!
Biedna Ania, wziąwszy kapelusz i swoje dwadzieścia dolarów, kierowała się ku wyjściu, gdy nagle wzrok jej padł na otwarte drzwi śpiżarni. Na stole stało upieczone przez nią tego ranka ciasto — wyjątkowo apetyczny placek, przybrany orzechami i różowym lukrem. Ania przeznaczyła go na piątkowy wieczór, gdy miało się u niej odbyć organizacyjne zebranie Koła Miłośników Avonlea. Zrezygnuje z poczęstunku dla młodzieży, aby tylko przebłagać słusznie rozżalonego pana Harrisona! Ani wydało się, iż takie ciasto powinno zmiękczyć serce każdego, a co dopiero mężczyzny, który musi sam dla siebie gotować; szybko zapakowała więc placek do pudełka. Zaniesie go jako różdżkę oliwną.
— O ile mi wogóle pozwoli dojść do słowa — myślała ze skruchą, dążąc naprzełaj przez pola, oświetlone złotym blaskiem sennego wieczoru sierpniowego. — Teraz wiem już, co czują ludzie prowadzeni na stracenie.
Dom pana Harrisona był to staromodny, niski, wybielony budynek, oparty o ścianę sosnowego lasu. Gospodarz siedział na winem ocienionym ganku, rozparł się wygodnie, zdjął kurtkę i z rozkoszą palił swą poobiednią fajkę. Skoro poznał, kto nadchodzi, zerwał się, wpadł do domu i zatrzasnął drzwi za sobą. Zachowanie to było wynikiem jego zdumienia i wstydu z powodu wczorajszego gwałtownego wystąpienia. Anię opuściła reszta odwagi.
— Jeśli teraz jest taki zły, co będzie, gdy dowie się o mojej sprawce — myślała strapiona, pukając do drzwi. Ale pan Harrison otworzył, uśmiechając się dobrodusznie, i zapraszał Anię do pokoju tonem łagodnym, choć nieco zdenerwowanym. Odłożył fajkę i naciągnął kurtkę; uprzejmie podawał Ani bardzo zakurzone krzesło. Powitanie byłoby minęło zupełnie spokojnie, gdyby nie ta donosicielka papuga, co zerkała swemi złemi złotemi oczami poprzez pręty klatki. Zaledwie Ania usiadła, Imbirek wrzasnął:
— Jak mi Bóg miły! Poco ta ruda wiewiórka tu przychodzi?
Trudno orzec, czyja twarz poczerwieniała mocniej, Ani, czy pana Harrisona?
— Nie zwracaj na niego uwagi — rzekł pan Harrison, rzucając wściekłe spojrzenie na Imbirka. — On... on zawsze plecie głupstwa. Podarował mi go mój brat, marynarz, a wiadomo, że marynarze rzadko używają wyszukanych zwrotów. Papugi zaś zwykły wszystko powtarzać.
— Wiem o tem — odrzekła z rezygnacją Ania: biedaczka tłumiła urazę, pomna celu odwiedzin. To pewna, że w tych warunkach nie mogła sobie pozwolić na żarty z pana Harrisona. Jeśli się sprzeda cudzą krowę bez wiedzy i zezwolenia właściciela, trudno się dąsać, gdy jego papuga powtórzy niepochlebną uwagę o winowajcy. Mimo to „ruda wiewiórka“ zdobyła się na odwagę.
— Przyszłam przyznać się panu do czegoś — zaczęła rezolutnie — dotyczy... dotyczy to owej jałówki.
— Jak mi Bóg miły! — wykrzyknął pan Harrison niespokojnie — czyżby znowu weszła w mój owies? Ale mniejsza z tem... mniejsza z tem. To nie ma znaczenia, nic się nie stało. Ja... ja byłem wczoraj zbyt gwałtowny, to prawda. Mniejsza z tem, mniejsza z tem.
— O, gdybyż tylko tyle — westchnęła Ania. — Jest stokroć gorzej. Ja...
— Jak mi Bóg miły! Chcesz powiedzieć, że weszła w moją pszenicę?
— Nie... nie... nie w pszenicę. Ale...
— A więc w kapustę! Stratowała mi kapustę, którą hodowałem na wystawę, co?
— I nie w kapustę, drogi panie. Opowiem panu wszystko... poto tu przyszłam — tylko proszę mi nie przerywać, bo to mnie wyprowadza z równowagi. Pozwól mi opowiedzieć całe zdarzenie, ale błagam, powstrzymaj się od uwag, dopóki nie skończę... Wtedy usłyszę ich dosyć — zakończyła, coprawda tylko w myśli.
— Będę już milczał — zapewnił pan Harrison i dotrzymał słowa.
Niestety, Imbirek, niezwiązany żadną obietnicą milczenia, co chwila wykrzykiwał „ruda wiewiórka“, a Ania coraz bardziej traciła panowanie nad sobą.
— Wczoraj po pańskiem odejściu zamknęłam Krasulę w zagrodzie. Dziś rano wracając z Carmody, ujrzałam krowę w pańskim owsie. Z pomocą Diany udało mi się ją wygnać ze szkody, ale nie może pan sobie wyobrazić, z jaką trudnością nam to przyszło. Byłam przemoknięta do nitki, strasznie zmęczona i zirytowana — a oto, nadomiar złego, zjawia się pan Shearer i proponuje kupno tej szkodnicy. Sprzedałam mu ją z miejsca za dwadzieścia dolarów. Postąpiłam niesłusznie, należało zaczekać i poradzić się Maryli. Ale jestem bardzo skora do postępowania bez namysłu — ktokolwiek mnie zna, gotów to panu zaświadczyć. Pan Shearer zabrał krowę i odesłał ją wieczornym transportem.
— Ruda wiewiórka — wyrecytował Imbirek tonem najgłębszej pogardy.
Na te słowa pan Harrison zerwał się ze spojrzeniem, od którego struchlałby każdy inny ptak, wyniósł klatkę do przyległego pokoju i zamknął drzwi. Imbirek darł się, klął, uzasadniając w ten sposób słuszność krążących o nim zdań; wreszcie, przekonawszy się, że nic nie wskóra, popadł w ponure milczenie.
— Przepraszam, opowiadaj dalej — rzekł gospodarz, siadając na swem dawnem miejscu — mój brat, marynarz, nie nauczył tego ptaka dobrych manier.
— Powróciłam do domu i po herbacie zajrzałam do obórki. Panie drogi! — Ania pochyliła się naprzód, splatając ręce swym dawnym dziecinnym ruchem, podczas gdy jej wielkie szare oczy wpatrywały się błagalnie w zakłopotane oblicze pana Harrisona — moja krowa stała spokojnie u żłobu. Przecież to ja pańską krowę sprzedałam panu Shearerowi!
— Jak mi Bóg miły! — wykrzyknął pan Harrison, zaskoczony tem nieprzewidzianem zakończeniem — cóż za wyjątkowo niezwykłe zdarzenie!
— O, to wcale nie jest niezwykłe; ja zawsze sobie i innym napytam biedy — rzekła Ania smutnie. — Znana jestem z tego. Pan pewnie przypuszcza, że powinnam była wyrosnąć z takiej wady — w marcu kończę lat siedemnaście. Okazuje się, że nie... Czy mogę marzyć o przebaczeniu? Lękam się, iż krowy pańskiej nie uda mi się odebrać zpowrotem. Ale oto są pieniądze, a może pan woli moją Krasulę wzamian: to bardzo dobra krowa. Nie potrafię wcale wyrazić, jak mnie ta sprawa gnębi.
— Et, co tam! — rzekł pan Harrison żywo. Nie mów już o tem, moja panienko. To nic nie znaczy... nic nie znaczy. Wypadki chodzą po ludziach. Ja sam bywam zbyt prędki, zbyt porywczy nawet. Nie umiem się pohamować od mówienia prawdy w oczy. Trzeba mnie brać takim, jakim jestem. Co innego, gdyby krowa była wlazła w kapustę... na szczęście to się nie zdarzyło, więc mniejsza z tem. Wezmę waszą krowę, jeśli pragniecie się jej pozbyć.
— O, dziękuję serdecznie! Taka rada jestem, że pan się nie gniewa. Drżałam na myśl o pańskiem oburzeniu.
— Spodziewam się, że po wczorajszej awanturze byłaś przerażona perspektywą rozmowy ze mną, co? Ale nie pamiętaj mi tego, proszę. Szczere ze mnie chłopisko. Rżnę prawdę prosto w oczy, nawet jeśli jest trochę gorzka.
— Zupełnie jak pani Linde — wyrwało się Ani nieopatrznie.
— Kto, pani Linde? Nie porównywaj mnie do tej starej plotkarki — wybuchnął pan Harrison — niech mnie Bóg broni! A co to za pudełko?
— Placek — odpowiedziała Ania słodko. Nieoczekiwana uprzejmość pana Harrisona rozwiała w mgnieniu oka gnębiące ją troski. — Przyniosłam go dla pana; pomyślałam sobie, że pan może rzadko jada ciasto.
— Zapewne, że nie jadam. A lubię je szalenie, to prawda. Z wierzchu wygląda apetycznie; czy jest aby równie dobre w środku?
— O, z pewnością — rzekła Ania i pogodnie zwierzała się dalej — w swoim czasie piekłam marne ciasta, jak pani Allan może potwierdzić. Ale za ten placek ręczę — przygotowałam go dla Koła Miłośników; trzeba będzie dla nich zrobić inny.
— Dobrze, tylko pomożesz mi go zjeść, moja panienko; postawię imbryk na ogniu i napijemy się herbaty, zgoda?
— Pozwoli mi pan zrobić herbatę? — spytała Ania wahająco.
Pan Harrison chrząknął.
— Widzę, że nie ufasz moim zdolnościom kulinarnym. Niesłusznie. Potrafię przygotować filiżankę takiej herbaty, jakiej nigdy nie piłaś. Zresztą spróbuj sama. Szczęściem zeszłej niedzieli deszcz padał, więc jest dość czystych naczyń.
Ania poskoczyła i zabrała się do roboty. Wymyła imbryk w kilku wodach, zanim naparzyła herbatę. Zmiotła z komina i nakryła do stołu. Talerze i filiżanki przyniosła ze spiżarni, której nieład przejął ją grozą. Lecz przezornie wstrzymała się od uwag. Pan Harrison wskazał jej miejsce, gdzie chowa chleb i masło oraz słoik brzoskwiń. Ania przystroiła stół kwiatami z ogrodu i starała się nie widzieć plam na obrusie. Wkrótce herbata zakipiała. Ania zasiadła naprzeciw pana Harrisona przy jego własnym stole, nalewała dlań herbatę i gawędziła swobodnie o swych planach, szkole i przyjaciołach. Ledwo wierzyła własnym oczom i uszom. Pan Harrison przyniósł Imbirka zpowrotem, oświadczając, że biedny ptak nie powinien zostawać w osamotnieniu, Ania zaś, usposobiona tej chwili pojednawczo względem wszystkich, poczęstowała go orzechem. Lecz Imbirek, którego uczucia były boleśnie zadraśnięte, odrzucał wszelkie propozycje przyjaźni. Zasiadł nadąsany na grzędzie i tak nastroszył pióra, że wyglądał jak złoto-zielony balon.
— Dlaczego nazywa się Imbirek? — pytała Ania, lubiąca odpowiednio zastosowane imiona, a uważała, że „Imbir“ nie harmonizuje z tak wspaniałem upierzeniem.
— Mój brat, marynarz, nazwał go tak. Ma to zapewne jakiś związek z jego usposobieniem. Pomimo wszystko jestem do niego bardzo przywiązany... dziwiłabyś się, gdybyś wiedziała, jak bardzo. Ma on swe błędy, zapewne. Dużo już miałem przejść z jego powodu. Oburzają się, iż klnie tak niemiłosiernie, ale niesposób go od tego odzwyczaić. Próbowałem... inni też próbowali. Wiele osób żywi uprzedzenie do papug. To niemądre, prawda? Ja je lubię. Imbirek zastępuje mi towarzystwo. Nic nie zmusiłoby mnie do porzucenia go, nic na świecie, moja droga!
Ostatnie zdanie wygłosił tak znacząco, jakgdyby podejrzewał Anię o ukryty zamiar przekonania go, że powinien rozstać się z Imbirkiem.
Tymczasem Ania zdążyła już polubić zapalczywego sąsiada i zanim skończyli podwieczorek, czuli się jak starzy znajomi. Pan Harrison dowiedział się wszystkiego o Miłośnikach Avonlea i przyklaskiwał projektowi.
— Dobra myśl! Zacznijcie tylko. Dużo jest pola dla ulepszeń w tej osadzie; w ludziach również.
— Cóż znowu! — zaprzeczyła Ania. Sobie samej lub swym starym znajomym przyznałaby istnienie pewnych niedoskonałości. Ale w ustach cudzoziemca ocena taka brzmiała arcyniemile. — Ja uważam Avonlea za rozkoszną miejscowość a jej mieszkańców za przemiłych ludzi.
— Co za temperamencik! — zauważył pan Harrison, obserwując zapłonione policzki i oburzone spojrzenie swego gościa — odpowiedni do tych płomiennych włosów coprawda. — Avonlea jest sympatyczną osadą, w przeciwnym razie nie byłbym się tu wprowadził. Lecz chyba sama przyznasz, że ma pewne wady?
— Dla nich to właśnie kocham ją więcej jeszcze — oponowała Ania. — Niecierpię ludzi i miejsc bez wad. Wyobrażam sobie, że prawdziwie doskonała istota musi być strasznie niezajmująca. Pani White mówi, że nigdy nie spotkała takiej doskonałej istoty, ale dużo słyszy o jednej — o pierwszej żonie swego męża. Czy pan nie sądzi, że strasznie przykro być żoną człowieka, którego pierwsza małżonka była doskonałością?
— O, bardziej przykre jest być mężem tej doskonałości — oświadczył pan Harrison z nagłą a nieoczekiwaną gwałtownością.
Po herbacie Ania zabrała się do zmycia naczyń, chociaż pan Harrison zapewniał ją, że ma dość czystych na całe tygodnie. Chętnie byłaby też zamiotła podłogę, ale nie widziała nigdzie szczotki, nie chciała zaś o nią pytać z obawy, że w tem gospodarstwie brak podobnego sprzętu.
— Wpadnij do mnie od czasu do czasu na pogawędkę — zapraszał pan Harrison przy pożegnaniu — przecież to niedaleko i możemy żyć, jak dobrzy sąsiedzi. Wasze Koło interesuje mnie bardzo — będzie z tego dosyć uciechy! Od kogo macie zamiar zacząć?
— Nie myślimy wtrącać się do ludzi. Chcemy wprowadzać ulepszenia w osadzie — rzekła Ania z godnością, gdyż podejrzewała pana Harrisona o strojenie żartów z ich projektów.
Pan Harrison długo spoglądał za smukłą postacią, oddalającą się w ostatnich blaskach zachodu.
— Jestem stary zgorzkniały mruk — wyrzekł głośno — ale w towarzystwie tej miłej dzieweczki czułem się odmłodzonym.
— Ruda wiewiórka — zaskrzeczał ironicznie Imbirek.
Pan Harrison pogroził pięścią papudze:
— Ty niegodziwy ptaku — zamruczał — bardzo żałuję, żem ci nie ukręcił łba, gdy mój brat przyniósł cię do domu. Czyż wiecznie mam cierpieć z twojej winy?
Ania wróciła w wesołem usposobieniu na Zielone Wzgórze i opowiedziała swe przygody Maryli, która, zaniepokojona jej długą nieobecnością, wybierała się już na poszukiwanie swej wychowanki.
— Jednakże świat jest piękny, prawda, Marylo? — marzyła głośno Ania. — Pani Linde skarżyła się wczoraj, że nie warto żyć. Twierdziła, że ilekroć oczekujesz czego przyjemnego, spotyka cię mniejsze lub większe rozczarowanie... oczekiwania zawsze cię zawiodą. Być może, że to prawda; ale i to ma swoją dobrą stronę, bo i przykrości muszą zawodzić oczekiwania i wtedy rzeczy biorą lepszy obrót, niż przypuszczaliśmy. Idąc dziś wieczór do pana Harrisona, wyobrażałam sobie straszną awanturę, tymczasem był on bardzo uprzejmy, tak że nawet spędziłam parę miłych chwil. Z pewnością zaprzyjaźnimy się, o ile potrafimy być dla siebie wyrozumiałymi. Wszystko skończyło się jak najlepiej. Mimo to nigdy już nie sprzedam krowy, dopóki się nie upewnię, kto jest jej właścicielem. Ale papug nie lubię stanowczo!
Zapadał wieczór. U płota, w cieniu lekko kołyszących się sosen, gdzie leśna dróżka, zwana Ścieżką Brzóz, łączy się z szerokim gościńcem, nasi starzy znajomi: Ania Shirley, Gilbert Blythe i Janka Andrews zwlekali jeszcze ciągle z rozejściem się. Ania odprowadzała Jankę, która spędziła u niej popołudnie. Spotkały właśnie Gilberta i oto cała trójka omawiała gorączkowo rozstrzygający dzień jutrzejszy. Pierwszy września, początek roku szkolnego! Janka obejmowała szkołę w Nowych Mostach a Gilbert w Białych Piaskach.
— Wy oboje jesteście szczęśliwsi ode mnie — westchnęła Ania. Będziecie uczyli dzieci, które was nie znają; a moi uczniowie pamiętają mnie jako uczennicę ich własnej szkoły. Pani Linde lęka się, że nie będą dla mnie miały tyle szacunku, co dla obcej osoby, chyba, że od pierwszej chwili będę bardzo surowa. Ale ja nie wierzę, by nauczycielka musiała być surową. O, cóż to za odpowiedzialność!
— Ufam, że damy sobie radę! — rzekła pewna siebie Janka. Myśl o wywieraniu dobroczynnego wpływu na uczniów nie mąciła jej spokoju. Pragnęła zasłużyć uczciwie na swą pensję, zyskać sympatję Komitetu Szkolnego i ujrzeć swe nazwisko na honorowej liście inspektora. Poza tem żadnych ambicyj! — Najważniejsza, to utrzymanie subordynacji, dla której osiągnięcia nauczyciel musi być surowy. Jeśli uczniowie nie zechcą być posłuszni, będę ich karała.
— Jak?
— Sprawię im dobre lanie, oczywiście.
— O, Janko, z pewnością nie uczynisz tego — zawołała Ania oburzona.
— Z pewnością uczynię, jeśli zasłużą — odrzekła Janka stanowczo.
— Ja nie potrafiłabym nigdy uderzyć dziecka — twierdziła Ania uparcie — nie uznaję tego systemu absolutnie. Panna Stacy nigdy nie dotknęła żadnego z nas, a porządek był idealny, podczas gdy pan Philips walił bezustannie z jak najgorszym rezultatem. Nie, jeśli nie potrafię obejść się bez kija, rzucę szkołę. Istnieją lepsze metody wychowawcze. Postaram się zdobyć miłość uczniów, a wtedy z własnej woli będą spełniali moje życzenia.
— A jeśli nie? — pytała trzeźwa Janka.
— W żadnym razie nie będę ich biła. Jestem pewna, że to do niczego nie doprowadzi. O, droga Janko, nie bij twoich uczniów, jakkolwiekby się sprawowali!
— Jak ty sądzisz, Gilbercie? — zapytała Janka. — Czy nie uważasz, że niektóre dzieci wymagają rózgi od czasu do czasu?
— Czy nie uważasz, że barbarzyństwem jest bicie dziecka, jakiegokolwiek dziecka? — żywo zawołała Ania, rumieniąc się.
— Obie strony mają potrosze słuszności — rzekł Gilbert powoli, wahając się pomiędzy swem własnem przekonaniem a chęcią dosięgnięcia ideału Ani. — Nie twierdzę, by należało często bić dzieci. Zgadzam się z tobą, Aniu, że w zasadzie istnieją lepsze sposoby wychowywania. Lecz kara cielesna może być ostatnią ucieczką nauczyciela. Janka słusznie uważa, że bywają dzieci, na które niema innego sposobu, jak rózga. Ja też tylko w ostateczności będę się do niej uciekał. — W ten sposób, starając się zadowolić obie strony, nie zadowolił żadnej. Janka zaprzeczyła ruchem głowy.
— Będę biła moich uczniów, ilekroć na to zasłużą. Jest to najprostsza i najkrótsza droga dla przekonania ich.
Ania rzuciła Gilbertowi spojrzenie pełne rozczarowania.
— Ja nigdy nie uderzę dziecka — powtórzyła stanowczo. — Jest to zbyteczne i niesłuszne.
— Przypuśćmy, że uczeń okazał się krnąbrny, cóż wtedy? — spytała Janka.
— Zatrzymam go po lekcjach i przemówię doń łagodnie a stanowczo — odpowiedziała Ania. — W każdej istocie tkwią zarodki dobrego, trzeba tylko umieć je odnaleźć. Obowiązkiem nauczyciela jest odszukać je i rozwinąć. Czyż da się to osiągnąć zapomocą rózgi? Przypomnijcie sobie tylko, co mawiał nasz profesor w seminarjum: „Dodatni wpływ na dziecko jest ważniejszy, niż nauczenie go abecadła!“.
— Ale pamiętaj, że inspektor egzaminuje je właśnie z abecadła, i ty dostaniesz złą ocenę, jeśli się klasa zetnie — protestowała Janka.
— Wolę, żeby uczniowie kochali mnie i po latach wspominali moją serdeczną współpracę, niż żeby inspektor umieścił moje nazwisko na liście honorowej — upierała się Ania.
— Czy nie będziesz karała dzieci nawet, gdy na to zasłużą? — pytał Gilbert.
— Sądzę, że wtedy będę musiała, chociaż wiem, że sprawi mi to dużą przykrość. Można przecież posadzić ucznia na oddzielnej ławce, kazać stanąć w kącie, lub dać wiersze do przepisywania.
— Myślę, że nie zechcesz karać dziewczynek, sadzając je na jednej ławce z chłopcami? — zażartowała Janka.
Gilbert i Ania spojrzeli na siebie z uśmiechem. Pamiętali przecież, jak to kiedyś Ania musiała za karę usiąść obok Gilberta. Skutki tego były niewesołe.
— Czas pokaże, kto miał słuszność — zawyrokowała filozoficznie Janka, gdy się rozstawali.
Ania wracała do domu cienistą i pachnącą Ścieżką Brzóz, Aleją Zakochanych, gdzie światła i cienie goniły się pod sosnami i Doliną Fiołków: nazwy te były, w swoim czasie, pomysłem jej i Diany. Szła powoli, rozkoszując się czarem pól i lasów i gwiaździstego wieczoru. Rozmyślała poważnie nad nowemi obowiązkami, które oczekiwały ją od jutra. Już w podwórzu usłyszała dochodzący z kuchni głos rezonującej pani Linde.
— Pani Małgorzata chce zapewne udzielić mi dobrych rad co do jutra — pomyślała niechętnie. — Nie wejdę do mieszkania. Jej rady są podobne do pieprzu: doskonałe w małych ilościach, lecz trudne do przełknięcia w większych. Pobiegnę raczej na pogawędkę do pana Harrisona.
Nie po raz pierwszy od czasu pamiętnej sprawy z Krasulą Ania odwiedzała swego sąsiada. Spędziła z nim już niejeden wieczór, gdyż zaprzyjaźnili się serdecznie, pomimo iż często raziła ją ciętość starego oryginała. Imbirek wciąż jeszcze spoglądał na nią podejrzliwie i nigdy nieomieszkał przywitać sarkastycznem: „ruda wiewiórka!“ Pan Harrison starał się odzwyczaić go od tego, więc skoro tylko ujrzał nadchodzącą Anię, zrywał się, wykrzykując: „Jak mi Bóg miły, oto znów ta śliczna dzieweczka“ — lub coś równie pochlebnego. Lecz Imbirek przejrzał jego plany i nie dał się wyprowadzić w pole. Ania nigdy nie dowiedziała się, jak wiele pochwał wygłosił pan Harrison poza jej plecami. W oczy za nic w świecie nie byłby jej powiedział komplementu.
— Wracasz zapewne z lasu, gdzie przygotowywałaś zapas rózeg na jutro? — przywitał Anię, wchodzącą na ganek.
— O, nie — odpowiedziała oburzona. Była doskonałym celem dla drwin swego przyjaciela, gdyż brała wszystko tak poważnie. — W mojej szkole nie będzie nigdy rózgi, a linji będę używała tylko do wskazywania liter.
— Więc masz zamiar używać rzemienia? Słusznie, moje dziecko. W danej chwili rózga kłuje dotkliwiej, lecz uderzenie rzemieniem dłużej boli, to fakt.
— Nie będę używała nic podobnego, nie mam zamiaru bić moich uczniów.
— Jak mi Bóg miły! — wykrzyknął pan Harrison z nietajonem zdumieniem — jakże więc będziesz do nich przemawiać?
— Będę przemawiała miłością, drogi panie.
— To ci się nie uda, to ci się absolutnie nie uda, Aniu. „Dziateczki Duch Boży rózeczką bić każe“. Gdy chodziłem do szkoły, regularnie codzień dostawałem baty — nauczyciel twierdził, że o ile kiedy nie spłatałem figla, to tylko dlatego, żem nie zdążył, bo plan był z pewnością gotów.
— Metody wychowania zmieniły się od pańskich szkolnych czasów.
— Ale nie natura ludzka. Wspomnisz moje słowa: nie opanuje roju młodzieży, kto nie trzyma rózgi w garści. To niepodobieństwo!
— Ja jednak wypróbuję moją metodę — odrzekła Ania. Miała ona bardzo silną wolę i nie odstępowała łatwo od swych poglądów.
— Ładny z ciebie uparciuch! — zawyrokował pan Harrison. — Dobrze, dobrze, zobaczymy. Pewnego dnia, gdy cię doprowadzą do ostateczności — a osoby o kolorze twoich włosów łatwo wpadają w pasję — zapomnisz wszystkich twoich pięknych zasad i trzepniesz rózgą na prawo i na lewo. Jesteś za młoda na nauczycielkę... o wiele za młoda i za dziecinna.
Tego wieczoru Ania poszła do łóżka bardzo przygnębiona. Spała marnie a nazajutrz przy śniadaniu była tak smutna i przybita, że zaniepokojona Maryla zmusiła ją do wypicia filiżanki kwiatu pomarańczowego. Ania łykała go cierpliwie, bez przekonania o jego skuteczności. Gdybyż to był jaki czarodziejski napój, mocen dodać jej lat i doświadczenia! Bez mrugnięcia wychyliłaby go całą kwartę!
— Marylo, a jeśli mi się nie powiedzie?
— Nawet jeśli ci się nie powiedzie pierwszego dnia, nie trać odwagi — uspokajała Maryla. — Całe zło w tem, Aniu, że pragniesz nauczyć dzieci wszystkiego i wykorzenić ich wszystkie wady odrazu. Jest to, oczywiście, niemożliwe, lecz w twojem pojęciu będzie dowodem nieudolności.
Gdy tego ranka Ania przybyła do szkoły — po raz pierwszy w życiu minęła Ścieżkę Brzóz głucha i ślepa na jej uroki — zastała ciszę i spokój. Poprzednia nauczycielka wymagała, aby dzieci zasiadały w ławkach przed jej nadejściem, to też gdy Ania weszła do klasy, znalazła się przed szeregami odświętnie przybranej dziatwy o wiośnianych twarzyczkach i błyszczących badawczych oczach. Odłożyła kapelusz i objęła wzrokiem swych uczniów; miała nadzieję, że wygląd jej nie zdradza lęku i niepewności, które odczuwała, że może nie zauważą jej drżenia. Poprzedniego wieczora prawie do północy układała mowę. Miała nią przywitać swych wychowańców na pierwszej lekcji. Przerabiała ją i poprawiała starannie, wreszcie nauczyła się jej napamięć. Była to bardzo piękna mowa; zawierała wiele wzniosłych myśli, dotyczących współpracy i poważnego dążenia do wiedzy. Niestety, w tej chwili nie mogła sobie przypomnieć z niej ani słowa.
Po pewnym czasie, który jej się wydał rokiem — w rzeczywistości upłynęło zaledwie dziesięć sekund — rzekła słabym głosem: „Otwórzcie książki, proszę“ — i osunęła się bez tchu na krzesło, oszołomiona hałasem otwieranych i zamykanych pulpitów.
Podczas gdy dzieci czytały, Ania starała się zebrać rozproszone myśli i przeglądała czujnem okiem hufiec małych pielgrzymów, dążących w krainę Ludzi Dorosłych. Większość ich była jej dobrze znana; przecież chodzili z nią jednocześnie do szkoły. Wyjątek stanowiła przygotowawcza klasa i dziesięciu nowych przybyszów. W duszy Ania interesowała się bardziej tą nową grupą, niż resztą dzieci, o których było już wiadomem, że nie rokują nadzwyczajnych nadziei. Oczywiście, nowe mogły się okazać równie pospolitemi umysłami jak tamte, ale mógł się też znaleźć między niemi genjusz! Ta myśl przejmowała ją dreszczem.
Na ławce w rogu siedział sam jeden Antoś Pay. Z ciemnej, ponurej twarzyczki para czarnych oczu spoglądała wrogo na Anię, która natychmiast postanowiła zdobyć sympatję tego potomka osławionej rodziny Payów.
W przeciwnym rogu na ławce z Arciem Slonem siedział inny nowy uczeń; z wyglądu urwis, piegowaty, z zadartym noskiem i niebieskiemi oczami o jasnych rzęsach — zapewne mały Donnellów. A jeśli podobieństwo nie myliło, z Maniusią Bell sąsiadowała jego siostrzyczka. Ania zdumiała, jak matka może przysłać dziecko do szkoły w podobnym stroju. Dziewczynka miała na sobie wyblakłą różową jedwabną sukienkę, przybraną suto nicianą koronką, brudne białe skórkowe pantofelki i jedwabne pończoszki. Jej jasne włosy, poskręcane w nienaturalne loki, związane były ognistą kokardą, większą niż jej główka. Sądząc z minki, była bardzo z siebie zadowolona. Blada, mała istotka o miękkich kędziorach jedwabistych włosów, spływających na ramiona, to — myślała Ania — Aneczka Bell, której rodzice z Nowych Mostów przenieśli się obecnie do Avonlea. Trzy dziewczyneczki, przytulone do siebie na jednej ławce, były to z pewnością Cottonówny. Nie ulegało też wątpliwości, że mała piękność o długich ciemnych lokach i piwnych oczach, rzucająca kokieteryjne spojrzenia ku Jankowi Gillis, była to Priscilla Rogerson, której ojciec, ożeniwszy się właśnie po raz drugi, przywiózł dziewczynkę do domu od babki w Graftonie. Nazwiska wysokiej, niezręcznej uczennicy w jednym z dalszych rzędów, której własne ręce i nogi zdawały się zawadzać, Ania nie mogła odgadnąć. Później dowiedziała się, że była to Basia Shaw, przybyła na stałe do swej ciotki w Avonlea. Miała się też wkrótce przekonać, że ilekroć Basia dobrnęła do tablicy bez potknięcia się o cudze lub własne nogi, koledzy zapisywali ten niezwykły fakt, celem upamiętnienia go, na ścianie przedsionka.
Lecz kiedy oczy Ani spotkały spojrzenie malca z pierwszej ławki, dziwnie miły dreszcz wstrząsnął nią — jakgdyby odnalazła oczekiwanego genjusza. Wiedziała odrazu, że to musi być Jaś Irving, i że pani Małgorzata raz przynajmniej miała rację, przepowiadając, iż będzie on różny od dzieci avonleaskich. Co więcej, Ania uznała, iż był on różny od wszystkich dzieci wogóle i że przez te wielkie, szafirowe oczy garnie się ku niej duszyczka subtelna, bliska jej własnej.
Pamiętała, że Jaś ma lat dziesięć, ale wyglądał zaledwie na osiem. Nie widziała nigdy równie pięknej dziecięcej twarzyczki: rysy cudownej delikatności w obramowaniu kasztanowatych kędziorów. Co za prześlicznie zarysowane usteczka o pełnych karminowych wargach! Zadumany i poważny wyraz zdawał się świadczyć, że duch jego był o wiele starszy od ciała. Lecz ilekroć Ania zwracała się do malca z łagodnym uśmiechem, wyraz ten pierzchał, a na jego miejsce zjawiał się porozumiewawczy uśmiech, rozjaśniający całą istotę dziecka. Zdawało się wtedy, że jakieś światło rozpala się w niem i promienieje zeń od stóp do głów; a co najważniejsza, był to odruch mimowolny, odzwierciedlenie pięknej duszyczki. Ta szybka wymiana uśmiechów sprawiła, iż Ania i Jaś zostali przyjaciółmi, nie przemówiwszy jeszcze do siebie.
Dzień minął Ani, jak we śnie; nigdy później nie mogła go sobie przypomnieć. Zdawało jej się, że to nie ona zasiadała na katedrze nauczycielskiej, lecz kto inny. Przesłuchiwała uczniów, sprawdzała rachunki, poprawiała przepisywania — wszystko machinalnie. Dzieci sprawowały się zupełnie dobrze; zdarzyły się tylko dwa wypadki nieposłuszeństwa. Maciuś Andrews został schwytany na zabawie parą związanych świerszczy. Ania postawiła go na godzinę do kąta i — co Maciuś odczuł dużo boleśniej — skonfiskowała świerszcze. Umieściła je w pudełku i w powrotnej drodze ze szkoły wypuściła na wolność w Dolinie Fiołków. Ale Maciuś wierzył święcie wtedy i zawsze potem, że zabrała je do domu i zachowała dla własnej zabawy.
Drugim winowajcą był Antoś Pay, który wylał resztę wody ze swej butelki za kołnierz Amelce Clay. Ania wzięła Antosia na stronę, miała doń przemowę o obowiązkach mężczyzn wobec kobiet, zapewniając go, że żaden „dżentelmen“ nie wyleje kobiecie wody za kołnierz. Dodała, że życzy sobie, aby wszyscy jej uczniowie byli „dżentelmenami“.
Mała jej mówka była bardzo łagodna i przekonywająca. Niestety, winowajca pozostał niewzruszony: wysłuchał jej w milczeniu ze swą zwykłą ponurą miną i wychodząc gwizdał gniewnie. Ania westchnęła. Pocieszyła się jednak myślą, że zjednanie sympatji któregoś z Payów nie może być dziełem jednego dnia. Nawet dla niej wątpliwem było, czy który z Payów zdolny jest obdarzyć kogokolwiek sympatją. Lecz spodziewała się czegoś więcej po Antosiu, który wydawał jej się dobrem dzieckiem; należało tylko zdobyć jego zaufanie.
Po skończonych lekcjach i rozejściu się dzieci Ania znużona osunęła się na krzesło. Głowa ją bolała, czuła się zmęczoną i zniechęconą. Właściwie nie miała powodu do zniechęcenia, gdyż nie zdarzyło się nic złego, mimo to ogarnęło ją przeświadczenie, że nigdy nie pokocha zawodu nauczycielskiego. A jakiż to straszny los zajmować się czemś, co ci jest niemiłe dzień w dzień przez — powiedzmy — czterdzieści lat! Ania nie mogła się zdecydować: czy pozwolić sobie na chwilę płaczu zaraz w szkole, czy też odłożyć to do czasu, gdy znajdzie się u siebie, w swoim białym pokoiku. Zanim powzięła jakieś postanowienie, w sieni rozległ się stuk obcasów i szelest jedwabiu. W drzwiach pojawiła się nieznajoma dama.
Nowoprzybyła miała na sobie niebieską, jedwabną suknię, nastroszoną falbankami, bufami i kokardkami wszędzie, gdziekolwiek falbanka, bufa lub kokardka dała się umieścić. Głowę zdobił wielki biały kapelusz o trzech podniszczonych strusich piórach. Różowa gazowa woalka, suto nakrapiana czarnemi punktami, spływała z ronda kapelusza na ramiona, powiewając za nią, jak dwa proporce. Przystrojona była w tyle kosztowności, wiele tylko jej drobna osóbka mogła na sobie ponawieszać. Wraz z jej przybyciem w pokoju rozszedł się silny zapach perfum.
— Jestem pani Donnell... Henrykowa Donnell — oświadczyło zjawisko. — Przyszłam rozmówić się z panią w pewnej sprawie, o której powiadała mi Klaryssa-Almira po powrocie ze szkoły. Było mi to nadzwyczajnie przykre.
— Żałuję bardzo — wyjąkała Ania, napróżno starając się przypomnieć sobie jakiekolwiek zajście z dziećmi Donnellów.
— Klaryssa-Almira powiedziała mi, że pani wymawia nazwisko nasze „Donnell“. Tymczasem prawidłowe brzmienie jego jest „Donnell“ akcent na drugiej sylabie. Ufam, że pani będzie pamiętała o tem w przyszłości!
— Postaram się — wykrztusiła Ania, z trudnością powstrzymując wybuch śmiechu. — Wiem z doświadczenia, jak przykrem jest widzieć swe nazwisko napisane nieortograficznie, domyślam się więc, że jeszcze przykrzej jest słyszeć je źle wymawiane.
— O, niewątpliwie! Klaryssa-Almira powiadomiła mnie też, że pani syna mego nazywa Kubą.
— Takie imię mi podał — tłumaczyła się Ania.
— Powinnam się była tego spodziewać — rzekła pani Donnell tonem, z którego można było wnosić, że w tem zepsutem stuleciu nie wolno oczekiwać wdzięczności od dzieci. — Ten chłopiec ma tak plebejuszowskie upodobania! Gdy się urodził, chciałam go nazwać Saint-Clair; to brzmi arystokratycznie, nieprawdaż? Ale mój mąż żądał, by się nazywał Jakób — po stryju. Ustąpiłam, bo stryj Jakób był to bogaty stary kawaler. I co pani na to powie? Kiedy nasz Bogu ducha winny malec skończył pięć lat, staremu Jakóbowi strzeliło coś do głowy, ożenił się i oto ma własnych trzech chłopców. Słyszała pani kiedy o podobnej niewdzięczności? W chwili, gdyśmy otrzymali zaproszenie na ślub — miał jeszcze czelność nas zapraszać — rzekłam „u nas skończyło się z Jakóbami, dziękuję uprzejmie!“ Odtąd nazywam mego syna Saint-Clairem, i Saint-Clairem musi pozostać! Wprawdzie ojciec uparcie nazywa go Jakóbem, a i on sam ma jakąś szczególną słabość do tego ordynarnego imienia, ale dla mnie jest i pozostanie Saint-Clairem. Pani zechce o tem pamiętać, prawda? Dziękuję. Odrazu powiedziałam Klaryssie-Almirze, że to tylko nieporozumienie i jedno słówko wystarczy dla usunięcia go. Donnell — akcent na drugiej sylabie i Saint-Clair — pod żadnym pozorem Jakób. Pani będzie pamiętać? Dziękuję bardzo.
Pani Henrykowa Donnell zaszeleściła i wyfrunęła; Ania zaś zamknęła szkołę i poszła do domu.
U stóp wzgórza na Ścieżce Brzóz zastała Jasia Irvinga. Podał jej wiązankę cudnych leśnych storczyków, ulubionych kwiatów dzieci Avonlea.
— Zebrałem je w lesie — rzekł nieśmiało — i powróciłem, aby je pani ofiarować. Zdaje mi się, że pani musi lubić kwiaty, a ja — dodał, podnosząc swoje wielkie piękne oczy — kocham panią.
— Dzięki ci, kochanie — odpowiedziała Ania, ujmując pachnące kwiaty.
Zniechęcenie i znużenie opuściły ją, jakgdyby słowa Jasia były czarodziejskiem zaklęciem. Pełna różowych nadziei, rozbudzonych tym słodkim darem, lekkim krokiem przebiegła resztę drogi.
— No, jakżeż ci się udało? — pytała Maryla niecierpliwie.
— Spytaj mnie o to za miesiąc; wtedy potrafię ci odpowiedzieć. Dzisiaj nie mogę — sama nie wiem. Czuję, że mąci mi się w głowie. Jedyne, czego jestem pewna, to, że nauczyłam małego Wrighta, że A jest A. Nigdy dotąd nie wiedział o tem. Czyż to nie cudowna rzecz wprowadzić duszyczkę na drogę, u której końca pozna Szekspira?
Nieco później nadeszła pani Linde, przynosząc pocieszające wieści. Ta poczciwa niewiasta u swej furtki wyczekiwała dzieci, powracających ze szkoły, ażeby się dowiedzieć, jak im się podobała nowa nauczycielka.
— Wszystkie były tobą zachwycone, Aniu, z wyjątkiem Antosia Pay. Nie mogę zataić, że on był innego zdania; wyraźnie powiedział: „to nic dobrego, taka, jak wszystkie baby nauczycielki“. Ta latorośl Payów przeznaczona jest na twoje utrapienie! Ale nie przejmuj się tem!
— Nie przejmuję się, bo jestem pewna, że potrafię zyskać sympatję tego urwisa. Łagodnością i cierpliwością na pewno zdobędę jego serduszko.
— Za żadnego Paya nie można ręczyć — zauważyła pani Małgorzata niedowierzająco. — Co się tyczy tej zwarjowanej Donnell, to ja nie będę jej nazywała Donnell, mogę cię zapewnić. Jej nazwisko jest i zawsze było Donnell. To istna warjatka, oto co! Ma ona mopsa, którego przezwała „Księżniczką“. Sadzają go przy stole z całą rodziną i dają jeść na porcelanowych talerzach! Na jej miejscu bałabym się gniewu Bożego. Tomasz powiada, że Donnell sam to rozumny, pracowity człowiek. Nie okazał jednak wiele sprytu, żeniąc się z taką kobietą, oto co!
Wrześniowy piękny dzień na wyspie księcia Edwarda. Od morza poprzez piaszczyste diuny tchnie świeży wietrzyk. Oto długa czerwona droga wije się skroś pola i gaje, okrąża gęstwinę smukłej sosny, opasuje szkółkę młodziutkich klonów o podszyciu z wachlarzy srebrzystej paproci. Oto znika w zagłębieniu, skąd sączy się leśny strumyk, ażeby za chwilę znów wspiąć się w górę i kąpać w promieniach słońca między żółtemi mleczami i szafirowemi dzwonkami. Powietrze drży od ćwierkania koników polnych, tych radosnych mieszkańców leśnych wzgórz.
Wypasiony kucyk drobnym truchtem biegnie drogą, ciągnąc kabrjolet. W kabrjolecie dwie młode dziewczyny, od których bije łuna zadowolenia życiem i młodością.
— O! jakiż to rajski dzień, Diano! — Ania westchnęła upojona szczęściem. — Co za czarodziejskie powietrze! Spójrz na bogactwo tych barw w dolinie! Czy czujesz boski zapach żywicy? Płynie on z owej słonecznej polanki, gdzie pan Wright wyciął sosny. Błogosławieństwem jest żyć takiego dnia, a niebiańską rozkoszą upajać się zapachem żywicy. Ściętych sosen niema chyba w niebie, Diano? Jednakże niebo wydałoby mi się niedoskonałe, gdyby mnie w jego lasach nie ogarnął powiew żywiczny. A może istnieje w niebie ten zapach, mimo że śmierci tam niema?... O, zapewne tak jest, bo ten cudowny aromat musi być duszą sosen, a przecież niebo — to siedlisko wszystkich dusz.
— Drzewa nie mają dusz — zaprzeczyła trzeźwa Diana, — ale mimo to zapach żywicy jest rozkoszny. Mam zamiar uszyć poduszkę i napełnić ją sosnowemi igłami. Ty też mogłabyś to zrobić, Aniu.
— Owszem, będę jej używała do drzemki; na niej niewątpliwie śnić będę, że jestem rusałką lub nimfą leśną. W tej chwili jednak czuję się zupełnie szczęśliwą, że jestem Anią Shirley, nauczycielką w Avonlea, i jadę dzisiejszego cudownego dnia tą piękną drogą.
— W istocie, dzień jest cudowny, ale zadanie nasze bynajmniej nie jest cudowne. Po jakie licho podjęłaś się kwestować na tej ulicy, Aniu! Prawie wszyscy skąpcy avonleascy mieszkają wzdłuż tej drogi, i z pewnością będą nas przyjmowali, jakbyśmy żebrały dla siebie. To najgorsza ulica ze wszystkich.
— Dlatego wybrałam ją właśnie. Bezwątpienia Gilbert i Alfred kwestowaliby na niej, gdybyśmy zażądały tego. Ale widzisz, Diano, czuję się odpowiedzialną za K. M. A., gdyż podałam myśl założenia go; uważam więc, że ja powinnam podejmować się najmniej przyjemnych zadań. Przykro mi ze względu na ciebie, ale zwalniam cię od zabierania głosu. Ja będę mówiła... pani Linde powiedziałaby, że to moja specjalność. Nie wie ona jeszcze, czy pochwalać nasze przedsięwzięcie: przyklaskuje nam, kiedy sobie przypomni, że państwo Allan nas popierają, ale fakt, że pomysł Wiejskich Kół zrodził się w Stanach Zjednoczonych, jest kreską przeciwko nam. Pozostaje więc niezdecydowaną i dopiero powodzenie usprawiedliwi nas w jej oczach. Priscilla przygotowuje referat na pierwsze posiedzenie naszego Koła. Nie wątpię, że wypadnie świetnie, bo jej ciotka jest utalentowaną autorką, a zdolności te są przecież dziedziczne. Nigdy nie zapomnę dreszczu, jaki mnie przejął, gdym się dowiedziała, że Karolina Morgan jest ciotką Priscilli. Byłam oszołomiona faktem, że dziewczę, którego ciotka pisuje tak cudne utwory, jest moją przyjaciółką.
— Gdzie mieszka pani Morgan?
— W Toronto. Podobno ma ona latem odwiedzić naszą wyspę; Priscilla postara się przedstawić jej nasze kółko. Wydaje się to zbyt piękne, żeby mogło być prawdziwe — marzę jednak o tem zawsze przed zaśnięciem.
Zorganizowanie Koła Miłośników Avonlea stało się faktem dokonanym. Prezesem był Gilbert Blythe, wiceprezesem Alfred Wright, sekretarką Ania Shirley, a skarbniczką Diana Barry. Miłośnicy — jak ich ogólnie nazywano — mieli się zbierać raz na dwa tygodnie w mieszkaniu jednego z członków. Doskonale zdawali sobie sprawę z tego, iż nie uda im się wprowadzić wielu ulepszeń o tak późnej porze roku. Lecz mieli zamiar naszkicować plan letniej kampanji, tworzyć i omawiać projekty zmian, czytać artykuły, pisać referaty i, jak wyrażała się Ania, wogóle kształcić uczucia obywatelskie mieszkańców Avonlea.
Rozlegały się głosy nagany i, co Miłośnicy odczuwali dużo boleśniej, drwiny z ich działalności. Opowiadano, że Eligjusz Wright miał się wyrazić, iż odpowiedniejszą nazwą dla ich organizacji byłaby: „Klub Flirciarzy“. Pani Slone głosiła, iż doszła jej uszu wiadomość, że Miłośnicy mają zamiar zaorać wszystkie gościńce i zasadzić geranjum. Pan Boulter ostrzegał swych sąsiadów, iż młodzi zapaleńcy będą żądali rozbiórki wszystkich domów i zbudowania nowych według planów, zatwierdzonych przez ich Koło. Jakób Spencer dał im znać, że życzy sobie, ażeby zechcieli obniżyć trochę pagórek, na którym wznosi się kościół. Emil Wright powiedział Ani, iż pragnie, aby Miłośnicy postarali się wpłynąć na starego Józefa Slone o utrzymywanie w większym porządku jego rozwichrzonych bokobrodów. Wawrzyniec Bell zapowiedział, że wybieli swe stodoły, jeśli koniecznie tego będą żądali, ale w żadnym razie nie powiesi tiulowych firanek w oknach obory. Mateusz Spencer zagabnął Karola Slone, członka K. M. A., dostawiającego mleko do fabryki serów w Carmody, czy prawdą jest, że od przyszłego lata wszystkie bańki do mleka będą musiały być ręcznie malowane i nakryte haftowanemi serwetkami.
Mimo to, a może właśnie dlatego, K. M. A. zabrała się ochoczo do dzieła. Na drugiem z rzędu posiedzeniu w bawialni państwa Barry Oliver Slone podał projekt zbierania składek na wymalowanie i pokrycie dachówką Domu Ludowego. Julja Bell podtrzymała go z niemiłem uczuciem, że zabieranie głosu w tej sprawie przynosi ujmę jej dystynkcji. Gilbert postawił formalny wniosek, który przeszedł jednogłośnie, a Ania uroczyście wpisała go do protokółu. Następnym punktem było wyłonienie komitetu. Tutaj Berta Pay, nie chcąc dopuścić, by Julja Bell zbierała wszystkie wawrzyny, kategorycznie zażądała wybrania Janki Andrews na prezesa wspomnianego komitetu. Po przejściu wniosku Janka odwzajemniła się Bercie, powołując ją do współpracy w komitecie wraz z Anią, Gilbertem, Dianą i Alfredem. Ta szóstka podzieliła czynności między siebie w sposób następujący: Ania i Diana podjęły się kwestowania na drodze do Białych Piasków, a Janka i Berta na drodze do Carmody.
— To dlatego — objaśniał Gilbert Ani, odprowadzając ją do domu przez Las Duchów — że wszyscy Payowie mieszkają wzdłuż tej ulicy, a można liczyć na składkę od nich tylko w tym wypadku, jeżeli się zwróci po nią ktoś z ich rodziny.
Już następnej soboty Ania i Diana zabrały się do kwestowania. Zaczęły od końca ulicy, pukając przedewszystkiem do panien Andrews.
— Jeżeli zastaniemy Katarzynę samą, na pewno uzyskamy cośniecoś — rzekła Diana — nie uda nam się, jeśli i Eliza będzie w domu.
Niestety, Eliza była w domu, a wydała się dziewczętom jeszcze bardziej ponurą, niż kiedykolwiek. Należała ona do ludzi, których obecność wywołuje przeświadczenie, że życie jest doliną łez, a uśmiech, nie mówiąc już o wesołości, jest godnem nagany trwonieniem energji duchowej. Panny Andrews były pannami od jakichś pięćdziesięciu lat i prawdopodobnie miały niemi pozostać do końca swej ziemskiej pielgrzymki. Katarzyna, mówiono, nie straciła jeszcze nadziei wyjścia zamąż, lecz Eliza, urodzona pesymistka, nigdy nie miała żadnego pod tym względem złudzenia. Mieszkały w szarym domku na słonecznej polanie wśród bukowego lasu. Eliza skarżyła się, że latem panował tam straszny upał, Katarzyna zaś chwaliła mieszkanie, twierdząc, że zimą jest przemiłe i ciepłe.
Eliza właśnie łatała bieliznę, nie dlatego, że jej to było potrzebne, lecz dla przeciwstawienia swej roboty kokieteryjnym wstawkom, które Katarzyna wykończała szydełkiem. Gdy dziewczęta wyjaśniały przyczynę swych odwiedzin, Eliza przypatrywała im się ze zmarszczoną brwią, a Katarzyna z uśmiechem. Ilekroć jednak Katarzyna poczuła na sobie spojrzenie siostry, natychmiast tłumiła uśmiech z miną winowajczyni.
— Gdybym miała pieniądze do roztrwonienia — wyrzekła Eliza zgryźliwie — spaliłabym je raczej, ażeby zabawić się widokiem pożerających je płomieni. Na wasze cele nie dałabym ani grosza. To żadne dobrodziejstwo dla naszej osady. Dom Ludowy jest jedynie miejscem spotkań i flirtu młodzieży, która o tej porze dawno już powinna leżeć w łóżkach.
— Ach, Elizo, młodzież musi mieć jakąś rozrywkę — zaprotestowała Katarzyna.
— Nie widzę tej konieczności; my nie wałęsałyśmy się po Domach Ludowych, gdyśmy były młode. Świat staje się codzień gorszy.
— Ja sądzę, że codzień lepszy — zaprzeczyła Katarzyna nieśmiało.
— Ty sądzisz — głos Elizy wyrażał najgłębszą pogardę — twoje zdanie nie ma wielkiej wartości. Fakt pozostaje faktem.
— Jednak ja wolę patrzeć na jasne strony życia, Elizo.
— Życie nie posiada jasnych stron.
— Ależ niewątpliwie posiada — wykrzyknęła Ania, nie mogąc dłużej słuchać w milczeniu podobnych herezyj. — Świat jest naprawdę piękny, proszę pani, i ma wiele świetlanych stron.
— Gdybyś żyła tyle lat, co ja, nie miałabyś o nim tak wysokiego pojęcia — zauważyła Eliza cierpko — i nie zabierałabyś się z takim zapałem do wprowadzania ulepszeń. Jak się ma twoja matka, Diano? Jakże się zmieniła w ostatnich czasach, jak bardzo postarzała! A wieleż czasu dzieli Marylę od zupełnej utraty wzroku, Aniu?
— Doktór przyrzeka, że pogorszenie nie nastąpi, o ile będzie oszczędzała oczu — wyjąkała Ania.
Eliza potrząsnęła głową.
— Lekarze zwykli łudzić pacjentów nadzieją. Na jej miejscu nie wierzyłabym takim bredniom. Trzeba być zawsze przygotowanym na najgorsze.
— A czy nie powinniśmy też być przygotowani na najlepsze? — broniła Ania. — Dobro jest równie prawdopodobne, jak zło.
— Moje doświadczenie nie nauczyło mnie tego — odparła Eliza — a mogę przeciwstawić moich pięćdziesiąt siedem lat twoim szesnastu... Odchodzicie już? Może wasze stowarzyszenie potrafi uchronić Avonlea od staczania się w przepaść — ale niewielkie mam nadzieje w tym względzie.
Ania i Diana z uczuciem ulgi opuściły progi tego domu, i odjechały z szybkością, na jaką tylko ich wypasiony kucyk mógł się zdobyć. Na skręcie bukowego lasku ujrzały śpieszącą ku nim przysadzistą postać, która gwałtownie wymachiwała rękami. Była to panna Katarzyna, tak bardzo zdyszana, iż prawie nie mogła głosu wydobyć.
— Oto moja składka na wasz cel — wyszeptała wreszcie, wciskając Ani do ręki kilka monet. — Radabym ofiarować wam całego dolara, ale nie śmiem wziąć więcej pieniędzy z moich dochodów za nabiał, gdyż Eliza gotowaby to wykryć. Wasze stowarzyszenie bardzo mnie interesuje i wierzę, że zdziałacie dużo dobrego. Jestem optymistką, muszę nią być, obcując bezustannie z Elizą... Śpieszę do domu, aby nie zauważyła mej nieobecności: sądzi, że karmię kury. Życzę wam powodzenia w kweście, a nie przejmujcie się tem, co Eliza mówi. Świat idzie ku lepszemu, z największą pewnością!
Następnie przyszła kolej na dom Daniela Blaire’a.
— Tutaj wszystko zależy od obecności pani Blaire’owej — zapowiedziała Diana. — Ona nie da ani grosza, bo jest bardzo oszczędna — jeśli mam się wyrazić oględnie — o nim zaś ogólnie wiadomo, że nie odważy się pójść do golarza bez jej pozwolenia. Pani Blaire’owa twierdzi, że musi być sprawiedliwą, zanim będzie szczodrą, lecz pani Linde dodaje, że jej „sprawiedliwość“ trwa tak długo, iż „szczodrość“ zapewne nigdy nie nastąpi.
Wieczorem Ania opowiadała Maryli wrażenia z tych odwiedzin.
— Uwiązawszy konia, zapukałyśmy do drzwi kuchennych. Nikt się nie zjawił, lecz z otwartej śpiżarni dochodził nas jakiś głos. Nie mogłyśmy odróżnić wyrazów, Diana powiada, że z samego tonu dało się wywnioskować, iż to były przekleństwa. Nie spodziewałabym się tego po panu Blaire, bo zwykle jest taki spokojny i łagodny. Tym razem jednak musiał być doprowadzony do ostateczności. Gdy stanął we drzwiach, miał biedak twarz zalaną potem i czerwoną jak burak, a ubrany był w jeden z wielkich perkalowych fartuchów swej żony.
— Nie mogę się wydobyć z tej matni; tasiemki są mocno zasupłane i nie umiem ich odplątać — rzekł — więc wybaczcie mi ten strój, moje panie. Prosiłyśmy, by nie zwracał na to uwagi i weszłyśmy do pokoju. Pan Blaire zasiadł z nami przy stole, odrzucił fartuch do tyłu, lecz wyglądał tak zgnębiony i zawstydzony, że mi go serdecznie żal było. Diana odezwała się, że zapewne odwiedziny nasze wypadły nie w porę. O, wcale nie — odrzekł, siląc się na uśmiech — wiesz przecież, Marylo, jaki zwykle jest uprzejmy — jestem trochę zajęty, muszę upiec ciasto. Żona moja dostała dziś z Montrealu od siostry depeszę, oznajmiającą jej przyjazd. Naturalnie pojechała na dworzec, by ją oczekiwać, a mnie poleciła przygotować placek do herbaty. Zostawiła mi przepis i dała ustne wskazówki, ale zapomniałem połowę ich przynajmniej. Przepis powiada: „zapachów do smaku!“ Co to ma znaczyć? Wiele to ma być? A jeśli mój smak różni się od smaku innych ludzi? Czy czubata łyżeczka wanilji wystarczy do małego biszkoptu? Strasznie mi żal było tego nieboraka, bo cóż to za zajęcie dla mężczyzny! Słyszałam nieraz o mężach „pod pantoflem“, i oto miałam taki typ przed sobą. Cisnęły mi się na usta wyrazy: „Panie Blaire! Jeśli nam pan da składkę na Dom Ludowy, przygotuję ciasto!“ Zorjentowałam się jednak odrazu, że nie po sąsiedzku byłoby wyzyskiwać kłopoty bliźniego, i, nie stawiając żadnych warunków, ofiarowałam się go zastąpić. Prawie że podskoczył z radości. Opowiadał, że za kawalerskich czasów sam wypiekał chleb dla siebie, ale wątpi, czy podoła ciastu, więc boi się gniewu żony. Przyniósł mi fartuch, Diana biła pianę, a ja rozcierałam żółtka. Pan Blaire kręcił się, jak mucha w ukropie, znosząc nam wszystkie produkty. Zapomniał przytem o fartuchu, który powiewał za nim, jak wielkie skrzydła. Diana w ukryciu dusiła się od śmiechu. Zwierzył nam się, że często pomaga piec ciasto. Przy pożegnaniu poprosił o listę składek i zapisał się na cztery dolary! Zostałyśmy więc wynagrodzone, ale nawet gdyby nie dał ani grosza, czułabym się zadowolona, że spełniłam prawdziwie chrześcijański uczynek.
Następnem miejscem postoju był dom Teodora White‘a. Ania i Diana nie były tam nigdy dotąd, a panią Teodorową, która nie słynęła z gościnności, znały tylko z widzenia. Czy należało iść frontem, czy kuchnią? Podczas gdy naradzały się szeptem, we drzwiach frontowych ukazała się pani domu z paczką gazet w ręce. Układała je uważnie jedną za drugą na schodkach i na podłodze ganku, a następnie wzdłuż dróżki, aż do samych stóp osłupiałych gości.
— Zechciejcie, proszę, wytrzeć trzewiki o murawę i iść po papierze — prosiła z niepokojem w głosie. — Tylko co zrobiłam gruntowne porządki i lękam się zabłocenia podłóg. Dróżka jest bardzo błotnista po wczorajszym deszczu.
— Nie waż się roześmiać! — szepnęła Ania, maszerując po rozłożonych gazetach. — I, błagam cię, Diano, nie patrz na mnie, cokolwiek ona będzie mówiła, bo nie zdołam zachować powagi.
Gazety rozciągały się również wzdłuż przedsionka i w idealnie czystej bawialni. Dziewczęta usiadły na brzeżku najbliższych krzeseł i wyłożyły cel odwiedzin.
Pani White słuchała uprzejmie. Przerwała im dwukrotnie: raz, by wygnać natrętną muchę, po raz drugi, by podnieść źdźbło trawy, które spadło z sukni Ani na dywan. Ania poczuła się strasznie winną wobec gospodyni. Ta jednakże zapisała się na dwa dolary i wpłaciła je natychmiast — aby uniknąć naszych powtórnych odwiedzin — zauważyła Diana, wychodząc.
Nie zdążyły jeszcze odwiązać konia, a pani White pozbierała już gazety; gdy zaś wyjeżdżały z podwórza, widziały, jak zapalczywie wymachiwała szczotką od zamiatania.
— Pani White ma opinję najlepszej z gospodyń i okazuje się, że zasłużoną — mówiła Diana, wybuchając śmiechem, gdy się znalazły na drodze.
— Cieszę się bardzo, że nie ma dzieci — wygłosiła Ania uroczyście — cóż to byłoby za nieszczęście wychowywać się w takim domu!
Odtąd kwesta szła mniej pomyślnie. U Spencerów pani domu sprawiła dziewczętom dużą przykrość, opowiadając złośliwe plotki o wszystkich niemal mieszkańcach Avonlea. Pan Boulter odmówił kategorycznie, gdyż kiedy przed dwudziestu laty budowano Dom Ludowy, nie usłuchano jego rady w sprawie wyboru miejsca. Pani Bell — uosobienie zdrowia — po półgodzinnem wyliczaniu wszystkich swych bólów i dolegliwości, smętnie ofiarowała pięćdziesiąt centów, bo w przyszłym roku nie będzie jej już tutaj, o nie — będzie spoczywała w grobie.
Najgorszego przyjęcia doznały jednakże u Szymona Fletchera. Wjeżdżając w podwórze, dostrzegły dwie pary oczu śledzące je z okien sieni; lecz pomimo że stukały wytrwale i czekały cierpliwie, nikt się nie zjawił. Oburzone dziewczęta opuściły niegościnne progi i nawet optymistka Ania przyznała, że jest zniechęcona.
Ale karta odwróciła się znowu. Nastąpiło kilka siedzib Slonów, gdzie datki płynęły hojnie i odtąd powodzenie towarzyszyło im stale.
Ostatnie odwiedziny wypadły u Roberta Dicksona. Pomimo że dziewczęta były już blisko domu, musiały tu pozostać na podwieczorku, ażeby odmową nie dotknąć bardzo obraźliwej pani Dickson. Były tam jeszcze, gdy nadeszła Jakóbowa White.
— Wracam właśnie od Wawrzyńców, — zawiadomiła — on jest w tej chwili najszczęśliwszym człowiekiem w Avonlea. Bo wyobraźcie sobie, żona obdarzyła go synem, co po siedmiu córkach jest niespodzianką nielada.
Ania nastawiła uszu, a gdy odjeżdżały, rzekła:
— Jedziemy natychmiast do Wawrzyńca White’a.
— Ależ on mieszka na gościńcu do Białych Piasków; jest to nam zupełnie z drogi — zaprotestowała Diana, — zresztą Gilbert i Alfred kwestują w tamtych stronach.
— Oni nie zgłoszą się tam przed sobotą, a to już będzie za późno — objaśniła Ania. — Pierwsze upojenie radością minie; pan White jest bardzo skąpy, ale w tej chwili da na każdy cel. Nie wolno nam zaniedbać takiej wyjątkowej sposobności!
Wynik odwiedzin potwierdził przewidywania Ani. Pan White przywitał je w podwórzu, promieniejąc, jak słońce. Z zapałem przychylił się do prośby o składkę.
— Naturalnie, naturalnie. Zapisuję dolara więcej, niż najhojniejszy ofiarodawca!
— To znaczy pięć dolarów... pan Blaire bowiem dał cztery — powiedziała Ania osłupiała.
Ale pan White nawet nie mrugnął.
— A więc pięć! Oto pieniądze. Lecz teraz pozwólcie do mieszkania: jest tam coś godnego zobaczenia, coś, co dotychczas bardzo mało osób oglądało. Wejdźcie, proszę, i wypowiedzcie wasze zdanie.
— Cóż powiemy, jeżeli bobas jest brzydki? — szepnęła Diana niespokojnie, gdy podążały za rozradowanym ojcem.
— O, zawsze da się coś miłego powiedzieć o takiem niemowlęciu — zapewniała Ania.
Na szczęście bobas był ładny, i pan White czuł, że pięć dolarów należało się słusznie dziewczętom za ich szczery zachwyt nad pulchnym małym przybyszem. Lecz był to pierwszy i ostatni raz, gdy Wawrzyniec White dał składkę na jakiś cel.
Pomimo zmęczenia Ania podjęła tego wieczora jeszcze jeden wysiłek dla dobra ogółu. Podążyła do pana Harrisona, który, jak zwykle, z fajką w zębach, siedział na ganku w towarzystwie Imbirka. Właściwie mieszkał on już przy drodze do Carmody, lecz Janka i Berta, znające go tylko z krążących o nim plotek, uprosiły Anię, by je zastąpiła.
Pan Harrison z miejsca odmówił — na nic się nie zdały wszelkie podstępy.
— Zdawało mi się, że pan pochwala nasze stowarzyszenie — żaliła się Ania.
— Pochwalam... pochwalam. Ale moja pochwała nie sięga kieszeni.
— Jeszcze parę takich doświadczeń jak w dniu dzisiejszym, stanę się pesymistką nie mniejszą, niż Eliza Andrews — zwierzała się Ania swemu odbiciu, czesząc się na noc przed lustrem w pokoiku na facjatce.
Przy stole, założonym książkami i zeszytami szkolnemi, siedziała Ania. Był to łagodny wieczór październikowy. Drobno zapisane arkusze, nad któremi pochylała głowę, nie miały jednak nic wspólnego z ćwiczeniami jej uczniów.
— Cóż się stało? — zapytał Gilbert, który, stanąwszy niespodzianie we drzwiach kuchni, usłyszał westchnienie dziewczęcia.
Ania zarumieniła się i wsunęła swą pracę pod zeszyty szkolne.
— Nic strasznego. Próbowałam właśnie spisać niektóre z moich myśli, jak mi to profesor Hamilton radził, nie mogę jednak z tem dojść do ładu. Z chwilą, gdy je ujrzę, spisane czarnym atramentem na białym papierze, wydają mi się sztywne i niedorzeczne. Marzenia są jak cienie, nie można uwięzić tych kapryśnych, pląsających tworów. Może jednak po wielu trudach uda mi się zgłębić ich tajemnicę. Niestety, mam bardzo mało czasu wolnego, Gilbercie. Skoro skończę poprawianie ćwiczeń i zadań szkolnych, jestem zbyt zmęczona, by móc zasiąść do pracy nad sobą.
— Przecież w szkole świetnie ci się wiedzie! Wszystkie dzieci cię uwielbiają — rzekł Gilbert, siadając na kamiennych schodkach.
— Nie, nie wszystkie. Antoś Pay nie lubi mnie i nie polubi; co zaś gorsza, nie szanuje mnie wcale. Poprostu pogardza mną i muszę ci się przyznać, że mnie to strasznie boli. Nie jest on bynajmniej taki zły — nie jest gorszy od innych, tylko niezmiernie krnąbrny. Bywa rzadko nieposłuszny, ale gdy mnie słucha, czyni to z miną gniewną, jakby uważał, że nie warto mi stawiać oporu; w przeciwnym razie byłby gotów do walki. Ma to zły wpływ na resztę dzieci. Już na wszelkie sposoby starałam się go sobie zjednać, lecz zaczynam się lękać, że nigdy mi się to nie uda. A pragnę tego bardzo, bo to sprytny, choć uparty chłopak, i lubiłabym go, gdyby mi pozwolił.
— Na zachowanie jego wpływają zapewne rozmowy, zasłyszane w domu.
— Niezupełnie. Antoś ma swoje własne poglądy na różne sprawy. Uczył się zawsze u nauczycieli i twierdzi, że nauczycielki to nic dobrego. Mniejsza z tem, przekonamy się, czego cierpliwość i łagodność dokażą. Lubię pokonywać trudności, a nauczanie jest bardzo zajmującą rzeczą. Jaś Irving wynagradza mi wszystkie przykre chwile. Jest to słodkie, kochane dziecko, przytem genjusz prawdziwy. Wierzę, że imię jego będzie kiedyś sławne — zakończyła tonem głębokiego przeświadczenia.
— Ja także ukochałem mój zawód — rzekł Gilbert, — przedewszystkiem korzysta się bardzo dużo. W ciągu tych paru tygodni, gdy kieruję szkołą w Białych Piaskach, nauczyłem się więcej, niż w te długie lata, gdy sam byłem uczniem. Wszystkim nam dobrze się wiedzie. Mieszkańcy Nowych Mostów lubią Jankę, Białe Piaski zaś są, przypuszczam, dość zadowolone z twego pokornego sługi. Wyjątek stanowi Andrzej Spencer, bo oto wczoraj spotkałem panią Blewett, która uważała za swój obowiązek donieść mi, iż pan Spencer nie uznaje moich metod postępowania z dziećmi.
— Czyś zauważył — zastanowiła się Ania — że gdy ktoś powiada, iż uważa za swój obowiązek donieść ci o czemś, to musisz się przygotować na przykrą wiadomość? Dlaczego nigdy nie „uważają za swój obowiązek donieść ci“ miłych wieści, zasłyszanych o tobie? Pani Donnell wczoraj znowu odwiedziła mnie w szkole, gdyż „uważała za swój obowiązek donieść mi“, że pani Andrews jest przeciwna czytaniu czarodziejskich baśni dzieciom, pan Rogerson zaś uważa, iż Priscilla czyni zbyt małe postępy w arytmetyce. Oczywiście, mała korzystałaby więcej, gdyby w czasie lekcji mniej wdzięczyła się do chłopców. Jestem pewna, że to Kuba Gillis odrabia jej klasówki, pomimo iż nigdy nie zdołałam go na tem przyłapać.
— Czy udało ci się przekonać obiecującego synka pani Donnell do jego arystokratycznego imienia?
— Owszem — zaśmiała się Ania — ale to było doprawdy trudne zadanie. Początkowo, gdy zwracałam się doń „Saint-Clair“, mimo że powtarzałam to imię kilkakrotnie, nie odzywał się wcale; gdy zaś chłopcy trącali go, robił tak zdziwioną minę, jakbym go nazywała Karolem lub Jankiem — skądże mógł przypuszczać, że jego mam na myśli? Zatrzymałam go tedy pewnego popołudnia po skończonych lekcjach i przemówiłam doń z całą serdecznością. Powiedziałam mu, że matka jego życzy sobie, bym go nazywała Saint-Clairem i nie mogę postępować wbrew jej woli. Jest to naprawdę bardzo rozsądny chłopaczek, to też zgodził się, żebym go nazywała Saint-Clairem, dodał jednak, że jeżeli który z chłopców tak go nazwie, sprawi mu lanie. Oczywiście, musiałam go skarcić za użycie takiego nieparlamentarnego wyrażenia. Odtąd ja go nazywam Saint-Clairem, chłopcy — Kubą i mamy święty spokój. Zwierzył mi się, że ma zamiar zostać stolarzem, podczas gdy pani Donnell domaga się, bym go kierowała na profesora uniwersytetu.
Wzmianka o uniwersytecie pchnęła myśli Gilberta na inne tory, i przez chwilę gawędzili o swych planach i marzeniach — poważnie, z wiarą, jak młodzież lubi gawędzić, gdy przyszłość jest jeszcze tajemniczą ścieżką, pełną cudownych możliwości.
Gilbert postanowił poświęcić się medycynie.
— To piękny zawód — mówił z zapałem, — każda jednostka powinna walczyć przez całe życie — wszakże ktoś określił człowieka, jako zwierzę walczące. Ja pragnę zwalczać chorobę, cierpienia i ciemnotę, tak często idące z sobą w parze. Chcę uczciwie wykonać moją część w ogólnoludzkiej pracy, chcę dodać coś do zasobu wiedzy, którą nagromadziły wieki poprzednie. Ci, co żyli przede mną, uczynili tak wiele dla mnie, że chcę okazać mą wdzięczność, wykonywając coś dla przyszłych pokoleń. Jest to jedyny sposób wywiązania się uczciwie z długów, zaciągniętych wobec społeczeństwa.
— Ja zaś pragnęłabym upiększyć życie — mówiła Ania w zamyśleniu. — Nie tyle chodzi mi o nauczanie ludzi, chociaż wiem, że to jest najszlachetniejsze dążenie, ile o to, aby życie upływało im milej. Pragnę, by moja osoba przyczyniła się do nadania ich życiu radości i wesela.
— Sądzę, iż spełniasz to zadanie codziennie — zauważył Gilbert, z podziwem wpatrzony w Anię.
Miał słuszność — Ania posiadała wrodzony dar opromieniania radością życia każdej istoty, z którą się zetknęła.
Wreszcie Gilbert pożegnał się.
— Żałuję bardzo, ale muszę iść do Macphersonów. Mam u nich dostać książkę, przysłaną dla mnie przez profesora Boyda.
— Ja zaś muszę przygotować herbatę. Maryla pojechała dziś odwiedzić tę nieszczęśliwą Marję Keith i lada chwila powróci.
Na długo przed powrotem Maryli wieczerza była gotowa. Ogień trzaskał wesoło; srebrzyste paprocie i purpurowe liście klonu przystrajały stół, a w powietrzu rozchodził się łechcący podniebienie zapach gorącej szynki i naleśników. Maryla z głębokiem westchnieniem osunęła się na fotel.
— Czy cię oczy bolą, czy może masz migrenę — wypytywała Ania troskliwie.
— Nie. Lecz jestem zmęczona... i przygnębiona z powodu Marji i jej dzieci. Ma się ona gorzej — dni jej są policzone. A co stanie się z dziećmi?
— Czy ich wuj nie dał znaku życia?
— Owszem, Marja dostała list od niego. Dzieci nie może zabrać przed wiosną. Wtedy bowiem ożeni się i łatwiej mu będzie zaopiekować się niemi. Na zimę radzi je oddać „na garnuszek“ do którego z sąsiadów. Lecz Marja nie uczyni tego, gdyż nigdy nie łączyły jej przyjazne stosunki z mieszkańcami Graftonu. Krótko i węzłowato: życzy ona sobie, bym ja wzięła dzieci; nie mówi o tem, lecz jestem pewna, że tego pragnie.
— O, — zawołała Ania, składając ręce z niemą prośbą, — przecież ty to uczynisz! Prawda, Marylo?
— Nie zdecydowałam się jeszcze — odparła Maryla dość cierpko. — Nie załatwiam spraw bez zastanowienia, jak to jest w twoim zwyczaju. Kuzynostwo w trzeciej linji to dosyć wątłe pokrewieństwo, a jaka straszna odpowiedzialność wychowywać dwoje sześcioletnich dzieci... bliźniąt w dodatku.
Maryla miała to dziwne przekonanie, że dziecko z bliźniąt jest dwa razy gorsze, niż dziecko nie z bliźniąt.
— Bliźnięta są bardzo miłe — mam na myśli jedną parę — zaprzeczyła Ania. — Tylko, gdy ich jest dwie albo trzy pary, stają się trochę męczące. Przypuszczam, że stanowiłoby to dla ciebie rozrywkę, Marylo, gdy ja jestem w szkole!
— I to miałoby być rozrywką? Raczej umęczenie i kłopot! Gdyby przynajmniej były w tym wieku, co ty, kiedy do nas przybyłaś — zaryzykowałabym jeszcze. Nie obawiam się tak bardzo Toli — zdaje się dobrem i spokojnem dzieckiem. Ale ten urwis Tadzio!
Ania kochała dzieci, do bliźniąt Keithowej serce ją ciągnęło. Wspomnienie jej własnego osieroconego dzieciństwa żyło w niej dotychczas. Wiedziała, że Maryli punktem honoru jest wypełnianie wszystkiego, co uważa za swój obowiązek, więc zręcznie skierowała atak w tym kierunku.
— Jeśli Tadzio ma złe skłonności, tem więcej należy dbać o jego dobre wychowanie, czyż nie, Marylo? Jeśli my ich nie przygarniemy, niewiadomo, kto to uczyni i pod czyj wpływ dzieci się dostaną? Przypuśćmy, że zaopiekują się niemi ich najbliżsi sąsiedzi — Sprottowie. Pani Linde powiada, że Henryk Sprott to największy bezbożnik, a dzieci jego nie mówią ani słowa prawdy. Czy taki przykład nie byłby czemś strasznem dla bliźniąt? Albo gdyby dostały się do Wigginsów? Pani Linde mówi, że Wiggins wyprzedaje wszystko, co posiada i żywi rodzinę mlekiem zbieranem. Czy pozwoliłabyś, Marylo, żeby twoi krewni umierali z głodu, nawet jeśliby to byli kuzynowie w trzeciej linji? Mnie się wydaje, że naszym obowiązkiem jest zaopiekować się temi dziećmi.
— I ja tak sądzę — przyznała Maryla dość niechętnie. — Będę zmuszona powiedzieć Marji, że je wezmę. Nie miej takiej rozpromienionej miny, Aniu. Będzie to nadprogramowe zajęcie dla ciebie. Ja, ze względu na mój słaby wzrok, nie mogę ślęczeć nad igłą, więc szycie i reparacja garderoby tej dwójki spadnie na twoje barki. A ty przecież nie lubisz szycia.
— Niecierpię — odpowiedziała Ania spokojnie, — lecz jeśli ty z poczucia obowiązku przygarniesz te biedactwa, to ja z poczucia obowiązku mogę szyć dla nich. Dobrze jest być czasem zmuszoną uczynić coś, czego się nie lubi... aby w miarę.
Przy oknie swej kuchni siedziała pani Linde z szydełkiem w ręku, zupełnie jak owego wieczora przed laty, kiedy to Mateusz Cutbert powracał do domu ze swą sierotką. Lecz wtedy była wiosna, a teraz późna jesień i lasy stały bezlistne, a pola suche i sczerniałe. Purpurowo‑złote słońce skrywało się właśnie poza ciemnemi lasami Avonlea, gdy na wzgórzu ukazał się kabrjolet, zaprzężony w gniadego kucyka. Pani Małgorzata wytężyła wzrok w kierunku nadjeżdżających.
— Oto Maryla wraca z pogrzebu — rzekła do męża, który znużony wyciągnął się na ławie. W ostatnich czasach Tomasz Linde zażywał odpoczynku jakoś częściej, niż zwykł był to czynić dawniej. Lecz pani Małgorzata, taka bystra w dostrzeganiu wszystkiego, co się działo poza jej domem, dziwnym zbiegiem okoliczności nie zwracała na to uwagi. — Przywozi bliźnięta... tak. Tadzio wychyla się poprzez fartuch, aby schwytać kucyka za ogon, biedna Maryla zaś bezustannie go powstrzymuje. Tola siedzi wyprostowana, istna lalka; zawsze wygląda jak świeżo wykrochmalona i wyprasowana. Maryla napracuje się dobrze tej zimy. Coprawda, w tych okolicznościach nie było dla niej innego wyjścia. No, ale będzie miała Anię do pomocy. Ania jest rozpromieniona z powodu tej historji, bo też, muszę przyznać, okazuje ona niezwykły talent w postępowaniu z dziećmi. Boże drogi, przecież zdaje się, że to wczoraj biedny Mateusz przywiózł małą Anię do domu, a wszyscy wokoło śmieli się na myśl, że Maryla będzie wychowywała dziecko. Dziś znowu adoptuje bliźnięta. Do końca życia trzeba być przygotowanym na niespodzianki.
Wypasiony kucyk raźnie podążał drogą ku Zielonemu Wzgórzu. Na twarzy Maryli malowało się zmęczenie. Dzieliło ich od Graftonu już dziesięć mil, a Tadzio ani na chwilę jeszcze nie przestał kręcić się i wiercić. Wszelkie usiłowania Maryli, ażeby go uspokoić, spełzły na niczem. Biedaczka żyła w ciągłym strachu, że mały urwis wywinie koziołka poprzez oparcie kabrjoletu na drogę, lub też poprzez fartuch stoczy się pod kopyta końskie. Wreszcie w rozpaczy zagroziła, że sprawi mu zdrowe lanie, gdy tylko przybędą do domu. Wtedy Tadzio, nie zwracając uwagi na lejce, trzymane przez nią, wgramolił się jej na kolana, pulchnemi ramionkami otoczył szyję i wyciął głośnego całusa.
— Nie wierzę, żeby pani to zrobiła — rzekł, cmokając z przymileniem jej pomarszczony policzek. — Pani nie wygląda na taką, co wybije małego chłopca za to, że nie może usiedzieć spokojnie. Czy pani umiała siedzieć spokojnie, kiedy pani była w moim wieku?
— Owszem, zawsze słuchałam starszych — rzekła Maryla, starając się mówić surowo, pomimo iż serce jej topniało pod wpływem gwałtownych pieszczot Tadzia.
— Ach, to dlatego, że pani była dziewczynką — odgadł, i uściskawszy ją raz jeszcze, zsunął się na swe miejsce. — Przecież pani była kiedyś dziewczynką! Prawda, jakie to zabawne? Tola umie siedzieć cicho, ale to musi być strasznie nudne. Być dziewczynką — to strasznie głupia rzecz. Tolu, rozweselę cię trochę.
Tadziowy sposób rozweselania Toli polegał na ciągnięciu jej za loki. Dziewczynka krzyknęła i rozpłakała się.
— Wracamy z pogrzebu twojej biednej matuchny, a tobie zbytki w głowie? — łajała zrozpaczona Maryla.
— Ależ ona chciała umrzeć — zapewniał Tadzio. — Wiem dobrze, bo mi to sama powiedziała. Strasznie się martwiła, że tak długo choruje. W noc przed śmiercią długo ze mną rozmawiała. Powiedziała, że pani zabierze Tolę i mnie na zimę do siebie i prosiła, ażebym się dobrze sprawował. Ja właśnie zaczynam być grzeczny. Można przecież być grzecznym zbytkując, tak samo, jak siedząc cicho? Prosiła także, żebym był dobry dla Toli i żebym się nią opiekował. I to także robię.
— Czy darcie za włosy uważasz za opiekowanie się nią?
— Tak! bo nie pozwolę na to nikomu — objaśnił Tadzio, zaciskając piąstki i marszcząc brwi. — Niechno kto spróbuje! Teraz niebardzo ją bolało; płacze, bo jest dziewczynką. Ja cieszę się, że jestem chłopcem, ale martwię się, że jestem bliźniak. Kiedy siostra Kuby Sprotta sprzecza się z nim, on tylko powie „jestem starszy od ciebie, więc na pewno wiem lepiej“ i ona musi ustąpić. A ja nie mogę tego Toli powiedzieć, więc ona mnie nie słucha. Niech mi pani pozwoli powozić — przecież jestem mężczyzną.
Oczywiście, Maryla odetchnęła z ulgą, gdy wreszcie wjechała na dziedziniec, gdzie jesienny wiatr wyprawiał harce z pożółkłemi liśćmi. U wejścia oczekiwała ich Ania, by pomóc przy wysiadaniu. Tola obojętnie poddała się uściskowi Ani, natomiast Tadzio odpowiedział serdecznym całusem i wesoło zaanonsował: „Jestem Tadeusz Keith“.
Przy wieczerzy Tola zachowywała się jak dystyngowana mała dama, lecz sprawowanie Tadzia pozostawiało wiele do życzenia.
— Jestem tak strasznie głodny, że nie mam czasu jeść porządnie — odpowiedział na uwagi Maryli. — Tola nie jest ani w połowie tak głodna, jak ja. Niech pani sobie przypomni, ile się nakręciłem po drodze. Ten placek jest strasznie pyszny... i tyle rodzynków. U nas w domu dawno już nie było ciasta, bo matuchna była przecież chora i nie mogła piec, a pani Sprott zawsze mówiła, że dość, jak nam chleb upiecze. Pani Wiggins też nie kładzie nigdy rodzynków do swych ciastek — niech ją licho porwie! Czy dostanę jeszcze kawałek?
Maryla byłaby odmówiła, lecz Ania szczodrą ręką odkroiła dodatkową porcję, przypominając jednocześnie Tadziowi, że należy powiedzieć „dziękuję“. Malec uśmiechnął się do niej i odgryzł wielki kęs, a po chwili, gdy zjadł wszystko, figlarnie zawołał:
— Powiem „dziękuję“, gdy dostanę trzeci kawałek.
— Nie, miałeś zupełnie dość — rzekła Maryla tonem, dobrze znanym Ani. Tadzio miał się w przyszłości przekonać, że decyzje, wygłaszane takim tonem, były nieodwołalne.
Tadzio mrugnął ku Ani i, przechyliwszy się poprzez stół, wyrwał z rączki Toli ciasto, z którego zdążyła odgryźć zaledwie ździebełko. Toli usteczka skrzywiły się do płaczu, a Maryla oniemiała z przerażenia, widząc jak mały rozbójnik wpakował całą porcję do szeroko rozdziawionej buzi. Ania z miną groźnej przełożonej zawołała:
— Tadziu, żaden dżentelmen tak nie postępuje!
— Wiem o tem — odparł Tadzio, gdy tylko zdołał głos wydobyć — ale ja nie jestem dżemplem.
— Przecież chciałbyś nim być — przekładała oburzona Ania.
— Przecież, że chcę. Ale nie można być dżemplem, dopóki się nie jest dorosłym.
— Przeciwnie, można — sprostowała Ania, uważając, iż nadarza się sposobność do wygłoszenia nauki moralnej. — Możesz starać się być dżentelmenem, będąc jeszcze małym chłopcem. A dżentelmen nigdy nie wydziera ciasta dziewczynce, nie zapomina podziękować i nie rwie nikogo za włosy.
— W takim razie nudzi się bardzo — zawyrokował Tadzio, — to ja już wolę poczekać, aż dorosnę. Wtedy zostanę dżemplem.
Maryla z rezygnacją odkroiła świeży kawałek ciasta dla Toli. Przeżyła dziś ciężki dzień. Zmęczona pogrzebem i drogą, nie czuła się na siłach podjąć walki z narowami Tadzia. W tej chwili spoglądała w przyszłość z pesymizmem godnym Elizy Andrews.
Bliźnięta, pomimo iż oboje jasnowłose, nie były zbyt podobne do siebie. Toli długie loki równo spływały na ramiona, — okrągła główka Tadzia tonęła w masie puszystych złotych pierścieni. Piwne oczy Toli patrzały łagodnie i słodko — w oczach zbytnika Tadzia igrał jakiś chochlik. Nosek Toli był prosty — Tadzia zadarty. Tola miała poważne usteczka — Tadzio pełne uśmiechów. Prócz tego Tadzio miał zabawny dołeczek w jednym policzku; wesołość i ochota do zbytków przejawiały się w każdym jego ruchu.
— Niech dzieci idą do łóżek — rzekła Maryla, uważając to za najlepszy sposób pozbycia się Tadzia. — Tola będzie spała w moim pokoju, Tadzia zaś umieścimy na facjatce. Nie lękasz się spać sam, Tadziu?
— Nie, ale nieprędko jeszcze pójdę do łóżka — odpowiedział Tadzio spokojnie.
— Przeciwnie, pójdziesz natychmiast! — zarządziła Maryla tonem, z którego Tadzio poznał, że opór na nic się nie zda, więc posłusznie podreptał za Anią na górę.
— Gdy tylko dorosnę, nie położę się spać przez całą jedną noc; zobaczę, co wtedy będzie — zwierzył się Ani na ucho.
W późniejszych czasach Maryla nie mogła bez dreszczu wspominać tego pierwszego tygodnia pobytu bliźniąt na Zielonem Wzgórzu. Nie dlatego, iżby był o tyle gorszym od następnych, lecz jakaż zmiana w jej dotychczasowem spokojnem życiu! Od początku nie zdarzyła się chwila, w której Tadzio nie spsociłby czegoś, lecz jego pierwszy, sławny w Avonlea, występ odbył się w dwa dni po przybyciu.
Był to piękny, łagodny, iście wrześniowy poranek niedzielny. Wybierali się do kościoła. Maryla zajęła się ubraniem Toli, powierzając Tadzia staraniom Ani. Malec przedewszystkiem zaprotestował przeciw myciu twarzy.
— Maryla myła mnie wczoraj... a pani Wiggins wyszorowała mnie szarem mydłem w dzień pogrzebu. To zupełnie dość na cały tydzień. Co to dobrego być tak strasznie czystym? Mnie jest lepiej, kiedy jestem brudny!
— Jaś Irving sam prosi, żeby go myć codziennie — odezwała się Ania przebiegle.
Tadzio przebywał na Zielonym Wzgórzu zaledwie od czterdziestu ośmiu godzin, ale już ubóstwiał Anię a nienawidził Jasia, o którym Ania wyrażała się z największemi pochwałami. Jeśli Jaś mył się codziennie, Tadzio był gotów uczynić to samo, bodaj z narażeniem życia. Te same względy kierowały nim, gdy poddawał się potulnie innym zabiegom koło swej toalety.
Ania czuła prawie macierzyńską dumę, wprowadzając do starej ławki Cutbertów czyściutkie śliczne chłopię. Z początku zachowywał się grzecznie, rzucał ukradkiem spojrzenia na siedzących w pobliżu chłopców, starając się odgadnąć, który z nich był Jasiem Irvingiem? Czytanie Biblji odbyło się bez przeszkód, lecz gdy pastor Allan rozpoczął modły, zaszło coś nieoczekiwanego.
Przed Tadziem siedziała Lorka White z główką lekko pochyloną. Z pomiędzy dwóch jasnych warkoczy, okolona tiulową fryzką, wychylała się biała szyjka.
Lorka była to tłuściutka, spokojnie wyglądająca dziewuszka lat ośmiu, która od pierwszej chwili, gdy ją matka, jako sześciomiesięczne niemowlę wniosła do kościoła, zachowywała się w nim bez zarzutu.
Tadzio wsunął rączkę do kieszeni i wydobył gąsienicę... włochatą, ogromną gąsienicę. Maryla, spostrzegłszy to, schwyciła go za ramię. Ale już było za późno: Tadzio zdążył wsunąć liszkę Lorce za sukienkę. Nagle rozległ się przeraźliwy krzyk. Pastor przerwał modlitwę i spojrzał zdumiony. Wszystkie głowy podniosły się z ponad modlitewników. Lorka rzucała się w ławce, rwąc, jak szalona, sukienkę na plecach.
— Oj matuś... matuś, oj, oj... wyjmij ją... zabierz ją... ten szkaradny chłopiec wpakował mi liszkę... oj, matuś... ona pełznie dalej... oj, oj!
Pani White wstała i z surową miną wyprowadziła drżącą i głośno szlochającą Lorkę z kościoła. Łkania dziecka zamilkły woddali a pan Allan kończył przerwane nabożeństwo; jednakże wszyscy obecni znajdowali się pod wrażeniem czegoś niesłychanego. Maryla pierwszy raz w życiu nie uważała podczas kazania, Ania zaś, z wypiekami na twarzy, siedziała, jak struta.
Po powrocie do domu Maryla kazała Tadziowi położyć się do łóżka i pozostać w niem do końca dnia. Nie pozwoliła mu dać obiadu, na wieczerzę zaś otrzymał mleko i suchy chleb. Ania zaniosła posiłek na górę i przyglądała się smutnie, jak malec zajadał z apetytem, nie okazując najmniejszej skruchy. Jej poważne spojrzenie zaniepokoiło go wreszcie.
— Jaś Irving — zauważył po namyśle — nie byłby w kościele wsunął liszki za kołnierz dziewczynce, prawda?
— Z pewnością nie — odpowiedziała zgnębiona Ania.
— Więc żałuję, że to zrobiłem — przyznał się. — Ale to była taka śliczna, wielka liszka. Znalazłem ją na schodach kościoła, gdyśmy wchodzili. Szkoda było ją zmarnować. I powiedz sama, czy awantura nie była zabawna?
We wtorek popołudniu odbywało się zebranie Koła Pomocy na Zielonem Wzgórzu. Ania śpieszyła ze szkoły do domu, wiedząc, iż Maryla będzie potrzebowała jej wyręki. Zastała Tolę odświętnie ubraną w białą wykrochmaloną sukienkę z czarną szarfą. Siedziała z gośćmi w bawialni i zachowywała się, jak wzorowo wychowane dziecko, odpowiadając rozsądnie na zadawane jej pytania, milcząc, gdy się do niej nie zwracano. Tadzio, usmolony jak zwykle, grzebał się w piasku na dziedzińcu.
— Pozwoliłam mu na to — objaśniała Maryla zrezygnowana, — myślę, że w ten sposób unikniemy gorszych psot. Przy tej zabawie może się tylko więcej zabrudzić. Dopiero gdy goście skończą podwieczorek, zawołam go do pokoju. Tola będzie jadła z nami, lecz nie miałabym odwagi posadzić Tadzia przy jednym stole z członkami Koła Pomocy.
Kiedy Ania weszła poprosić gości na herbatę, Toli w bawialni nie było — przed chwilą wybiegła, odwołana przez Tadzia. Naskutek tego Maryla z Anią odbyły pośpieszną naradę w śpiżarni, i postanowiły obojgu dzieciom dać podwieczorek później.
Gdy goście w najlepsze zapijali herbatę, do stołowego pokoju wpadła jakaś budząca litość postać dziecięca. Maryla i Ania zerwały się przerażone, goście osłupieli. Czyż mogła to być Tola... ta szlochająca istota, z której sukienki i włosów spływały strumienie wody?
— Tolu, co się z tobą stało? — zawołała Ania, rzucając spojrzenie winowajczyni na panią Bell, której dom, jak ogólnie mówiono, był jedynym w świecie, gdzie nigdy nie zdarzały się żadne nadzwyczajne wypadki.
— Tadzio kazał mi się wdrapać na płot zagrody dla prosiąt — skarżyła się Tola — a kiedy nie chciałam, nazwał mnie tchórzem. Więc posłuchałam go, ale zleciałam do zagrody, prosiak wpadł na mnie i zasmarował mi całą sukienkę. Wtedy Tadzio powiedział, iż jeśli postoję pod studnią, to mi ją zmyje do czysta. Pompował i pompował, ale sukienka się nie uprała, a moja śliczna szarfa i trzewiki są zniszczone na nic!
Do końca podwieczorku Ania musiała czynić sama honory domu, gdyż Maryla poszła na górę przebrać Tolę. Tadzia znowu posłała do łóżka, bez kolacji. O zmroku zjawiła się w jego pokoju Ania. Przyszła na poważną pogawędkę — metoda, do której ciągle jeszcze miała zaufanie, mimo iż nie zawsze dawała dobre wyniki. Powiedziała, że jest bardzo zmartwiona jego postępowaniem.
— Ja też jestem teraz zmartwiony — przyznał się Tadzio. — Ale co mam zrobić, kiedy martwię się zawsze po psocie, a nie wtedy, kiedy ją wymyślam. Tola nie chciała się ze mną bawić w piasku, bo bała się zabrudzić sukienkę, więc byłem wściekle zły. Czy Jaś Irving kazałby swojej siostrze wleźć na płot chlewiku, gdyby wiedział, że może wpaść do środka?
— O, z pewnością podobna myśl nie przyszłaby mu nigdy do głowy. Jaś — to prawdziwy mały dżentelmen.
Tadzio przymrużył oczy i przez chwilę zdawał się rozmyślać, poczem wdrapał się na kolana Ani, zarzucił jej rączki na szyję i ukrył zarumienioną twarzyczkę na jej ramieniu.
— Aniu, czy kochasz mnie troszeczkę, chociaż nie jestem tak grzeczny, jak Jaś?
— Owszem, kocham — powiedziała Ania szczerze: niesposób było nie kochać Tadzia, — ale kochałabym cię o wiele więcej, gdybyś nie był taki niegrzeczny.
— Ja dziś jeszcze coś zrobiłem — zwierzał się Tadzio przyciszonym głosem. — Teraz żałuję, ale strasznie boję się ci powiedzieć. Nie będziesz się bardzo gniewała? I nie powiesz o tem Maryli, dobrze?
— Nie wiem, Tadziu, może będę musiała. Przyrzekam ci jednak, że jeśli obiecasz mi nigdy więcej tego nie uczynić, zachowam tajemnicę.
— Nie, już nigdy nie zrobię. Ale pewnie nie znalazłbym drugiej tego roku. Tę znalazłem na schodkach w piwnicy.
— Cóżeś zrobił, Tadziu?
— Włożyłem ropuchę do łóżka Maryli. Możesz pójść ją wyjąć. Ale czy nie zabawniej byłoby ją tam zostawić?
— Ach, Tadziu! — Ania wyrwała się z obejmujących ją rączek i popędziła do pokoju Maryli.
Pościel na łóżku była zlekka zmięta. Z nerwowym pośpiechem Ania zerwała kapę i oto z pod poduszki wyjrzała ku niej wielka ropucha.
— Jakże wydostanę stąd to wstrętne stworzenie — jęknęła z dreszczem obrzydzenia. Przypomniała sobie łopatkę od węgli i korzystając z tego, że Maryla była zajęta w śpiżarni, skoczyła po nią. Namęczyła się niemało, zanim znalazła się w podwórzu z ropuchą, która trzykrotnie zeskakiwała jej z szufelki, a raz ukryła się w ciemnym kącie sieni, skąd ledwo ją wydobyła. To też odetchnęła z ulgą, gdy wreszcie wypuściła ją na wolność w sadzie.
— Gdyby Maryla dowiedziała się o tem, nigdy w życiu nie poszłaby już do łóżka bez lęku. Co za szczęście, że mały grzesznik w porę przyznał się do winy! Ale oto Diana daje mi znaki ze swego okna. Jakże się cieszę! Doprawdy potrzeba mi jakiejś rozrywki, bo Antoś Pay w szkole, a Tadzio Keith w domu, to chyba dość udręczenia jak na jeden dzień!
— Ta stara wścibska Lindowa była tu dziś znowu — zanudzała mnie o składkę na kupno dywanu do zakrystji — mówił pan Harrison gniewnie. — Niecierpię tej baby tak, jak nikogo na świecie.
Ania, oparta o balustradę ganku, rozkoszowała się czarem szarego listopadowego zmierzchu. Z nad świeżo zaoranych pól płynął łagodny wietrzyk i poświstywał cicho między otaczającemi ogród sosnami.
— Całe zło jest w tem, że pan i pani Linde nie rozumiecie się nawzajem — zauważyła Ania, obracając swą marzącą twarzyczkę ku mówiącemu, — to jest właśnie przyczyną braku sympatji. Ja także nie lubiłam dawniej pani Linde, lecz polubiłam ją z chwilą, gdy nauczyłam się ją rozumieć.
— Być może, że pani Linde przypada do gustu niektórym osobom. Ale ja nie będę się zmuszał do jedzenia bananów dlatego, że mi ktoś wmawia, iż zasmakuję w nich, o ile będę się niemi raczył często, — burknął pan Harrison. — Co zaś do rozumienia jej, przekonałem się, że to niepoprawna wścibska i powiedziałem jej o tem.
— Ach! musiało to strasznie zranić jej uczucia — rzekła Ania z wyrzutem. — Jakże pan mógł powiedzieć jej coś podobnego? Ja również powiedziałam kiedyś pani Linde parę przykrych słów, ale to dlatego, że straciłam panowanie nad sobą.
— Rzekłem jej prawdę, a prawdę należy każdemu mówić w oczy.
— Ale pan nie mówi całej prawdy — zaprzeczyła Ania, — pan mówi tylko nieprzyjemną część prawdy. Naprzykład powiedział mi pan już z dziesięć razy, że moje włosy są rude, ale ani razu, że mam ładny nos.
— Przypuszczam, że wiesz o tem i bez mojego powiedzenia — zaśmiał się pan Harrison.
— O rudych włosach wiem również — nawiasem mówiąc, są wiele ciemniejsze, niż były dawniej — więc niema potrzeby wspominania o tem.
— Dobrze, już dobrze. Postaram się nie mówić o tem, skoroś taka wrażliwa. Wybacz mi, Aniu. Przyzwyczaiłem się do szczerości, i ludzie nie powinni mi tego brać za złe.
— Ależ muszą brać za złe. Okoliczność, iż jest to pańskie przyzwyczajenie, nie zmienia postaci rzeczy. Coby pan powiedział o człowieku, który wtykając ludziom szpilki za skórę, tłumaczyłby się: „Nie pamiętajcie mi tego, taki już mam zwyczaj“. Uważałby go pan za szaleńca, czyż nie? Pani Linde jest może wścibską, ale czy powiedział jej pan także, że ma dobre serce, pełne litości dla biednych? Wie pan chyba, że Tymoteusz Cotton skradł garnek masła z jej piwnicy, a żonie powiedział, że kupił; kiedy zaś Cottonowa przy pierwszem spotkaniu z panią Linde zrobiła uwagę, że masło czuć było marchwią, ta poczciwa kobieta przyznała: „Rzeczywiście, było nieudane“.
— Wierzę, że posiada pewne zalety — zgodził się pan Harrison niechętnie. — Każdy człowiek ma jakieś, nawet ja, chociaż tego nie podejrzewasz. W każdym razie na dywan nie dam ani grosza; tu u was nie przestają wcale zbierać składek. A cóż wasz projekt pomalowania Domu Ludowego, jakże wam się wiedzie?
— Świetnie. Na ostatniem piątkowem posiedzeniu K. M. A. obliczyliśmy, że mamy aż zbyt wiele pieniędzy na ten cel. Większość obywateli daje szczodrą ręką, drogi panie!
Mimo wrodzonej słodyczy, Ania potrafiła, gdy okoliczności tego wymagały, ukryć żądełko ironji w niewinnem napozór zdaniu.
— Na jaki kolor malujecie budynek?
— Wybraliśmy bardzo piękny zielony — ale pokrycie dachu będzie oczywiście ciemno-czerwone. Roger Pay kupi dziś farbę w mieście.
— A kto wykona robotę?
— Józef Pay z Carmody. Z dachem już prawie skończył. Musieliśmy jemu to powierzyć, gdyż wszyscy Payowie — a jest ich cztery rodziny — zapowiedzieli, że nie dadzą ani grosza, jeżeli się nie umówimy z Józefem. Podpisali się na dwanaście dolarów, więc zdawało nam się, iż stracilibyśmy zbyt wiele. Chociaż niektórzy twierdzą, że Payom nie należało ustąpić. Pani Linde powiada, że oni starają się wszędzie wkręcić.
— Najważniejszą rzeczą jest, czy ten Józef wywiąże się dobrze ze swego zadania.
— Uchodzi za dobrego rzemieślnika, ale mówią o nim, że dziwak. Prawie nigdy nie rozmawia.
— W takim razie to doprawdy oryginał — a przynajmniej tutejsi mieszkańcy uważaliby, że należy go tak nazwać — odrzekł pan Harrison oschle. — Ja sam do chwili osiedlenia się w Avonlea nie byłem gadułą. Ale tu, poprostu w celu samoobrony, musiałem odzwyczaić się od milczenia. Boć w przeciwnym razie pani Linde byłaby mnie okrzyczała niemową i urządziła składkę dla nauczenia mnie mowy głuchoniemych. Czy już odchodzisz, Aniu?
— Muszę. Wieczorem mam jeszcze dużo reparacyj dla Toli. Poza tem lękam się, że Tadzio irytuje Marylę jakąś nową psotą. Dziś rano pierwsze jego pytanie było: „Aniu, chciałbym wiedzieć, dokąd odchodzi ciemność nocna?“ Odpowiedziałam, że idzie wokoło na drugą stronę świata. Lecz po śniadaniu oświadczył, że tak nie jest, bo ciemność schodzi na dno studni. Maryla przyłapała go już dziś czterokrotnie, jak przewieszony przez cembrowinę studni zaglądał w jej głębię.
— A to szelma — zaopinjował pan Harrison. — Przybiegł tu wczoraj i, zanim zdołałem temu przeszkodzić, wyrwał Imbirkowi sześć piór z ogona. Od tej chwili biedny ptak strasznie posmutniał. Te dzieciaki to istne utrapienie.
— Ale jednocześnie i skarb umiłowany — rzekła Ania, w duszy postanawiając wybaczyć Tadziowi pierwszą przyszłą psotę, jakąkolwiekby ona była, za to, że zemścił się za nią na Imbirku.
Roger Pay przywiózł wieczorem oczekiwaną farbę, Józef zaś, mrukliwy, milczący jegomość rozpoczął malowanie następnego dnia. Nie przeszkadzano mu w pracy. Budynek mieścił się przy tak zwanej „dolnej drodze“. Późną jesienią droga ta bywała zwykle błotnista, więc udający się do Carmody kierowali się dłuższą „górną drogą“. Dom Ludowy był otoczony gęstym lasem świerków i trudno go było dojrzeć, o ile się nie podjechało tuż blisko. Józef Pay pracował więc w ciszy i samotności, których tak łaknęła jego dusza odludka.
W piątek popołudniu ukończył robotę i odjechał do Carmody. Wkrótce po jego odejściu pani Linde, niepomna błotnistych wybojów „dolnej drogi“, przejeżdżała tamtędy. Wiodła ją ciekawość. Pragnęła pierwsza zobaczyć, jak też wygląda Dom Ludowy w swej nowej szacie. Okrążywszy las świerków, ujrzała go wreszcie. Lecz widok ten wywarł na niej nieoczekiwane wrażenie. Rzuciła lejce, wzniosła ręce do góry i zawołała: „Boże miłościwy!“ Patrzała, nie wierząc własnym oczom, aż wreszcie wybuchnęła głośnym śmiechem.
— Nie mogło się obejść bez pomyłki. Nie mogło! Wiedziałam, że Payowie nawarzą piwa!
Pani Małgorzata jechała do domu, zatrzymując się co chwila, aby wśród spotkanych sąsiadów rozgłaszać nowinę. To też wieść rozeszła się lotem błyskawicy. Przez usta parobka Blythe’ów dotarła ona do Gilberta; przerażony, rzucił książki, nad któremi ślęczał, i popędził na Zielone Wzgórze. Po drodze dogonił go zdyszany Alfred Wright. U furtki, pod ogołoconemi z liści wierzbami zastali Dianę, Jankę Andrews i Anię — uosobienie rozpaczy.
— To chyba nieprawda, Aniu? — zawołał Gilbert.
— Owszem, prawda — odrzekła Ania z miną muzy tragedji. — Pani Linde, wracając z Carmody, wstąpiła, by mi o tem donieść. To straszne! Czy warto dążyć do jakichkolwiek ulepszeń!
— Co jest straszne? — zapytał Oliver Slone, nadchodząc właśnie z paczką, przywiezioną z miasta dla Maryli.
— Jakto, nie słyszałeś jeszcze? — rzekła Janka zirytowana — Tylko tyle: Józef Pay pomalował Dom Ludowy na niebiesko zamiast na zielono! Jaskrawym niebieskim kolorem, używanym zazwyczaj do malowania wózków i taczek. Pani Linde powiada, że to najwstrętniejsza barwa, jaką kiedykolwiek widziała, szczególniej w połączeniu z czerwonym dachem. Omal nie zemdlałam, gdy usłyszałam o tem. Serce pęka na myśl, wiele trudów ta sprawa pochłonęła.
— Na miłość Boską, skąd powstała ta pomyłka? — jęknęła Diana.
Winę tego nieszczęścia można było przypisać tylko Payom. Miłośnicy postanowili użyć farb Harrisa, a wiadomo, że blaszanki z farbą są numerowane wedle próbek kolorów, umieszczonych na wzorze. Wybrany zielony odcień był oznaczony numerem 147, więc kiedy Roger Pay przysłał syna swego Janka z wiadomością, że jedzie do miasta i może kupić farbę, Miłośnicy kazali go poprosić o nabycie numeru 147-go. Janek zaklinał się, że wypełnił ich polecenie, ojciec zaś jego równie stanowczo twierdził, że Janek powtórzył numer 157. I na tem sprawa stoi do dziś dnia.
Tego wieczoru w każdym avonleaskim domu, gdzie mieszkał jakikolwiek Miłośnik, panowała czarna rozpacz. Nastrój na Zielonem Wzgórzu był tak ponury, że nawet wesołość Tadzia przygasła. Ania płakała i była niepocieszona.
— Muszę płakać, Marylo, mimo że mam prawie siedemnaście lat — łkała. — To takie upokarzające. Wszyscy nas będą wyśmiewali. Ta wieść brzmi jak dzwon pogrzebowy dla naszego stowarzyszenia.
Jednakże w życiu, podobnie jak w snach, rzeczy przybierają często dziwny obrót. Mieszkańcy Avonlea nie mieli wcale ochoty do śmiechu, byli zbyt zagniewani. Przecież to za ich pieniądze malowano Dom Ludowy, więc też ich najboleśniej dotknęła ta pomyłka. Powszechne oburzenie skupiło się na Payach. Roger Pay i Janek pokpili sprawę. Józef zaś musiał być skończonym idjotą, jeżeli po otworzeniu blaszanki nie zorjentował się, że zaszła jakaś pomyłka. Gdy krytyka dotarła do wiadomości Józefa Paya, odburknął, że nie miał zamiaru wtrącać się do gustu obywateli bez względu na swe osobiste zdanie w kwestji kolorów; zamówiono go do malowania budynku, nie zaś do rozprawiania o barwach; robotę swoją wykonał, więc zaplata słusznie mu się należy.
Po naradzie z Piotrem Slonem, sądownikiem, Miłośnicy z ciężkiem sercem wypłacili Payowi należność.
— Musicie mu zapłacić — powiedział Slone — nie jest odpowiedzialny za to, co się stało. Nikt mu nie mówił, jakiego koloru miała być farba — dostał blaszanki z poleceniem rozpoczęcia pracy. Ale to wstyd prawdziwy i Dom na pewno wygląda strasznie.
Nieszczęśni Miłośnicy sądzili, że odtąd Avonlea będzie żywiła do nich jeszcze więcej uprzedzeń; tymczasem stało się wprost przeciwnie: sympatja ogółu roztoczyła nad nimi swe skrzydła. Powszechnie mówiono, że ta pełna zapału młódź, co z wytrwałością dążyła do osiągnięcia swych celów, została haniebnie oszukana. Pani Linde radziła im, by nie przerywali działalności i dowiedli Payom, że są jeszcze na świecie ludzie, którzy umieją nie pokpić powierzonych im spraw. Pan Spencer zawiadomił ich, że na własny koszt wykarczuje pieńki wzdłuż drogi obok swej posiadłości i posieje tam trawę. Stara Slonowa zaś wstąpiła do szkoły i z tajemniczą miną wywołała Anię na dziedziniec, ażeby jej powiedzieć, że jeśli Miłośnicy trwają w zamiarze urządzenia kwietnika na rozstaju dróg, to już ona, Slonowa, ręczy, że upilnuje swej krowy, by ten żarłok nie zniszczył geranjum. Nawet pan Harrison — może zachichotał w cichości, jeżeli wogóle kiedykolwiek chichotał — lecz nazewnątrz okazał wiele sympatji.
— Nie martw się, Aniu — uspokajał. — Większość farb, blaknąc, staje się coraz brzydsza, lecz wasz niebieski jest tak szkaradny, że zczasem może tylko wypięknieć. Zato dach jest pokryty zupełnie dobrze. Nie będzie się już narażonym, tak jak dawniej, na to, że kapie z sufitu. Bądź co bądź, dokonaliście niemało.
— I cóż z tego, kiedy niebieski Dom Ludowy w Avonlea stanie się przysłowionym w całej okolicy — zauważyła Ania z goryczą w głosie.
Niestety, przewidywania jej spełniły się co do joty.
Pewnego listopadowego popołudnia, wracając ze szkoły do domu Ścieżką Brzóz, Ania znowu poczuła radość, płynącą ze świadomości, że życie jest piękne. Przeżyła dziś miły dzień — w jej małem królestwie wszystko odbyło się jak najpomyślniej. Arystokratyczne imię Saint-Claira Donnella nie dało powodu do żadnej bójki między nim a kolegami. Priscilla Rogerson z buzią spuchniętą od bólu zęba nie miała ochoty kokietować swoich sąsiadów. Basi Shaw zdarzyło się tylko jedno nieszczęście — rozlała kubek wody na podłogę; Antoś Pay zaś wcale do szkoły nie przyszedł.
— Jaki miły był ten listopad — mówiła Ania, która dotąd nie zatraciła swego dziecięcego zwyczaju monologowania. — Wogóle bywa on taki nieprzyjemny, jakgdyby rok nagle spostrzegł, że się starzeje i nie pozostaje mu nic innego, jak tylko martwić się i płakać nad tem. Obecny rok zestarzał się z wdziękiem, niby poważna matrona, która wie, że jest piękną nawet w siwych włosach i ze zmarszczkami. Mieliśmy cudne dni i rozkoszne zmierzchy. Ostatnie dwa tygodnie minęły bardzo spokojnie, bo nawet Tadzio sprawował się prawie dobrze. Wydaje mi się, że zaszła w nim zmiana na lepsze... Jak cichym jest las w tej chwili; żadnych odgłosów, prócz wietrzyka w wierzchołkach drzew. Zupełnie uderzenia fal o daleki brzeg morski. Drogie moje lasy, piękne drzewa, jakże was kocham!
Ania stanęła i, objąwszy młodą brzózkę, przytuliła się do jej białego pnia. Nagle na zakręcie ścieżki ukazała się Diana, ujrzała tę romantyczną pozę i wybuchnęła śmiechem.
— Aniu, widzę, że ty udajesz tylko dorosłą osobę. W samotności zachowujesz się zupełnie jak mała dziewczynka.
— Ależ nie można odrazu przestać być małą dziewczynką — zawołała Ania wesoło, — małą byłam przez lat czternaście, a dorosłą jestem zaledwie od lat trzech. W lesie zawsze czuję się dzieckiem. Powrót ze szkoły do domu i pół godziny przed zaśnięciem, to prawie jedyne chwile, jakie mogę poświęcić marzeniom. Mam przecież tyle zajęcia ze szkołą, własną nauką i wychowaniem bliźniąt! Zato co wieczór w moim pokoiku na poddaszu przeżywam cudowne przygody. Zawsze widzę siebie w roli kogoś wielkiego, zasłużonego, sławnego... Bywam znakomitą prymadonną, samarytanką lub królową. Ostatniej nocy byłam królową. Rozkosznie jest wyobrażać to sobie. Ma się wszystkie radości, związane z tem stanowiskiem; stron ujemnych się nie odczuwa, bo każdej chwili można rozstać się z rolą, czego w rzeczywistem życiu uczynić niepodobna. W lesie zwykłam wyobrażać sobie zupełnie inne rzeczy. Jestem nimfą leśną lub małym elfem, kryjącym się pod zwiędłem listowiem. Ta biała brzózka, którą obejmowałam, jest moją siostrą, chociaż ona jest drzewem, a ja dziewczyną. Ale to jedyna różnica między nami... Dokąd idziesz, Diano?
— Do Dicksonów. Przyrzekłam Albercie pomóc skrajać suknię. Czy nie mogłabyś wstąpić tam wieczorem, aby pójść potem do mnie?
— Mogę, bo przecież Alfred pojechał do miasta — odpowiedziała Ania z niewinną miną.
Diana zarumieniła się, ale nie była obrażona. Poszły dalej.
Pomimo szczerego zamiaru odwiedzenia Dicksonów, Ania nie uczyniła tego. Stan rzeczy na Zielonem Wzgórzu wybił jej z głowy wszelką myśl o rozrywce. W dziedzińcu spotkała Marylę, błędnym wzrokiem wodzącą dokoła.
— Aniu, Tola zginęła!
— Tola! Zginęła! — Ania spojrzała na Tadzia „jeżdżącego“ na furtce i dostrzegła figlarne błyski w jego oczach. — Tadziu, czy nie wiesz, gdzie ona jest?
— Nie, nie wiem — odparł Tadzio śmiało — nie widziałem jej od obiadu, dalibóg.
— Nie było mnie w domu od pierwszej — objaśniała Maryla. — Tomasz Linde zachorował nagle, i Małgorzata prosiła, abym natychmiast przyszła. Gdy wychodziłam, Tola usypiała lalkę w kuchni a Tadzio bawił się w piasku przed domem. Wróciłam przed niespełna półgodziną — Toli ani śladu. Tadzio twierdzi, że od chwili mego wyjścia nie widział jej wcale.
— Bo też nie widziałem — zapewnił Tadzio stanowczo.
— Musi być gdzieś w pobliżu — uspokajała Ania — nie odważyłaby się oddalić sama jedna. Jest przecież taka nieśmiała. Może usnęła w którymś z pokojów?
Maryla zaprzeczyła ruchem głowy.
— Przeszukałam cały dom. Ale może jest gdzie w zabudowaniach?
Rozpoczęto skrzętne poszukiwania. Zrozpaczone kobiety przetrząsały każdy kąt domu, podwórza i budynków gospodarskich. Ania przebiegła sad i Las Duchów, nawołując głośno Tolę. Maryla ze świecą zajrzała do piwnicy. Tadzio towarzyszył im obu na zmianę i okazywał dużo pomysłowości we wskazywaniu miejsc, gdzie, według niego, Tola mogłaby się znajdować. Wreszcie powrócili znowu w podwórze.
— Strasznie dziwna sprawa — westchnęła Maryla.
— Gdzież ten dzieciak się podział? — pytała Ania zrozpaczona.
— A może wpadła do studni? — poddał Tadzio wesoło.
Ania i Maryla spojrzały na siebie ze zgrozą. Myśl ta towarzyszyła każdej z nich przez cały czas, ale żadna nie odważyła się jej wypowiedzieć głośno.
— Kto wie, może? — szepnęła Maryla.
Ania, blada i drżąca, podeszła do studni i przechyliła się, żeby zajrzeć. Wiadro wisiało na swojem miejscu, hen, w głębi migotało pasmo światła na powierzchni. Studnia Cutbertów była najgłębsza w Avonlea. Jeśliby Tola... ale Ania nie mogła dokończyć tej myśli. Wstrząsnęła się i odwróciła szybko.
— Biegnij do pana Harrisona — mówiła Maryla, łamiąc ręce.
— Pan Harrison i Janek Carter są dziś w mieście, pójdę do pana Barrego.
Po chwili wróciła z nim. Niósł zwój liny z przytwierdzonem do niej narzędziem, przypominającem grabie.
Maryla i Ania, zdrętwiałe z przerażenia, śledziły ruchy pana Barrego, sondującego studnię. Tadzio zaś, okrakiem na furtce, przyglądał się całej grupie z minką, pełną zadowolenia.
Wreszcie pan Barry potrząsnął głową z uczuciem widocznej ulgi.
— Niema tam jej na pewno. Ciekawa rzecz, gdzie też być może? Chodźno tu, młodzieńcze! Czy doprawdy nie masz pojęcia, gdzie się twoja siostra podziała?
— Mówiłem już dziesięć razy, że nie — odparł Tadzio, udając obrażonego — może jaki włóczęga przyszedł i skradł ją.
— Co za bzdury! — rzekła Maryla ostro — pewność, że Tola się nie utopiła, uspokoiła ją nieco. — Czy nie przypuszczasz, Aniu, że mogła zabłądzić, idąc do pana Harrisona? Od czasu, gdy tam była z tobą, bezustannie wspominała papugę.
— Wątpię, czy Tola odważyłaby się sama na taką wycieczkę. Ale pobiegnę się przekonać.
Ktoby w tej chwili zwrócił uwagę na Tadzia, niewątpliwie zauważyłby wyraźną zmianę w jego twarzyczce. Cichutko ześlizgnął się z furtki, i wiele tylko miał sił w swych tłustych nóżkach, popędził w kierunku stodoły. Ania w niezbyt optymistycznym nastroju śpieszyła przez pola ku domowi pana Harrisona. Dom był zamknięty, żaluzje spuszczone i ani śladu żywej duszy wokoło. Stanęła na ganku, głośno wołając Tolę. W kuchni rozległ się wrzaskliwy głos Imbirka, który zaklął z nagłą gwałtownością. Ale pomiędzy jego wykrzykami Ania usłyszała żałosny płacz, dochodzący z małego budynku, służącego panu Harrisonowi za skład narzędzi. Skoczyła ku drzwiom, odryglowała je, i porwała w ramiona drobną zalaną łzami istotkę, skuloną na przewróconej beczułce od gwoździ.
— Ach, Tolu, Tolu! Jakiego strachu nam napędziłaś! Skądżeś się tu wzięła?
— Przyszliśmy z Tadziem do Imbirka — szlochała Tola — ale nie mogliśmy się do niego dostać, więc tylko Tadzio walił we drzwi, żeby go rozdrażnić. Później przyprowadził mnie tutaj, sam uciekł, a drzwi zatrzasnął. Nie mogłam się wydostać. Płakałam i płakałam. Bałam się okropnie, zmarzłam, jeść mi się chciało. Myślałam, że już nigdy nie przyjdziesz, Aniu!
— Tadzio? — Ania nie wierzyła własnym uszom.
Z ciężkiem sercem prowadziła Tolę do domu. Przykrość, spowodowana sprawowaniem Tadzia, zagłuszyła radość z odnalezienia dziewczynki zdrowej i całej. Pomysł zamknięcia Toli mógł być wybaczony, ale te kłamstwa, bezczelne kłamstwa, opowiadane z zimną krwią! Na ten wstrętny postępek nie wolno jej było zamykać oczu. Gotowa była usiąść i płakać, niczem małe dziecko. Przywiązała się do Tadzia serdecznie — jak bardzo, nie wiedziała o tem dotąd — i strasznie ją zabolało odkrycie, że kłamał z najzupełniejszą świadomością.
Maryla słuchała opowiadania Ani w milczeniu, nie wróżącem nic dobrego Tadziowi. Pan Barry roześmiał się i poradził, by za takie zbytki zdrowo obić smarkacza. Po odejściu sąsiada Ania utuliła zziębniętą, szlochającą Tolę, dała jej kolację i zaniosła do łóżka. Zeszła do kuchni w chwili, gdy Maryla, wzburzona, wchodziła, prowadząc, a raczej popychając przed sobą opierającego się, pokrytego pajęczyną Tadzia, którego właśnie była odnalazła w najciemniejszym kącie stajni.
Odsunąwszy malca od siebie, Maryla zasiadła u okna, Ania — zirytowana — przy drugiem, mały winowajca zaś stanął pomiędzy niemi. Maryla, patrząca na obróconego do niej plecami Tadzia, widziała postać potulnego, wystraszonego dziecka. Ale buzia jego, zwrócona ku Ani, miała inny wyraz. W jego zawstydzonych oczach igrał błysk koleżeńskiej poufałości, jakgdyby wiedział, że choć postąpił źle i musi ponieść karę, później, do spółki z nim, Ania uśmieje się z tej całej awantury.
Ale szare oczy Ani nie odpowiedziały mu uśmiechem, jak zwykle bywało, gdy chodziło o urwisowskie sprawki.
— Jak mogłeś tak postąpić, Tadziu? — zapytała smutnie.
Tadzio kręcił się niespokojnie.
— Zrobiłem to dla żartu. Przecież tak długo było cicho. Zachciało mi się napędzić dorosłym trochę strachu. I udało się!
Pomimo wyrzutów sumienia Tadzio uśmiechnął się, przypominając sobie psotę.
— Ale powiedziałeś kłamstwo, Tadziu — rzekła Ania, gniewniej niż kiedykolwiek.
Tadzio zdumiał.
— Kłamstwo? Myślisz chyba łgarstwo?
— Myślę coś, co nie jest prawdą.
— Pewnie, że zełgałem. Gdybym nie zełgał, nie byłybyście się przestraszyły. Musiałem zełgać.
U Ani następowała reakcja po strachu i przejściach dnia. Krnąbrna postawa Tadzia przepełniła czarę. Dwie wielkie łzy zabłysły w jej oczach.
— Jak mogłeś to zrobić, Tadziu — spytała znowu ze drżeniem w głosie — czy nie wiedziałeś, jak to strasznie brzydko?
Tadzio był przerażony: Ania płakała — on był przyczyną tego płaczu... Fala szczerego żalu zalała jego małe gorące serduszko. Przypadł ku niej, wdrapał się jej na kolana i, otoczywszy ramionkami szyję, wybuchnął płaczem.
— Nie wiedziałem, że to źle mówić łgarstwa — szlochał. — U Sprottów wszystkie dzieci łgały, a potem zaklinały się, że mówiły prawdę. Jaś Irving na pewno nigdy nie mówi łgarstw, a ja przecież staram się być tak grzecznym jak on. Boję się, że od dziś nie będziesz mnie już kochała. Czemu mi nie powiedziałaś, że to brzydko łgać? Strasznie się martwię, że przeze mnie płaczesz i nigdy już nie powiem łgarstwa.
Oparty o ramię Ani malec nie przestawał szlochać. Ania, W radosnem zrozumieniu duszy dziecka, przycisnęła je mocniej do serca i spojrzała ponad jego kędzierzawą główką ku Maryli.
— Marylo, on nie wiedział, że nie należy kłamać; przebaczymy mu tym razem, jeżeli przyrzeknie, że to się więcej nie powtórzy.
— Nigdy już tego nie zrobię, teraz, gdy wiem, że to brzydko — zapewniał Tadzio wśród łkań — jeśli mnie kiedy złapiesz na łgarstwie, Aniu, możesz — tu zastanowił się nad wyborem odpowiedniej kary — możesz mnie żywcem obedrzeć ze skóry.
— Nie mów „łgarstwo“, Tadziu, mówi się „nieprawda“ — zwróciła uwagę nauczycielka.
— Dlaczego? — indagował Tadzio, rozsiadłszy się wygodniej na kolanach swej opiekunki i podnosząc ku niej zalane łzami, pytające oczęta. — Dlaczego „łgarstwo“ ma być gorsze niż „nieprawda“, powiedz mi? Łgarstwo — to nawet krótsze słowo.
— Ale ordynarne. Mali chłopcy nie powinni wyrażać się ordynarnie.
— Strasznie dużo jest takich rzeczy, których mali chłopcy nie powinni robić. Nigdy nie myślałem, że jest tego tyle. Szkoda, że brzydko jest mówić łgar... kłamstwa, bo to bardzo wygodnie. Ale nie będę tego mówił więcej. Tylko powiedzcie, jaką karę dostanę za to, co dziś zrobiłem?
Ania prosząco spojrzała na Marylę.
— Nie chciałabym zbyt surowo postąpić z dzieckiem — odpowiedziała cicho Maryla. — Nikt mu widocznie nie powiedział, że źle jest kłamać, a dzieci Sprottów były demoralizującem towarzystwem. Biedna Marja była zbyt cierpiącą, żeby zająć się jego wychowaniem, a trudno wymagać, aby sześcioletnie dziecko odczuwało instynktem co złe, a co dobre. Musimy zgodzić się na to, że mały nie ma żadnych dobrych zasad, i zacząć wychowanie od początku. Jednak dzisiejszy figiel nie może mu ujść bezkarnie. Nie widzę innej kary, jak zapakować go do łóżka bez kolacji, ale stosowałyśmy to już zbyt często. Może ty co wymyślisz, Aniu? Masz przecież taką bujną wyobraźnię.
— Ale kary to wstrętna rzecz, a ja lubię wyobrażać sobie tylko miłe sytuacje — rzekła Ania, pieszcząc Tadzia. — Poco wyobrażać sobie przykrości, jeśli i tak jest ich tyle w życiu?
Ostatecznie, Tadzio, jak zwykle, powędrował do łóżka z nakazem, by pozostał w niem do następnego południa. Widocznie rozmyślania nie pozwoliły mu zasnąć, bo gdy po godzinie Ania weszła do swego pokoju, zawołał ją cichutko. Zastała go siedzącego w łóżeczku z główką wspartą na rączkach.
— Aniu — spytał uroczystym tonem. — Czy nikt nie powinien mówić łgar... kłamstw? Powiedz mi?
— Nikt, oczywiście.
— Ani dorośli?
— Rozumie się.
— W takim razie — rzekł Tadzio stanowczo, — Maryla jest kłamczuch. I jest gorsza ode mnie, bo ja nie wiedziałem, że to brzydko, a ona wie!
— Tadziu, Maryla nie kłamie nigdy — zawołała Ania z oburzeniem.
— Właśnie, że skłamała. We wtorek powiedziała mi, że jeśli codzień wieczorem nie zmówię pacierza, zdarzy mi się coś okropnego. A ja, żeby się przekonać, co też się stanie, już od tygodnia nie mówię pacierza... I nic się nie stało — zakończył tonem rozczarowania.
Ania omal nie wybuchnęła szalonym śmiechem. Opanowała się jednak, chcąc wobec malca uratować powagę Maryli.
— Jakto, Tadziu — rzekła z naciskiem — przecież zdarzyło ci się coś strasznego dziś właśnie.
Tadzio spojrzał na nią powątpiewająco.
— Pewnie myślisz pójście spać bez kolacji — rzekł pogardliwie, — ale to nie jest straszne. Przecież, że tego nie lubię, lecz od czasu, gdy tu jestem, tyle razy mi się to już zdarzyło, że się przyzwyczaiłem. A wy nic na tem nie oszczędzacie, bo jem dwa razy więcej na śniadanie.
— Nie mam na myśli twego chodzenia spać bez kolacji, ale to, że skłamałeś dzisiaj. A widzisz, Tadziu, skłamać jest dla dziecka najgorszą rzeczą, jaka mu się może przytrafić... prawie najgorszą. A więc Maryla powiedziała ci prawdę.
— Ale ja myślałem, że to będzie jakiś wypadek — protestował Tadzio.
— Maryla nie odpowiada za to, coś ty myślał. Nietylko wypadki, ale i brzydkie postępki bywają straszne!
— A jednak to było okropnie zabawne, kiedyście z Marylą zaglądały do studni — odparł niepoprawny Tadzio.
Ania zachowywała powagę w czasie całej rozmowy, lecz z chwilą, gdy się znalazła na dole w bawialni, padła na kanapę, śmiejąc się, aż ją boki rozbolały.
— Mogłabyś mi też powiedzieć, co cię tak ubawiło — rzekła Maryla z pewną urazą. — Ja niewiele miałam dziś powodu do śmiechu.
— Ale uśmiejesz się, gdy ci to opowiem — zapewniła Ania. I naprawdę, Maryla śmiała się serdecznie, co dowodziło niezbicie, jak bardzo się zmieniła od czasu zaadoptowania Ani. Ale po chwili ciężko westchnęła.
— Być może, że nie należało mu tego mówić, chociaż słyszałam kiedyś, jak nasz pastor w ten sposób przemawiał do dziecka. Tadzio wyprowadził mnie jednak z równowagi owego wieczoru, gdyś była na koncercie w Carmody a ja sama układałam go do snu. Wyobraź sobie, dowodził, że nie warto mówić pacierza, dopóki jest dzieckiem, bo Pan Bóg na dzieci i tak nie zwraca uwagi. Aniu, doprawdy nie wiem, co my poczniemy z tym malcem? Pierwszy raz w życiu widzę taki okaz — ręce mi opadają.
— O, nie mów tego, Marylo. Przypomnij sobie, jaką ja byłam, gdyście mnie przygarnęli.
— Ty nigdy nie byłaś złą... nigdy. Przekonywam się o tem teraz, gdy mam do czynienia z prawdziwie złem dzieckiem. Chociaż nieraz zawiniłaś, pobudki twoich czynów były zawsze dobre. Tadzio zaś ma niedobry charakter.
— Nie wierzę, żeby tak było. To tylko figle. U nas jest zbyt spokojnie. Chłopiec nie ma rówieśników, brak mu zajęcia. Towarzystwo cichej, grzecznej Toli nie może mu wystarczyć. Czyby nie było dobrze posłać naszą parkę do szkoły?
— O nie — rzekła Maryla stanowczo. — Mój ojciec zawsze mawiał, że nie powinno się zamykać dziecka w czterech ścianach szkoły, dopóki nie skończy lat siedmiu. Pan Allan jest tegoż zdania. Niechaj bliźnięta uczą się trochę w domu; ale do szkoły pójdą za rok dopiero.
— A więc spróbujemy wychowania domowego — zawołała Ania wesoło. — Mimo wszystkich swych wad Tadzio jest słodki bąk. Czy można go nie kochać? Wstyd mi się przyznać, ale, uczciwie mówiąc, kocham Tadzia więcej niż Tolę, mimo, że jej nie mam nic do zarzucenia.
— Coprawda, ze mną jest to samo — zwierzyła się Maryla, — a to niesłusznie, bo Tola jest najlepszem dzieckiem. Nie sprawia nam kłopotu — nie odczuwa się prawie jej obecności w domu.
— Tola jest zbyt dobra — rzekła Ania. — Zachowywałaby się równie dobrze, gdyby się nią nikt nie zajmował. Urodziła się już dobrze wychowaną, więc nas nie potrzebuje, a wydaje mi się — zakończyła Ania, stwierdzając życiową prawdę — że najbardziej kochamy tych, którzy nas potrzebują. Tadziowi jesteśmy potrzebne.
— O, jemu jest niejedno potrzebne — zgodziła się Maryla. — Małgorzata Linde powiedziałaby, że przedewszystkiem dobre lanie!
— Nauczanie jest bardzo miłem zajęciem — pisała Ania do koleżanki z seminarjum. — Janka uważa je za jednostajne, ale ja jestem innego zdania. Prawie codzień zdarza się coś zabawnego. Dzieci miewają takie pocieszne pomysły! Janka karze swych uczniów za każde swobodniejsze odezwanie się i dlatego lekcje wydają jej się nudne.
Dziś popołudniu Kubuś Andrews miał przesylabizować wyraz „kropkowany“ i nie mógł się z nim uporać. Wreszcie rzekł: „Nie mogę przeczytać, ale wiem, co to znaczy“. Cóż takiego? — zapytałam. „Policzki Saint‑Claira Donnella“. Saint-Clair jest rzeczywiście bardzo piegowaty, lecz staram się, by dzieci nie zwracały na to uwagi; ja sama byłam kiedyś piegowata i dobrze pamiętam, wiele się przez to nacierpiałam. Ale Saint-Clairowi nie sprawiło to przykrości. Natomiast za nazwanie go Saint-Clairem zbił Kubusia porządnie w drodze ze szkoły do domu. Dowiedziałam się o ich bójce nieoficjalnie, więc nie wtrącę się do tej sprawy.
— Wczoraj uczyłam Karolę Wright dodawania. Objaśniałam: „Jeżeli masz trzy karmelki w jednej rączce a dwa w drugiej, to wiele masz razem?“ — Pełną garść odpowiedziała. A podczas lekcji przyrody na moje pytanie, dlaczego nie należy zabijać żab? Benek Slone odrzekł poważnie: „Bo deszcz padałby nazajutrz“. Trudno jest nie roześmiać się w takich razach, Stello. Ja jednak w szkole zachowuję powagę i dopiero w domu puszczam wodze mojej wesołości. To też Maryla powiada, że denerwują ją te dzikie wybuchy śmiechu, rozlegające się bez powodu na mojej facjatce. Twierdzi, że choroba umysłowa jednego jej znajomego z Graftonu tak się zaczęła. Sądzę, że najtrudniejszem i najbardziej zajmującem w nauczaniu jest doprowadzić dzieci do zwierzania się z ich najgłębszych myśli. Pewnego dżdżystego popołudnia w zeszłym tygodniu zebrałam je dokoła siebie i starałam się gawędzić z niemi tak, jakgdybym była jedną z ich grona. Prosiłam je, by mi powiedziały, czego sobie najbardziej życzą. Niektóre odpowiedzi były pospolite: lalki, koniki, łyżwy... Inne nosiły cechę oryginalności. Henia Boulter pragnęła: „codziennie ubierać się w odświętną sukienkę i jadać w bawialni“. Hania Bell chciałaby „być dobrą, nie zmuszając się do tego“. Dziesięcioletnia Maniusia White pragnęła być wdową. Zapytana dlaczego, odpowiedziała poważnie, że jeśli nie wyjdziesz zamąż, nazywają cię starą panną, jeśli zaś wyjdziesz, to mąż cię tłucze, a więc najlepiej jest być wdową. Najdziwniejsze było życzenie Salusi Bell: życzyła sobie miodowego miesiąca. Na zapytanie, czy wie, co to jest, odpowiedziała: elegancki kabrjolet. Dlaczego? Gdyż kuzyn jej po swoim ślubie przyjechał do nich w ślicznym kabrjolecie, a obiecał był, że przyjedzie w miodowym miesiącu.
Innego dnia zaproponowałam, aby mi opowiedziały najbrzydszy postępek, jaki kiedykolwiek każde z nich spełniło. Starsze nie zgodziły się, lecz niższy oddział zwierzał mi się zupełnie szczerze. Lizia Bell spaliła papiloty swej ciotki. Zapytana, czy chciała je zniszczyć, odpowiedziała: niezupełnie, pragnęła tylko zobaczyć, jak się będą paliły.
Emilek Gillis wydał dziesięć centów, przeznaczonych do puszki misjonarskiej, na karmelki. Największem przestępstwem Aneczki Bell było zjedzenie paru jagód, zerwanych na cmentarzu. Wacek White zjeżdżał kilkakrotnie z dachu owczarni w swych niedzielnych spodniach.
— Ale zostałem za to ukarany, bo musiałem chodzić w łatanych do szkoły niedzielnej przez całe lato. A kiedy się zostanie ukaranym, nie potrzeba już tego żałować — zakończył zwierzenia.
Droga pani nauczycielko napiszę wypracowanie o ptakach. ptaki to bardzo użyteczne zwierzęta. mój kot łapie ptaki. Nazywa się Wilhelm ale tatuś woła na niego tom. jest cały pasiasty i jedno ócho stracił zeszłej zimy. gdyby nie to byłby bardzo ładny. Mój wójek zaadoptował kota. przywlukł się kiedyś do jego domu i nie hciał odejść. wój mówi, że jest mądrzejszy od niejednego człowieka. pozwala mu spać na bójaku i ciocia mówi, że myśli o nim więcej, niż o własnych dzieciach. to nie jest sprawiedliwie. trzeba być dobrym dla kota i dawać mu słodkie mleko, ale nie trzeba być lepszym niż dla dzieci. to wszystko co pamiętam więc jóż nic więcej od
List Saint-Claira Donnella jest, jak zwykle, krótki i do rzeczy; on nigdy nie traci słów na darmo. Nie przypuszczam, by obrał przedmiot, lub dodał postscriptum z prostej złośliwości. Ot, nie posiada wiele taktu, ani wyobraźni.
Kazała nam pani opisać coś nadzwyczajnego. Ja opiszę Dom Ludowy w Avonlea. Posiada dwoje drzwi: frontowe i tylne; ma sześć okien i komin, jest pomalowany na niebiesko. Dlatego jest nadzwyczajny. Stoi przy dolnej drodze do Carmody. Jest to trzeci z rzędu najważniejszy dom w Avonlea. Tamte to kościół i kuźnia. Odbywają się tam zebrania klubu, odczyty i koncerty.
Piszę do Pani ten list, ażeby powiedzieć Pani, jak bardzo Ją kocham. Kocham Panią całem sercem i całą duszą — całą moją istotą. Pragnę Ci służyć na wieki. Byłoby to mojem najwyższem szczęściem. Dlatego staram się w szkole być gżeczną i uczyć się dobże.
Pani jest tak piękną, najdroższa nauczycielko! Twój głos jest jak muzyka, a Twoje oczy jak fiołki, skąpane w rosie porannej. Masz postać pełną majestatu. Twoje złote włosy cudownie falują. Antoś Pay mówi, że są rude, ale nie wież mu. Znam Cię zaledwie od paru miesięcy, lecz nie potrafię sobie wyobrazić czasów, gdy Cię nie znałam — gdy nie było Cię w mem życiu, by je błogosławić i uświęcać. Zawsze będę wspominała ten rok, jako najcudowniejszy w mojem życiu, gdyż to on przyniósł mi Ciebie. Jest to równierz rok, kiedy przeprowadziliśmy się z Nowych Mostów do Avonlea. Miłość dla Ciebie wzbogaciła me życie i odsunęła ode mnie wiele zła i zmartwień. Wszystko to Tobie zawdzięczam, najsłodsza moja nauczycielko. Nigdy nie zapomnę, jak uroczo wyglądałaś, gdym Cię widziała po raz ostatni w Twej czarnej sukni z kwiatami we włosach. Będę Cię wiecznie wspominała taką, nawet gdy obie będziemy stare i siwe. Zawsze pozostaniesz dla mnie młodą i piękną, najdroższa nauczycielko. Myślę o Tobie bezustannie — dniem i nocą, o świcie i o zmierzchu. Kocham Cię, gdy się uśmiechasz i gdy smutnie wzdychasz, nawet gdy spoglądasz z pogardą. Nigdy nie jesteś w złym humoże, choć Antoś Pay mówi, że zawsze jesteś zła, ale on pszecież zasługuje na twój gniew. Kocham Cię w każdej sukni, w każdej jesteś zarówno godną uwielbienia. Najukochańsza moja nauczycielko, dobranoc. Słońce już zaszło i gwiazdy zabłysły.... gwiazdy, równie jasne i piękne jak Twoje oczy. Całuję Twe ręce, najsłodsza moja. Niech Bóg ma Cię w swej opiece i strzeże od wszelkiego złego.
Ten niezwykły list zdziwił mnie niemało. Wiedziałam przecież, iż Aneczka nie potrafiłaby nic podobnego napisać. Wychodząc ze szkoły, zabrałam ją na przechadzkę i łagodnie wypytywałam o historję listu. Aneczka rozpłakała się i wyznała szczerze, że nigdy w życiu listu nie pisała i nie potrafiłaby napisać. Ale w górnej szufladzie biurka matki znalazła paczkę listów, pisanych do niej kiedyś przez dawnego konkurenta.
— To nie był ojciec — szlochała Aneczka, — ten pan kształcił się na pastora, więc umiał pisać piękne listy. Ale mamusia nie chciała wyjść za niego zamąż, bo zanudzał ją ciągle długiemi mowami. Mnie te listy wydały się śliczne i przepisałam jeden, żeby posłać pani. Napisałam „nauczycielko“ na miejsce „pani“ i zmieniłam kilka wyrazów, naprzykład „suknia“ zamiast „nastrój“. Nie wiem, co to jest „nastrój“, zapewne to coś z ubrania. Nie rozumiem, jak pani poznała, że to nie mój własny list. Pani jest bardzo mądra.
Powiedziałam Aneczce, że to brzydko przepisywać cudze listy i podawać je jako swoje własne. Obawiam się jednak, iż żałowała jedynie tego, że jej sprawka została wykryta.
— Przecież ja kocham panią — szlochała — to wszystko była prawda, chociaż pastor pierwszy tak napisał. Kocham panią z całego serca. — Naprawdę trudno jest w takich okolicznościach wyłajać kogoś porządnie.
A oto list Basi Shaw. Nie mogę skopjować wszystkich kleksów oryginału.
Pani powiedziała, żebyśmy opisali jakieś odwiedziny. Ja byłam w odwiedzinach raz jeden tylko: zimową porą u ciotki Marji. Jest to bardzo dziwna osoba i doskonała gospodyni. Pierwszego wieczora pszy kolacji wywróciłam karafkę i stłukłam ją. Ciocia powiedziała, że karafkę tę ma od samego ślubu i dotychczas nikt jej jeszcze nie stłukł. Kiedyśmy wstali od stołu, nastąpiłam jej na suknię i wszystkie fałdy wypruły się z paska. Nazajutrz rano pszy myciu uderzyłam dzbankiem o miskę i wyszczerbiłam obie żeczy, zaś przy śniadaniu zalałam serwetę herbatą. Pomagając ciotce nakrywać do stołu, upuściłam porcelanowy półmisek; rozleciał się na kawałeczki. Wieczorem spadłam ze schodów i zwichnęłam nogę. Cały tydzień przeleżałam w łóżku. Słyszałam, jak ciotka mówiła do wuja, iż to całe szczęście, bo byłabym potłukła wszystko w domu. Jak tylko wyzdrowiałam, wróciłam do rodziców. Bardzo nie lubię jeździć w odwiedziny. Wolę chodzić do szkoły, szczególnie odkąd pani jest w Avonlea.
Wacek White zaczyna:
Opowiem pani coś o mojej Bardzo Odważnej Ciotce. Mieszka w Ontario i jednego dnia, idąc do stodoły, zobaczyła obcego psa w podwórzu. Pochwyciła kij, zwaliła go mocno, zagnała do stodoły i zamknęła. Zaraz nadszedł jakiś człowiek i szukał lwa, który uciekł z nemażerji. Ten niby pies, to był właśnie lew a moja Bardzo Odważna Ciotka zagnała go samym kijem do stodoły. Cud się stał, że on jej nie zjadł, ale to dlatego, że była Bardzo Odważna. Janek Gillis powiada, że jeśli ona myślała, że to pies, to wcale nie była Odważna. Ale Janek jest zazdrosny, bo on nie ma Odważnej Ciotki, tylko samych wujów.
List Jasia.
Kazała nam pani napisać o naszych najmilszych znajomych. Dla mnie to Ludek Skalny i o nim pani opowiem. Nikt o nim nie wie, prócz babuni i ojca mojego. Chciałbym, żeby i pani go poznała, bo pani rozumie te rzeczy. Nie każdemu mogę się z tem zwierzyć.
Mój Ludek Skalny mieszka w zatoce. Przed nadejściem zimy odwiedzałem go prawie co wieczór. Teraz muszę czekać do wiosny, ale wtedy znowu go tam zastanę, bo tacy, jak on, nie odchodzą — to jest właśnie piękne. Najwcześniej poznałem Norę i zdaje mi się, że ją kocham najwięcej. Mieszka w zatoce Andrzeja, ma czarne włosy, czarne oczy i wie wszystko o syrenach i wodnikach. Żeby też pani posłuchała jej opowieści! Potem są dwaj Bracia Żeglarze. Oni nie mieszkają nigdzie, żeglują bezustannie, ale często lądują, ażeby pogawędzić ze mną. Są to dzielni podróżnicy, widzieli już wszystko na świecie, a nawet więcej. Czy pani wie, co się zdarzyło raz młodszemu Żeglarzowi? W wędrówce swej trafił na szlak księżycowy. Szlak księżycowy jest to droga, którą księżyc w pełni znaczy na wodzie, wychodząc z morza. Pani wie, prawda? A więc młodszy Żeglarz płynął po Szlaku, aż dostał się na księżyc. Tam ujrzał małe złote drzwiczki, które otworzył, i szybko przez nie przepłynął. Miał tam cudowne przygody, ale nie mogę ich opisywać, bo list byłby za długi. Jest tam jeszcze Złota Pani z Pieczary. Pewnego dnia znalazłem dużą pieczarę na brzegu, wszedłem do niej i po chwili spotkałem Złotą Panią. Ma długie złote włosy aż do stóp, a suknia jej mieni się i błyszczy jak szczere złoto. Na swej złotej harfie gra dzień cały. Jeśli nasłuchiwać uważnie, to słyszy się tę muzykę wzdłuż całego brzegu, ale wszyscy myślą, że to wiatr szumi między skałami. Nigdy nie mówiłem Norze o Złotej Pani. Bałem się ją urazić. Ona jest urażoną nawet, gdy za długo rozmawiam z Braćmi Żeglarzami.
Spotykałem zawsze Braci Żeglarzy na Szarych Skałach. Młodszy jest bardzo łagodny, ale starszy ma często groźną minę. Podejrzewam starszego, że chętnie zostałby korsarzem. Jest w nim coś bardzo tajemniczego. Kiedyś zaklął, więc powiedziałem mu, że jeśli chce się tak zachowywać, to niech nie przychodzi do mnie na pogawędkę, bo przyrzekłem babuni nie zadawać się z nikim, kto klnie. Przeraził się bardzo, i obiecał mi, że jeśli mu wybaczę, to zabierze mnie w krainę Zachodu Słońca. I naprawdę następnego wieczoru, gdy siedziałem na Szarych Skałach, starszy Żeglarz przybył po mnie w zaczarowanej łodzi. Łódź mieniła się blaskiem pereł i tęczy, jak wnętrze muszli a żagiel jak światło księżyca. Popłynęliśmy wprost do Zachodzącego Słońca. Pomyśl tylko, droga pani; byłem w krainie Zachodu Słońca. Jest to kraina samych kwiatów, niby wielki ogród. Wpłynęliśmy do portu, błyszczącego jak złoto. Wprost z łodzi wyskoczyłem na łąkę żółtych jaskrów, wielkich jak róże. Pozostawałem tam bardzo długo. Zdawało mi się, że to rok cały, ale Starszy Żeglarz powiedział, że zaledwie kilka minut. W krainie Zachodu Słońca czas wydaje się o wiele dłuższy, niż u nas.
P. S. Rozumie się, że ten cały list to bajka, droga nauczycielko!
Nastąpiło to po bezsennej nocy, spowodowanej nieznośnym bólem zębów. Wstawszy z łóżka w ciemny, ponury poranek zimowy, Ania doznała uczucia, iż życie jest smutne i bezwartościowe. Udała się do szkoły w bynajmniej nie anielskiem usposobieniu. Twarz jej spuchła, a ból dokuczał srodze. W pokoju szkolnym było zimno i pełno dymu, gdyż ognia nie można było rozpalić. Drżące z chłodu dzieci skupiały się po kątach. Tonem ostrzejszym niż kiedykolwiek Ania kazała im zająć miejsca. W odpowiedzi na to Antoś Pay ze swą zwykłą impertynencką miną szepnął coś sąsiadowi i zerknął ku niej z drwiącym uśmieszkiem.
Zdawało się Ani, że tak jak tego poranka nigdy szyferki nie skrzypiały o tabliczki. Basia Shaw doszła do tablicy, lecz potknąwszy się o szufelkę z węglem, upadła jak długa. Skutki tego były opłakane. Jej własna tabliczka stłukła się na kawałki, węgiel rozsypał się po podłodze, a na widok umorusanej twarzyczki Basi chłopcy wybuchnęli głośnym śmiechem.
Ania odwróciła się od grupy uczniów, których czytania słuchała.
— Doprawdy, Basiu — rzekła lodowatym tonem — jeśli nie potrafisz się ruszyć, nie zawadzając o wszystko po drodze, siedź lepiej na miejscu. Przecież to okropne, żeby dziewczynka w twoim wieku była tak niezdarna.
Biedna Basia wróciła na miejsce, a łzy jej, pomieszane z pyłem węglowym, jeszcze bardziej pobudziły dzieci do śmiechu. Nigdy dotąd ta ubóstwiana nauczycielka nie przemawiała do niej takim tonem, więc Basia była niepocieszona. Ania sama uczuła jakiś niepokój sumienia, ale to spotęgowało tylko jej zdenerwowanie, i do dziś dnia klasa pamięta zapewne tę lekcję, zarówno jak bezlitosny wymiar kary w postaci niezliczonej ilości zadań.
Podczas gdy Ania zajęta była przeglądaniem kajetów, do klasy wpadł zadyszany Saint-Clair.
— Saint-Clair, spóźniłeś się o całe pół godziny — zwróciła się doń surowo — czemu to?
— Przepraszam panią, musiałem pomagać mamusi przy robocie puddingu, bo spodziewamy się gości na obiad, a Klaryssa-Almira jest chora, — brzmiała odpowiedź. Pomimo że wygłoszona tonem pełnym szacunku, wywołała ogólną wesołość wśród uczniów.
— Siadaj na miejsce i za karę odrób sześć zadań numer osiemdziesiąty czwarty — rzekła Ania.
Saint-Clair zdawał się zdumiony jej tonem, ale posłusznie zasiadł w ławce i wyjął tabliczkę. Po chwili zaś ukradkiem podał Józiowi Slone jakąś maleńką paczkę. Ania jednak zauważyła to i w mgnieniu oka zorjentowała się, o co chodzi.
W ostatnich czasach, ażeby powiększyć swe skromne dochody, stara Slonowa zajęła się wypiekiem i sprzedażą makaroników. Był to ulubiony przysmak malców i Ania miała dosyć kłopotu z tego powodu. Po drodze do szkoły chłopcy opróżniali swe skarbonki u pani Slonowej, ciastka przynosili do klasy i podczas lekcyj potajemnie zjadali je i częstowali kolegów. Wreszcie Ania zapowiedziała dzieciom, że będzie odbierała każde przyniesione do szkoły ciastko. A oto tuż pod jej bokiem Saint-Clair przesyła koledze paczkę, owiniętą w pasiasty biało-niebieski papier, w który pani Slonowa zwykła była pakować makaroniki.
— Józiu — odezwała się Ania spokojnie, — przynieś tu tę paczkę.
Józio, wylękły i zawstydzony, usłuchał. Przestraszony, zawsze czerwienił się i jąkał, to też w tej chwili wyglądał na prawdziwego winowajcę.
— Wrzuć to do ognia! — rozkazała Ania.
— P... p... proszę p... p... pani... — zaczął.
— Uczyń to w tej chwili. Ani słowa więcej!
— Al... al... ale t... t... to są — jąkał się Józio zrozpaczony.
— Józiu, słuchasz, czy nie? — spytała Ania.
Nawet śmielszy i pewniejszy siebie chłopiec, niż Józio, przestraszyłby się jej tonu i groźnego błysku w oczach. Była to nowa Ania, jakiej żaden z uczniów dotychczas nie znał. Józio strwożonym wzrokiem spojrzał na Saint-Claira, zbliżył się do pieca, otworzył wielkie czworokątne drzwiczki, i zanim Saint-Clair, który zerwał się na równe nogi, zdołał coś wyrzec, wrzucił paczkę w ogień. I w sam czas odskoczył na bok.
Przez kilka chwil wszyscy obecni, skamienieli ze strachu, nie mogli pojąć, co się stało: byłoż to trzęsienie ziemi, czy wybuch wulkanu? Niewinnie wyglądająca paczka, którą Ania niebacznie wzięła za makaroniki, zawierała fajerwerki i rakiety, przywiezione z miasta przez ojca Saint-Claira dla pana Slona; w domu Slonów mieli tego wieczoru obchodzić urodziny. Rozległ się huk i trzask, snop iskier z sykiem i skwierczeniem rozsypał się po pokoju. Ania, blada z przerażenia, osunęła się na krzesło, a wszystkie dziewczynki, wydając trwożne okrzyki, powskakiwały na ławki. Józio stał, jak skamieniały, wśród tego rwetesu i tylko Saint-Clair pokładał się ze śmiechu. Priscilla Rogerson zemdlała, Aneczka Bell zaś zaczęła łkać spazmatycznie.
Czas wydawał się bardzo długim, chociaż upłynęło zaledwie kilka minut między pierwszym a ostatnim wybuchem. Oprzytomniawszy, Ania szybko otworzyła drzwi i okna, aby dać ujście gazom i dymowi, napełniającym pokój. Potem z pomocą dziewczynek wyniosła nieprzytomną Priscillę do sieni, gdzie Basia Shaw, opanowana pragnieniem niesienia pomocy, zanim jeszcze ktokolwiek zdołał ją powstrzymać, wylała kubeł lodowej wody na twarz i szyję biednej Priscilli. Cała godzina minęła, zanim spokój został przywrócony... ale był to spokój przed burzą. Wszyscy zdawali sobie sprawę, że nawet wybuch nie wpłynął na zmianę nastroju nauczycielki. Kiedy Edzio Clay, odrabiając zadanie, nieumyślnie zgrzytnął szyferkiem, pochwycił takie spojrzenie Ani, że zapragnął, żeby się ziemia pod nim rozstąpiła. Na lekcji geografji Ania gnała uczniów przez lądy i morza z pośpiechem, który ich oszałamiał. Najlżejsze zająknięcie się przy rozbiorze gramatycznym wywoływało surowe napomnienie. Stefek Slone słyszał, że nigdy w życiu nie zmaże tej strasznej winy, jaką popełnił, wymawiając, wony zamiast wonny. Ania rozumiała, że okryła się śmiesznością i dostarczyła tematu dla drwin całej Avonlea. Świadomość ta rozdrażniała ją jeszcze bardziej. W spokojniejszym nastroju sama byłaby na tę sytuację spoglądała z uśmiechem. Ale teraz było to niemożliwe.
Gdy Ania popołudniu wróciła do szkoły, zastała dzieci, jak zwykle w ławkach pochylone nad zeszytami. Wyjątek stanowił Antoś Pay, który z ponad książki obserwował ją wzrokiem pełnym ciekawości i drwin. Ania otwierała szufladę swego stolika, szukając kredy, gdy nagle z pod jej ręki wyskoczyła na stół myszka i uciekła na podłogę.
Ania krzyknęła, jakgdyby ujrzała żmiję, a Antoś roześmiał się głośno.
Zapadło milczenie. Ciężkie, głuche milczenie. Aneczka Bell wahała się: rozpłakać się, czy też nie, tem bardziej, że nie wiedziała na pewno, dokąd myszka czmychnęła. Ostatecznie postanowiła nie płakać. Czy płacz może przynieść komu ulgę, gdy się ma przed sobą twarz nauczycielki, bladą jak płótno z groźnie błyszczącemi oczami?
— Kto włożył mysz do mojej szuflady? - zapytała Ania; głos jej był cichy, lecz przejął dreszczem Jasia Irvinga. Józio Slone pochwycił jej spojrzenie i zaczął się jąkać.
— T... t... to n... n... nie ja, proszę p... pani.
Ania nie zwróciła uwagi na strwożonego Józia. Patrzała na Antosia, który odpowiadał jej zuchwałem spojrzeniem.
— Antosiu, czy to ty?
— Tak, to ja — odparł hardo.
Ania ujęła linję, leżącą na stoliku. Była to długa, ciężka drewniana linja.
— Zbliż się!
Antoś podlegał już nieraz bardziej surowym karom. Ania, nawet ta wzburzona Ania, nie potrafiłaby ukarać dziecka okrutnie. Ale linja cięła dotkliwie i wreszcie zuchowatość opuściła małego urwisa. Zadrżał i łzy stanęły mu w oczach.
Ania, wzruszona, odrzuciła linję i kazała Antosiowi iść na miejsce. Czuła wstyd, żal i znużenie. Nagły jej gniew minął i wiele dałaby za możność szukania ulgi we łzach. Więc wszystkie jej przechwałki skończyły się na tem: tylko co wybiła jednego ze swych uczniów. Jakże Janka będzie triumfowała, a jak pan Harrison będzie pokpiwał! Ale co najgorsza, straciła ostatnią możność zdobycia sympatji Antosia, który nigdy jej już nie polubi.
Nadludzkim wysiłkiem powstrzymała łzy do chwili powrotu do domu. Zamknęła się w swym pokoiku na facjatce i w poduszkę wypłakała wstyd, rozczarowania i wyrzuty sumienia. Płakała tak długo, aż zaniepokojona Maryla przyszła do niej, prosząc, by się jej zwierzyła ze swego zmartwienia.
— Sumienie mnie dręczy — szlochała Ania, — cóż to był za sądny dzień, Marylo! Straciłam panowanie nad sobą i zbiłam Antosia Paya.
— Cieszę się z tego bardzo — rzekła Maryla z przekonaniem, — należało to już dawno uczynić.
— O nie, nie, Marylo. Nie wiem, jak będę mogła dzieciom spojrzeć w oczy. Czuję się strasznie upokorzoną. Nie masz pojęcia, jak szorstką, niedobrą i niesprawiedliwą byłam. Nie potrafię zapomnieć wyrazu oczu Jasia Irvinga — zdawał się taki zdziwiony i rozczarowany. Ach, Marylo, tak bardzo starałam się być cierpliwą, aby zdobyć sympatję Antosia, a teraz wszystko na nic!
Maryla niezwykle czule przesunęła swą twardą spracowaną dłoń po miękkich falujących włosach dziewczęcia. Gdy łkania ucichły, rzekła łagodnie:
— Za bardzo się przejmujesz, Aniu. Wszyscy popełniamy błędy, ale ludzie zapominają o nich. A każdy miewa swój sądny dzień. Co się tyczy Antosia, cóż ci to szkodzi, że nie masz jego sympatji? Przecież to jedyny taki okaz wśród twoich uczniów.
— To już trudno. Ja pragnę, by wszyscy mnie kochali, a tego malca nie mogę sobie zjednać. Dzisiaj zachowywałam się idjotycznie. Opowiem ci wszystko.
Maryla wysłuchała całego opowiadania, uśmiechając się ukradkiem od czasu do czasu. Gdy Ania skończyła, rzekła uspokajająco:
— Nie myśl już o tem. Dzisiejszy dzień minął, jutro nastąpi nowy, bez pomyłek i zmartwień, jak zwykłaś mawiać. — Teraz chodź na wieczerzę. Przekonasz się, czy filiżanka dobrej herbaty i ciastka ze śliwkami nie poprawią twego humoru?
— Ciastka nie uleczą chorej duszy — rzekła zrozpaczona Ania; ale Maryla uznała to za dobry znak, że Ania powróciła do swego górnolotnego stylu.
Miły nastrój przy wieczerzy, jasne twarzyczki bliźniąt i niezrównane ciastka śliwkowe — Tadzio zjadł ich aż cztery — pomimo wszystko „uleczyły chorą duszę“. Nocy tej Ania spała świetnie, a nazajutrz, ujrzawszy świat przeistoczony, uczuła się rześką i wesołą. Miękki puszysty śnieg padał przez całą noc i otulił świat całunem, który teraz, błyszcząc w chłodnych promieniach zimowego słońca, wydał się Ani zasłoną, miłosiernie rzuconą na wszystkie błędy i upokorzenia przeszłości.
Z powodu zasp śnieżnych musiała pójść do szkoły okólną drogą; złośliwy los zrządził, że na skręcie alei spotkała Antosia, brnącego w śniegu. Doznała uczucia, jakgdyby to ona była winną wczorajszej scenie, ale ku jej niewypowiedzianemu zdumieniu, Antoś uchylił czapki — czego nie czynił nigdy przedtem — i rzekł uprzejmie:
— Jaka marna droga, prawda? Czy mogę pani zanieść książki?
Ania wręczyła mu je, nie będąc pewną, czy nie śni. Dalej szli już w milczeniu, lecz kiedy Ania przed szkołą odbierała odeń książki, uśmiechnęła się — nie swym zwykłym „łagodnym“ uśmiechem, który przybierała specjalnie dla niego, — ale z nagłym błyskiem koleżeńskiej zażyłości w oczach. Antoś odpowiedział bladym uśmiechem, lecz Ania poczuła, że jeśli nie zdobyła jego sympatji, to zyskała szacunek.
Pani Linde, podczas najbliższych odwiedzin na Zielonem Wzgórzu, potwierdziła jej przypuszczenie.
— Aniu, wygrałaś sprawę z Antosiem Payem, oto co! Powiada, iż pomimo żeś dziewczyną, jesteś coś warta. Lanie, które mu sprawiłaś, dorównywało batom, jakie brał od nauczyciela.
— Nigdy nie spodziewałam się, że zdobędę go zapomocą kija — rzekła Ania smutnie, czując, że przekonania zawiodły ją sromotnie. — Mimo to, jestem pewna, że moja teorja łagodnego postępowania musi być słuszna.
— Tak, ale Payowie stanowią wyjątek z każdej reguły, oto co! — oświadczyła z przekonaniem pani Linde.
— Wiedziałem, że na tem się skończy — powiedział pan Harrison, Janka zaś drwiła bezlitośnie.
Idąc Ścieżką Brzóz, Ania spotkała Dianę, dążącą ku Zielonemu Wzgórzu. Usiadły na brzegu Źródła Nimf, gdzie delikatne paprocie rozprostowywały swe liście, niby zielone duszki, budzące się ze snu.
— Szłam właśnie cię zaprosić na moje urodziny — rzekła Ania.
— Na twoje urodziny? Ależ twoje urodziny były w marcu!
— To nie z mojej winy — zaśmiała się Ania. — Jeśli moi rodzice radziliby się mnie w tej sprawie, byłabym z pewnością wybrała wiosnę. Rozkosznie musi być przyjść na świat jednocześnie z fiołkami i konwaljami — zdaje ci się wtedy, że jesteś ich mleczną siostrą. Postanowiłam przynajmniej obchodzić moje urodziny na wiosnę. Janka będzie w domu, a Priscilla przyjedzie w sobotę. We czwórkę wyruszymy do lasu na spotkanie wiosny, gdyż tego roku żadna z nas nie przywitała jej jeszcze należycie. Chciałabym zwiedzić wszystkie pola i ustronia wokoło. Jestem przekonana, że znajdziemy moc pięknych zakątków, które nigdy nie były widziane, chociaż na nie często patrzano. Zaprzyjaźnimy się z niebem, wiatrem i obłokami i przyniesiemy do domu wiosnę w sercach.
— To brzmi prześlicznie — rzekła Diana. — Ale czy w lesie nie jest jeszcze zbyt wilgotno?
— Weźmiemy kalosze — było Ani ustępstwo na rzecz praktycznej strony życia. — Tylko, proszę cię, przyjdź wczesnym rankiem pomóc mi przygotować prowjant. Chcę zabrać najdelikatniejsze przysmaki: paluszki, ciasteczka kruche z białym i różowym lukrem, pianki i biszkopty. Musimy coprawda wziąć i butersznyty, choć to nie jest bardzo poetyczne.
Sobota okazała się cudownym dniem na majówkę. Poranek był jasny, ciepły, słoneczny; figlarny wietrzyk płynął poprzez łąki i sady. Na zalanych blaskiem wzgórzach i polach rozpostarła się młodziutka, kwiatami przetykana, zieleń.
Nawet pan Harrison, bronujący ziemię w pobliżu swego domostwa, uczuł w swych bynajmniej nie młodzieńczych kościach czarodziejski wpływ wiosny. Nagle echo przyniosło doń dźwięczne głosy i śmiech wesoły — skrajem lasu przesunęły się cztery postacie dziewczęce z koszyczkami w rękach.
— W dniu takim, jak dzisiejszy, łatwo jest być szczęśliwą — rzekła Ania z właściwą sobie filozofją. — Postarajmy się spędzić go tak, by na zawsze pozostawił nam rozkoszne wspomnienie. Szukamy dziś tylko piękna — na wszystko inne zamykamy oczy. „Pierzchnijcie smutki“... Janko, myślisz o jakiejś przykrości, doznanej wczoraj w szkole!
— Skądże wiesz? — zdumiała się Janka.
— Och, znam ten wyraz twarzy — obserwowałam go nieraz u siebie. Nie myśl o tej przykrości, niechaj poczeka do poniedziałku, a jeśli nie poczeka, tem lepiej! Dziewczęta, spójrzcie na tę łąkę fiołków! Oto coś, co należy umieścić w zbiorze wspomnień. Jako osiemdziesięcioletnia staruszka — jeśli kiedykolwiek nią będę — potrafię w myśli odtworzyć ten obraz tak żywym, jak go teraz widzę. Oto pierwszy cudowny dar dzisiejszego dnia.
— Jeżeli pocałunek mógłby być rzeczą materjalną, to powinienby być fiołkiem — marzyła Priscilla.
Ania promieniała.
— Jakże się cieszę, Priscillo, że tę myśl wypowiedziałaś, zamiast ukryć ją w sobie. Świat byłby bardziej zajmujący — chociaż i tak jest nim dosyć — gdyby ludzie szczerze wypowiadali swe myśli.
— To byłoby zbyt przykre dla wielu osób — wtrąciła Janka rozważnie.
— Tem gorzej dla nich! Czemu miewają brzydkie myśli? My dziś możemy ujawniać wszystko, bo myślimy tylko o rzeczach pięknych. Ale oto dróżka, której nigdy dotychczas nie widziałam. Chodźmy tędy!
Dróżka wiła się, tak wąska, iż gałęzie sosen muskały twarze dziewcząt, mimo że szły gęsiego. Pod sosnami rozpościerały się poduszki aksamitnego mchu, a dalej, gdzie drzewa były rzadsze i mniejsze, zadziwiała obfitość różnorodnej zieleni.
— Jaka moc lwich paszczy! — wykrzyknęła Diana, — nazrywam ich wielką wiązankę, są takie śliczne!
— Skąd ta nazwa do tak niewinnych kwiatów? — zapytała Priscilla.
— Stąd, że osoba, która je nazwała, posiadała zbyt mało lub zbyt wiele wyobraźni — rzekła Ania. — Ach, dziewczęta, spójrzcie na to!
„To“ było płytką leśną sadzawką pośrodku otwartej polanki, gdzie kończyła się ścieżka. Latem miejsce to wysychało i pokrywało się lasem paproci, teraz zaś było spokojną, lśniącą powierzchnią, okrągłą jak obręcz i przezroczystą jak kryształ. Smukłe młode brzózki otoczyły ją pierścieniem, a drobne paprocie stroiły jej brzegi.
— Jakież to piękne! — zawołała Janka.
— Zatoczmy krąg wokoło, niby leśne boginki — proponowała Ania, rzucając koszyk i wyciągając ręce ku koleżankom.
Lecz taniec się nie udał, bo grunt był bagnisty i Janka wciąż gubiła kalosze.
— Nimfy leśne nie mogą nosić kaloszy — zadecydowała.
— Zanim opuścimy to miejsce, musimy mu nadać jakąś nazwę — rzekła Ania. — Niech każda poda projekt, poczem będziemy ciągnąć losy. Ty, Diano?
— Brzozowa Sadzawka — szybko wybrała Diana.
— Leśne Jezioro — rzekła Janka.
Ania, stojąca poza niemi, błagała wzrokiem Priscillę o mniej pospolitą nazwę.
— Srebrne Wody — rzuciła Priscilla.
Ani wybór padł na „Zwierciadło Nimf“.
Nazwy te, spisane na paskach kory brzozowej ołówkiem, z którym nie rozstawała się nigdy „kierowniczka szkoły“ Janka, wrzucono do kapelusza Ani. Priscilla, zamknąwszy oczy, przystąpiła do ciągnienia.
— Leśne Jezioro — z triumfem odczytała Janka.
Nazwa musiała zostać przyjęta, chociaż Ania w duszy uważała, że los spłatał złośliwego figla sadzawce. Przedzierając się przez gęste podszycie, dziewczęta weszły do lasku, graniczącego z pastwiskiem Slonów. Tutaj trafiły na aleję, zagłębiającą się w stary las, i postanowiły zwiedzić ją. Poszukiwania ich zostały nagrodzone mnóstwem pięknych niespodzianek. Więc trafiły na drogę, nad którą dzikie wiśnie, rosnące z obu stron, tworzyły sklepienie z gałęzi osypanych białem kwieciem. Dziewczęta zrzuciły kapelusze i przystroiły głowy wieńcami tego czarownego kwiecia. Po chwili zagłębiły się w las świerkowy, tak gęsty, iż panował tam zmrok jak o zmierzchu... Ani promienia słońca, ani skrawka nieba!
— Tu mieszkają djabliki leśne. Są one bardzo złośliwe, lecz nie uczynią nam krzywdy, gdyż nie wolno im broić wiosenną porą. Właśnie jeden zerknął ku nam z poza tej starej karłowatej sosny. A czy zauważyłyście tę grupkę pod wielkim muchomorem? Dobre duchy wybierają sobie siedziby na zalanych słońcem polanach.
— Pragnęłabym spotkać tutaj dobrą wróżkę — rzekła Janka. — Jakby to było cudnie móc zażądać spełnienia trzech życzeń, a chociażby tylko jednego! Jakie byłyby wasze życzenia? Ja pragnęłabym być bogatą, piękną i mądrą.
— Ja wysoką, i smukłą — rzekła Diana.
— A ja — sławną — wygłosiła Priscilla.
Ania pomyślała o kolorze swych włosów, lecz odrzuciła tę myśl, jako zbyt egoistyczną.
— Ja życzyłabym sobie, by na świecie i w sercach ludzkich wiecznie panowała wiosna — rzekła.
— To znaczy pragnąć, aby ziemia stała się niebem! — zauważyła Priscilla.
Za lasem droga spuszczała się w dół ku strumykowi, przeciętemu kładką. Dalej zaś roztaczało się bogactwo zalanego słońcem bukowego lasu, gdzie listowie było zielone i świeże, powietrze — niby przezroczyste złote wino, a na ziemi słały się drżące plamy promieni słonecznych. I znowu gaj dzikich wisien, i dolina giętkich sosenek, a wreszcie wzgórze tak strome, że dziewczęta zadyszane dosięgły szczytu. Tam oczekiwała je najrozkoszniejsza niespodzianka.
Poza niemi rozciągały się pola, dochodzące do „górnej drogi“ z Carmody; przed niemi zaś, otoczony bukami i świerkami, widniał mały ogródek, lub coś, co kiedyś było ogródkiem. Okalał go rozsypujący się mur kamienny, porośnięty mchem i trawą. Można było jeszcze odróżnić ślady dawnych ścieżek, środkiem ciągnął się szpaler krzaków różanych, a z jednego brzegu sznur wisien, osypanych śnieżno-białym puchem. Cały ogród tonął w morzu białych i żółtych narcyzów, wśród których gdzie niegdzie wychylały się kępki soczystej szmaragdowej trawy.
— Ach, jakże bosko! — zawołały chórem trzy głosy. Ania, zapatrzona, milczała.
— Jakim cudem powstał tu ten ogród? — zapytała Priscilla zdumiona.
— Musi to być ogród Heleny Gray — objaśniła Diana. — Matka opowiadała nam o nim, ale nigdy go nie widziałam i nie sądziłam, żeby mógł istnieć jeszcze. Znasz tę historję, Aniu?
— Nie, chociaż nazwisko nie jest mi obce!
— Widziałaś je na cmentarzu. Helena pochowana jest w topolowej alei. Znasz ten nagrobek kamienny z napisem: „Tu spoczywa Helena Gray, zmarła w dwudziestej drugiej wiośnie życia“. Obok jest grób Jana Graya, ale bez nagrobka. Dziwne, że Maryla ci o tem nie opowiadała. Ale to historja z przed trzydziestu lat, więc wszyscy o niej zapomnieli.
— Ach, musimy ją usłyszeć — zawołała Ania — usiądźmy wśród narcyzów, a Diana niechaj opowiada. Spójrzcie tylko, tysiące kwiatów rozsypanych wokoło — jakgdyby kobierzec, utkany ze słonecznych i księżycowych promieni, zaściełał ogród. Co za bajeczne odkrycie! I pomyśleć, że przez sześć lat mieszkałam stąd o milę i nie znałam tego cudu! Zaczynaj, Diano.
— Dawno temu — mówiła Diana, — folwark ten należał do starego Daniela Graya, który wówczas mieszkał w dzisiejszym domu Slona. Pewnej zimy jedyny syn Daniela — Jan, wyjechał do Bostonu szukać zajęcia, i tam zakochał się w młodej dziewczynie — Helenie Murray. Pracowała w fabryce, ale niecierpiała swego zawodu. Wychowana była na wsi i do niej tęskniła. Przyjęła oświadczyny Jana pod warunkiem, że zamieszkają w jakiej cichej miejscowości wśród pól i lasów. Przywiózł ją więc do Avonlea. Pani Linde powiada, że ryzykował wiele, żeniąc się Amerykanką, tem bardziej, iż była ona słabego zdrowia i nie miała pojęcia o gospodarstwie. Matka jednak mówi, że była piękna i słodka, a Jan dosłownie całował ślady jej stóp. Stary Gray podarował folwark synowi. Jan wybudował mały domek i mieszkał w nim z Heleną przez cztery lata. Nie wychodziła wcale z domu i prawie nikt jej nie odwiedzał, z wyjątkiem mojej matki i pani Linde. Jan założył jej ten ogród, którym się cieszyła, jak dziecko. Nie była dzielną gospodynią, natomiast zamiłowaną ogrodniczką i kwiatom poświęcała wszystkie wolne chwile. Nagle zachorowała. Matka moja przypuszcza, że biedaczka miała suchoty, zanim tu przybyła. Nie leżała w łóżku, ale z dnia na dzień stawała się bledszą i słabszą. Jan nie pozwolił nikomu doglądać jej, sam ją pielęgnował, a matka mówi, że był delikatny i czuły, jak kobieta. Codziennie wynosił ją, otuloną w szal, do ogrodu i umieszczał na słońcu. Tam czuła się zupełnie szczęśliwą. Podobno rano i wieczór Jan klękał przy niej i modlili się razem, ażeby Bóg zesłał jej śmierć wśród kwiatów. Modlitwa ich została wysłuchaną. Pewnego dnia Jan wyniósł ją, jak zwykle, do ogrodu; zerwał wszystkie rozkwitłe róże i zarzucił niemi całą jej postać. Uśmiechnęła się, przymknęła oczy i... zakończyła życie.
— Jaka smutna historja — westchnęła Ania, ocierając łzy.
— A co się stało z Janem? — spytala Priscilla.
— Po śmierci Heleny sprzedał folwark panu Slone i wrócił do Bostonu. Nowy właściciel przeniósł domek na drogę. Jan, który w dziesięć lat potem umarł na obczyźnie, został przywieziony do Avonlea i pochowany obok żony.
— Nie pojmuję, jak ona mogła pragnąć mieszkać w tym kącie zdala od świata i ludzi — rzekła Janka.
— O, ja to doskonale rozumiem — odpowiedziała przejęta Ania. — Nie zgodziłabym się tak mieszkać stale, bo choć lubię lasy i pola, kocham też ludzi. Ale potrafię odczuć ten stan duszy w Helenie. Była śmiertelnie znużona gwarem wielkiego miasta, tłumami obojętnych dla niej ludzi, co dążą bezmyślnie we wszystkich kierunkach. Pragnęła uciec od tego wszystkiego do jakiejś cichej, zielonej samotni, gdzie znalazłaby spokój. Życzenia jej spełniły się, co niewielu ludziom jest dane. Przeżyła cztery piękne lata — cztery lata bezgranicznego szczęścia. Można jej raczej zazdrościć, niż litować się nad nią. I jakież to poetyczne: zasnąć snem wiecznym wśród kwiatów, żegnana słodkim uśmiechem ukochanego!
— Ona posadziła wiśnie w ogródku. Zwierzyła się mojej matce, że wie, iż nie doczeka ich owocu, lecz cieszy ją świadomość, iż to, co zasadziła, będzie zdobiło świat jeszcze po jej śmierci — objaśniała Diana.
— Jakże się cieszę, że znalazłyśmy tę drogę — rzekła Ania z rozjaśnioną twarzą. — Przecież dziś moje urodziny, a ten ogród i jego historja to cudowny podarunek urodzinowy. Diano, czy matka opisywała ci wygląd Heleny Gray?
— Nie, mówiła tylko, że była bardzo ładna.
— O, jak to dobrze, bo w takim razie mogę ją sobie wyobrazić, jak zechcę. Więc niechaj będzie drobna i szczupła, o ciemnych, miękkich wijących się włosach i wielkich piwnych oczach w bladej, zamyślonej twarzyczce.
Pozostawiwszy koszyki w ogródku, dziewczęta spędziły resztę dnia na włóczędze po przyległych lasach i polach, odnajdując coraz to nowe czarowne ścieżki i ustronia. Gdy poczuły głód, zasiadły do posiłku w najpiękniejszym zakątku, nad brzegiem szemrzącego strumyka, gdzie białe brzózki wystrzeliwały z pośród wysokich puszystych traw. Przygotowane rączkami Ani przysmaki znikały w mgnieniu oka, nawet niepoetyczne butersznyty spotkały się z gorącem uznaniem apetytów, zaostrzonych długą przechadzką i świeżem powietrzem. Dla przyjaciółek Ania zabrała z domu limonjadę i szklanki, sama jednak piła zimną wodę źródlaną w filiżance, zaimprowizowanej z kory brzozowej. Filiżanka ciekła a woda miała ziemny przysmak, jak to zwykle bywa na wiosnę, lecz Ania lubiała romantyczne sytuacje.
— Czy widzicie ten poemat? — zwróciła się nagle do koleżanek.
— Gdzie? — Janka i Diana wytężyły wzrok, jakby spodziewając się, że zobaczą znaki runiczne na korze brzóz.
— Tam... niżej w strumyku... ten stary omszony pień, po którym woda się sączy cienkiemi niteczkami, a promień słoneczny ześlizguje się, jak złota strzała. O, to najcudowniejszy poemat, jaki kiedykolwiek widziałam!
— Nazwałabym to raczej obrazem — poprawiła Janka — poemat to wiersze i strofy.
— O, nie — Ania potrząsnęła stanowczo główką, przystrojoną wieńcem białego kwiecia. — Wiersze i strofy to tylko szata zewnętrzna poematu i nie są nim bardziej, niż falbanki i koroneczki tobą, Janko. Prawdziwy poemat — to jego dusza, a ten piękny strzęp, to dusza nienapisanego poematu. Nie codzień można zobaczyć duszę — nawet poematu.
— Chciałabym wiedzieć, jak wygląda dusza... dusza ludzka — mówiła zamyślona Priscilla.
— Jak ta światłość — odrzekła Ania, wskazując na promienie słoneczne, przesiane przez koronę brzozy. — Wyobrażam sobie, że dusze utkane są ze światła. Jedne mają różowe odblaski, inne łagodne migotanie światła księżycowego na wodzie, jeszcze inne są blade i nikłe, jak mgły o brzasku.
— Czytałam kiedyś, że dusze są jak kwiaty — przypomniała sobie Priscilla.
— W takim razie twoja dusza jest żółtym narcyzem — rzekła Ania. — Diany szkarłatną różą, a Janki kwiatem jabłoni, słodkim i zdrowym.
— Twoja zaś białym fiołkiem alpejskim z purpurowemi żyłkami w sercu — dodała Priscilla.
Janka szepnęła Dianie, że nie może zrozumieć, o czem one rozmawiają. Czyż mogła?
Przy świetle złociście zachodzącego słońca dziewczęta wróciły do domu, niosąc koszyki pełne narcyzów z ogródka Heleny — swoją wiązankę Ania złożyła następnego dnia na jej grobie. Raszki pogwizdywały wśród sosen, a od stawu dochodził żabi rechot. Woda w małych jeziorkach pomiędzy wzgórzami miała blaski topazów i szmaragdów.
— A jednak spędziłyśmy miły dzień — rzekła Diana, jakgdyby nie była spodziewała się tego.
— Rozkoszny — poprawiła Priscilla.
— Nawet ja jestem zachwycona lasem — przyznała się Janka.
Ania milczała. Patrząc wdal na gasnące blaski, myślała o słodkiej Helenie Gray.
Pewnego wieczoru Ania, wracając do domu, spotkała panią Linde, która, jak zwykle, dźwigała na swych barkach cały wór kłopotów, tyczących się spraw kościoła i gminy.
— Właśnie wracam od Cottonów. Chciałam, by Alicja przyszła na parę dni pomóc mi w gospodarstwie — opowiadała. — Była u mnie w zeszłym tygodniu, bo chociaż powolna z niej pomocnica, ale lepsza, niż żadna. Niestety, nie przyjdzie — jest chora. Mąż jej także kaszle i stęka. Umiera od lat dziesięciu i zapewne jeszcze drugie dziesięć będzie umierał. Jest to strasznie nieszczęśliwa rodzina, i Bóg jeden wie, co się z nią stanie.
Pani Linde westchnęła, jakgdyby wątpiła, czy Bóg zna rozmiary tej nędzy.
— Maryla we wtorek była u okulisty, prawda? Cóż powiedział? — pytała dalej.
— Był bardzo zadowolony — odrzekła Ania z radością, — twierdzi, że nastąpiła znaczna poprawa i niebezpieczeństwo utraty wzroku zupełnie minęło. Nie będzie tylko mogła dużo czytać ani haftować. A jakże z pani przygotowaniami do bazaru dobroczynnego?
Avonleaskie Koło Pomocy organizowało jarmark i podwieczorek, a pani Linde była duszą tego przedsięwzięcia.
— Świetnie. Dobrze, żeś mi przypomniała. Pani Allan poradziła, by urządzić namiot w stylu staroświeckiej kuchni i wydawać podwieczorek złożony z pasztetu, pieroga, fasoli i tem podobnych potraw. Zbieramy więc na wszystkie strony staroświeckie meble. Pani Fletcher pożyczyła nam kilimy swej matki, pani Boulter kilka starych foteli, a ciotka Marja swój kredens z oszklonemi drzwiami. Sądzę, że Maryla użyczy mosiężnych lichtarzy. Staramy się też wyławiać, skąd się da, staroświecką porcelanę. Pani Allan specjalnie zależy na zdobyciu granatowego chińskiego półmiska. Może wiesz, u kogo z naszych znajomych możnaby go znaleźć?
— Widziałam taki u panny Józefiny Barry. Napiszę do niej z prośbą o pożyczenie go nam na tę uroczystość.
— Będę ci bardzo wdzięczna. Myślę, że podwieczorek odbędzie się za dwa tygodnie. Wuj Andrews przepowiada deszcz i burzę na ten czas, a to, jak wiesz, jest rękojmią pięknej pogody.
Przysłowie „nikt nie jest prorokiem we własnym kraju“ doskonale dawało się zastosować do wuja Andrewsa. Był on przedmiotem niemiłosiernych drwin, gdyż jego przepowiednie co do pogody nie sprawdzały się prawie nigdy. Pan Wright, uważany za miejscowego dowcipnisia, twierdził, że obywatele Avonlea nie mają potrzeby udawać się o wskazówki meteorologiczne do obserwatorjum; wystarczało zapytać o nie wuja Andrewsa i oczekiwać wprost przeciwnej pogody. Niezrażony tem bynajmniej wuj trwał przy swych proroctwach.
Ania, wróciwszy do domu, wydobyła z kieszeni list, adresowany do Maryli.
— To zapewne list od wuja naszych bliźniąt — rzekła zaniepokojona, — ciekawam też, co on pisze?
— Najprostsza rzecz otworzyć list i przeczytać — odpowiedziała Maryla trochę szorstko.
Ktoś bardziej spostrzegawczy mógłby zauważyć, że i ona była niespokojna, lecz wolałaby umrzeć, niż zdradzić się z tem. Ania rozdarła kopertę i przebiegła wzrokiem nieczytelne i nieortograficzne pismo.
— Donosi nam, że nie może zabrać dzieci na wiosnę. Chorował prawie całą zimę i ślub jego został odłożony. Pyta, czy zechcemy zatrzymać je do jesieni, a wtedy postarałby się przyjechać po nie. Zatrzymamy je, prawda, Marylo?
— Nie widzę innego punktu wyjścia — odpowiedziała Maryla trochę niechętnie, chociaż w duszy czuła tajemną ulgę. — Bądź co bądź nie mamy z niemi tyle kłopotu co dawniej — a może przywykłyśmy już do nich. W Tadziu zaszła duża zmiana.
— Jego zachowanie jest bezwątpienia znacznie lepsze — rzekła Ania oględnie, jakby nie chcąc wyrazić swego zdania o charakterze malca.
Powróciwszy bowiem ze szkoły poprzedniego dnia, Ania nie zastała w domu Maryli, która była na posiedzeniu Koła Pomocy. Tola spała na fotelu w kuchni, Tadzio zaś w śpiżarce, zapomniawszy o bożym świecie, wyjadał z wielkiego słoja sławne śliwkowe konfitury Maryli — „gościowe konfitury“ — według jego określenia. Wstęp do śpiżarni był mu surowo wzbroniony, to też miał minę prawdziwego winowajcy, gdy Ania niespodziewanie stanęła na progu.
— Tadziu, czy nie wiesz, że brzydko postępujesz? Zabroniłam ci przecież dotykać czegokolwiek w śpiżarce.
— Owszem, wiem — przyznał Tadzio niechętnie — ale konfitura jest strasznie pyszna, Aniu. Zajrzałem tylko do słoika, a że wyglądała tak smacznie, chciałem spróbować. Z początku wsadziłem tylko palec — Ania wydała okrzyk zgrozy — i oblizałem go na czysto, ale była jeszcze bardziej dobra, niż myślałem, więc złapałem łyżeczkę i na całego!
Ania palnęła takie kazanie na temat „kradzieży“ konfitur, że Tadzio uczuł wyrzuty sumienia i wśród powodzi łez i pocałunków przyrzekł poprawę.
— Na szczęście w niebie będzie dość konfitur! — rzekł, dodając sobie otuchy.
Ania stłumiła uśmiech.
— Być może — rzekła — ale skąd ci to przyszło do głowy.
— Uczyłem się w katechizmie — odparł Tadzio.
— O, nie, niema nic podobnego w katechizmie, Tadziu!
— A ja mówię, że jest — upierał się Tadzio — właśnie w niedzielę uczyła mnie Maryla: dlaczego powinniśmy kochać Boga? Bo nas stwarza, strzeże[2] i odkupuje.
— Muszę pójść napić się wody — rzekła Ania pośpiesznie.
Powróciwszy, zużyła dużo czasu i trudu na wytłumaczenie Tadziowi, że opuszczenie przecinka zmieniło zupełnie sens zdania z katechizmu.
— Tak, myślałem sobie, że to byłoby za dobrze — westchnął Tadzio z rozczarowaniem. — Zresztą, kiedy Pan Bóg miałby czas na robienie konfitur, jeżeli w niebie jest „jedno wielkie święto“. A czy niedziele są tam także?
— Niedziele i różne inne cudowne dni, Tadziu. Każdy dzień jest jeszcze piękniejszy, niż był poprzedni — zapewniała Ania, zadowolona, że niema w pobliżu Maryli, którąby podobne przekonania raziły. Maryla nie pozwalała bowiem na żadne fantastyczne przeróbki tekstu Biblji. Co niedziela Tadzio i Tola uczyli się jednego pytania z katechizmu i dwóch wersetów z Biblji. Tola uczyła się potulnie i recytowała jak nakręcona maszyna, nie okazując wielkiego zainteresowania ani zrozumienia; natomiast ciekawość Tadzia była podniecona i często zadawał pytania, które kazały Maryli drżeć o jego duszę.
— Stefek Slone powiada, że w niebie nic się nie robi, tylko spaceruje w białych sukniach i gra na harfie. On chce tam pójść dopiero, gdy będzie stary, bo może wtedy będzie mu się tam lepiej podobało. Mówi, że chodzić w sukni to okropna rzecz — i ja tak myślę. Dlaczego mężczyźni-aniołowie nie mogą nosić spodni? Stefka to bardzo obchodzi, bo zrobią z niego pastora. Babka zostawiła dla niego pieniądze, ale dadzą mu je tylko wtedy, gdy będzie pastorem. Bo babka koniecznie chciała mieć taką godną osobę w rodzinie. Stefkowi jest wszystko jedno, on wolałby zostać kowalem. Już on się dosyć nadokazuje, zanim zacznie być pastorem — bo potem to nic z zabawy. Ja tam ani myślę być pastorem. Chcę być kupcem, jak pan Blair i mieć całe skrzynki karmelków i bananów. Do takiego nieba, jak twoje, Aniu, tobym jeszcze poszedł, ale żeby mi pozwolili grać na harmonijce zamiast na harfie. Jak myślisz, pozwolą?
— Myślę, że pozwolą — było całą odpowiedzią, na którą Ania mogła się zdobyć, nie wybuchając śmiechem.
Tego wieczoru posiedzenie K. M. A. odbywało się u Janki Andrews. Z powodu ważnych spraw na porządku dziennym wymaganą była obecność wszystkich członków, K. M. A. dokonało już cudów, działalność jego znajdowała się w pełnym rozkwicie. Mateusz Spencer dotrzymał obietnicy i wczesną wiosną uporządkował część drogi graniczącą z jego farmą. Kilkunastu obywateli, jedni, aby się nie pozwolić prześcignąć Spencerowi, inni, pobudzeni do czynu przez Miłośników, poszło za jego przykładem; to też wkrótce na miejscu dawnych nędznych zarośli, przytykających do drogi, ukazały się aksamitne pasy miękkiej murawy. Domy, przed któremi droga nie została uporządkowana, wyglądały tak zaniedbane, iż ich właściciele, zawstydzeni, postanowili już przyszłą wiosną zabrać się do ulepszeń. Ów trójkąt na rozdrożu, w środku którego Ania urządziła kwietnik z geranjum, nienapastowany przez żarłoczne krowy, zdaleka przyciągał wzrok przechodniów. To też Miłośnicy uważali, że powodzi im się świetnie, pomimo że pan Boulter, uprzejmie zagadnięty przez starannie dobraną delegację w sprawie starej rudery na jego gruntach, odpowiedział szorstko, iż nie życzy sobie, by się ktokolwiek mieszał do jego interesów.
Na tem nadzwyczajnem posiedzeniu postanowiono wysłać podanie do Komitetu Szkolnego, uprzejmie prosząc o ogrodzenie płotem gruntów szkolnych. Przyjęto również wniosek o zasadzeniu roślin ozdobnych przed kościołem, o ile fundusze Koła na to pozwolą, gdyż, jak twierdziła Ania, zbieranie nowych składek byłoby bezcelowem, dopóki jaskrawy kolor Domu Ludowego żywo przypominał nieudolność ich pierwszego wystąpienia.
Zebranie odbywało się w bawialni Andrewsów i Janka właśnie wstała, ażeby postawić wniosek o wybranie komisji dla zajęcia się sprawą wyżej wspomnianych roślin, gdy do pokoju wpadła Berta Pay.
Miała ona zwyczaj spóźniać się. Ażeby wejściem swem wywołać większe wrażenie — mawiali złośliwi.
Tym razem wejście jej uczyniło rzeczywiście wrażenie, gdy z miną tragiczną zatrzymała się na środku pokoju, wzniosła ręce, przewróciła oczami i zawołała:
— Usłyszałam właśnie straszną nowinę! Pomyślcie tylko! Pan Parker wydzierżawia cały swój płot przy drodze Stowarzyszeniu Aptekarzy dla malowania na nim reklam.
Po raz pierwszy w życiu Berta uczyniła wrażenie, jakiego pragnęła — większego nie uczyniłaby nawet bomba, rzucona pomiędzy spokojnych Miłośników.
— To być nie może! — wykrzyknęła Ania, przerażona w najwyższym stopniu.
— Ja to samo powiedziałam — odparła Berta bardzo zadowolona z siebie. — Powiedziałam, że to być nie może; Parker nie będzie miał odwagi uczynić tego. Ale gdy ojciec mój, spotkawszy go dziś, zapytał, ten wstrętny samolub odparł, że to prawda. Jego farma przytyka do drogi z Nowych Mostów. Jakiż to straszny widok, ogłoszenia o pigułkach rycynowych i plastrach na odciski wzdłuż drogi! Czy pojmujecie?
Miłośnicy pojmowali to aż zbyt dobrze. Nawet tym z pośród nich, którzy byli obdarzeni najmniej bujną wyobraźnią, wydało się, iż słyszą już śmiech, jaki będą budziły tego rodzaju reklamy, rozlepione na półmilowym parkanie. Wszelkie myśli o kościele i gruntach szkolnych rozwiały się wobec nowego niebezpieczeństwa. Zapomniano o zasadach parlamentarnej dysputy, zrozpaczona Ania zaniechała prowadzenia protokółu. Wszyscy mówili jednocześnie — zapanował straszny zgiełk.
— Ach, uspokójmy się! — błagała Ania, najbardziej podniecona ze wszystkich. — Postarajmy się zażegnać niebezpieczeństwo.
— Ciekawa jestem, jak to uczynić? — rzekła Janka z goryczą. — Każdy zna Parkera; ten człowiek zrobi wszystko dla grosza. Nie posiada on iskierki uczuć obywatelskich, ani źdźbła poczucia piękna.
Perspektywa była niewesoła. Józef Parker i jego siostra nie mieli krewnych w Avonlea, więc nie było mowy o wpływach przez stosunki rodzinne. Marta Parker — niewiasta w podeszłym wieku — krytykowała młodzież wogóle, a Miłośników w szczególności. Józef Parker znany był jako jowjalny jegomość o gładkich manierach, tak dobroduszny i łagodny, że należało się dziwić, dlaczego posiadał niewielu przyjaciół tylko. Brak popularności tłumaczył się może tem, że zbyt często szczęściło mu się w interesach. Uchodził za człowieka twardego, który nie dba o zasady.
— Czy nikt nie ma wpływu na niego? — spytała Ania z rozpaczą.
— Odwiedza czasem Ludwikę Spencer w Białych Piaskach — poddała Karola Slone, — zwróćmy się do niej o pośrednictwo!
— Nic z tego! — zawyrokował Gilbert. — Ona nie wierzy w żadne Wiejskie Koła Miłośników, wierzy tylko w dolary i centy. Gotowa jeszcze pochwalać jego zamiary.
— Jedyna rada wybrać delegację, która się doń uda z protestem — namawiała Julja Bell. — Trzeba posłać dziewczęta, bo dla chłopców będzie niegrzeczny. Ale ja nie pójdę — mnie proszę nie wybierać.
— Niechaj idzie Ania sama jedna — wtrącił Oliver Slone. — Jeśli ktokolwiek potrafi przekonać Parkera, to tylko ona.
Ania zaprotestowała. Chętnie pójdzie i będzie miała przemowę, ale musi jej ktoś towarzyszyć jako „duchowa podpora“. Wobec tego Diana i Janka zostały pasowane na „duchowe podpory“, i zebrani rozeszli się, brzęcząc jak pszczoły, wylatujące z ula.
Ania była tak zgnębiona, że nie mogła zasnąć do rana, a gdy wreszcie sen ją zmorzył, śniła, że komitet kazał otoczyć szkołę płotem, na którym widniał napis: „Używajcie niezawodnego środka Purgenu!“
Nazajutrz rano delegacja udała się do pana Parkera. Ania ze swadą zbijała jego niesłychany projekt, Janka zaś i Diana dzielnie „podtrzymywały ją duchowo“. Parker był słodki i uprzejmy, powiedział parę komplementów o wdzięcznych kwiatach wiosennych; bardzo żałował, że musi odmówić tak czarującym młodym osobom — ale interes interesem. W tych ciężkich czasach nie wolno powodować się sentymentami.
— Przyrzeknę wam co innego — rzekł z porozumiewawczem mrugnięciem jasnych, okrągłych oczu. — Powiem agentowi, żeby użył tylko ładnych, żywych kolorów: żółtego, czerwonego; kolor niebieski musi być wykluczony.
Zwyciężona delegacja powróciła do domu, używając w myśli wyrażeń, nie nadających się do powtórzenia.
— Uczyniłyśmy wszystko, co było w naszej mocy. Resztę musimy zdać na łaskę Opatrzności — powiedziała Janka, nieświadomie naśladując ton i sposób wyrażania się pani Linde.
— Czy też pan Allan nie mógłby na niego wpłynąć — zastanawiała się Diana.
Ania potrząsnęła przecząco głową.
— Bezcelowem jest trudzenie pana Allana, szczególniej teraz, gdy jego maleństwo jest chore. Parker wyślizgnie mu się równie zręcznie, jak nam. Ostatnio zaczął coprawda bardzo regularnie uczęszczać do kościoła, ale czyni to tylko przez wzgląd na religijność ojca Ludwiki Spencer. Parker jest jedynym mieszkańcem Avonlea, któremu przyszło do głowy wynajmowanie płotów. Nawet tacy skąpcy, jak pan Boulter i Wawrzyniec White, nie poniżyliby się do tego stopnia. Zbytnio dbają o opinję ogółu.
Opinja ogółu potępiła oczywiście Parkera, gdy wiadomość o jego postępowaniu rozniosła się po Avonlea. Ale to nie zmieniło postaci rzeczy. — Parker pozostał nieugięty, Miłośnicy zaś starali się pogodzić z myślą, że najładniejsza część drogi do Nowych Mostów zostanie zeszpecona przez ogłoszenia aptekarskie.
Tymczasem na następnem posiedzeniu K. M. A. Ania, wezwana przez prezesa do zdania sprawy z czynności delegacji, najspokojniej oświadczyła, jakoby pan Parker polecił jej poinformować Koło, iż płotu swego nie wynajmie Stowarzyszeniu Aptekarzy.
Janka i Diana nie wierzyły własnym uszom. Zwyczaje parlamentarne, surowo przestrzegane w K. M. A., nie pozwoliły im bezzwłocznie zaspokoić ciekawości. Lecz po skończeniu posiedzenia wszyscy otoczyli Anię, żądając wyjaśnień. Ta ostatnia jednak nie powiedziała nic ponadto, że pan Parker, spotkawszy ją poprzedniego wieczoru na drodze, oświadczył, iż w myśl życzeń K. M. A. postanowił odstąpić od swego zamiaru. Była to szczera prawda. Lecz kiedy Janka Andrews, w drodze powrotnej do domu zwierzyła się Oliverowi Slone ze swego głębokiego przekonania, że w tajemniczej zmianie decyzji Parkera kryło się coś więcej, niż to co Ania wyznała, mówiła także prawdę.
Poprzedniego wieczoru Ania odwiedziła babkę Jasia Irvinga i wracała do domu skróconą drogą, wiodącą z początku przez nisko położone pola nadbrzeżne, następnie przez las bukowy, aż do Jeziora Lśniących Wód, nazywanego przez ludzi o niezbyt bujnej wyobraźni sadzawką Barrych. W tem właśnie miejscu stały przy drodze dwa kabrjolety. W jednym siedział Parker, w drugim Corcoran, obywatel z Nowych Mostów, o którym pani Linde ze znaczącą miną powiedziałaby, iż nigdy żaden cień nieuczciwości nie został mu dowiedziony. Był on agentem towarzystwa sprzedaży narzędzi rolniczych i wybitną osobistością w sprawach politycznych. Zazwyczaj maczał palce — niektórzy mówili całą rękę — w każdym politycznym bigosie, który warzono. Ponieważ zaś Kanada znajdowała się w przededniu powszechnych wyborów, Corcoran był od paru tygodni bardzo czynnym w werbowaniu stronników dla kandydata swojej partji. Właśnie, gdy Ania wychodziła na drogę z pod zwieszających się gałęzi bukowych, doszły ją słowa Corcorana.
— Jeśli będzie pan głosował za Amesbury... hm. Mam pański weksel na dwie brony, kupione przez pana na wiosnę. Sądzę, że radby pan mieć go zpowrotem. Co?
— N... no tak — przeciągał wyrazy Parker, — jeśli pan tak stawia kwestję... zgodzę się chyba. W dzisiejszych ciężkich czasach należy dbać o grosz.
W tejże chwili obaj spostrzegli Anię i momentalnie przerwali rozmowę. Ania obojętnie skinęła głową i szła dalej, ale Parker zatrzymał ją.
— Może cię podwieźć, Aniu? — zapytał żywo.
— Nie, dziękuję — odparła Ania uprzejmie, lecz z taką kłującą pogardą w głosie, że nawet niezbyt wrażliwy Parker poczuł się dotknięty. Poczerwieniał i gniewnie ściągnął lejce. Ale w następnej chwili już się opamiętał. Spojrzał niechętnie na Anię, która oddalała się spokojnie, ze wzrokiem utkwionym przed siebie. Czyżby słyszała niedwuznaczną propozycję Corcorana i jego własną, aż zbyt wyraźną odpowiedź? Przeklęty Corcoran! Że też nie potrafił wyrażać się ostrożniej! Dobrze go urządził! I przeklęte rudowłose nauczycielki, które wyskakują z lasów bukowych, gdzie niewiadomo poco się włóczą! Jeśli Ania rozmowę słyszała, to Parker, mierzący wszystkich własną miarką, musiał dojść do przekonania, że opowiadać będzie o jego sprzedajności na prawo i na lewo. Coprawda Parker, jakeśmy to widzieli wyżej, niebardzo dbał o opinję ogółu, ale zostać uznanym za sprzedawczyka! A jeśliby ta wiadomość doszła kiedykolwiek uszu starego Spencera, żegnaj na zawsze nadziejo zdobycia Ludwiki wraz z widokami bogatego dziedzictwa po majętnym farmerze. Już i tak szły słuchy, że Spencer krzywo nań spogląda, nie należało ryzykować więcej.
— Hm... hm... Aniu, chciałem się z tobą rozmówić w sprawie, o której dysputowaliśmy ostatnio. Stanowczo postanowiłem nie wynajmować płotu Stowarzyszeniu Aptekarzy. Wasze Koło zasługuje na poparcie.
Ani wyniosłość zaczynała tajać.
— Dziękuję panu — rzekła.
— I... I... nie wspominaj nikomu o tej mojej pogawędce z Corcoranem.
— W żadnym razie nie miałam zamiaru mówić o niej — rzekła Ania lodowato, gdyż wolałaby raczej widzieć ogłoszenia aptekarskie na wszystkich płotach avonleaskich, niż zniżać się do układów z człowiekiem, który chciał sprzedać swój głos wyborczy.
— Właśnie... właśnie — potwierdził Parker, wyobrażając sobie, że zrozumieli się doskonale. — Nie przypuszczałem, abyś to uczyniła. Przecież ja tylko naciągałem Corcorana — myśli, że jest taki przebiegły. Ani mi się śni głosować za Amesburym — głosuję, jak zawsze, za Grantem. Przekonacie się o tem po wyniku wyborów. Umyślnie naciągałem Corcorana, żeby się zdemaskował. A co do płotu — wszystko będzie w porządku... powiedz o tem Miłośnikom.
— Świat składa się z różnych typów ludzkich, niektóre powinnyby nie istnieć, — rozmyślała Ania tego wieczoru w swoim pokoiku. — W żadnym razie nie byłabym rozgłaszała tej wstrętnej rozmowy, więc sumienie moje jest czyste na tym punkcie. Doprawdy nie wiem, czemu zawdzięczamy taki obrót sprawy. Ja nic nie zrobiłam, a trudno przypuszczać, ażeby Opatrzność używała za narzędzie do swoich celów takich ludzi, jak Parker i Corcoran.
W cichy złocisty wieczór, kiedy wietrzyk tajemniczo szemrał wśród świerków, otaczających dziedziniec, a cienie wydłużały się leniwie na skraju lasu, Ania, zaryglowawszy drzwi szkoły, schowała klucz do kieszeni. Westchnęła z zadowoleniem; rok szkolny zakończył się. Komitet Szkolny odnowił z nią umowę na rok następny, nie szczędząc przy tej sposobności serdecznych wyrazów uznania — tylko pan Andrews zwrócił jej uwagę, że powinna częściej używać rózgi. I oto dwa miesiące dobrze zasłużonego wypoczynku uśmiechały się do niej zachęcająco. Schodząc ze wzgórza z koszykiem kwiatów w ręce, Ania czuła zadowolenie ze świata i ze siebie. Od chwili ukazania się pierwszych fiołków nie zaniedbywała nigdy swej cotygodniowej pielgrzymki do grobu Mateusza. Wszyscy w Avonlea, z wyjątkiem Maryli, zapomnieli już o cichym nieśmiałym Mateuszu Cutbercie; lecz w sercu Ani obraz jego żył wiecznie. Pamiętała ze czcią o tym staruszku, który pierwszy otoczył ją miłością, jakiej jej osamotnione dzieciństwo tak gorąco pragnęło.
U podnóża pagórka w cieniu świerków siedział mały chłopczyk o wielkich marzących oczach i ślicznej inteligentnej twarzyczce. Zerwał się i z uśmiechem przypadł do Ani, lecz na policzkach jego były ślady łez.
— Czekałem tutaj, bo wiedziałem, że pani z pewnością pójdzie na cmentarz — rzekł, wsuwając w jej dłoń swą rączkę. — I ja tam idę. Zanoszę od babuni tę wiązankę geranjum na grób dziadziusia Irvinga. A te białe różyczki położę obok dla mojej matuchny, bo przecież nie mogę ich zanieść na jej mogiłę. Ale i tak dowie się o nich, prawda?
— O, z pewnością, Jasiu.
— Wie pani, dzisiaj upływają trzy lata od dnia jej śmierci. To strasznie, strasznie długo, ale boli tak samo, jak wtedy... i brak mi jej też tak, jak wtedy. Nieraz zdaje mi się, że nie wytrzymam bez niej dłużej — głos dziecka załamał się, a usteczka zadrżały. Pochylił główkę nad kwiatami w nadziei, że nauczycielka nie zauważy łez w jego oczach.
— A jednak — rzekła Ania bardzo łagodnie, — nie chciałbyś nie odczuwać tego bólu; nawet gdybyś mógł, nie chciałbyś zapomnieć twojej matuchny, Jasiu.
— Za nic w świecie! Tak właśnie czuję. Pani mnie doskonale rozumie; nikt inny nie rozumie mnie tak dobrze, nawet babunia, chociaż jest dla mnie bardzo dobra. I ojciec mnie rozumiał, ale nie mogłem z nim długo rozmawiać, bo natychmiast stawał się smutny. Gdy zakrył twarz rękami, odrazu wiedziałem, że trzeba przestać mówić. Biedny ojciec! Strasznie jest samotny beze mnie. W domu mamy teraz tylko gospodynię, a ojciec uważa, że gospodynie nie umieją wychowywać małych chłopców. Tem bardziej, że ojciec tak często wyjeżdżał za interesami. Babunie lepiej się na tem znają, prawie tak, jak matki. Kiedyś, gdy będę dorosły, wrócę do ojca i nigdy się już nie rozstaniemy.
Jaś tyle już opowiadał Ani o swoich rodzicach, że miała wrażenie, iż to byli jej starzy znajomi. Wyobrażała sobie matkę Jasia, jako bardzo podobną z charakteru i usposobienia do malca, ojca zaś jako człowieka zamkniętego w sobie, który swą głęboką, wrażliwą duszę starannie ukrywał przed światem.
— Ojca trudno poznać — zwierzał jej się Jaś pewnego razu. — Nie znałem go zupełnie, zanim matuchna umarła. Ale każdy, kto go pozna, musi się nim zachwycać. Najwięcej na świecie kocham jego, potem babunię, a potem panią. Kochałbym panią zaraz po ojcu, jeśliby nie było moim obowiązkiem kochać więcej babunię, która się dla mnie tak poświęca, prawda? Chciałbym, żeby babunia nie zabierała światła z mego pokoju, dopóki nie usnę. Ale babunia mówi, że nie wolno być tchórzem i lampę zabiera, skoro tylko mnie ułoży. Ja się nie boję, ale wolałbym mieć światło. Matuchna zawsze siedziała koło mego łóżka i trzymała mnie za rękę, dopóki mnie sen nie zmorzył. Matuchna mnie psuła, matki często psują dzieci, pani wie?
Nie, Ania nie wiedziała o tem z własnego doświadczenia, ale mogła to sobie wyobrazić. Ze smutkiem myślała o swej własnej „matuchnie“, która uważała ją za „cudnie piękną“, i dawno już pochowana została obok swego młodziutkiego małżonka na dalekim, samotnym cmentarzu. Nie mogła pamiętać swej matki i zazdrościła Jasiowi jego wspomnień.
— W przyszłym tygodniu są moje urodziny — rzekł Jaś, schodząc wraz z Anią z pagórka, skąpanego w zachodzącem słońcu. — Ojciec pisał, że przysyła mi coś, co mi sprawi największą przyjemność w świecie. Myślę, że to już nadeszło, bo babunia zamknęła na klucz bibljoteczkę, czego nigdy dawniej nie robiła. A kiedy zapytałem, dlaczego?, odrzekła z miną tajemniczą, że mali chłopcy nie powinni być ciekawi. Urodziny, to bardzo miła rzecz, prawda? Kończę lat jedenaście, ale podobno nie wyglądam na tyle. Babunia mówi, że jestem taki mały, bo nie jem dosyć kaszki. Staram się jeść dużo, ale babunia daje takie wielkie porcje. Od czasu, gdy mi pani poradziła, żebym się modlił do Boga o pomoc w trudnych sprawach, modliłem się co wieczór. Prosiłem Boga o siły, żebym mógł zjeść rano całą porcję kaszki. Ale nigdy mi się to nie udało. Nie wiem, czy mam za mało łaski u Pana Boga, czy też dostaję za duże porcje? Babunia mówi, że ojca wychowała na kaszce, a trzeba widzieć, jaki jest barczysty! Ja jednak myślę, że od tej kaszki rozchoruję się kiedy i umrę — zakończył z westchnieniem.
Ania pozwoliła sobie na uśmiech, ponieważ Jaś na nią nie patrzał. Całe Avonlea wiedziało, że pani Irving w wychowaniu swego wnuka stosuje dobre starodawne przepisy o zdrowiu fizycznem i moralnem.
— Na pewno nie, drogi chłopcze — zawołała wesoło. — A co słychać u twojego Skalnego Ludku? Czy Starszy Żeglarz sprawuje się wciąż dobrze?
— Musi — rzekł Jaś z naciskiem. — Wie, że w przeciwnym razie nie będę się z nim zadawał. O! on jest bardzo przebiegły.
— A Nora dowiedziała się już o Złotej Pani?
— Nie, ale domyśla się. Jestem prawie pewny, że szpiegowała mnie, kiedy ostatnio szedłem do pieczary. Nic na to nie poradzę. Przecież tylko ze względu na nią to ukrywam — ażeby nie ranić jej uczuć. Ale jeśli ona sama chce mieć serce zranione, to już trudno!
— A gdybym ja którego wieczoru wybrała się z tobą nad morze, czy mogłabym poznać twój Skalny Ludek?
Jaś poważnie potrząsnął głową.
— Nie, mojego Ludku nie mogłaby pani zobaczyć. Tylko ja go mogę widzieć. Ale pani może widzieć swój własny. Czyż to nie cudowne, że my oboje rozumiemy takie rzeczy? — dodał, ściskając jej dłoń po koleżeńsku.
— Cudowne! — zgodziła się Ania, zatapiając spojrzenie swych szarych rozjaśnionych oczu w jego szafirowych źrenicach.
Oboje znali drogę do czarownej krainy marzeń, gdzie w dolinach wiecznie kwitną róże szczęścia, obłoki nie zasnuwają pogodnego nieba, melodyjne dzwony nigdy nie brzmią fałszywie, a pokrewnych dusz jest bezliku. Znajomość geografji tego kraju jest bezcenną wiedzą, której nabyć nie można na żadnym targowisku świata. Musi to być dar dobrych wróżek, złożony człowiekowi w dniu przyjścia jego na świat, a życie nie potrafi go zniszczyć ani odebrać. Lepiej jest go posiadać i mieszkać na poddaszu, niż żyć w pałacu, będąc pozbawionym tego skarbu.
Cmentarz Avonlea był jeszcze wciąż, jak za dawnych czasów, pustkowiem porośniętem trawą. Niewątpliwie, Miłośnicy pamiętali o nim: na ostatniem zebraniu Koła Priscilla Grant odczytała referat o cmentarzach. Miłośnicy zamierzali w przyszłości zastąpić stary omszony płot żelaznemi sztachetami, trawę skosić, a walące się pomniki podeprzeć i odnowić.
Ania złożyła przyniesione kwiaty na grobie Mateusza, potem zaś udała się do ocienionego topolami zakątka, gdzie spoczywała Helena Gray. Czyniła to zawsze od czasu owej urodzinowej majówki. Poprzedniego wieczoru odwiedziła opuszczony ogródek Heleny i stamtąd przyniosła białe róże, niegdyś jej ręką sadzone.
— Myślę, kochanie, że wolisz je od wszelkich innych — szepnęła.
Nagle cień jakiś padł na trawę. Obejrzawszy się, spostrzegła panią Allan i razem wróciły do domu. Pani Allan nie była już owem młodziutkiem stworzeniem, które przybyło do Avonlea przed pięciu laty. Twarz jej straciła nieco ze swej świeżości, a parę delikatnych brózd koło oczu i przy ustach zdradzało przebyte cierpienia. Mogiłka jej córeczki na tymże cmentarzu była niewątpliwie przyczyną niejednej z nich, kilka zaś ostatnich zjawiło się podczas tylko co przebytej ciężkiej choroby jej synka. Ale dołeczki pastorowej były równie słodkie jak dawniej, oczy — jasne i czyste, a utraconą piękność dziewczęcą zastąpił wyraz macierzyńskiej czułości i siły charakteru.
— Cieszysz się swemi wakacjami, Aniu — rzekła, gdy opuściły cmentarz.
Ania skinęła głową.
— Bardzo. Jestem pewna, że lato będzie rozkoszne. Przedewszystkiem pani Morgan przyjedzie w lipcu do Kanady i Priscilla przywiezie ją do nas. Na samą myśl o tem czuję jeden z moich dawnych „dreszczów“.
— A więc mile spędzisz lato. Pracowałaś ciężko cały rok ubiegły, ale miałaś też świetne rezultaty.
— O, niezupełnie. Często nie mogłam osiągnąć mego celu. Nie wszystko, co sobie postanowiłam, przystępując do pracy na jesieni, udało mi się przeprowadzić. Nie dorosłam do moich ideałów.
— To się niejednemu z nas zdarza — odpowiedziała pani Allan z westchnieniem, — wiesz przecież „niski cel, nie zaś niepowodzenie jest przestępstwem“. Musimy dążyć do ideału, nawet jeśli nigdy nie uda nam się go dosięgnąć. Życie bez ideału byłoby marną wegetacją, z nim jest piękne i wzniosłe. Wytrwaj przy nim, Aniu.
— Postaram się. Ale zarzuciłam już niejedną z moich teoryi — odpowiedziała Ania z bladym uśmiechem. — Zabierając się do pracy nauczycielskiej, przygotowałam sobie najpiękniejszy ich zbiór. Lecz rozwiewały się jedna za drugą.
— Nawet teorja o karze cielesnej — przekomarzała się pastorowa.
Ania spłonęła rumieńcem.
— Nigdy nie wybaczę sobie tej awantury z Antosiem.
— Cóż znowu, kochanie, zasłużył na to. I dobrze mu to zrobiło. Od tamtego czasu nie miałaś już z nim kłopotu, on zaś uznał, że dorównywasz nauczycielowi. Z chwilą, gdy rózga wybiła mu z głowy przekonanie, że dziewczyna to nic dobrego, łagodność twoja zdobyła jego sympatję.
— Może i zasłużył na karę, ale nie o to chodzi. Nie czyniłabym sobie wyrzutów, gdybym ze spokojem i rozwagą zadecydowała, że rózga jest dla niego sprawiedliwą karą. Muszę jednak przyznać, że uniosłam się gniewem i dlatego go wybiłam. Nie zastanawiałam się, czy postępuję słusznie. Gdyby nawet był niewinny, nie potrafiłabym się pohamować. I to mnie właśnie upokarza.
— Nie myśl o tem, Aniu. Wszyscy popełniamy błędy; powinniśmy ich żałować i uczyć się na nich, lecz nie wlec ich za sobą w przyszłość... Ale oto Gilbert Blythe na rowerze — zapewne wraca na wakacje do domu. Jakże wasze studja?
— Dość dobrze. Dziś wieczór pożegnamy Wirgiljusza — pozostało nam wszystkiego dwadzieścia wierszy do końca; potem nie zajrzymy do książki aż do września.
— Czy myślisz, że uda ci się wstąpić na uniwersytet?
— Nie wiem — Ania marząco patrzała wdal na opalowy horyzont. — Wzrok Maryli nigdy się już nie poprawi, chociaż i tak jesteśmy wdzięczne Niebu, że się nie pogorszył. A mamy przecież pod opieką bliźnięta. Jakoś nie chce mi się wierzyć, żeby ich wuj zabrał je kiedykolwiek. Być może, że uniwersytet znajduje się poza zakrętem drogi mojego życia, ale zakrętu jeszcze nie dosięgłam. Boję się myśleć o nim wiele, aby nie doznać zawodu.
— I ja pragnęłabym, abyś się dostała na uniwersytet, ale jeśli ci się to nie uda, nie martw się zbytnio. Sami stwarzamy sobie życie, gdziekolwiek jesteśmy. Uniwersytet może nam w tem tylko dopomóc. Życie nasze bywa bogate lub ubogie, zależnie od tego, co w nie wkładamy, a nie od tego, co zeń czerpiemy. Jest ono bogate zarówno tutaj jak i na szerokim świecie, jeśli tylko potrafimy otworzyć nasze dusze dla przyjmowania jego skarbów.
— Zdaje mi się, że rozumiem panią — rzekła Ania w zamyśleniu, — wiem, że wiele wdzięczności jestem winna życiu... O, bardzo wiele, za moją pracę, za Jasia Irvinga, za te słodkie bliźnięta i za moich przyjaciół. Przedewszystkiem za przyjaźń, bo ona tak upiększa życie.
— Serdeczna przyjaźń jest rzeczywiście bardzo pomocna w życiu. Powinniśmy sztandar jej trzymać wysoko i starać się nie zbrukać go nigdy brakiem szczerości i prawdy. Często jednak przyjaźnią nazywają zwykłą poufałość, nie mającą nic wspólnego z tamtem wzniosłem uczuciem.
— Tak, ma pani słuszność. Józia Pay i Julja Bell uważają się za przyjaciółki, nie rozłączają prawie nigdy, a jedna za plecami drugiej wyraża się o niej niepochlebnie. Uważam, iż hańbą jest nazywać podobne uczucia przyjaźnią. W przyjaciołach naszych powinniśmy widzieć tylko piękne cechy i obdarzać ich tylko naszemi najlepszemi uczuciami. Wtedy przyjaźń będzie największym skarbem życia.
— Przyjaźń jest bardzo piękna — uśmiechnęła się pani Allan — ale kiedyś... — urwała. Delikatna biała twarzyczka o przeczystych oczach miała więcej wyrazu dziecka, niż kobiety. Serce Ani śniło dotychczas tylko o przyjaźni i pastorowa nie chciała zetrzeć pyłu słodkiej nieświadomości z kwiatu. Zdanie swoje dokończy kiedyś w przyszłości.
— Aniu — prosił Tadzio natarczywie, wspinając się na jej kolana. — Jestem strasznie głodny, nie masz pojęcia jak strasznie.
— Zaraz dam ci kawałek chleba z masłem — rzekła Ania, daleka myślami od rzeczywistości. List, który czytała, zawierał widocznie jakieś niezwykłe nowiny, gdyż policzki jej były ponsowe, jak róże na krzaku pod oknem, a oczy rozjaśnione, jak tylko jej oczy być mogły.
— Ależ ja nie jestem głodny na chleb z masłem, jestem głodny na placek ze śliwkami — niecierpliwił się Tadzio.
— O — zaśmiała się Ania, odkładając list i obejmując pieszczotliwie Tadzia. — Taki głód można łatwo wytrzymać. Wiesz przecież, że pomiędzy posiłkami Maryla nie pozwala wam jeść nic innego, jak chleb z masłem.
— Więc nasmaruj mi kawałek... proszę.
Tadzio wreszcie nauczył się mówić „proszę“, ale dołączał ten wyraz dopiero po dłuższym namyśle. Z uznaniem spojrzał na okazałą kromkę, którą mu Ania podała.
— Ty zawsze nałożysz masła, aż miło, Aniu! Maryla ledwo poskrobie. Wsuwa się o wiele łatwiej, gdy jest dużo masła.
Kromka „wsunęła się“ bardzo łatwo, sądząc z jej prędkiego zniknięcia. Tadzio nagle wywinął koziołka, usiadł i rzekł zdecydowanym tonem:
— Aniu, już wiem co zrobię z niebem. Nie chcę pójść do nieba.
— Dlaczego? — spytała Ania poważnie.
— Bo niebo jest na poddaszu Szymona Fletchera, a ja go niecierpię.
— Niebo? Na poddaszu Fletchera? — Ania była zbyt zdumiona, ażeby się roześmiać. — Skąd takie niemądre myśli?
— Emilek Boulter powiedział, że tak jest. On wszystko potrafi wytłumaczyć. Jego matka jest siostrą pani Fletcher, więc zabrała go na pogrzeb małej Janki Fletcher. Pastor powiedział, że Janka poszła do nieba, ale Emilek widział, że leży w trumnie. To pewnie później zanieśli ją na strych. Potem Emilek z matką poszli na górę po kapelusz i Emilek zapytał: „Gdzie jest to niebo, do którego Janka poszła?“ Wtedy matka wskazała na sufit i odpowiedziała: „Tam, w górze“. A że Emilek wiedział, że nad sufitem jest tylko strych, więc odrazu domyślił się wszystkiego. Od tej chwili strasznie się boi swego wuja Szymona.
Ania wzięła Tadzia na kolana i starała mu się wybić z głowy tę gmatwaninę. Nadawała się do tego daleko lepiej niż Maryla, gdyż pamiętała swe własne dzieciństwo i łatwo umiała się wżyć w dziwaczne pomysły, jakie siedmioletni malcy miewają czasem o sprawach prostych i zrozumiałych dla dorosłych osób.
Zaledwie udało jej się wytłumaczyć Tadziowi, że niebo nie jest na strychu Fletcherów, gdy do pokoju weszła Maryla. Wracała z ogrodu, gdzie z Tolą zbierała fasolę. Tola była pracowitem dziewczątkiem, najszczęśliwsza, gdy mogła pomagać w różnych zajęciach domowych, dostępnych dla jej drobnych rączek. Karmiła kurczęta, zbierała wióry, wycierała talerze i załatwiała niektóre sprawunki. Była czysta, sumienna i uważna. Nigdy nie trzeba jej było powtarzać dwukrotnie tego samego, zawsze pamiętała o swoich obowiązkach. Tadzio natomiast był roztrzepany i nieobowiązkowy, lecz miał wrodzony dar zdobywania sympatji, i zarówno Maryla, jak Ania, kochały go więcej, niż Tolę.
Podczas gdy Tola z przejęciem łuskała fasolę, a Tadzio ze strączków przygotowywał łódki, dodając im maszty z zapałek a żagle z papieru, Ania opowiadała Maryli treść tylko co otrzymanego listu.
— Wyobraź sobie, Marylo! Dostałam list od Priscilli. Pisze, że pani Morgan jest w Kanadzie i że, jeśli w czwartek będzie pogoda, przyjadą koło dwunastej do Avonlea. Popołudnie spędzą z nami, a wieczorem wrócą do hotelu w Białych Piaskach, gdzie mieszkają jacyś znajomi pani Morgan. O, Marylo! Trudno mi uwierzyć, że nie śnię.
— Myślę, że pani Morgan nie różni się od innych ludzi — rzekła Maryla sucho, pomimo że sama odczuwała pewne wzruszenie. Pani Morgan była sławną powieściopisarką, a odwiedziny jej uważano za rzadki zaszczyt.
— W takim razie będą u nas na obiedzie?
— Rozumie się! Ale, Marylo, czy wolno mi będzie samej wszystko przyrządzić? Chciałabym móc coś uczynić dla autorki „Ogrodu róż“, chociażby obiad dla niej ugotować! Nie będziesz się gniewała, prawda?
— Broń Boże! Nie zależy mi tak bardzo na prażeniu się w gorącej kuchni podczas upału lipcowego, i nie wezmę ci za złe, że zastąpisz mnie w tej pracy.
— Ach, dzięki — wykrzyknęła Ania, jakgdyby Maryla ofiarowała jej właśnie najwyższą łaskę. — Jeszcze dzisiaj ułożę menu.
— Tylko nie wysilaj się na nadzwyczajne potrawy — ostrzegała Maryla, trochę zaniepokojona wyszukanie brzmiącym wyrazem menu — mogą się nie udać.
— Nie mam wcale zamiaru przygotowywać nic innego, jak to, co zwykle podajemy z okazji jakiejś uroczystości — zapewniła Ania — Byłoby to przesadą. A chociaż wiem, że nie mam tyle rozwagi, ile siedemnastoletnia dziewczyna, w dodatku nauczycielka, powinna posiadać, nie jestem jednak tak głupią. Ale pragnę, żeby przyjęcie było możliwie sute i smaczne... Tadziulku, nie rzucaj strączków na schody — może się kto poślizgnąć... Na wstępie podamy jaką lekką zupę, kalafjorowa udaje mi się przecież zawsze świetnie. A potem pieczone kurczęta. Przeznaczę na to dwa białe koguciki. Były mojemi ulubieńcami od chwili, gdy szara kura je wysiedziała — takie dwie śliczne kule z żółtego puchu. Kiedyś trzeba je przecież poświęcić, a z pewnością trudno będzie u nas o większą uroczystość. Ale zabić ich nie mogę, nawet dla pani Morgan tego nie uczynię. Poproszę Janka Cartera, by mnie w tem wyręczył.
— Ja mogę je zabić — zaofiarował się Tadzio z zapałem. — Potrafię na pewno, tylko niech je Maryla trzyma mocno za nogi.
— Z jarzyn przygotuję: groszek, kartofle ze śmietaną i sałatę — wyliczała Ania, — na deser torcik cytrynowy z bitą śmietanką, a wreszcie ser, kawę, kruche ciasteczka. Jutro upiekę tort i ciasteczka oraz uprasuję moją białą batystową sukienkę. Dziś jeszcze powiem Dianie, żeby uprała swoją. Bohaterki pani Morgan są prawie zawsze biało ubrane. To też postanowiłyśmy z Dianą, że przystroimy się w białe batysty za pierwszem spotkaniem ze sławną powieściopisarką. Będzie to pewnego rodzaju hołd dla niej, prawda, Marylo?... Tadziulku, nie wtykaj groszku w szpary podłogi... Zaprosimy też na obiad państwa Allan i pannę Stacy — oni tak pragnęli ją poznać. Co za szczęśliwy traf, że panna Stacy bawi obecnie w Avonlea... Tadziu kochany, nie puszczaj strączków na wodę w wiadrze, idź z tem do korytka... Mam nadzieję, że w czwartek będzie piękna pogoda, bo gdy wuj Andrews był wczoraj u pana Harrisona, przepowiadał deszcz na cały tydzień.
— To jest rzeczywiście dobry znak — przyznała Maryla.
Wieczorem Ania pobiegła do Diany podzielić się z nią radosną nowiną. Siedząc pod wierzbą w ogrodzie Barrych, dziewczęta rozprawiały gorąco.
— Aniu, czy nie mogłabym ci pomóc w przygotowaniu obiadu? Wiesz, jak dobrze przyrządzam wszelkie sałaty.
— I owszem — odpowiedziała Ania. — Chciałabym też, żebyś ze mną przystroiła odświętnie mieszkanie. Pragnę przeistoczyć naszą bawialnię w altanę kwiatową, a stół do obiadu przybrać polnemi różyczkami. Mam nadzieję, że przygotowania pójdą gładko. Bohaterkom pani Morgan wszystko idzie jak z płatka, są one zawsze rozważne i dobre gospodynie. Wydaje się, że przychodzą na świat, jako takie. Czy pamiętasz „Gertrudę“, która, mając lat dziesięć, prowadziła całe gospodarstwo swego ojca, wdowca? Ja w tym wieku nie umiałam nic zupełnie, co najwyżej piastować dzieci. Pani Morgan zna widać doskonale dziewczęta, skoro tak często o nich pisze, więc postarajmy się wywrzeć na niej sympatyczne wrażenie. Wyobrażałam sobie te odwiedziny już z tysiąc razy. Jak też ona wygląda? I co powie? I co ja odpowiem? Najwięcej wstydzę się mego nosa. Jest na nim siedem piegów, jak widzisz. Datują one od owej majówki K. M. A., gdy w samo południe przechadzałam się bez kapelusza. Może to i niewdzięczność z mojej strony, iż martwię się niemi, zamiast cieszyć się, że nie mam ich tak wiele, jak w dzieciństwie, ale wolałabym, aby nie było żadnych. Wszystkie bohaterki pani Morgan mają śliczną cerę; nie mogę sobie przypomnieć ani jednej piegowatej pośród nich.
— Twoje są dość nieznaczne — pocieszała Diana — posmaruj na noc trochę cytryną.
Nazajutrz Ania upiekła ciasto, uprasowała sukienkę, wymiotła i okurzyła każdy kąt w mieszkaniu — trud zupełnie zbyteczny, gdyż w domu Maryli i tak panował idealny porządek. Ale Ania uważała, że najmniejszy pyłek byłby hańbą dla gospodyni, zaszczyconej odwiedzinami Karoliny Morgan. Uporządkowała nawet schowanko — rupieciarnię pod schodami, chociaż nie było najmniejszego prawdopodobieństwa, by sławny gość zechciał ją zwiedzić.
Tegoż wieczora Janek Carter dokonał egzekucji na białych kogutach, a Ania oskubała je. To zwykle wstrętne dla niej zajęcie dziś nie wydawało jej się takiem, ze względu na wzniosły cel, na jaki kurczęta były przeznaczone.
— Niecierpię skubać drobiu — mówiła Maryli. — Ale szczęściem nie zawsze musimy wkładać duszę w naszą pracę. Ot naprzykład, skubiąc te kurczęta, mogłam sobie bujać myślą po Drodze Mlecznej.
— To też zauważyłam, że rozsypałaś po podłodze więcej pierza, niż zwykle.
Ania, układając Tadzia do snu, kazała mu przyrzec, iż nazajutrz będzie się sprawował bez zarzutu.
— Jeśli będę najgrzeczniejszy jutro od rana do wieczora, czy pozwolisz mi być pojutrze tak niegrzecznym, jak tylko zechcę?
— Nie przyrzekam ci tego — rzekła Ania przezornie. — Ale zabiorę ciebie i Tolę na przejażdżkę po stawie i urządzimy sobie podwieczorek na brzegu.
— No, to zgoda. Załóżmy się, że będę grzeczny! Chciałem iść jutro do pana Harrisona strzelać grochem w Imbirka, ale mogę to zrobić innego dnia. Boję się, że jutro będę się musiał tak sprawować, jakby to była niedziela, ale powetuję już sobie na majówce!
Tej nocy Ania zrywała się trzykrotnie i biegła do okna dla sprawdzenia, czy aby przepowiednia wuja Andrewsa nie spełnia się. Wreszcie zaświtał cudowny poranek. Na perłowem niebie, poprzerzynanem złotemi i srebrzystemi smugami, ukazała się ognista kula słoneczna.
Natychmiast po śniadaniu zjawiła się Diana. W jednej ręce niosła koszyk kwiatów, w drugiej — białą sukienkę; nie mogła przecież się wystroić, zanim przygotowania do obiadu zostaną ukończone. Tymczasem miała na sobie różowy kitelek i batystowy fartuszek z mnóstwem karbowanych falbanek, w czem jej było bardzo do twarzy.
— Wyglądasz uroczo — rzekła Ania z podziwem.
Diana westchnęła.
— Ale znowu musiałam poszerzyć wszystkie suknie. Od lipca przybyło mi jeszcze cztery funty. Aniu, kiedy się to skończy? Bohaterki pani Morgan są zawsze wysokie i smukłe.
— Zapomnij dziś o wszystkich troskach! — zawołała Ania wesoło. — Pani Allan powiada, że ilekroć doznajemy przykrości, powinniśmy wspomnieć jakąś radość, która dałaby się tamtej przeciwstawić. Jeśli nawet jesteś cokolwiek za pulchna, masz zato najrozkoszniejsze dołeczki, a jeśli ja mam piegowaty nos, to kształt jego jest bez zarzutu. Czy nie uważasz, że sok cytrynowy poskutkował?
— O, bezwarunkowo — odparła Diana i dziewczęta wybiegły do ogrodu, pełnego powiewnych cieni i drżących blasków.
— Przede wszystkiem udekorujmy bawialnię. Czasu mamy dużo, bo Priscilla zapowiedziała, że przyjadą po dwunastej. Obiad będzie o pierwszej!
Wątpię czy w tej chwili w Kanadzie lub nawet całych Stanach udałoby się znaleźć dwoje szczęśliwszych dziewcząt. Każdy zgrzyt nożyc ścinających róże, peonje lub hiacynty wydawał im się świegotem: „Dziś przyjeżdża pani Morgan“. Ania nie pojmowała, jak pan Harrison mógł z takim spokojem kosić trawę, jakgdyby nie miało zajść nic niezwykłego.
Bawialnia na Zielonem Wzgórzu czyniła zazwyczaj dość ponure wrażenie. Powodem tego były poważne staroświeckie meble, sztywne tiulowe firanki i białe perkalowe pokrowce, przylegające szczelnie do mebli, o ile jakiś zbyt żywy gość nie ściągał ich gwałtownemi ruchami. Nawet Ani nie udawało się ożywić tego pokoju, bo Maryla sprzeciwiała się wszelkim zmianom. Ale jakaż jest potęga kwiatów! Skoro dziewczęta ukończyły swą pracę, pokój był nie do poznania. Wielka szafirowa waza pełna białych peonij zdobiła stół; czarny lśniący gzyms kominka uginał się pod ciężarem róż i paproci; z obu stron drzwiczek stały wazony szkarłatnych peonij a same drzwiczki tonęły w powodzi żółtych maków. Cały ten przepych barw w promieniach słońca, wpadających poprzez liście powojów, pnących się u okien, przeistoczył ponurą zwykle bawialnię w czarującą altanę, wyśnioną przez Anię. To też Maryla, która przyszła z zamiarem krytykowania, zdumiała i znalazła tylko słowa pochwały.
— Teraz nakryjemy do stołu — rzekła Ania tonem kapłanki, przygotowującej się do wypełnienia uroczystego obrządku na cześć swojej bogini. — Pośrodku stołu ustawimy wazon polnych róż, po jednej różyczce przy każdem nakryciu, a całą wiązankę dla pani Morgan, jako aluzję do jej cudownej powieści: „Ogród róż“.
Do nakrycia stołu użyto najcieńszej bielizny, najlepszej porcelany i srebra Maryli. Wszystko lśniło i błyszczało jak nowe.
Następnie dziewczęta podreptały do kuchni, pełnej smakowitych zapachów, wydostających się z piecyka, gdzie kurczęta rumieniły się już z głośnem skwierczeniem. Ania przygotowała kartofle a Diana groszek. Później Diana zabrała się do przyrządzania sałaty, Ania zaś, której policzki pałały zarówno od wewnętrznego podniecenia, jak od gorąca blachy kuchennej, przyprawiła sos do kurcząt, zupę, a wreszcie ubiła śmietankę do deseru.
A co robił Tadzio przez cały ten czas? Czy dotrzymywał przyrzeczenia, danego Ani? Owszem, najzupełniej. Coprawda, nalegał, by mu pozwolono zostać w kuchni, gdyż „umierał z ciekawości“. Ponieważ jednak siedział spokojnie w kącie, rozplątując kawałek sieci rybackiej, którą sobie poprzedniego dnia przyniósł z nad morza, nie przeszkadzał nikomu.
Już o wpół do jedenastej sałaty były gotowe, tort cytrynowy przybrany kremem, a wszystko co powinno było bulgotać i skwierczeć, bulgotało i skwierczało.
— Teraz biegnijmy się ubrać — rzekła Ania — bo a nuż przyjadą o samej dwunastej? Obiad musi być podany punktualnie o pierwszej, zupa nie może czekać.
Dnia tego na facjatce Ani nader gorliwie przestrzegano najdrobniejszych szczegółów, dotyczących toalety. Ania bardzo badawczo przyglądała się swemu nosowi i z radością stwierdziła, że czy to na skutek użytej cytryny, czy z powodu niezwykłych rumieńców, piegi stały się prawie niewidoczne. W swych białych sukienkach obie przyjaciółki wyglądały równie czarująco i wdzięcznie jak wszystkie „bohaterki pani Morgan“.
— Mam nadzieję, że od czasu do czasu uda mi się coś powiedzieć i nie będę siedziała, jak niema — rzekła Diana z obawą. — Wszystkie bohaterki pani Morgan umieją prowadzić rozmowy, ale ja często zapominam języka w ustach i mam wtedy głupią minę. Lękam się też, że powiem jezdem zamiast jestem. Od czasu lekcyj z panną Stacy nigdy tego błędu nie robię, ale w chwili podniecenia wyrwę się z tem, na pewno. Jeślibym powiedziała jezdem w obecności pani Morgan, umarłabym chyba ze wstydu!
— Ja też drżę na myśl o wielu rzeczach — rzekła Ania. — Lecz jestem spokojna, że mówić potrafię.
Co do tego można było rzeczywiście być spokojnym.
Ania zarzuciła wielki fartuch na swój galowy strój i poszła zajrzeć do kuchni. Maryla, także odświętnie ubrana, zdawała się bardziej zdenerwowaną niż kiedykolwiek. O wpół do dwunastej przybyli Allanowie i panna Stacy. Wszystko szło gładko, ale Ania zaczynała się niepokoić: pani Morgan i Priscilla powinny były już nadjechać. Co chwila biegła do furtki i wyglądała na drogę.
— A jeśli wcale nie przyjadą? — mówiła tonem, wzbudzającym litość.
— Nie myśl o tem, byłoby to zbyt okropne — przekładała Diana, która już sama w cichości dzieliła niepokój Ani.
— Aniu! — zawołała Maryla, wychodząc z bawialni — panna Stacy chciałaby zobaczyć granatowy chiński półmisek panny Barry.
Ania pośpieszyła do szafy. W swoim czasie, zgodnie z obietnicą, daną pani Linde, udała się do panny Barry z prośbą o pożyczenie tego cennego przedmiotu. Panna Barry nie odmówiła swej ulubienicy i przysłała żądany półmisek, jednocześnie w liście upominając ją, żeby go strzegła, jak oka w głowie, gdyż kosztował dwadzieścia dolarów. Po podwieczorku w Kole Pomocy półmisek został zwrócony na Zielone Wzgórze, bo Ania osobiście chciała go odwieźć do miasta.
Ostrożnie wyniosła półmisek przed dom, gdzie goście napawali się chłodnym powiewem, dochodzącym z nad strumienia. Oglądano i podziwiano ten piękny antyk, gdy wtem, w chwili kiedy Ania brała go zpowrotem w swoje ręce, w śpiżarce rozległ się jakiś trzask i brzęk. Maryla, Diana i Ania zerwały się, ta ostatnia przystanęła tylko na chwilę, by postawić drogocenny półmisek na stopniach schodów.
W śpiżarni oczom ich przedstawił się straszny widok. Mały smyk, z miną winowajcy, w świeżutkiej bluzie, suto zasmarowanej kremem cytrynowym, gramolił się ze stołu, na którym widniały resztki czegoś, co jeszcze niedawno było pięknym kremowym tortem.
Cóż się okazało? Tadzio skończył prucie sieci i zwinął sznurek na kłębek, później wszedł do śpiżarni, ażeby umieścić go na półce nad stołem. Złożył już tam kilka podobnych kłębków, które nie miały innego użytku, jak właścicielowi tych skarbów sprawiać radość myślą o ich posiadaniu. Ażeby dosięgnąć półki, Tadzio wspiął się po stole, czego Maryla zabraniała mu surowo, uważając to ćwiczenie akrobatyczne za niebezpieczne. Tym razem rezultat był rzeczywiście fatalny. Tadzio poślizgnął się i upadł wprost na tort. Jego czysta bluza została zniszczona na ten raz, a tort raz na zawsze.
— Tadziu — zwróciła się Maryla do malca. — Czy nie zabroniłam ci wdrapywać się na stół?
— Zapomniałem — zajęczał Tadzio. — Zabraniacie mi takiej masy rzeczy, że nie mogę wszystkiego pamiętać.
— Więc marsz na górę i zostań tam do wieczora. Może przez ten czas przypomnisz sobie tę masę rzeczy, o których zapominasz. Nie, Aniu, nie powinnaś go bronić. Wymierzam mu karę za nieposłuszeństwo, nie za marnowanie tortu, bo to było przypadkowe. Powtarzam raz jeszcze: idź na górę, Tadziu.
— A co będzie z moim obiadem? — zawodził Tadzio.
— Po naszym obiedzie zejdziesz do kuchni, gdzie dostaniesz swoją porcję.
— To doskonale — pocieszył się prędko Tadzio. — Jestem pewny, że Ania zostawi mi pyszne udeczko. Prawda, Aniu? Ty przecież wiesz, że ja nie chciałem upaść na tort. Ale proszę cię, Aniu, jeśli jest już pokruszony, czy nie mógłbym zabrać kilka kawałków na górę?
— O, nie, mościpanie, niema dla ciebie tortu! — rzekła Maryla, odsuwając go ku drzwiom.
— Co będzie z deserem? — pytała Ania, patrząc na resztki ciasta.
— Wyjmij słój konfitury poziomkowej — doradziła Maryla. — Szczęściem zostało do niej jeszcze dość kremu.
Pierwsza godzina wybiła — ale pani Morgan z Priscillą nie zjawiły się. Ania była zrozpaczona: cały obiad się zmarnuje... będzie przestały.
— Wogóle nie wierzę w ich przyjazd — rzekła Maryla niechętnie.
Ania i Diana z niepokojem patrzyły na siebie.
O wpół do drugiej Maryla ponownie ukazała się w drzwiach kuchni.
— Dziewczęta, trzeba podać obiad. Wszyscy są głodni i niema poco czekać dłużej. Pani Morgan nie przyjedzie, to pewna. Czekanie nie pomoże.
Ania i Diana spełniły polecenie Maryli, ale zapał ich i dobry humor przygasły.
— Nie przypuszczam, żebym mogła przełknąć bodaj kęs — skarżyła się Diana żałośnie.
— Ani ja, lecz myślę, że państwu Allan i pannie Stacy będzie smakowało — rzekła Ania obojętnym tonem.
Wykładając groszek na salaterkę, Diana skosztowała go; krzywiła się niemiłosiernie.
— Aniu, czyś ty cukrzyła groszek?
— Rozumie się — odpowiedziała Ania, z miną osoby, która spełniła swój obowiązek. — Włożyłam pełną łyżkę cukru, my zawsze tak przyprawiamy groszek. Czy dla ciebie za słodki?
— Ale bo i ja wsypałam łyżkę cukru, wstawiając go do pieca!
Ania przerwała tłuczenie kartofli i także spróbowała groszku. I ona skrzywiła się z obrzydzeniem.
— Ach, jakiż wstrętny. Nie przypuszczałam, żebyś wsypała cukier, bo wiem, że u was się tego nie używa. Jak na złość pamiętałam o tem, zazwyczaj przecież zapominam!
— Gdzie kucharek sześć, tam niema co jeść — rzekła Maryla, przysłuchująca się tej rozmowie z miną winowajczyni. — Lękając się, że nie będziesz pamiętała o cukrze, o którym stale zapominasz, Aniu, sama przyprawiłam groszek na słodko.
Goście w bawialni usłyszeli salwę wybuchów śmiechu, lecz nie dowiedzieli się, co było tego przyczyną. Jednakże groszku na obiad nie dostali.
— Musi wystarczyć sałata — zaopinjowała Ania, ochłonąwszy — sądzę, że reszta potraw lepiej się udała. Podajmy prędzej obiad i skończmy z tem.
Nie można twierdzić, że obiad udał się pod względem towarzyskim. Allanowie i panna Stacy starali się sami ratować sytuację, zwykły zaś spokój Maryli nie był zamącony. Lecz Ania i Diana, podniecone oczekiwaniem i doznanym zawodem, nie mogły jeść ani rozmawiać. Ze względu na swych gości Ania prawdziwie bohaterskim wysiłkiem zmuszała się do podtrzymywania rozmowy, lecz cała jej błyskotliwość zniknęła. Pomimo prawdziwego przywiązania dla Allanów i panny Stacy z upragnieniem myślała o chwili, gdy ich pożegna i będzie mogła na swej facjatce wtulić głowę w poduszki, aby wypłakać żale i rozczarowania.
Stare to, ale dobre przysłowie, „gdzie cienko, tam się rwie“. Nie nastał jeszcze koniec dla trosk tego dnia. W chwili, gdy pastor skończył modlitwę poobiednią, na schodach rozległ się dziwny, złowrogi hałas, jakgdyby jakiś ciężki przedmiot staczał się ze stopnia na stopień. Poczem nastąpił trzask i szczęk, już na samym dole. Wszyscy zerwali się z miejsc, Ania wydała okrzyk przerażenia. W przedsionku, u podnóża schodów, pomiędzy szczątkami granatowego półmiska leżała wielka różowa muszla, zdobiąca zwykle półeczkę na piętrze; u szczytu zaś schodów klęczał struchlały Tadzio, patrząc szeroko otwartemi oczami na dokonane zniszczenie.
— Tadziu — krzyknęła Maryla groźnie — czyś ty umyślnie zrzucił muszlę?
— Broń Boże — szlochał Tadzio — ja tu klęczałem, cicho jak myszka, i przypatrywałem się wam przez poręcz. Nieumyślnie trąciłem nogą tę starą skorupę i ona spadła... Jestem taki strasznie głodny. Wolałbym już, żebyście mnie zbili jak psa, a nie posyłali na górę wtedy, kiedy dorośli się bawią i jedzą.
— Nie łaj Tadzia, Marylo — rzekła Ania, zbierając szczątki drżącemi rękami. — To była moja wina. Postawiłam tu półmisek i zapomniałam o nim zupełnie. Jestem słusznie ukarana za niedbalstwo. Ale, ach! co powie panna Barry?
— Trudno, wiesz przecież, że go kupiła. Co innego, gdyby to była jakaś pamiątka rodzinna — starała się pocieszać ją Diana.
Goście, czując, że obecność ich była krępująca, odeszli, a Diana i Ania, zmywając naczynia, rozmawiały ze sobą tak mało, jak jeszcze nigdy w życiu. Wkrótce Diana poszła do domu ze strasznym bólem głowy, Ania zaś z niemniejszym powędrowała na swą facjatkę.
Powróciwszy o zachodzie słońca z poczty, Maryla wręczyła Ani list, pisany przez Priscillę poprzedniego dnia. Okazało się, że pani Morgan skręciła nogę, tak że nie mogła opuszczać pokoju.
— Ale co najgorsza, droga Aniu — pisała Priscilla — obawiam się, że nasze odwiedziny nie dojdą wcale do skutku. Z chwilą, gdy ciotka wyzdrowieje, będzie musiała wrócić do Toronto, bo przyrzekła stawić się tam na oznaczony termin.
— Trudno — westchnęła Ania, odkładając list na kamienny stopień schodów, na których siedziała. — Zgóry wiedziałam, że marzenia o przyjeździe pani Morgan były zbyt piękne, ażeby mogły się spełnić. Ale co znowu! Wstydzę się tego zdania — pesymizm jego godny jest Elizy Andrews. To wcale nie było zbyt piękne, ażeby się mogło urzeczywistnić. Miałam już niejedno piękniejsze przeżycie. Wypadki dnia dzisiejszego mają też swoją śmieszną stronę. Kto wie, czy z Dianą, jako siwowłose staruszki, nie będziemy się śmiały z tych zmartwień. Dziś jednak doznałam gorzkiego rozczarowania.
— Prawdopodobnie doznasz w życiu wielu i większych rozczarowań — rzekła Maryla, pragnąc pocieszyć strapione dziewczę. — Kiedyż wreszcie, Aniu, nauczysz się nie brać tak gorąco do serca pewnych spraw i nie wpadać w czarną rozpacz w razie niepowodzenia?
— Wiem, że posiadam tę wadę — przyznała Ania z żalem. — Wydaje mi się, że płynę na skrzydłach oczekiwania, gdy coś miłego ma mnie spotkać — później dopiero następuje upadek na ziemię i wstrząśnienie. Ale ten lot nad obłokami jest tak upajający, że wynagradza nawet smutne przebudzenie.
— Być może — przyznała Maryla, — ja coprawda wolałabym żyć spokojnie, bez lotów i bez upadków. Lecz każdy ma swój własny sposób myślenia. Dawniej wierzyłam, że jedna tylko droga prowadzi do celu, ale zmieniłam zdanie od czasu, gdy zabrałam się do wychowywania ciebie i bliźniąt... Co masz zamiar uczynić z półmiskiem panny Barry?
— Myślę zwrócić jej owe dwadzieścia dolarów, które zań zapłaciła. Szczęśliwa jestem, że to nie była umiłowana pamiątka rodzinna, której za żadną cenę nie mogłabym odkupić.
— A może znalazłabyś gdzie podobny półmisek?
— Lękam się, że nie. Granatowe chińskie półmiski to rzadkie okazy. Pani Linde szukała na wszystkie strony i daremnie. Oby mnie się lepiej udało. Panna Barry zgodzi się chyba na inny, jeżeli tylko będzie miał tę samą wartość... Marylo, spójrz na tę wielką gwiazdę ponad klonami pana Harrisona, i te srebrzyste obłoki, płynące wokoło! Doznaję uczucia jak przy modlitwie. Ostatecznie, wobec takich gwiazd i obłoków małe niepowodzenia życia codziennego nic nie znaczą.
— Gdzie jest Tadzio? — spytała Maryla, rzucając obojętne spojrzenie na gwiazdę.
— Śpi już. Obiecałam zabrać ich oboje jutro na majówkę. Coprawda, pod warunkiem, że będzie grzeczny. No, ale on starał się być grzecznym, i nie mam sumienia mu odmówić.
— Utopicie się i ty, i bliźnięta — burknęła Maryla. — Mieszkam tu od sześćdziesięciu lat i dotąd nie jeździłam łódką po stawie.
— Nigdy nie jest za późno na poprawę — rzekła Ania podstępnie. — Pojedź z nami jutro. Zamkniemy dom i spędzimy cały dzień na wybrzeżu zdala od trosk życia codziennego.
— Nie, dziękuję bardzo — rzekła Maryla z oburzeniem. — Maryla w łodzi na stawie! Wyobrażam sobie drwiącą minę Małgorzaty!... Oto pan Harrison gdzieś się wybiera. Czy wierzysz krążącej plotce, że stara się o Izabelę Andrews?
— Och, to nieprawda! Pewnego wieczora był u starego Andrewsa w sprawie czysto gospodarskiej. A pani Linde, zauważywszy jego biały kołnierzyk, orzekła, że pojechał w konkury. Nie wierzę, aby pan Harrison miał się kiedy ożenić; zdaje się, iż jest przeciwnikiem małżeństwa.
— E, kto odgadnie zamysły starego kawalera! A jeśli włożył biały kołnierzyk, zgadzam się z Małgorzatą, że to jest podejrzane, bo nigdy przedtem nie ubierał się tak starannie.
— Ja myślę, że pragnął ubić interes z Andrewsem. Mówił mi kiedyś, że tylko w takich okolicznościach mężczyzna powinien dbać o swą powierzchowność — liczą się z nim, jeżeli wygląda dostatnio. Doprawdy, żal mi go bardzo; nie jest chyba zadowolony z życia. Jeśli jedyną, bliską człowiekowi istotą jest papuga! Ale pan Harrison nie lubi, gdy się nad nim litują. Tego zresztą nikt nie lubi.
— Widzę, że Gilbert nadchodzi — rzekła Maryla. — Jeśli macie zamiar urządzić sobie przejażdżkę po jeziorze, nie zapomnij wziąć okrycia i kaloszy, bo rosa na dworze.
— Aniu — mówił Tadzio, siedząc w łóżeczku z główką, wspartą na rączkach. — Powiedz mi, gdzie jest sen? Każecie mi co wieczór układać się do snu, i ja wiem, że to jest tam, gdzie mi się śni. Ale gdzie to jest? Jak ja się tam dostaję i jak stamtąd wracam, nie wiedząc nic o tem?
Ania klęczała u okna facjatki, przyglądając się zachodzącemu słońcu, co skrywało się za horyzontem podobne do ognistego słonecznika. Na pytanie Tadzia odwróciła głowę i zadeklamowała rozmarzona:
„Ponad górami księżyca, w głębiach dolin cieniów...“
Jaś Irving byłby to zrozumiał lub wytłumaczył po swojemu, lecz praktyczny Tadzio, który, jak Ania kilkakrotnie już z przykrością zauważyła, nie posiadał ani krzty wyobraźni, był zdumiony i urażony.
— Aniu, ty chyba mówisz głupstwa?
— Zapewne, drogi malcze. Tylko bardzo głupi ludzie mogą zawsze mówić o mądrych rzeczach.
— Mogłabyś nie żartować, kiedy się ciebie pytam o mądre rzeczy — niecierpliwił się Tadzio.
— Jesteś za mały, żeby to zrozumieć — odparła Ania, ale zawstydziła się tej odpowiedzi. Świeżo jeszcze miała w pamięci podobne pytania z własnego dzieciństwa i swe uroczyste postanowienia, iż nigdy nie odpowie żadnemu dziecku, że jest za małe, „aby coś zrozumieć“. I oto postąpiła wbrew swej zasadzie — tak wielką bywa często przepaść pomiędzy teorją a praktyką.
— Przecież ja staram się prędzej być dorosłym, ale nic na to nie mogę poradzić. Gdyby Maryla nie była taka skąpa i dawała mi więcej marmelady, na pewno rósłbym daleko prędzej.
— Maryla nie jest skąpa, Tadziu! — zgromiła Ania surowo. — Jesteś bardzo niewdzięczny, wyrażając się w ten sposób.
— Jest jeszcze drugi wyraz, który znaczy to samo, ale jest o wiele grzeczniejszy. Tylko ja go nie pamiętam — rzekł Tadzio, marszcząc czoło z natężeniem. — Wczoraj sam słyszałem, jak Maryla to o sobie mówiła.
— Jeśli myślisz „oszczędny“, to zupełnie co innego, jak „skąpy“. To duża zaleta być oszczędnym. Jeśliby Maryla była skąpa, nie przyjęłaby do swego domu ciebie i Toli, gdy wasza matka umarła. Czy wolałbyś mieszkać u Wigginsów?
— Słowo honoru, że nie! — Tadzio zaprzeczył energicznie, — do wuja Ryszarda też nie pojadę za nic w świecie. Wolę być tutaj, nawet jeśli Maryla przy konfiturach jest... no, ten długi, trudny wyraz. Bo ty tutaj jesteś, Aniu. Moja złota, opowiedz mi jaką bajkę, zanim usnę. Tylko o żadnych dobrych wróżkach — to są bajki dla dziewczyn. A ja chcę coś okropnego; dużo strzelaniny, bitwy, pożar...
Szczęściem dla Ani w tej chwili rozległ się głos Maryli:
— Aniu, Diana wzywa cię już od kilku chwil!
Ania pobiegła do swego okna i ujrzała, dochodzące z okna Diany, błyski światła w grupach po pięć. Znaczyło to, stosownie do ich dawnej, dziecięcej umowy: „przyjdź natychmiast, gdyż muszę ci coś ważnego powiedzieć“.
Zarzuciwszy biały szal na głowę, pośpieszyła poprzez Las Duchów do Barrych.
— Mam dla ciebie dobrą nowinę — przywitała ją Diana. — Wracamy właśnie z Carmody, gdzie w sklepie Blaire’a spotkałam Manię Spencer. Mówiła mi, że panny Copp mają granatowy chiński półmisek, zupełnie taki sam, jaki widziała na naszym bazarze. Przypuszcza, że gotowe będą go sprzedać, bo Marta Copp sprzedaje każdą rzecz, na którą znajdzie się kupiec. Gdyby jednak nie chciały, to Keysonowie na pewno sprzedadzą swój, tylko, że Mania nie wie, czy ich półmisek jest taki sam jak ciotki Józefiny.
— W takim razie jadę do nich jutro — rzekła Ania stanowczo. — Ale ty musisz mi towarzyszyć. Wielki ciężar spadnie mi z serca. Pojutrze mam być w mieście, a nie śmiałabym spojrzeć w oczy twojej ciotce, nie odwożąc jej półmiska. Byłoby to jeszcze większe przejście, niż w swoim czasie przeprosiny za nocny napad w waszym gościnnym pokoju.
Dziewczęta roześmiały się na to wspomnienie[3].
Nazajutrz po południu wyruszyły na poszukiwanie nieszczęsnego antyka. Dziesięć mil dzieliło je od Spencervale, miejsca zamieszkania panien Copp, a pogoda nie była zbyt odpowiednia dla jazdy. Upał panował nieznośny, ani śladu wiatru, na drodze zaś unosiły się tumany kurzu, jakich należało się spodziewać po sześciu tygodniach nieustannej suszy.
— Ach, jakże pragnę, by deszcz lunął — westchnęła Ania, — wszystko jest spalone. Pola wyglądają żałośnie, a drzewa zdają się wyciągać ramiona, błagając o deszcz. Ból mnie przenika, ilekroć wejdę do mego ogródka, chociaż ogródek jest drobnostką w porównaniu ze stratami rolników. Pan Harrison mówi, iż jego łąki są tak wysuszone, że krowy nie znajdują ani źdźbła pożywienia; poprostu czuje się winnym okrucieństwa wobec tych stworzeń, ilekroć spotka ich spojrzenia.
Po dość uciążliwej jeździe dziewczęta przybyły do Spencervale i skręciły na odludną drogę, gdzie kępki trawy między śladami kół wskazywały na brak ruchu w tych stronach. Wkrótce znalazły się przed siedzibą panien Copp, domostwem o tak nadzwyczajnej zewnętrznej schludności, że nawet Zielone Wzgórze ucierpiałoby na porównaniu. Sam dom był to staroświecki budynek, stojący na wzgórzu, z którego to powodu trzeba było ułożyć kamienny fundament z jednej strony. Bielone ściany oślepiały swą czystością, a w wypielęgnowanym ogródku warzywnym nie można było dojrzeć ani jednego chwastu.
— Wszystkie żaluzje są zapuszczone — rzekła Diana z żalem. — Zapewne niema nikogo w domu.
Tak było w istocie. Dziewczęta patrzały na siebie z zakłopotaniem.
— Nie wiem, co począć? — rzekła Ania. — Gdybym miała pewność, że ich półmisek jest odpowiedni, poczekałabym, aż wrócą. Lecz jeśli nie, za późno będzie wtedy na jazdę do Keysonów.
Diana przyglądała się kwadratowemu okienku ponad fundamentami.
— To jest okienko śpiżarni — rzekła. — Jestem pewna, gdyż dom ten jest bliźniaczo podobny do domu wuja Karola w Nowych Mostach. Żaluzja jest podniesiona, więc jeśli się wdrapiemy na dach tego małego domku, będziemy mogły zajrzeć do śpiżarni i obejrzeć półmisek. Czy sądzisz, że to co złego?
— Nie, nie przypuszczam — odparła Ania po namyśle, — bo nie czynimy tego z prostej ciekawości.
Po rozstrzygnięciu tego ważnego etycznego zagadnienia Ania zabrała się do wejścia na pochyły dach domku, zbitego z desek. Dawniej służył on jako pomieszczenie dla kaczek, ale panny Copp zarzuciły tę hodowlę, twierdząc, że to takie „nieporządne ptaki“, i od paru lat domek stał pustkami z wyjątkiem wypadków, gdy sadzano w nim kury na jajach. Pomimo, iż świeżo wybielony, domek robił wrażenie nędznego, i Ania czuła się trochę niepewną, wdrapując się nań po beczce, ustawionej na skrzyni.
— Lękam się, że nie wytrzyma mego ciężaru — rzekła, posuwając się ostrożnie.
— Oprzyj się o parapet — rzekła Diana.
Ania usłuchała i spojrzała przez szybę. Na półce wprost okna stał granatowy chiński półmisek, taki właśnie, jakiego szukała. W swej wielkiej radości zapomniała o niepewnym gruncie pod nogami, puściła parapet i podskoczyła z zadowolenia. W tej chwili dach zatrzeszczał i zapadł się pod nią, tak że osunęła się i tylko głowa oraz ramiona sterczały nad domkiem. Przerażona Diana wpadła do kurnika i objąwszy swą nieszczęsną przyjaciółkę wpół, starała się ściągnąć ją na ziemię.
— Ach, nie czyń tego! — krzyknęła Ania — jakieś klujące drzazgi wpijają mi się w ciało. Podstaw mi coś pod nogi, to może wtedy sama się wydobędę.
Diana czem prędzej wciągnęła wzmiankowaną poprzednio beczułkę, która okazała się wygodnem podparciem dla nóg Ani. O wydostaniu się z pułapki nie było jednak mowy.
— Czy nie mogłabym cię wyciągnąć górą? — troszczyła się Diana.
Ania beznadziejnie potrząsnęła głową.
— O, nie! Połamane deski za bardzo mnie kłują. Ale gdybyś znalazła siekierę, może mogłabyś mnie wyrąbać. Zaczynam naprawdę wierzyć, że urodziłam się pod nieszczęśliwą gwiazdą.
Diana udała się na poszukiwanie siekiery, lecz napróżno.
— Pójdę sprowadzić pomoc — rzekła, wracając do więźnia.
— O, nie — zaoponowała Ania gwałtownie. — Jeśli to uczynisz, o przygodzie mojej dowiedzą się wszyscy wokoło, i wstyd mi będzie spojrzeć ludziom w oczy. Musimy czekać powrotu panien Copp i zobowiązać je do zachowania tajemnicy. One znajdą siekierę i uwolnią mnie. Gdy się zachowuję spokojnie, nic mi nie dolega... w znaczeniu fizycznem, rozumie się. Ciekawa jestem, na ile też panny Copp oceniają ten kurnik: przecież będę musiała zapłacić za wyrządzoną szkodę. Ale mniejsza z tem, jeśli tylko zechcą zrozumieć powody, które mnie skłoniły do zakradania się do ich śpiżarni. Jedyna moja pociecha to, że półmisek jest właśnie taki, jakiego mi potrzeba, i jeśli tylko sprzedadzą mi go, zapomnę o tem przykrem zdarzeniu.
— A co będzie, jeśli panny Copp powrócą dopiero późnym wieczorem lub jutro rano? — zastanawiała się Diana.
— Jeśli nie powrócą przed zachodem słońca, trzeba będzie szukać obcej pomocy, lecz zdecydujemy się na to tylko w ostateczności — odpowiedziała Ania. — Ale nie bądźmy złej myśli. Nie martwiłabym się tak memi przygodami, gdyby były przynajmniej romantyczne, jak to się zwykle zdarza bohaterkom pani Morgan. Lecz moje są poprostu śmieszne! Wyobraź sobie, co pomyślą panny Copp, gdy wjeżdżając na dziedziniec, spostrzegą jakieś ramiona i głowę sterczące z ponad dachu kurnika. Posłuchaj tylko... czy to turkot wozu? Nie, to grzmot chyba.
Był to niewątpliwie grzmot. Diana, śpiesznie okrążywszy dom, powróciła z wiadomością, że wielka czarna chmura nadciąga szybko z północy.
— Lada chwila rozpęta się straszna burza — zawołała z rozpaczą. — Cóż poczniemy?
— Musimy się przygotować na to — rzekła Ania spokojnie; burza wydała jej się drobnostką w porównaniu z przygodą, która ją spotkała. — Zaprowadź konia i kabrjolet do tej otwartej szopy. Szczęściem w kabrjolecie jest mój parasol. Ale... weź mój kapelusz. — Trzeba być gąską, żeby zabierać najstrojniejszy kapelusz w taką drogę, powiedziała mi przy pożegnaniu Maryla — miała słuszność, jak zwykle.
Diana odwiązała konia i wprowadziła go do szopy w chwili, gdy pierwsze ciężkie krople deszczu spadały na ziemię. Siedząc tam, patrzała na strugi deszczu, który był tak ulewny, że niewyraźnie tylko mogła widzieć Anię, mężnie trzymającą parasol nad swą odkrytą głową. Grzmotów nie było wiele, ale deszcz lał jak z cebra prawie przez całą godzinę. Od czasu do czasu Ania unosiła parasol i żywym ruchem ręki starała się dodać otuchy Dianie; nie można bowiem było prowadzić rozmowy w tych okolicznościach i z tej odległości. Wreszcie deszcz ustał, słońce się ukazało i Diana poprzez kałuże i jeziora dziedzińca pobrnęła przed kurnik.
— Czyś bardzo przemokła? — pytała troskliwie.
— O, nie — zawołała Ania wesoło. — Głowę i ramiona mam zupełnie suche, a suknię tylko trochę wilgotną tam, gdzie deszcz przedostawał się przez deski. Nie lituj się nade mną, bo ja sama nie przejmuję się już tą przygodą. Przemyśliwałam nad tem, wiele dobrego ten deszcz zdziała, jak się nim ucieszył mój ogród, i wyobrażałam sobie, co poczuły spragnione kwiaty i pąki na szmer pierwszych kropel deszczowych. Ułożyłam nawet prześliczną rozmowę pomiędzy groszkiem pachnącym, różami, słowikiem z krzaku bzu i dobrym duchem ogrodu. Spiszę ją, gdy powrócę do domu. Uczyniłabym to zaraz, gdybym miała kartkę papieru i ołówek, bo lękam się, że za chwilę najpiękniejsze zdania ulecą mi z pamięci.
Diana miała ołówek w kieszeni, a w kabrjolecie znalazł się arkusz papieru. Ania zamknęła ociekający wodą parasol, włożyła kapelusz, rozprostowała papier na podanej przez Dianę dachówce i pisała swą ogrodową idyllę w warunkach, niezbyt sprzyjających pracy literackiej. Mimo to rezultat okazał się bardzo miły i Diana była zachwycona, gdy Ania odczytała jej swój utwór.
— Cudowne, naprawdę cudowne, Aniu. Musisz to posłać do „Przyjaciela Młodzieży“!
Ania zaprzeczyła.
— Ależ nie nada się zupełnie: niema w tem wcale intrygi. Poprostu wiązanka fantastycznych myśli. Ja lubię pisywać takie rzeczy, ale nie drukuje się nic podobnego, bo wydawcy zawsze żądają intrygi. Tak twierdzi Priscilla. Ale oto panna Ewa Copp. Błagam cię, Diano, biegnij mnie wytłumaczyć.
Panna Ewa Copp była to mała osóbka w czarnej skromnej sukni i kapeluszu, o którego wyborze na pewno nie zdecydowała moda, lecz praktyczność. Łatwo zrozumieć jak ją zdumiał ów oryginalny widok na dziedzińcu, lecz objaśnienie Diany wzbudziło w niej tylko sympatję. Pośpiesznie przyniosła siekierę i kilku zręcznemi uderzeniami uwolniła Anię, która, trochę zmęczona i zdrętwiała, osunęła się do wnętrza swego więzienia, poczem wydostała się już na zupełną swobodę.
— Panno Ewo! — zaczęła poważnie. — Zapewniam panią, że zaglądałam do śpiżarni jedynie dla przekonania się, czy pani posiada granatowy chiński półmisek. Nie widziałam nic więcej, bo nie patrzałam na nic innego.
— Nie szkodzi — uspokajała ją panna Copp uprzejmie. — Nie martwcie się tem, przecież nic złego się nie stało. Dzięki Bogu, my, Coppówny, utrzymujemy stale porządek w naszych śpiżarniach, więc nie wstydzimy się, gdy kto je obejrzy. Co do kurnika, rada jestem, że się zapadł, bo może teraz Marta zgodzi się go rozebrać; przedtem nie pozwalała, twierdząc, że może się jeszcze kiedy przydać, a ja każdej wiosny musiałam go bielić. Z nią trudno jest dojść do ładu. Dzisiaj pojechała do miasta, odwiozłam ją właśnie na stację. Chcesz kupić chiński półmisek? Ile dajecie za niego?
— Dwadzieścia dolarów. — Ania nie dorosła do zawierania tranzakcyj z rodziną Coppów, gdyż ofiarowała z miejsca zbyt wysoką cenę.
— Dobrze, zobaczymy — rzekła panna Ewa przezornie. — Szczęśliwym trafem półmisek jest moją osobistą własnością, w przeciwnym razie nie ośmieliłabym się sprzedać go w nieobecności Marty. Jestem pewna, że i tak podniesie lament, bo ona tu rej wodzi. Już mi się sprzykrzyło życie pod pantoflem tej kobiety. Ale, proszę, wejdźcie do pokoju; musicie być porządnie zmęczone i głodne. Ugoszczę was, jak będę mogła najsuciej, ale nie oczekujcie nic ponad chleb z masłem i parę ogórków; przed wyjazdem Marta pochowała całe ciasto, ser i konfitury. Zawsze mnie tak urządza, uważając, że jestem zbyt rozrzutna w podejmowaniu gości.
Dziewczęta były za bardzo wygłodzone, ażeby być wybrednemi: masło, chleb i ogórki zyskały ich gorące uznanie.
Po skończonym podwieczorku panna Ewa rzekła:
— Nie wiem, czy powinnam sprzedać ten półmisek. To stara sztuka, wart co najmniej dwadzieścia pięć dolarów.
Diana lekko nadepnęła pod stołem nogę Ani; miało to oznaczać:
— Nie zgódź się, odda i za dwadzieścia.
Ale Ania nie dbała o to — natychmiast zgodziła się na dwadzieścia pięć, czego wynikiem było, iż panna Ewa żałowała, że nie zażądała trzydziestu.
— No, to zgoda. Pieniądze są mi teraz koniecznie potrzebne. Wiedzcie bowiem — tu panna Ewa zadarła dumnie głowę, a rumieniec wystąpił na jej chude policzki, — wychodzę zamąż za Ludwika Wallace’a. Dwadzieścia lat temu prosił o moją rękę. Kochałam go szczerze, lecz że był biedny, ojciec mój dał mu odkosza. Nie należało się na to zgodzić, ale byłam nieśmiała i bałam się ojca. Zresztą nie wiedziałam, że tak trudno o męża.
Skoro dziewczęta znalazły się daleko — Diana z lejcami, Ania zaś z gorąco upragnionym półmiskiem w rękach — zielona, odświeżona deszczem samotna droga rozbrzmiała wesołemi wybuchami ich śmiechu.
— Jutro w mieście rozweselę ciotkę Józefinę opowiadaniem tej niezwykłej historji. Była to dość ciężka próba — na szczęście już minęła. Zdobyłam półmisek, a deszcz odświeżył przyrodę.
— Nie jesteśmy jeszcze w domu — zauważyła Diana pesymistycznie — i niewiadomo, co może się zdarzyć, zanim dojedziemy; ty przecież masz szczęście do przygód, Aniu.
— Taki dar jest już wrodzony — odparła Ania pogodnie. — Nabyć go ani pozbyć się go nie można.
— A jednak — powiedziała pewnego razu Ania — wydaje mi się, że nie te dni są najmilsze, kiedy spotyka nas coś nadzwyczajnego, lecz te, które przynoszą nam drobne, codzienne rozkosze i przesuwają się gładko, jak perełki na naszyjniku.
Życie na Zielonem Wzgórzu obfitowało właśnie w takie dni. Niepowodzenia i przygody Ani, podobnie jak to bywa u każdego, nie zdarzały się wszystkie odrazu, lecz pojawiały się od czasu do czasu przeplatane długiemi okresami dni beztroskich, zapełnionych pracą i marzeniami, nauką i zabawą.
Takim był właśnie jeden z ostatnich dni sierpnia. Przed południem Ania i Diana zawiozły rozpromienione bliźnięta na przeciwległy brzeg stawu, gdzie pozwoliły im dowoli brodzić po wodzie i zbierać wodorosty, podczas gdy wiatr wyśpiewywał stare pieśni, wyuczone w czasach, kiedy świat był jeszcze młody.
Po południu Ania udała się w odwiedziny do Jasia Irvinga. Zastała go leżącego na trawie w sosnowym zagajniku, osłaniającym dom od północy. Był zatopiony w czytaniu czarodziejskich baśni, lecz na jej widok zerwał się radośnie.
— Jakże się cieszę, że pani przyszła — zawołał z żywością. — Babuni niema w domu. Zostanie pani ze mną na podwieczorku, prawda? To tak przykro jeść samemu, przecież pani to rozumie! Miałem już zamiar poprosić Marję, żeby ze mną zasiadła, chociaż obawiam się, że babcia byłaby z tego niezadowolona. A przytem, z Marją trudno rozmawiać. Zawsze się śmieje i powiada: „Nigdy w życiu nie widziałam takiego dziecka“. Nie lubię takiej rozmowy.
— Bardzo chętnie zostanę — zgodziła się Ania wesoło. — Czekałam tylko na zaprosiny. Od ostatniego podwieczorku twojej babuni ślinka szła mi do ust na wspomnienie waszego pysznego kruchego ciasta.
Jaś spoważniał.
— Gdyby to zależało ode mnie — rzekł, stając przed Anią z rękami w kieszeniach i nagłą troską na ślicznej twarzyczce — poczęstowałbym panią natychmiast. Ale, niestety, zależy to od Marji. Słyszałem, jak babunia, wychodząc, zapowiedziała jej, by mi nie dawała kruchego ciasta, bo to za ciężkostrawne dla dzieci. Ale jeśli przyrzeknę, że nie zjem ani ździebełka, może Marja zgodzi się ukroić dla pani kawałek. Miejmy nadzieję, że uda się ją przekonać.
— Tak, miejmy nadzieję — zgodziła się Ania, której ten optymizm odpowiadał w zupełności. — Jeśli jednak Marja okaże się nieubłaganą, nie martw się tem, kochanie.
— A czy to pani doprawdy nie sprawi przykrości? — spytał Jaś z niepokojem.
— Na pewno nie, drogie dziecko!
— Nie będę się więc martwił — rzekł Jaś, wzdychając z ulgą — tem bardziej, że przypuszczam, iż Marja usłucha głosu rozsądku. Wie ona coprawda, że rozkazy babuni trzeba wypełniać. Babcia jest bardzo dobra, ale wszyscy muszą robić, co ona każe. Dziś rano była ze mnie bardzo zadowolona, bo udało mi się zjeść całą porcję kaszki. Dużo trudu mnie to kosztowało, ale wreszcie zwyciężyłem. To też babunia powiedziała, iż wyrośnie jeszcze ze mnie porządny człowiek. Ale muszę panią zapytać o coś bardzo ważnego. Czy pani odpowie mi szczerze?
— Postaram się — przyrzekła Ania.
— Czy pani myśli, że mi „brak piątej klepki?“ — zapytał Jaś takim tonem, jakgdyby całe jego życie zależało od jej odpowiedzi.
— Jasiu, co znowu! — zawołała Ania zdumiona, — kto wmawia ci takie głupstwa?
— Marja to mówiła... Nie wiedziała, że ją słyszę. Wczoraj wieczorem była u niej Weronika od państwa Slone. Przechodząc sienią, słyszałem ich rozmowę w kuchni. Marja mówiła: „Ten Jaś plecie same brednie — na pewno brak mu piątej klepki“. Długo w nocy nie mogłem zasnąć, bo myślałem ciągle o tem, czy ona nie ma racji? Nie mogłem zapytać się o to babuni, lecz postanowiłem poradzić się pani. Jakże się cieszę, że pani w to nie wierzy.
— Rozumie się, że nie wierzę! Marja jest głupi nieuk, więc nie przejmuj się nigdy tem, co plecie — rzekła Ania z oburzeniem, postanawiając zwrócić uwagę pani Irving, aby powściągnęła gadatliwość Marji.
— Jaki ciężar spadł mi z duszy — rzekł Jaś. — Dzięki pani jestem teraz zupełnie szczęśliwy. Czy nie byłoby to straszne nie mieć piątej klepki? Marja sądzi tak zapewne dlatego, że nieraz opowiadam jej rozmaite moje myśli.
— Nie czyń tego więcej, Jasiu — przestrzegała Ania, wspominając własne swoje doświadczenia w tym kierunku.
— Opowiem pani to wszystko, co mówiłem Marji, i pani sama zobaczy, czy to takie dziwaczne — rzekł Jaś. — Ale poczekam do zmroku, bo wtedy aż mnie korci, żeby te historje komuś opowiadać. Jeśli nie mam nikogo innego, zwierzam się Marji. Teraz już nie będę; nie chcę, żeby myślała, że mi brak piątej klepki. Niechaj mnie korci, muszę to przezwyciężyć.
— Przychodź wtedy na Zielone Wzgórze i mnie się zwierzaj z twych myśli — prosiła Ania z powagą, którą dzieci tak lubią w stosunku do ich drobnych spraw.
— Dobrze. Przyjdę. Ale chciałbym, żeby wtedy nie było Tadzia, bo on mi się wykrzywia. Nie obchodzi mnie to bardzo, bo on przecież taki mały, ale jednak to nieprzyjemne. Przytem Tadzio robi takie straszne miny, że czasem boję się, że już pozostanie wykrzywiony na zawsze. Nawet w kościele, kiedy powinien myśleć o rzeczach świętych, przedrzeźnia mnie. Tola mnie lubi, i ja ją także lubię, chociaż nie tyle, co dawniej, odkąd zwierzyła się Mini Barry, że chce, bym się z nią ożenił, gdy dorosnę. Zapewne ożenię się, gdy dorosnę, ale teraz jestem chyba o wiele za młody, żeby myśleć o tem, z kim się ożenię, prawda?
— Tak, o wiele za młody — zgodziła się Ania.
— Muszę pani jeszcze coś powiedzieć — zwierzał się Jaś. — W zeszłym tygodniu była u babuni na podwieczorku pani Linde. Babunia kazała mi jej pokazać portret mojej matuchny — ten, co mi go przysłał ojciec na urodziny. Niebardzo chciałem, by go zobaczyła, bo chociaż to jest dobra i miła osoba, nie należy ona do tych, komu się chętnie pokazuje portret matki. Pani to rozumie, prawda? Usłuchałem babuni. Pani Linde powiedziała, że jest bardzo ładna, ale wygląda jak aktorka i musiała być o wiele młodsza od ojca. Potem dodała: „Twój ojciec ożeni się zapewne niezadługo. Czy pragnąłbyś mieć nową mamusię, panie Jasiu?“ Aż mnie coś w gardle ścisnęło, ale nie chciałem, by to pani Linde zauważyła. Spojrzałem jej prosto w oczy, ot tak, i rzekłem: „Proszę pani, ojciec bardzo dobrze wybrał moją matkę, więc na pewno i drugi raz dobrze wybierze“. Ojcu mogę ufać; jeśli kiedykolwiek zechce, bym miał nową matkę, na pewno zapyta się mnie o radę, zanim będzie zbyt późno... Oto Marja woła nas na herbatę, pójdę się z nią rozmówić o kruche ciasto.
Wynikiem tej rozmowy było, że Marja do podwieczorku prócz kruchego ciasta dodała i salaterkę konfitur.
Ania nalała herbatę i spędziła z Jasiem miłą godzinkę w mrocznej bawialni, przez której okna płynął do pokoju świeży morski powiew. Mówili przytem tyle różnych głupstw, że następnego wieczora oburzona Marja opowiadała Weronice, że „ta panna ze szkoły taka sama warjatka jak Jaś“.
Po herbacie Jaś zaprosił Anię na górę do swego pokoiku, aby jej pokazać portret matki — ów tajemniczy podarek urodzinowy, w swoim czasie przechowywany przez panią Irving w bibljotece.
Niski pokoiczek Jasia pełen był łagodnego różowego światła, przesyłanego przez ognistą kulę słoneczną, znikającą za morzem. W czarodziejskiej grze blasków wychylała się z ram portretu słodka, dziewczęca twarzyczka o czułem macierzyńskiem spojrzeniu.
— To jest moja matuchna — rzekł z pełną dumy miłością. — Prosiłem babuni, aby portret wisiał w nogach łóżka, żebym mógł ją widzieć, jak tylko rano otworzę oczy. Teraz już nie brak mi światła wieczorem, bo wydaje mi się, że matuchna jest tu przy mnie. Ojciec dobrze wiedział, czego pragnąłbym na urodziny, chociaż nigdy nie pytał mnie o to. Czy to nie dziwne, że ojcowie wszystko wiedzą?
— Twoja matka, Jasiu, była prześliczna, a ty jesteś trochę do niej podobny; włosy i oczy miała ciemniejsze, niż ty.
— Moje oczy są takie jak ojca — objaśniał Jaś, przysuwając dla Ani wygodny fotel do okna — ale jego włosy są siwe — ogromna czupryna zupełnie siwa! Ma przecież prawie pięćdziesiąt lat. To już porządnie stary, prawda? Ale on tylko nazewnątrz jest stary, wewnątrz jest młody jak nikt inny. Ale proszę, niech pani tutaj spocznie, a ja usiądę u pani nóg. Czy mogę położyć głowę na pani kolanach? Zawsze tak siadywałem z moją matuchną. O, jak mi dobrze!
— Teraz opowiedz mi te twoje myśli, które Marja uważa za takie dziwne — rzekła Ania, pieszcząc jego kędzierzawą główkę.
— Jednego wieczoru w lasku sosnowym wymyśliłem je sobie — mówił rozmarzony. — Rozumie się, że nie wierzę w to, tylko tak myślę. Musiałem je komuś opowiedzieć, a nie było nikogo prócz Marji. Miesiła ciasto w śpiżarni, więc usiadłem obok na ławeczce i powiedziałem: „Marjo, wiesz, myślę, że gwiazda wieczorna jest latarnią morską w krainie czarodziejek“. Ale Marja odburknęła: „Jesteś głuptas. Niema żadnych czarodziejek na świecie“. Rozgniewało mnie to bardzo; przecież ja wiem, że niema czarodziejek, ale mogę je sobie wyobrażać. Pani to rozumie, prawda? Znowu zacząłem do niej mówić: „Wiesz, Marjo, myślę, że po zachodzie słońca na ziemię schodzi wielki, biały anioł o srebrzystych skrzydłach i śpiewem swym kołysze kwiaty i ptaki do snu. Dzieci słyszą go, jeśli umieją słuchać“. Wtedy Marja wyjęła ręce z ciasta i załamując je, zawołała: „Ty chyba jesteś jakiś głupi, boję się ciebie!“ I naprawdę wyglądała wystraszona. Więc wybiegłem do ogrodu i z reszty mych myśli zwierzyłem się kwiatom. Była tam mała uschnięta brzózka — babunia powiada, że sól morska ją zabiła. Ale ja myślę, że jej opiekunka — swawolna nimfa leśna — powędrowała w świat szeroki i zabłądziła, a biednej drzewinie, co pozostała samotna, pękło serce z bólu.
— Kiedy zaś lekkomyślnej nimfie znudzi się świat szeroki i powróci do swego drzewka, to jej serce pęknie — dokończyła Ania.
— Tak, gdyż nimfy powinny cierpieć za swoją lekkomyślność zupełnie, jakgdyby były ludźmi — zdecydował Jaś poważnie. — A wie pani, co to jest księżyc po nowiu? To mała złota łódeczka, napełniona marzeniami sennemi.
— A gdy zahacza o obłok, niektóre z nich wypadają i dostają się do naszych snów.
— Tak, właśnie. Pani to dobrze rozumie. Myślę też, że fiołki są to kawałeczki nieba, które na ziemię spadły, gdy aniołowie wykrawali otwory, przez które gwiazdy mrugają. A jaskry są zrobione ze starych promieni słonecznych, z groszku zaś pachnącego powstaną w niebie motyle. Proszę pani, czy te myśli są takie głupie?
— Nie, drogi chłopcze, wcale nie głupie. Są one oryginalne i piękne w ustach dziecka. I tylko ludzie, którzy nie potrafiliby wymyślić nic podobnego, nawet gdyby myśleli przez sto lat, nazywają je głupiemi. Ale ty, Jasiu, nie porzucaj tych myśli; nie wątpię, że kiedyś zostaniesz poetą.
Po powrocie do domu Ania zastała zupełnie odmienny typ chłopięcości. Tadzio, nadąsany, czekał, by go położyła spać. Zaledwie zdążyła go rozebrać, wskoczył do łóżka i ukrył głowę w poduszce.
— Tadziu, zapomniałeś zmówić pacierza — rzekła Ania z wyrzutem.
— Wcale nie zapomniałem — odparł Tadzio hardo — ale ani myślę mówić więcej pacierza. I już nie będę się starał być grzecznym, bo czy jestem grzeczny, czy nie, zawsze więcej kochasz Jasia Irvinga. Wolę być niegrzeczny i nadokazywać się przynajmniej.
— Wcale nie kocham Jasia więcej — rzekła Ania poważnie. — Kocham Jasia tyleż co i ciebie, tylko inaczej.
— A ja chcę, żebyś mnie kochała tak samo — upierał się Tadzio.
— Nie można jednakowo kochać różnych osób. Czy ty tak samo kochasz Tolę i mnie?
Tadzio namyślał się przez chwilę.
— N... nie — przyznał wreszcie. — Kocham Tolę, bo jest moją siostrą, a ciebie — bo ty jesteś ty. — A ja kocham Jasia, bo jest Jasiem, a Tadzia, bo jest Tadziem — odpowiedziała Ania wesoło.
— W takim razie będę mówił pacierz — rzekł Tadzio, któremu to rozumowanie trafiło do przekonania. — Ale teraz nie będę już zaczynał. Jutro rano zmówię go dwa razy. Czy to nie będzie to samo?
Nie, Ania była przeciwnego zdania. Więc Tadzio wygramolił się z łóżeczka i ukląkł przy niej. Odmówiwszy pacierz, przysiadł na bosych opalonych nóżkach i zagadnął:
— Prawda, Aniu, że teraz jestem lepszy, niż dawniej?
— O tak, bezwarunkowo, Tadziu — przyznała Ania, która nigdy nie skąpiła należnych pochwał.
— Ja sam wiem, że jestem lepszy — zwierzał się Tadzio — i powiem ci, skąd to wiem. Dziś Maryla dała mi dwie kromki chleba z konfiturą: dla mnie i dla Toli. Jedna była o wiele większa, ale Maryla nie powiedziała, która jest dla mnie. A ja właśnie tę większą dałem Toli. Czy to nie było ładnie?
— Bardzo ładnie, postąpiłeś jak prawdziwy dżentelmen, Tadziu!
— Na szczęście Tola nie była bardzo głodna i zjadła tylko połowę, a resztę mnie oddała. Ale przecież nie wiedziałem, że to zrobi, więc byłem dobry.
O zmierzchu, błądząc dokoła Źródła Nimf, Ania ujrzała Gilberta, nadchodzącego z Lasu Duchów. Nagle przeniknęła ją świadomość, że Gilbert nie jest już uczniakiem. Jakże po męsku wyglądał — wysoki, barczysty chłopiec o szczerem, jasnem spojrzeniu. Ania uważała, że Gilbert jest bardzo przystojny, pomimo iż odbiegał od tego typu męskiej urody, który był jej ideałem. Dawno już zgodziły się z Dianą, że ich przedmiot uwielbienia powinien być wysoki i wytworny, o zadumanych niezgłębionych oczach i dźwięcznym głosie. W fizjognomji Gilberta nie było nic tajemniczego ani melancholijnego. Ale cóż to szkodziło przyjaźni!
Gilbert rozciągnął się na trawie obok Źródła i z zachwytem spoglądał na Anię. Zapytany o swój ideał kobiecy, byłby dał portret zgodny co do joty z portretem Ani, nie pominąłby nawet owych siedmiu piegów, których znienawidzona obecność ciągle jeszcze dręczyła ich właścicielkę. W marzeniach o swej przyszłości zawsze umieszczał postać dziewczęcia o szarych oczach i twarzyczce delikatnej, jak płatek kwiatu. Postanowił też w przyszłości okazać się godnym swej bogini. Nawet w cichem Avonlea trzeba było czasem umieć oprzeć się pokusie, ale Gilbert pragnął zachować przyjaźń Ani, a kiedyś w przyszłości zdobyć może jej miłość. Stał więc na straży każdej swej myśli i każdego czynu, jakgdyby jasne oczy Ani miały go bezustannie sądzić. Wywierała na nim ten bezwiedny wpływ, który każde dziewczę o wysokich ideałach wywiera na swe otoczenie. Za największą ozdobę Ani Gilbert poczytywał to, że nie uciekała się, jak niektóre jej koleżanki, do drobnych intryg, zazdrości, flirtu. Wszelkie tego rodzaju małostki były obce jej kryształowej naturze. Nie próbował jednak nigdy wypowiedzieć jej swych myśli, gdyż lękał się, że niemiłosiernie wydrwi wszystkie próby zdobycia jej uczuć.
— Aniu, wyglądasz pod tą brzozą jak prawdziwa nimfa leśna — rzekł, przekomarzając się.
— Lubię niezmiernie brzozy — odpowiedziała Ania, przytulając głowę właściwym sobie wdzięcznym ruchem do białego atłasowego pnia.
— W takim razie ucieszysz się wiadomością, że pan Spencer postanowił zasadzić brzozy wzdłuż drogi, przytykającej do jego farmy. Mówił mi dziś, że chce w ten sposób dodać otuchy K. M. A. — ciągnął dalej Gilbert. — Spencer — to najbardziej postępowy i uspołeczniony obywatel Avonlea. Pan Bell zaś ma zamiar urządzić świerkowy żywopłot wzdłuż swojej drogi. Nasze Koło znakomicie się rozwija, wyszło z okresu niemowlęctwa i zostało ogólnie uznane. Starsze pokolenie zaczęło się nami interesować, a i obywatele Białych Piasków chcą iść za naszym przykładem. Nawet Eligjusz Wright uznał nas od czasu, gdy goście amerykańscy wychwalali tutejsze drogi, twierdząc, że są lepiej utrzymane, niż gdziekolwiek na wyspie. A kiedy w przyszłości inni obywatele pójdą za przykładem pana Spencera i zasadzą ozdobne drzewa i żywopłoty wzdłuż swych dróg, Avonlea będzie najpiękniejszą osadą w naszych stronach.
— Komitet Szkolny przyrzekł, iż w roku przyszłym oparkani dziedziniec szkolny. Jeżeli dotrzyma obietnicy, urządzę Święto Sadzenia Drzew i każde z dzieci zasadzi drzewko, kładąc w ten sposób podwalinę pod przyszły ogród.
— A więc wszystkie nasze plany udały się, z wyjątkiem projektu zburzenia rudery starego Boultera — rzekł Gilbert. — Jego uporu nie zdołamy złamać, chce nam najwidoczniej dokuczyć. To najbardziej zacięty ze wszystkich Boulterów.
— Julja Bell twierdzi, że należy raz jeszcze posłać do niego delegację, lecz ja sądzę, że powinniśmy raczej okazać mu pogardliwą obojętność — zawyrokowała Ania.
— I zdać się na łaskę Opatrzności — jak mówi pani Linde — uśmiechnął się Gilbert. — Bezwarunkowo żadnych delegacyj więcej; one go tylko irytują. Julja Bell myśli, że jeżeli tylko naznaczy się delegację, sprawa jest załatwiona. Na przyszłą wiosnę zabierzemy się do upiększania trawników. Jeszcze przed zimą zasiejemy piękne gatunki trawy. Otrzymałem właśnie rozprawkę o urządzaniu trawników i postaram się jak najprędzej ją zreferować... Wakacje dobiegają końca — w poniedziałek zaczyna się szkoła. Czy Ruby Gillis została naznaczona do Carmody?
— Tak, Priscilla pisała mi, że objęła posadę w swem rodzinnem mieście, a Komitet ofiarował jej dawne stanowisko Gillisównie. Przykro mi, że Priscilla już do nas nie powróci, lecz jeśli tak być musi, rada jestem, że Ruby ją zastąpi. Soboty będzie przecież spędzała u rodziców w Avonlea, i jak za dawnych czasów, nasza czwórka z Janką i Dianą będzie znowu razem.
Powróciwszy do domu, Ania zastała Marylę, siedzącą na kamiennych schodkach ganku.
— Byłam u Małgorzaty — postanowiłyśmy jechać jutro do miasta. Mąż jej czuje się lepiej w tym tygodniu, więc Małgorzata chce wykorzystać tę chwilę, zanim nastąpi nowy atak.
— Ja zaś postanowiłam wstać jutro bardzo wcześnie, gdyż mam moc roboty — rzekła Ania. — Przedewszystkiem muszę przesypać pierze z mojej pierzynki do nowej poszwy. Powinnam była dawno już to uczynić, lecz odkładałam tę wstrętną robotę. Jest to złe przyzwyczajenie odkładać przykre zajęcia na później. Mnie szczególnie nie wolno tego robić, bo jakże mogłabym łajać dzieci za takie postępowanie — byłoby to nielogiczne. Chcę też upiec placek dla pana Harrisona, skończyć referat o ogrodach dla K. M. A., napisać do Stelli, uprać i uprasować moją białą sukienkę, no, i uszyć fartuszek dla Toli.
— I połowy tego nie wykonasz — ostrzegła przewidująca, jak zwykle, Maryla. — Ilekroć projektujemy wiele, zawsze zdarzy się coś, co staje wykonaniu na przeszkodzie.
Nazajutrz Ania zerwała się wczesnym rankiem i radośnie powitała jasny wschód słońca, triumfalnie wznoszącego się po perłowem niebie. Zielone Wzgórze tonęło w morzu blasków, poprzerzynanem rozkołysanemi cieniami wierzb i topoli. Za drogą rozciągał się łan blado-złotej pszenicy, lekko falującej od podmuchów wiatru. Świat był tak piękny, że Ania chwil kilka stała bez ruchu u furtki, upajając się jego czarem.
Po śniadaniu Maryla przygotowała się do odjazdu. Zabierała ze sobą Tolę, której oddawna już przyrzekła tę przejażdżkę.
— A ty, Tadziu, bądź grzeczny i nie męcz Ani — upominała go. — Jeśli usłyszę, żeś się dobrze sprawował, dostaniesz torebkę różowych karmelków.
Niestety, Maryla odstąpiła szczytnych zasad i ostatnio nauczyła się przekupywać Tadzia, aby zmusić go do grzeczności.
— Nie będę psocił umyślnie, ale jeśli mi się to zdarzy przypadkiem? — chciał się upewnić Tadzio.
— Wystrzegaj się przypadków. Aniu, jeżeli przyjdzie pan Shearer — kończyła — wybierz dobry kawał pieczeni i parę befsztyków — w przeciwnym razie trzeba będzie zabić kuraka na jutrzejszy obiad.
— Szkoda mi dziś czasu na gotowanie obiadu dla nas dwojga tylko — wystarczy nam reszta zimnej szynki, a gdy powrócicie wieczorem, usmażę befsztyki.
— Ja pójdę przed południem pomagać panu Harrisonowi zbierać trawę morską — zawiadomił Tadzio. — Prosił mnie wczoraj i na pewno poczęstuje mnie obiadem. Pan Harrison jest strasznie miły — chciałbym być taki jak on, gdy dorosnę. Tylko nie z twarzy. Ale tego się nie boję, bo pani Linde mówi, że jestem bardzo ładny. Powiedz mi, Aniu, czy zawsze będę ładny?
— Przypuszczam, że będziesz — odrzekła Ania poważnie, nie spostrzegając wyraźnego niezadowolenia Maryli. — Jesteś rzeczywiście ładnym chłopcem, to też powinieneś się zachowywać równie grzecznie i rycersko, jak na to wyglądasz.
— A dlaczego wczoraj, kiedy Minia Barry płakała, że jest brzydka, powiedziałaś jej, żeby była miła i grzeczna, to nikt nie będzie jej uważał za brzydką? — pytał niezadowolony Tadzio. — Czy się jest ładnym, czy brzydkim, zawsze trzeba być grzecznym!
— A ty sam nie pragniesz być grzecznym? — wtrąciła Maryla, która nauczyła się już wielu rzeczy, ale nie zdawała sobie jeszcze sprawy z bezcelowości takich pytań.
— Owszem, ja chcę być grzecznym, ale nie za bardzo — odpowiedział Tadzio przezornie. — Można się źle sprawować i zostać dyrektorem szkoły niedzielnej. Pan Bell jest dyrektorem, a to przecież strasznie zły człowiek.
— To nieprawda! — zawołała Maryla z oburzeniem.
— Właśnie, że jest! Sam to mówił — zapewniał Tadzio. — W niedzielę przy modlitwie. Mówił, że jest marnym robakiem i nędznym prochem. Co on takiego zrobił, Marylo? Zabił kogo, czy okradł skarbonkę kościelną? Powiedz mi!
Szczęściem w tej chwili nadjechała pani Linde i wybawiła Marylę z trudnej sytuacji, w jaką ją wprawiły kłopotliwe pytania Tadzia. W duszy życzyła sobie, ażeby na przyszłość pan Bell zechciał unikać tak ryzykownych przenośni w kazaniach, wygłaszanych wobec małych dzieci.
Pozostawszy sama, Ania zabrała się z zapałem do pracy. W mgnieniu oka łóżka były zasłane, podłogi zamiecione, kury nakarmione, a uprana biała sukienka rozwieszona na sznurze. Teraz czekało ją przesypanie pierzyny. Poskoczyła na strych i zarzuciła na siebie pierwszą lepszą starą sukienkę, jaka jej wpadła w ręce — granatową marynarską, trzy lata temu odłożoną do rupieci. Była ona tak wyrośnięta i szczupła, jak owa słynna bawełniana, w której Ania w swoim czasie zadebjutowała na Zielonem Wzgórzu. Puch i pierze nie mogły już temu ubiorowi wyrządzić żadnej szkody. Stroju dopełniała okręcona wkoło głowy czerwona kraciasta chustka, ongi własność Mateusza. W tem przybraniu Ania udała się do pokoiku przy kuchni, dokąd już była poprzednio zaniosła pierzynę. U okna wisiało pęknięte lusterko — w niefortunnej chwili Ania rzuciła nań okiem. Siedem piegów na nosie odcinało się wyraźniej niż zwykle, może wskutek blasku padającego przez nieosłonięte szyby.
— Wczoraj zapomniałam nos natrzeć maścią — pomyślała. — Muszę to zaraz zrobić.
Stosowała już różne środki, w celu usunięcia piegów; przy jednej z prób skóra zeszła z całego nosa, ale piegi pozostały. Przed paru dniami znalazła w jakiemś czasopiśmie nową receptę maści na piegi. Wobec tego, iż wszystkie składniki potrzebne do przygotowania jej miała w domu, sporządziła ją bezzwłocznie ku wielkiemu niezadowoleniu Maryli, uważającej, że jeśli Opatrzność umieściła piegi na czyimś nosie, nie należy ich usuwać.
Ania udała się do śpiżarni, zwykle mrocznej z powodu cienia wierzby, rosnącej tuż pod oknem. W tej chwili panowała tam zupełna ciemność, gdyż żaluzja była zapuszczona dla zabezpieczenia zapasów przed natrętnemi muchami. Zdjęła z półki butelkę z lekarstwem i starannie wysmarowała cały nos pendzelkiem, specjalnie przygotowanym na ten cel. Po dokonaniu tej ważnej czynności wróciła natychmiast do swego zajęcia. Ten, kto kiedykolwiek przesypywał pierze, wyobrazi sobie z łatwością wygląd Ani po skończonej pracy. Suknia jej była biała od pierza, a wymykające się z pod chustki, przyprószone puchem kosmyki włosów tworzyły istną aureolę.
W tej nieszczęsnej chwili u drzwi kuchni rozległo się stukanie.
— To zapewne pan Shearer — pomyślała Ania. — Wyglądam jak czarownica, ale nie mam czasu się przebierać, bo nie będzie czekał ani chwili.
I pędem pobiegła do drzwi.
Jeśli kiedykolwiek litościwa ziemia rozstępowała się, by pochłonąć zrozpaczoną dziewicę, to podłoga przedsionka na Zielonem Wzgórzu powinna była się zapaść pod upierzoną Anią.
Na progu stały: Priscilla Grant, elegancka w swej jedwabnej sukni; niska, tęga siwowłosa dama w płóciennym kostjumie i jakaś trzecia pani wysoka, wytwornie ubrana, o pięknej, szlachetnej twarzy i wielkich fiołkowych oczach, ocienionych długą rzęsą.
— Przeczucie mi powiedziało — wyraziłaby się Ania dawnemi czasy, — że to była Karolina Morgan.
W tej rozpaczliwej chwili jedna jedyna myśl wyłoniła się z chaosu, panującego w jej głowie. Uczepiła się jej, jak zbawczej deski ratunku. Wszystkie bohaterki pani Morgan wyróżniały się tem, że w każdej sytuacji „stawały na wysokości zadania“. Bez względu na przeciwności losu okazywały swą wyższość nad wszelkiemi niedolami życia i zawsze „stały na wysokości zadania“. Ania uświadomiła sobie, że obowiązkiem jej było pójść w ich ślady, i uczyniła to tak doskonale, że Priscilla nazajutrz orzekła, iż nigdy w życiu nie podziwiała Ani Shirley tak, jak owej chwili. Bo Ania, chociaż zgnębiona i wstydem przejęta, nie okazała tego absolutnie. Przywitała Priscillę i przedstawiła się jej towarzyszkom z takim spokojem i swobodą, jakgdyby była przybrana w jedwabie i aksamity. Niewątpliwie oszołomiło ją odkrycie, że dama, co do której „przeczucie jej powiedziało“, iż była panią Morgan, okazała się jakąś nieznaną panią Pendexter, krępa zaś, siwowłosa osoba nosiła nazwisko sławnej powieściopisarki. Ale ta przykrość już ją mało dotknęła. Wprowadziła swych gości do bawialni, poczem wybiegła pomóc Priscilli wyprząc konia.
— Bardzo mi przykro, że zaskoczyłyśmy cię tak niespodzianie — przepraszała Priscilla, — ale do wczoraj wieczór nie wiedziałam, że przyjedziemy. W poniedziałek ciotka Karolina wraca do domu, a dzień dzisiejszy postanowiła spędzić u przyjaciółki w mieście. Lecz wczoraj wieczór ta ostatnia odwołała zaproszenie z powodu wybuchu szkarlatyny w jej domu. Wiedząc, jak bardzo pragniesz poznać ciotkę, zaproponowałam odwiedziny u was. Po drodze wstąpiłyśmy do Białych Piasków po przyjaciółkę ciotki, panią Pendexter, która stale mieszka w New-Yorku i jest żoną miljonera. Czasu mamy mało, gdyż pani Pendexter musi być w hotelu na piątą.
Wyprzegając konia, Ania kilkakrotnie pochwyciła zdumione spojrzenia Priscilli, rzucane ukradkiem w jej stronę.
— Nie powinna mi się tak przyglądać — myślała z pewną urazą. — Jeżeli nawet nie wie, co to jest przesypywanie pierza, może to sobie przecież wyobrazić.
Priscilla wróciła do bawialni, a zanim Ania zdążyła pobiec na górę, w kuchni zjawiła się Diana. Ania zatrzymała ją gwałtownym ruchem.
— Diano! Czy możesz odgadnąć, kto jest teraz w naszej bawialni? Karolina Morgan i pewna miljonerka z New-Yorku! A oto ja w tym stroju i w śpiżarce tylko resztki szynki na obiad!
I znowu zauważyła, że Diana spogląda na nią tym samym zagadkowym wzrokiem, jakim przed chwilą patrzała Priscilla. Tego już było za wiele.
— Ach, Diano nie patrz na mnie w ten sposób! — błagała. — Ty przynajmniej powinnaś wiedzieć, że najzręczniejsza osoba w świecie nie potrafi przesypać pierza i pozostać przy tem niezapierzoną.
— Ale... ale to nie pierze, Aniu. To twój nos! — wyjąkała Diana.
— Mój nos? Nic mu się chyba nie stało!
Ania pośpieszyła do lusterka. Jedno spojrzenie odkryło fatalną rzeczywistość: nos był szkarłatny. Osunęła się na krzesło — pewność siebie opuściła ją wreszcie.
— Co to takiego? — pytała Diana ciekawie.
— Myślałam, że smaruję nos lekarstwem na piegi, tymczasem użyłam czerwonej farby, którą Maryla znaczy ściereczki! — brzmiała zrozpaczona odpowiedź. — Co teraz pocznę?
— Zmyj ją — poradziła praktyczna Diana.
— A może się nie zmyje? Raz już ufarbowałam sobie włosy, dzisiaj pomalowałam nos. Wtedy Maryla ścięła mi włosy, dziś środek ten trudno byłoby zastosować. Oto jeszcze jedna kara za próżność! Zasłużyłam na nią — ale to niewielka pociecha. Doprawdy, to chyba wystarcza, ażeby uwierzyć, że urodziłam się pod złą gwiazdą!
Szczęściem farbę udało się zmyć i Ania, pocieszona nieco, pośpieszyła na swą facjatkę, podczas gdy Diana pobiegła do domu. Za chwilę przebrana i w dobrym humorze zjawiła się na dole. Jej biała sukienka, w której tak pragnęła się zaprezentować, powiewała, jak na urągowisko, na sznurze; Ania musiała się zadowolić czarną batystową. Rozpaliła ogień i zagotowała herbatę, zanim Diana powróciła. Diana przynajmniej miała na sobie białą sukienkę; w rękach trzymała przykryty półmisek.
— Matka moja ci to przysyła — rzekła, podnosząc pokrywę i ukazując uszczęśliwionej Ani zręcznie pokrajane i ułożone kurczę.
Świeży chleb, doskonałe masło i ser, placek owocowy wypieku Maryli i salaterka konfitur ze śliwek, pływających w złotym syropie, niby w zakrzepłych promieniach słońca, dopełniły uczty. Wielki wazon białych i różowych astrów przystrajał stół, ale wszystko razem wydawało się Ani bardzo nędznem w porównaniu z wyszukanem przyjęciem, zastawionem tak niedawno dla pani Morgan.
Jednakże głodni goście zdawali się nie widzieć żadnych braków i zajadali z wielkim smakiem skromne potrawy. Po kilku chwilach i Ania zapomniała o skromnem „menu“. Powierzchowność pani Morgan zawiodła oczekiwania jej wielbicielek, lecz rozmowa jej musiała je oczarować. Podróżowała bardzo wiele i umiała opowiadać. Znała świat, a doświadczenia swe wypowiadała dowcipnie i wesoło, olśniewając słuchaczy. Zręcznie wciągała obecnych do rozmowy, tak że Ania i Diana, zanim się spostrzegły, gawędziły z nią jak ze starą przyjaciółką. Pani Pendexter była małomówna, tylko uśmiech igrał w jej pięknych oczach i na ustach, a jadła kurczę i ciasto z tak nadzwyczajnym wdziękiem, jakby miała przed sobą przynajmniej nektar i ambrozję. To też później Ania zwierzyła się Dianie, że ktoś tak bosko piękny jak pani Pendexter, nie powinien wcale mówić — wystarcza, gdy patrzy.
Po obiedzie towarzystwo udało się na przechadzkę poprzez Aleję Zakochanych, Dolinę Fiołków, Ścieżkę Brzóz i Las Duchów aż do Źródła Nimf, gdzie rozłożono się na półgodzinny odpoczynek. Rozmowa toczyła się przemile. Pani Morgan uśmiała się do łez podczas opowiadania Ani o pewnej pamiętnej wieczornej przechadzce, której to Las Duchów zawdzięczał swoją nazwę.
— Czyż to nie była istna uczta dla umysłu i serca? — pytała Ania Dianę po odjeździe gości. — Nie umiałabym powiedzieć, kiedy doznawałam większej rozkoszy: słuchając pani Morgan, czy też patrząc na panią Pendexter? Sądzę, iż przyjemniej spędziłyśmy czas, niż gdybyśmy były uprzedzone o ich przyjeździe i musiały się zająć wyszukaną usługą. Zostań ze mną na herbacie, Diano, pogadamy jeszcze o wszystkiem.
— Priscilla mówi, że szwagierka pani Pendexter jest angielską hrabiną, a jednak pani Pendexter wzięła drugą porcję konfitur — rzekła Diana, jakgdyby te dwa fakty nie dawały się pogodzić.
— Nawet sam hrabia nie mógłby skrzywić swego arystokratycznego nosa na konfitury Maryli — zauważyła Ania dumnie.
O nieszczęściu, jakie spotkało jej własny nos, Ania nie wspomniała, opowiadając Maryli historję dnia, lecz lekarstwo na piegi wylała za okno.
— Nigdy już nie będę stosowała środków upiększających — postanowiła uroczyście. — To dobre dla ludzi rozważnych, a nie dla takich, którzy, jak ja, są nieodwołalnie skazani na popełnianie ciągłych omyłek!
Rok szkolny się zaczął i Ania powróciła do pracy z mniejszą ilością teoryj, lecz z większym zasobem doświadczenia. Przybyło kilku uczniów, sześcio i siedmioletnich małych pielgrzymów, z zaciekawieniem rozpoczynających wędrówkę po nowej krainie dziwów. Tadzio i Tola znajdowali się w ich gronie. Tadzio siedział w jednej ławce z Emilkiem Boulterem, dla którego, jako zeszłorocznego ucznia, szkoła straciła urok nowości. Tola już poprzedniej niedzieli umówiła się co do miejsca z Lili Slone. Ale że Lili pierwszego dnia nie przyszła, Tolę posadzono obok Miry Cotton, dziesięcioletniej dziewczynki, uchodzącej w oczach Toli za jedną z „dużych“.
— To bardzo przyjemnie chodzić do szkoły — zwierzał się Tadzio Maryli po powrocie do domu. — Maryla mówiła, że trudno mi będzie usiedzieć spokojnie. I tak było. Naprawdę. Maryla ma często rację. Ale mogę sobie przecież machać nogami pod stołem, a to dużo pomaga. Jak to świetnie mieć tylu kolegów, z którymi można się bawić. Siedzę obok Emilka — to wielki zuch. On jest dłuższy ode mnie, ale ja jestem szerszy. Lepiej jest siedzieć w ostatnich ławkach, tylko, że tam sadzają dopiero wtedy, gdy ma się takie długie nogi, że sięgają do ziemi. Emilek narysował na swej tabliczce Anię. Była strasznie brzydka. Powiedziałem mu, że jeśli będzie robił takie portrety Ani, to go zwalę podczas pauzy. Z początku chciałem go także narysować — z ogonem i rogami — ale bałem się, że „zranię jego uczucia“, a Ania mówi, że nie wolno „ranić niczyich uczuć“. Lepiej jest kogo zwalić, niż „zranić jego uczucia“, jeśli już koniecznie chce się coś zrobić. Emilek powiedział, że się mnie nie boi, ale może dla mojej przyjemności zmazać „Ania“ i napisać „Basia Shaw“. Emilek niecierpi Basi, bo ona o nim mówi „słodki chłopczyk“, a raz pogłaskała go po głowie.
Tola powiedziała, że lubi szkołę, ale wydawała się dziwnie przygnębioną. A kiedy o zmierzchu Maryla kazała jej pójść na górę położyć się spać, ociągała się i zaczęła płakać.
— Bo... boję się — szlochała — boję się sama iść na górę, pociemku.
— Co ci przyszło do głowy? — pytała Maryla. — Przecież dotychczas zawsze chodziłaś spać sama i nie bałaś się.
Ponieważ jednak Tola nie przestawała łkać, Ania wzięła ją na ręce i pieszcząc, szepnęła:
— Powiedz Ani, co ci się stało, kochanie? Czego się lękasz?
— Boję się wuja Miry Cotton — szlochała Tola. — Dziś w szkole Mira opowiadała mi o swojej rodzinie... Prawie wszyscy umarli. Wszyscy dziadkowie i babki, nawet wielu wujów i ciotek. Mówi, że „mają zwyczaj“ umierać i bardzo jest dumna z tylu umarłych krewnych. Opowiadała mi także, na co umierali, co mówili przed śmiercią i jak wyglądali w trumnie. A jeden wuj po swoim pogrzebie chodził dokoła domu — matka jej widziała go. O tych innych wcale nie myślę, ale nie mogę zapomnieć tego wuja.
Ania zaniosła Tolę na górę i pozostała przy niej, dopóki dziewczynka nie usnęła. Nazajutrz zaś na pauzie łagodnie, lecz stanowczo zwróciła Mirze uwagę, że jeśli ktoś jest taki nieszczęśliwy, iż posiada wuja, który jeszcze po śmierci przechadza się koło domu, nie powinien opowiadać bajek o tym dziwaku swym młodszym koleżankom. Mira poczuła się dotkniętą... Cottonowie nie mieli zbyt wielu powodów do rozgłosu. Czemże będzie się chełpiła wobec koleżanek, jeżeli zabronią jej mówić o duchu rodzinnym?
Wrzesień minął, ustępując miejsca purpurowo-złotemu przepychowi października. Pewnego wieczoru na Zielonem Wzgórzu zjawiła się Diana.
— Dostałam dziś list od Eli Kimball — zaprasza nas na jutro na podwieczorek. Niestety, nic z tego, bo nasze konie będą jutro zajęte, a wasz kucyk podobno kuleje.
— Mogłybyśmy przecież pójść pieszo — zadecydowała Ania. — Idąc lasem naprzełaj, dojdziemy do graftońskiego gościńca niedaleko posiadłości Kimballów. Szłam tamtędy zeszłej zimy i znam tę drogę — nie będzie więcej niż cztery mile[4]. Z powrotem zaś odwiezie nas z pewnością Oliver Kimball, który aż nadto rad będzie z wymówki, ażeby przy sposobności odwiedzić Karolę Slone.
Ostatecznie postanowiły pójść pieszo. Udały się Aleją Zakochanych, poza posiadłość Cutbertów, gdzie trafiły na ścieżkę, wiodącą w głąb brzozowo-klonowego lasu, mieniącego się złotem i czerwienią jesiennych liści.
— Jakgdyby rok ukląkł, modląc się w katedrze, zalanej potokami jarzącego światła! — zachwycała się Ania. — Nie śpieszmy tak bardzo — nie przystoi gonić się w kościele.
— Ależ musimy się śpieszyć — protestowała Diana, spoglądając na zegarek. — I tak mamy mało czasu.
— Dobrze, pójdę, ale nie każ mi rozmawiać — zgodziła się Ania, przyśpieszając kroku. — Chcę się upoić słodyczą dzisiejszego dnia. Wydaje mi się, że za każdym krokiem zbliżam do ust czarę boskiego wina.
Pogrążona w „upajaniu się boskiem winem“, Ania nie zauważyła wcale, że na rozstaju skręciła na lewo. Powinna była pójść na prawo, lecz później do końca życia uważała to za swą najszczęśliwszą pomyłkę. Doszły wreszcie do samotnej, zarośniętej trawą drogi, wzdłuż której, jak okiem sięgnąć, ciągnął się zagajnik świerkowy.
— Na miłość Boską, gdzie jesteśmy — zawołała Diana przerażona. — Przecież to nie gościniec do Graftonu!
— Rzeczywiście — rzekła Ania trochę zawstydzona. — Musiałam obrać złą drogę na rozstaju. Nie wiem dokładnie, gdzie jesteśmy, ale od Kimballów dzielą nas co najmniej jeszcze trzy mile.
— Więc nie zdążymy już na piątą, bo jest wpół do piątej — oświadczyła Diana, rzucając rozpaczliwe spojrzenie na zegarek. — Spóźnimy się na podwieczorek i sprawimy im tylko kłopot.
— To może wrócimy do domu — proponowała Ania nieśmiało.
Ale Diana po krótkim namyśle odrzuciła ten projekt.
— Ech, chodźmy, skoro uszłyśmy taki kawał drogi, spędzimy u nich przynajmniej wieczór.
Po chwili dziewczęta znowu doszły do jakiegoś rozstaju.
— Którą drogę obieramy? — spytała Diana niepewnie.
Ania wzruszyła ramionami.
— Nie wiem. Nie narażajmy się na nowe pomyłki. Oto furtka i dróżka prowadząca wprost do lasu. Musi tam być jakiś dom: wstąpimy i zapytamy o drogę.
— Cóż to za romantyczna aleja! — zauważyła Diana.
Gałęzie odwiecznych świerków tworzyły sklepienie, w którego ponurym zmroku mogły rosnąć mchy jedynie. Z obu stron drogi — nic, prócz bronzowych pni świerków, między któremi gdzie niegdzie przedzierał się złoty promień słońca. Zacisznie tu było i spokojnie, jakgdyby świat i jego troski znajdowały się hen, daleko.
— Wydaje mi się, że wędrujemy przez las zaczarowany — rzekła Ania przytłumionym głosem. — Czy sądzisz, Diano, że kiedykolwiek odnajdziemy drogę do świata rzeczywistości? Teraz chyba powinnyśmy natrafić na pałac z zaczarowaną księżniczką!
Za następnym zakrętem ujrzały coprawda nie pałac, ale maleńki domek, równie zadziwiający jak byłby nim pałac, w tej okolicy pospolitych drewnianych domków, podobnych do siebie, niby dwie krople wody. Ania stanęła jak wryta, Diana zaś zawołała:
— Wiem już, gdzie jesteśmy. To kamienny domek panny Lawendy Lewis — nazwała go Chatką Ech. Jakiż to poetyczny zakątek!
— To najczarowniejsze, najmilsze miejsce, jakie kiedykolwiek widziałam lub wyobrażałam sobie — zachwycała się Ania. — Istne marzenie, wygląda jak z bajki.
Domek był niski, zbudowany z czerwonego nieociosanego kamienia, ze śpiczastym dachem, z którego wyzierały dwa małe okienka facjatek. Owijały go zwoje przepysznego bluszczu, czepiającego się chropawej ściany, a obecnie, dzięki jesiennym przymrozkom, pałającego najpiękniejszemi odcieniami szkarłatu i bronzu. Furtka, przez którą dziewczęta weszły, prowadziła do ogródka. Z jednej strony przytykał doń dom, z trzech innych otaczał stary mur kamienny, tak porośnięty mchem i trawą, że wyglądał jak nasyp. Wysokie ciemne świerki roztaczały nad nim swe palczaste gałęzie. Poniżej zieleniła się łączka koniczyny, opadająca łagodnie ku rzece. Żadnego domu w pobliżu, nic, tylko wzgórza i doliny porosłe młodemi świerkami.
— Ciekawam, co to za typ, ta panna Lewis — zastanawiała się Diana, wchodząc do ogrodu — podobno wielka dziwaczka.
— W takim razie będzie zajmująca — zaopinjowała Ania. — Czy nie mówiłam, że trafimy na zaczarowany pałac? Wiedziałam, iż elfy nie napróżno rozrzuciły czary na tej drodze.
— Ale panna Lewis to bynajmniej nie zaczarowana księżniczka — roześmiała się Diana. — To stara panna, podobno ma lat czterdzieści pięć i jest zupełnie siwa.
— To właśnie część czarów — zapewniła Ania tajemniczo. — Duszę przecież ma młodą, a gdybyśmy tylko umiały zdjąć czary, ukazałaby się młoda i promieniejąca. My jednak nie wiemy, jak to uczynić — królewicz to tylko potrafi, a królewicz panny Lawendy jeszcze się nie zjawił. Kto wie, czy nie zaskoczyło go jakie nieszczęście — chociaż to się sprzeciwia zasadom czarodziejskich bajek.
— Przypuszczam, że zjawił się tu już dawno, ale odszedł — rzekła Diana. — Mówią, że była zaręczona ze Stefanem Irvingem, ojcem Jasia, lecz posprzeczali się i rozeszli na zawsze.
— Cicho! — ostrzegała Ania — drzwi są otwarte.
Dziewczęta zatrzymały się w przedsionku pod zwojami bluszczu i zapukały do otwartych drzwi. Rozległ się odgłos kroków i jakaś dziwna, mała osóbka zjawiła się na progu. Była to dziewczynka lat około czternastu, piegowata, z zadartym nosem i ustami od ucha do ucha. Dwa długie warkocze związane były ogromnemi niebieskiemi kokardami.
— Czy panna Lewis jest w domu? — zapytała Diana.
— Tak, p-sze pani. Proszę do pokoju, p-sze pani. Tędy, p-sze pani. Powiem pannie Lawendzie, że panie przyszły, p-sze pani. Lecę na górę, p-sze pani.
Z temi słowy mała pokojóweczka zniknęła. Dziewczęta zdumionym wzrokiem rozglądały się wokoło — wnętrze tego cudownego domku było równie niezwykłe, jak jego zewnętrzna strona. Pokój był niski o dwóch małych kwadratowych oknach, osłoniętych muślinowemi firankami. Staroświeckie umeblowanie, czysto i starannie utrzymane, sprawiało nader miłe wrażenie. Trzeba jednak przyznać, że najbardziej pociągającem dla młodych dziewcząt, którym czteromilowa przechadzka na świeżem powietrzu zaostrzyła apetyt, był stół, zastawiony przysmakami na niebieskiej porcelanie i przybrany drobnemi paprotkami. Wszystko razem wytwarzało nastrój świąteczny.
— Panna Lawenda oczekuje widocznie gości — szepnęła Ania. — Jest nakryte dla sześciu osób. Ale co za zabawna pokojówka — wygląda jak wysłaniec ze świata krasnoludków. Potrafiłaby nam zapewne wskazać drogę, ale ciekawa byłam poznać pannę Lawendę. Pst, pst... nadchodzi.
Właśnie panna Lewis stanęła na progu. Dziewczęta były tak zdumione, że zapomniały o dobrem wychowaniu i stały osłupiałe. Oczekiwały zwykłego, dobrze znanego im typu starej panny: suchej kanciastej figury, gładkich siwych włosów i okularów. Tymczasem stanęła przed niemi dama niskiego wzrostu o pięknych śnieżno-białych, falujących włosach, starannie ułożonych w pukle i loki. Twarz miała prawie dziewczęcą o różowej cerze i świeżych ustach, wielkie, łagodne bronzowe oczy i dołeczki, prawdziwe dołeczki. Ubrana była w skromną suknię z żółtego muślinu w kwiaty, suknię, która wydałaby się śmieszną na każdej kobiecie w jej wieku, ale na pannie Lawendzie wyglądała przemile.
— Karolina Czwarta oznajmiła mi, że chcecie się ze mną widzieć — rzekła głosem, harmonizującym z jej postacią.
— Chciałyśmy zapytać o drogę do Graftonu — mówiła uprzejmie Diana. — Jesteśmy zaproszone na podwieczorek do państwa Kimball, ale zabłądziłyśmy w lesie. Czy stąd należy skręcić na prawo, czy na lewo?
— Na lewo — odpowiedziała panna Lawenda z wahającem spojrzeniem na zastawiony stół, i nagle, jakby powziąwszy jakieś postanowienie, zawołała: — Ach, czy nie pozostałybyście u mnie na herbacie? Proszę, bardzo proszę. Kimballowie będą po podwieczorku, zanim do nich zdążycie. A Karolina Czwarta i ja będziemy wam tak bardzo rade.
Diana spojrzeniem zapytywała Anię.
— Zostałybyśmy chętnie — rzekła żywo Ania, której uśmiechała się sposobność poznania bliżej tej zagadkowej istoty. — Lecz czy nie sprawimy kłopotu? Zdaje się, że pani oczekuje gości?
Panna Lawenda spojrzała znowu na zastawiony stół i zarumieniła się.
— Wiem, iż pomyślicie sobie, że jestem straszną dziwaczką. Jestem dziwaczka i wstydzę się, gdy mnie na tem przyłapią. Nie oczekuję gości — udaję tylko, że ich oczekuję. Jestem bardzo osamotniona, a lubię towarzystwo — odpowiednie towarzystwo, oczywiście. Lecz mało kto się zjawia tutaj, bo domek stoi tak bardzo z drogi. Karolinie Czwartej też się przykrzyło, więc udałam, że oczekuję gości. Ugotowałyśmy wszystko, przybrałam stół, zastawiłam porcelaną mojej matki i ubrałam się na przyjęcie.
Diana pomyślała sobie, że wieści krążące o pannie Lewis nie były pozbawione podstawy — czterdziestopięcioletnia kobieta, jak mała dziewczynka, bawiąca się w przyjęcia „na niby“! Lecz promiennooka Ania wykrzyknęła radośnie:
— Ach, więc pani także wyobraża sobie?
Po tem „także“ panna Lawenda poznała pokrewną duszę.
— Tak — przyznała śmiało. — Oczywiście jest to głupie u osoby w moim wieku. Lecz cóżby mi dała niezależność staropanieństwa, jeżeliby mi nawet nie było wolno postępować wedle własnego widzimisię? Czasami mam wrażenie, że nie mogłabym żyć bez marzeń. Rzadko mnie kto przyłapał na takiej dziecinnej zabawie, jak dzisiejsza, a Karolina Czwarta nie ma zwyczaju plotkować. Dziś jednak doskonale się złożyło, żeście przyszły, bo podwieczorek jest gotów. Pozwólcie do pokoju gościnnego i zdejmijcie kapelusze — białe drzwi u szczytu schodów. Ja zaś pobiegnę do kuchni przypilnować herbaty, bo Karolina Czwarta jest bardzo dobrą dziewczynką, ale na pewno pozwoli, by się herbata przegotowała.
W zapale gościnności panna Lawenda podreptała do kuchni, dziewczęta zaś z łatwością odnalazły gościnny pokój, równie biały, jak jego drzwi i wedle słów Ani, czyniący wrażenie „zakątka szczęśliwych snów“.
— Jak w bajce! — mówiła Diana. — Panna Lawenda jest wyjątkowo miła, chociaż trochę oryginalna. Nie ma w sobie nic ze starej panny.
— Dla mnie wygląda jak uosobienie poezji — rzekła Ania.
W pokoju na dole zastały pannę Lawendę, wnoszącą herbatę. Karolina Czwarta z miną ogromnie rozradowaną podawała półmisek świeżutkich sucharków.
— A teraz powiedzcie mi wasze imiona — prosiła gospodyni domu. — Cieszę się, że odwiedziły mnie młode dziewczęta; tak lubię młodzież — w jej towarzystwie zdaje mi się, że sama jestem młodą. Nie chcę myśleć o mojej starości — dodała niechętnie. — Więc jak się nazywacie? Diana Barry, Ania Shirley? Czy mogę udawać, że znam was oddawna i mówić do was po imieniu?
— Ależ owszem — zawołały jednocześnie.
— Więc siadajmy do podwieczorku — zapraszała uszczęśliwiona panna Lawenda. — Jak to dobrze, że przygotowałam biszkopt i kruche ciasto. Przypuszczam, Karolino, iż uważałaś za dziwactwo piec ciasto dla urojonych gości, ale widzisz, jak to się dobrze złożyło? Nie byłoby się coprawda zmarnowało, bo nawet same z Karoliną dałybyśmy mu wreszcie radę, ale biszkopt starzeje się prędko i jest niesmaczny.
Podwieczorek minął wesoło, a gdy przysmaki zniknęły ze stołu, całe towarzystwo przeniosło się do ogródka, oblanego blaskiem zachodzącego słońca.
— Jakiż to cudny zakątek! — wykrzyknęła Diana, rozglądając się z podziwem wokoło. — Skąd powstała nazwa „Chatka Ech“?
— Karolino — zwróciła się panna Lawenda do swej małej służącej, — przynieś blaszany rożek, wiszący obok zegara. A teraz zatrąb — dodała, gdy Karolina wróciła z żądanym przedmiotem.
Karolina przytknęła rożek do ust, rozległ się ostry, chrapliwy dźwięk. Nastąpiła chwila ciszy... A potem od lasu, ponad rzeką, przypłynęło tysiąc ech, słodkich, srebrzystych, jakby wszystkie leśne duchy grały zachodzącemu słońcu. — Dziewczęta nie miały dość słów zachwytu.
— A teraz roześmiej się, Karolino, roześmiej się głośno!
Karolina, która prawdopodobnie posłuchałaby swej pani, jeśliby ta kazała jej stanąć na głowie, wspięła się na mur kamienny i roześmiała serdecznie. Echa powróciły, jakgdyby cała armja krasnoludków, ukryta wśród lasów, przedrzeźniała jej śmiech.
— Wszyscy podziwiają moje echa — rzekła panna Lawenda, jakby echa były jej osobistą własnością. — Ja też bardzo je lubię, urozmaicają moją samotność. W ciche wieczory zasiadamy przed domem i rozkoszujemy się niemi. Karolino, odnieś rożek na miejsce.
— Dlaczego pani nazywa ją Karoliną Czwartą? — Pytała Diana zaciekawiona.
— Ażeby odróżnić od innych Karolin — rzekła panna Lawenda poważnie. — One są tak podobne do siebie! Właściwie nie nazywa się Karolina. Nazywa się... nazywa się Eleonora. Gdy przed dziesięciu laty matka moja umarła, nie mogłam tu sama pozostać, a moje środki materjalne nie pozwalały mi na trzymanie dorosłej służącej. Więc zgodziłam Karolinę Bowman za życie i ubranie. Jej imię było Karolina — to była Karolina Pierwsza. Miała wtedy lat trzynaście i służyła u mnie do szesnastego roku życia; wtedy udała się do Bostonu, bo otrzymała tam lepsze warunki. Miejsce jej zajęła jej siostra — Magdalena — pani Bowman ma słabość do wyszukanych imion — tak podobna do Karoliny, że nazywałam ją w dalszym ciągu Karoliną. Ponieważ zaś nie brała mi tego za złe, nie próbowałam już nazywać ją Magdaleną. Tak powstało imię Karolina Druga. Po niej przyjęłam Ewelinę, którą nazwałam Karoliną Trzecią. Teraz mam Karolinę Czwartą, ale i ona, mając lat szesnaście — teraz ma czternaście — zechce pójść na służbę do Bostonu, a wtedy nie wiem doprawdy, co zrobię. Karolina Czwarta jest najmłodszą z dziewcząt Bowmanów i najlepszą. Siostry jej zawsze dawały mi do zrozumienia, iż uważają mnie za dziwaczkę, ona zaś nigdy tego nie czyni, choć może też jest tego zdania. Obojętnem mi jest, co ludzie o mnie myślą, jeśli mi tego nie okazują.
— Niestety — rzekła Diana, spoglądając z żalem na zachodzące słońce, — musimy odejść, żeby zdążyć do państwa Kimball przed zmrokiem. Spędziłyśmy prawdziwie miłe popołudnie, panno Lawendo.
— Może odwiedzicie mnie znowu kiedy? — prosiła panna Lawenda.
Ania uścisnęła ją serdecznie.
— Bardzo chętnie — przyrzekła. — Skoro odnalazłyśmy panią, postaramy się wykorzystać tę szczęśliwą okoliczność. Tak, musimy już iść... Musimy się rozstać, jak mówi Jaś Irving, ilekroć żegna się ze mną na Zielonem Wzgórzu.
— Jaś Irving? — głos panny Lawendy zadrżał lekko. — Któż to taki? Nie wiedziałam, że ktoś o tem nazwisku mieszka w Avonlea.
Ania pożałowała swego roztrzepania. Nie pamiętała o historji dawnej miłości panny Lawendy, gdy imię Jasia padło z jej ust.
— To mój mały uczeń — objaśniła. — Zeszłej zimy przybył z Bostonu do babki swej, mieszkającej nad zatoką.
— Czy to syn Stefana Irvinga? — spytała panna Lawenda, pochylając się nad klombem kwiatów, których imię nosiła.
— Tak.
— Ofiaruję wam, kochane dziewczęta, po wiązance mego ulubionego kwiatu — rzekła wesoło, jakgdyby nie słysząc odpowiedzi na swoje pytanie. — Jak cudnie pachnie! Matka moja go tak lubiła — te kwietniki to jej zasługa. A wiecie dlaczego ja noszę to imię? Ojciec poznał moją matkę, gdy z bratem jej przyjechał na wakacje do Graftonu. Zakochał się w niej od pierwszego spojrzenia. Pościel w gościnnym pokoju była przepojona zapachem lawendy. Ojciec całą noc nie spał i marzył o swej ukochanej. Odtąd przepadał za kwiatem lawendy i mnie nadał to imię... Moje drogie, nie zapominajcie o mnie. Będziemy was wyczekiwały.
Otworzyła im furtkę pod świerkami. Twarz jej nagle wydała się postarzałą i zmęczoną — blask i żywość zniknęły, tylko uśmiech pozostał słodki i młody. Lecz gdy dziewczęta na pierwszym zakręcie obejrzały się za siebie, zobaczyły ją na kamiennej ławce pod srebrną topolą z głową smutnie opartą na dłoni.
— Wydaje się bardzo samotną — rzekła Diana ze współczuciem, — musimy częściej ją odwiedzać.
— Doprawdy, nazwano ją jedynem dla niej odpowiedniem imieniem — rozważała Ania. — Gdyby została ochrzczona na Marję, Anielę czy Elżbietę, musianoby ją mimo to nazywać Lawendą, która zawsze wywołuje wspomnienie wdzięku staroświecczyzny i stylowych sukien. Niestety, moje imię przypomina tylko chleb z masłem, łatanie bielizny i porządki domowe.
— Co znowu! — zaprzeczyła Diana. — Dla mnie Anna — to imię pełne majestatu. Ale ty mogłabyś się nazywać nawet Praksedą, bo, mojem zdaniem, ludzie sami zdobią lub szpecą swe imiona. Teraz niecierpię imion Józia i Berta, a podobały mi się bardzo, zanim poznałam Payównę.
— Śliczna myśl, Diano — rzekła Ania z zapałem. — Trzeba żyć tak, aby upiększyć swe imię, nawet jeśli poprzednio brzydko brzmiało. Niech każdy, kto myśli o nas, wyobraża sobie nasze zalety, które mu przesłonią szpetność imienia.
— Więc byłyście na podwieczorku u Lawendy Lewis? — pytała Maryla nazajutrz przy śniadaniu. — Jakże teraz wygląda? Widziałam ją po raz ostatni piętnaście lat temu w graftońskim kościele — zapewne bardzo się zmieniła... Tadziu, jeśli chcesz coś, czego nie możesz dosięgnąć, poproś, żeby ci to podano, a nie kładź się na stole. Czy Jaś Irving zachowywał się tak podczas posiłku?
— Bo Jaś ma dłuższe ręce — tłumaczył Tadzio. — Jego rosły jedenaście lat, a moje tylko siedem. Zresztą ja prosiłem, ale wy z Anią jesteście tak zajęte rozmową, że nie słyszałyście. I Jaś przychodzi tu tylko na podwieczorki, a łatwiej jest być grzecznym przy podwieczorku, niż przy śniadaniu. Nie jest się wcale tak głodnym, a od kolacji do śniadania trzeba strasznie długo czekać. Patrz, Aniu, łyżeczka od cukru nie jest wcale większa, niż była w zeszłym roku, a ja przecież dużo urosłem.
— Nie wiem coprawda, jak panna Lawenda wyglądała piętnaście lat temu, ale nie sądzę, żeby się bardzo zmieniła — odpowiedziała Ania, dając Tadziowi, w celu uspokojenia go, dwie czubate łyżeczki cukru. — Ma wprawdzie śnieżno-białe włosy, a twarz jest świeża i prawie dziewczęca, słodkie bronzowe oczy ze złotemi ognikami i głos jej przypomina szemrzący strumyk i czarodziejskie dzwoneczki.
— W młodości swej była uważana za piękność — rzekła Maryla, — znałam ją bardzo mało, ale podobała mi się, mimo iż wtedy już mówiono, że jest dziwaczką... Tadziu, jeśli jeszcze raz uczynisz coś podobnego, będziesz jadał oddzielnie, gdy my wstaniemy od stołu.
Prawie każda rozmowa Maryli i Ani, tocząca się w obecności bliźniąt, była przerywana karcącemi uwagami, skierowanemi do Tadzia. Tadzio, nie mogąc zebrać łyżeczką ostatnich kropel soku, wziął talerz w obie ręce i skrupulatnie począł go oblizywać swym różowym języczkiem. Spotkawszy pełne oburzenia spojrzenie Ani, mały winowajca poczerwieniał po same uszy i bronił się napoły wyzywająco, napoły ze wstydem:
— Tak się chociaż nic nie zmarnuje.
— Ludzi nieprzeciętnych zawsze nazywa się dziwakami — mówiła Ania. — A panna Lawenda jest bezsprzecznie niepospolita, chociaż trudno orzec, na czem to polega. Pochodzi to może stąd, iż należy do tych, co się nigdy nie starzeją.
— Należy starzeć się wraz ze wszystkimi swymi rówieśnikami — orzekła Maryla trochę bezwzględna w swym sądzie. — Kto tego nie czyni, musi wreszcie zostać samotny. O ile mogę sądzić, Lawenda Lewis odbiegła zupełnie od swego pokolenia — mieszkając na takiem odludziu, że wszyscy o niej zapomnieli. Jej domek jest jednym z najstarszych na wyspie; pan Lewis zbudował go, skoro tylko tu się osiedlił, jakieś osiemdziesiąt lat temu... Tadziu, przestań trącać Tolę! Widziałam dobrze — nie rób niewinnej miny. Co to jest, że się tak źle sprawujesz?
— Może wstałem dziś na lewym boku — zgadywał Tadzio. — Emilek Boulter mówi, że takiego dnia wszystko musi już iść źle — babka mu to powiedziała. Ale dlaczego akurat na lewym? I co zrobić, jeżeli łóżko stoi prawą stroną przy ścianie? Powiedzcie mi.
— Zawsze byłam ciekawa, co właściwie zaszło między Lawendą a Stefanem Irvingem — ciągnęła Maryla, nie zwracając uwagi na Tadzia. — Byli przecież zaręczeni i nagle zerwali. Nie wiem, o co im poszło, ale przypuszczam, że musiało być coś ważnego, bo Stefan wyjechał do Stanów i nigdy już nie wrócił do domu.
— A może wcale nie było nic ważnego. Często drobiazgi odgrywają w życiu większą rolę, niż rzeczy ważne — rzekła Ania z nagłym przebłyskiem świadomości, jaką zwykle daje tylko doświadczenie. — Ale, proszę cię, Marylo, nie mów pani Linde o mojej bytności u panny Lewis. Z pewnością zadawałaby mi setki pytań, na które nie chciałabym odpowiadać ze względu na pannę Lawendę.
— Jestem pewna, że Małgorzata byłaby ciekawa wszystkich szczegółów — przyznała Maryla, — pomimo że obecnie ma mniej czasu niż dawniej do zajmowania się cudzemi sprawami. Trudno jest jej wydalać się z domu ze względu na Tomasza, i wpada w coraz większe przygnębienie, gdyż zaczyna tracić nadzieję co do jego powrotu do zdrowia. W razie katastrofy zostanie bardzo osamotniona, gdyż wszystkie jej dzieci, z wyjątkiem jednej Elizy, wywędrowały w świat. Małgorzata twierdzi, że gdyby Tomasz tylko opanował się całą siłą woli, wyzdrowiałby odrazu. Ale niechże galareta się nie trzęsie! Tomasz nigdy nie posiadał siły woli. Do dnia ślubu matka nim rządziła, a potem Małgorzata objęła władzę. Istny cud, że odważył się chorować, nie zapytawszy jej o pozwolenie. Ale niesłusznie jestem złośliwa — Małgorzata uchodziła zawsze za dobrą żonę. Bez jej pomocy nie osiągnąłby nic w życiu. Przeznaczeniem jego było żyć pod pantoflem i szczęśliwym zbiegiem okoliczności dostał się w ręce takiej rozumnej i praktycznej kobiety, jak Małgorzata. Nie brał jej za złe despotyzmu, bo to mu oszczędzało kłopotów samodzielnych decyzyj. Tadziu, przestań się wreszcie kręcić!
— Nie mam nic innego do roboty — bronił się Tadzio. — Ja już wszystko zjadłem, a to żadna przyjemność patrzeć, jak wy jecie.
— Więc idź z Tolą nakarmić kury — zarządziła Maryla. — Tylko nie wyrywaj piór z ogona białemu kogutowi.
— Kiedy potrzeba mi było piór na indyjski pióropusz — skarżył się Tadzio smutnie. — Emilek ma taki pyszny, aż miło! Matka dała mu pióra, gdy zabiła ich starego zawadjakę. Dajcie i wy mnie parę. Nasz kogut ma na pewno więcej piór, niż mu potrzeba.
— Możesz sobie wziąć ze strychu stary pióropusz od skurzania. Pomaluję ci go na różne kolory — przyrzekła Ania.
— Psujesz chłopca — rzekła Maryla, gdy Tadzio rozpromieniony wybiegł za Tolą.
W ciągu ostatnich sześciu lat Maryla odrzuciła wiele swych dawnych pedagogicznych zasad, a trzymała się uparcie zdania, że nie należy dogadzać dziecku w jego zachciankach.
— Wszyscy jego koledzy mają indyjskie pióropusze, więc nic dziwnego, że i on o tem marzy — mówiła Ania. — Wiem, co się wtedy czuje. Nigdy nie zapomnę jak pragnęłam bufiastych rękawów, widząc je u innych dziewczynek. A Tadzia bynajmniej nie psuję — z każdym dniem sprawuje się on lepiej. Pomyśl, jaka w nim zaszła zmiana od czasu, gdy tu przybył.
— Oczywiście, nie psoci tyle, odkąd uczęszcza do szkoły — przyznała Maryla. — Nie rozumiem, dlaczego już od maja nie mamy żadnych wiadomości od Ryszarda Keitha.
— Ja bo lękam się jego listu — westchnęła Ania, sprzątając ze stołu. — Oby tylko nie zażądał odesłania bliźniąt.
A jednak w miesiąc potem list nadszedł. Pisał go nie Ryszard Keith, lecz przyjaciel jego, donosząc, iż Ryszard Keith umarł na suchoty. Piszący był jednocześnie wykonawcą testamentu, w którym zmarły zapisywał dwa tysiące dolarów Tadeuszowi i Teodorze Keith. Procenty od tej sumy, do czasu dojścia dzieci do pełnoletności, miała otrzymywać panna Cutbert na koszta ich wychowania.
— Strasznem się wydaje cieszyć się czemś, co ma związek ze śmiercią — mówiła Ania poważnie. — Żal mi biednego pana Keitha, lecz rada jestem, że dzieci u nas zostają.
— Bardzo zadowolona jestem z tych pieniędzy — rozważała Maryla. — I ja pragnęłam zatrzymać dzieci, ale doprawdy nie wiedziałam, czy uda mi się związać koniec z końcem. Dochody z farmy zaledwie wystarczają na utrzymanie domu, a postanowiłam nie naruszać ani grosza z twojego kapitału. Ty i tak zbyt wiele poświęcasz dla nich. Ten nowy kapelusz, który kupiłaś Toli, jest jej akurat tak potrzebny, jak kotowi drugi ogon. Teraz mam chociaż spokojną głowę — dzieci są zabezpieczone.
Tola i Tadzio byli zachwyceni wiadomością, iż pozostaną na Zielonem Wzgórzu „na zawsze“. Śmierć wuja, którego nie znały, nie mogła przyćmić ich radości. Tola miała jedną tylko wątpliwość.
— Czy wuj Ryszard jest pochowany? — zapytała szeptem Anię.
— Tak, dziecino, oczywiście.
— Czy... czy on nie jest podobny do wuja Miry Cotton? — szeptała jeszcze bardziej zaniepokojona — Czy nie będzie przechadzał się dokoła naszego domu?
— Mam zamiar wybrać się dziś do Chatki Ech — rzekła Ania pewnego grudniowego popołudnia.
— Zanosi się na śnieżycę — ostrzegała Maryla.
— Przypuszczam, że zdążę przed śniegiem; zresztą mogę tam przenocować. Diana nie pójdzie ze mną, bo ma gości, a jestem pewna, że panna Lawenda będzie mnie dziś wieczór wyczekiwała; nie byłam u niej już od dwóch tygodni.
Od czasu pamiętnego dnia październikowego Ania już niejednokrotnie odwiedzała Chatkę Ech. Często wraz z Dianą chodziły tam pieszo lasem, od czasu do czasu jeździły kabrjoletem. O ile Diana była zajęta, Ania wędrowała sama. Między nią a panną Lawendą zawiązała się jedna z tych zdrowych, serdecznych przyjaźni, możliwych jedynie pomiędzy kobietą, która zachowała świeżość serca i umysłu, a dziewczęciem, u którego wyobraźnia i intuicja zastępowały miejsce doświadczenia. Ania wreszcie odnalazła prawdziwie „pokrewną duszę“, podczas gdy do samotnego życia marzeń pustelnicy obie z Dianą wniosły orzeźwiającą radość zewnętrznego świata, którą to radość panna Lawenda „zapomniawszy o świecie i przez świat zapomniana“, oddawna przestała już dzielić. Karolina Czwarta witała je zawsze szerokim uśmiechem — a uśmiechy jej były strasznie szerokie — i uwielbiała je zarówno ze względu na swą ubóstwianą panią, jak i dla nich samych. W Chatce Ech nigdy nie odbywały się tak wesołe uczty, jak tej cudnej, późnej jesieni, kiedy listopad wydawał się październikiem i nawet grudzień naśladował letnie powiewy i blaski. Lecz tego dnia grudzień jakby nagle przypomniał sobie, iż to zima nastała, spoważniał i posmutniał, a panująca cisza zwiastowała śnieg.
Pomimo to Ania odważnie zapuściła się w szary labirynt bukowego lasu. Nie odczuwała samotności, gdyż wyobraźnia jej zaludniała całą drogę wesołymi towarzyszami, a urojone rozmowy z nimi były bardziej ożywione i dowcipniejsze, niż się to często w życiu zdarza. W tem miłem niewidzialnem towarzystwie nie spostrzegła wcale, że las się skończył i stanęła przed kamiennym domkiem właśnie w chwili, gdy wielkie, miękkie płaty śniegu zaczynały cicho padać na ziemię.
Pod rozłożystym świerkiem spostrzegła pannę Lawendę w ciepłej ponsowej sukni i popielatym jedwabnym szalu, zarzuconym na głowę i ramiona.
— Królowa Elfów! — zawołała Ania wesoło.
— Domyślałam się, że przyjdziesz dziś wieczór — rzekła panna Lawenda, śpiesząc na jej spotkanie. — A cieszę się tem więcej, iż Karoliny Czwartej niema w domu; musiała pójść na noc do swej chorej matki. Czułabym się bardzo samotną, gdybyś nie przyszła. Marzenia i echa nie zawsze są wystarczającem towarzystwem... Ach, Aniu, jakaś ty śliczna! — dodała nagle, spoglądając z podziwem na wysokie smukłe dziewczę z twarzyczką lekko zarumienioną od przechadzki. — Jaka śliczna i młoda — cóż to za rozkosz mieć lat siedemnaście! Doprawdy, zazdroszczę ci — zakończyła szczerze.
— Przecież pani z usposobienia też nie ma więcej, niż siedemnaście — zaśmiała się Ania.
— O, nie, ja jestem stara — a raczej w średnim wieku, co jest wiele gorsze — westchnęła panna Lawenda. — Czasami wyobrażam sobie, że tak nie jest; ale kiedy indziej przekonywam się o tym smutnym fakcie i nie chcę go uznać, jak to większość kobiet czyni. Buntuję się wtedy, jak wówczas, gdy spostrzegłam mój pierwszy siwy włos. Nie, Aniu, nie staraj się tego zrozumieć, bo w siedemnastym roku życia nie można tego pojąć. Ja raczej będę udawała, że mam siedemnaście, a w twojej obecności łatwo mi to przyjdzie. Ty zawsze wnosisz w dom czar młodości. Spędzimy cudowny wieczór. Przedewszystkiem herbata... a do niej? Możemy mieć wszystko, czego zapragniesz.
Co za wesołość i życie zapanowały tego wieczora w Chatce Ech! Jakie gotowanie i ucztowanie, śmiechy i „wyobrażanie sobie“! Panna Lawenda i Ania zachowywały się wcale nie tak jak przystało na czterdziestopięcioletnią starą pannę i stateczną kierowniczkę szkoły. Wreszcie, zmęczone, usiadły na dywanie przed kominkiem w bawialni, oświetlonej blaskiem płonącego drzewa i napełnionej słodkim zapachem róż, pielęgnowanych z zamiłowaniem przez pannę Lawendę.
A na dworze wiatr wył i jęczał, śnieg głucho bił o szyby, jakgdyby zgraja krasnoludków domagała się przytułku.
— Jakże się cieszę, że tu jesteś, Aniu! — powtarzała panna Lawenda, chrupiąc karmelki. — Bez ciebie czułabym się przygnębiona... strasznie przygnębiona. Sny i marzenia bywają bardzo piękne za dnia i w promieniach słońca, ale przestają wystarczać, gdy zapanuje ciemność i burza rozszaleje. Wówczas pragniemy rzeczywistości. Ale ty znów nie możesz tego zrozumieć, bo mając lat siedemnaście, zadowalamy się marzeniami, spodziewając się, że na rzeczywistość będzie jeszcze dość czasu. Mając lat siedemnaście nie wyobrażałam sobie, iż przy czterdziestu pięciu będę siwowłosą, starą panną, której życie wyłącznie sny zapełnią.
— Ale pani nie jest wcale starą panną — zaprzeczała Ania, patrząc w zamyślone bronzowe oczy panny Lawendy. — Stać się starą panną nie można, trzeba się nią urodzić. Jeśliby wszystkie stare panny były takie, jak pani, wkrótce stałyby się ogromnie modne.
— Staram się wywiązywać ze wszystkiego jak najlepiej — objaśniała panna Lawenda. — A skoro przeznaczeniem mojem było zostać starą panną, postanowiłam zostać miłym typem. Mówią, że jestem dziwaczka, a to dlatego, że postępuję odrębnie, nie naśladując szablonowego typu... Aniu, czy słyszałaś, co opowiadają o Stefanie Irvingu i o mnie?
— Słyszałam, że byliście zaręczeni — odpowiedziała Ania szczerze.
— Tak, przed dwudziestu pięciu laty... długi kawał czasu. Mieliśmy się pobrać na wiosnę; moja suknia ślubna była już gotowa, ale tylko matka i Stefan wiedzieli o tem. Można powiedzieć, że byliśmy zaręczeni prawie od zarania naszego życia. W dzieciństwie mojem matka Stefana przyprowadzała go do nas, ilekroć przychodziła w odwiedziny. Już za drugą bytnością — miał wtedy lat dziewięć, ja zaś sześć — oświadczył mi, że postanowił ożenić się ze mną, gdy dorośnie. Odpowiedziałam: „Dobrze“, a potem pobiegłam do matki i zwierzyłam jej się, że wielki ciężar spadł mi z serca, gdyż nie lękam się już, iż zostanę starą panną. Jakże się moja biedna matka śmiała wtedy!
— A co zaszło później? — pytała Ania z zapartym oddechem.
— Ot, zwykła jakaś niedorzeczna sprzeczka; tak bez znaczenia, że wierzaj mi, nie pamiętam nawet o co poszło, i kto ją zaczął. Zapewne Stefan, doprowadzony do tego jakiemś szaleństwem z mojej strony. Bo widzisz, miał kilku rywali, a ja byłam próżną, kokietką i lubiłam się z nim przekomarzać, choć znałam dobrze jego poważną, głęboką naturę. Rozstaliśmy się w gniewie, ale sądziłam, że wszystko da się naprawić. I byłoby tak niewątpliwie, gdyby nie zbyt wczesny powrót Stefana. Aniu kochana, przykro mi przyznać się — tu panna Lawenda zniżyła głos, jakby miała wyznać jaką zbrodnię — jestem strasznie kapryśna. O, nie uśmiechaj się, jest to smutna prawda. Często kapryszę, a Stefan powrócił, zanim mój okres dąsów minął. Nie chciałam go wysłuchać, nie chciałam mu wybaczyć; wtedy odszedł — ale już na zawsze; był zbyt dumny, ażeby raz jeszcze powrócić. Teraz nastąpiły kaprysy... już nie bez powodu. Należało może wezwać go, lecz nie chciałam się upokorzyć — byłam równie dumna, jak on. Duma i kaprysy to zła spółka, Aniu. Nigdy już nikogo nie pokochałam i wolałam pozostać starą panną, niż wyjść zamąż za kogokolwiek innego. Dziś wydaje się to wszystko snem tylko. Z jakiem zrozumieniem spoglądasz na mnie, Aniu. Tak odczuwać potrafi tylko siedemnastoletnia istota! Nie wyolbrzymiaj jednak tego. Pomimo przeżytej tragedji jestem obecnie zadowolona i zrównoważona. Czułam się nieszczęśliwą w najwyższym stopniu, gdy uświadomiłam sobie, że Stefan nigdy nie wróci, ale zranione serce w życiu codziennem nie jest ani w części tą tragedją, co w powieściach. Możnaby je porównać z bolącym zębem, choć nie wyda się to poetycznem porównaniem. Od czasu do czasu ból chwyta, od czasu do czasu wywołuje noc bezsenną, ale w przerwach pozwala radować się życiem i marzyć i chrupać cukierki. Teraz rozczarowałaś się, prawda? Nie jestem już dla ciebie tak interesującą, jak wydawałam ci się pięć minut temu, kiedy wierzyłaś, że jestem wciąż ofiarą tragicznych wspomnień, bohatersko ukrywanych pod maską wesołości. To jest najgorsza... a może najlepsza strona życia codziennego. Nie pozwala ci być nieszczęśliwym do głębi, wciąż stara się dać ci trochę uciechy i zadowolenia, nawet gdy już przeznaczonem ci jest być zgnębionym i złamanym... Czy te karmelki nie są pyszne? Zjadłam ich o wiele za dużo, ale nie mam zamiaru powiedzieć sobie „stop“.
Po krótkiem milczeniu rzekła porywczo:
— Gdy przy pierwszem naszem spotkaniu wspomniałaś o synu Stefana, słowa twoje wywarły na mnie duże wrażenie. Od tej chwili nie wspominałam ci nic, mimo że pragnęłam go poznać. Opowiedz mi o nim.
— Jest to najsłodsze, najmilsze dziecko, jakie kiedykolwiek znałam... I ma taką bujną wyobraźnię jak pani i ja...
— Chciałabym go zobaczyć — szepnęła panna Lawenda, jakby do siebie. — Ciekawam, czy przypomina mego wymarzonego malca, moje małe wymarzone chłopię.
— Skoro pani pragnie poznać Jasia, przyprowadzę go którego dnia — zaproponowała Ania.
— Pragnęłabym... ale jeszcze nie teraz. Muszę przywyknąć do tej myśli. Może to spotkanie sprawi mi więcej bólu, niż radości, jeżeli będzie zbyt podobny do Stefana, lub jeżeli zbyt mało... Czy zechcesz go przyprowadzić za parę tygodni?
W miesiąc potem, stosownie do umowy, Ania z Jasiem wędrowali lasami do Chatki Ech. Na drodze spotkali pannę Lawendę, która, spostrzegłszy ich niespodzianie, zbladła silnie.
— Więc to jest syn Stefana! — rzekła cicho, ujmując Jasia za rączkę i przypatrując się ślicznej chłopięcej postaci, otulonej w zręczne futerko. — On... jest bardzo podobny do ojca.
— Wszyscy mówią, że jestem nieodrodnym synem ojca — zauważył Jaś, wcale nie onieśmielony.
Ania, bacznie obserwująca tę scenę, odetchnęła z ulgą. Zauważyła odrazu, że panna Lawenda i Jaś „przylgnęli do siebie“, iż nie było między nimi cienia przymusu lub sztywności. Panna Lawenda, mimo marzycielstwa, była bardzo zrównoważoną i opanowawszy szybko chwilowe zmieszanie, zajęła się Jasiem tak swobodnie i wesoło, jakgdyby to był syn zupełnie obojętnego jej człowieka.
Popołudnie minęło jak rozkoszny sen, a podwieczorek był tak suty, że babcia Irving załamałaby ręce ze zgrozą na myśl o zagrożonym żołądku swego pieszczocha.
— Odwiedź mnie znowu kiedy, kochanie — prosiła panna Lawenda, żegnając Jasia.
— Czy pani ma ochotę mnie pocałować? — zapytał Jaś.
Panna Lawenda uścisnęła go serdecznie.
— Skąd wiedziałeś, że pragnę tego? — szepnęła.
— Bo pani patrzała na mnie tak, jak moja matuchna, gdy mnie pieściła. Wogóle nie lubię, żeby mnie całowano. Chłopcy tego nie lubią. Ale pani to co innego. I, rozumie się, odwiedzę panią niedługo. Chciałbym bardzo zaprzyjaźnić się z panią — czy pani się o to nie gniewa?
— Cóż znowu! Bardzo... bardzo się tem cieszę — odpowiedziała panna Lawenda, odwróciła się i weszła do pokoju, ale już po chwili posyłała swym gościom przez okno wesołe, uśmiechnięte „dowidzenia“.
— Panna Lawenda podoba mi się niezmiernie — oświadczył Jaś w drodze powrotnej. — Jak mile na mnie patrzy! Podoba mi się także jej domek i Karolina Czwarta. Cieszyłbym się, gdyby u babci zamiast Marji była Karolina Czwarta; ona, słuchając moich opowiadań, z pewnością nie powiedziałaby, że mi brak piątej klepki. A jaki to był pyszny podwieczorek, prawda? Babcia powiada, że chłopcy nie powinni zwracać uwagi na to, co dostają do jedzenia, ale jeżeli jest się głodnym? Gdyby panna Lawenda wiedziała, że ktoś niecierpi kaszki, na pewno nie dawałaby mu jej na śniadanie — dawałaby mu tylko to, co lubi. Ale — Jaś zmuszał się do wyrozumiałości — może to nie poszłoby mu na zdrowie. W każdym razie taka zmiana jest bardzo przyjemna, pani to rozumie, prawda?
Pewnego majowego dnia mieszkańcy Avonlea zaskoczeni zostali wiadomościami, wyczytanemi w piśmie codziennem Charlottetown’u. Mieściły się w rubryce „Kronika Avonleaska“, a podpisane były „Spostrzegacz“. Plotka przypisywała autorstwo ich Karolowi Slone, poczęści dlatego, że Karol miał już kiedyś na sumieniu podobne literackie grzechy, poczęści zaś — że jedna z nich wymierzona była przeciwko Gilbertowi Blythe’owi. Miejscowa młodzież bowiem uważała Gilberta i Karola za rywali, walczących o względy pewnej szarookiej panienki, obdarzonej bujną wyobraźnią. Plotka, jak zwykle, była fałszywa. Gilbert, przy współudziale Ani zredagował te wiadomości, chcąc zaś odwrócić podejrzenie od swej osoby, w jednej wydrwiwał samego siebie. Dwie z nich tylko stoją w związku z niniejszem opowiadaniem.
„Wieść niesie, że zanim bzy zakwitną, w osadzie naszej odbędzie się huczne wesele. Niedawno przybyły, lecz wielce szanowany obywatel powiedzie przed stopnie ołtarza jedną z dam, znaną dobrze w naszych kołach towarzyskich“.
„Wuj Andrews, nasz ogólnie znany prorok, przepowiada gwałtowną burzę z piorunami na dwudziestego trzeciego maja. Początek punktualnie o siódmej wieczór. Burza obejmie wielką połać naszego kraju. Wskazanem jest, ażeby podróżujący tego wieczora zaopatrzyli się w parasole i płaszcze nieprzemakalne“.
— Wuj Andrews rzeczywiście przepowiedział burzę na któryś dzień maja — mówił Gilbert, — ale czy doprawdy sądzisz, że pan Harrison odwiedza Andrewsów z myślą o Izabeli?
— Cóż znowu! — śmiała się Ania. — Chodzi tam dla partji szachów, ale pani Linde twierdzi, że Izabela na pewno wychodzi zamąż, gdyż jest w świetnym humorze.
Biedny stary wujaszek bardzo się oburzył z powodu tych wzmianek — podejrzewał „Spostrzegacza“ o drwiny. Uparcie zaprzeczał, jakoby naznaczył określoną datę burzy, lecz nikt mu nie wierzył.
Życie w Avonlea płynęło dalej swym zwykłym spokojnym torem. Miłośnicy obchodzili święto sadzenia drzew. Każdy z nich zobowiązał się zasadzić pięć sztuk, a wobec tego, że Koło liczyło czterdziestu członków, Avonlea zyskała dwieście młodych drzewek. Na polach zieleniły się wczesne owsy, sady rozpościerały swe ukwiecone ramiona ponad domkami farmerów, Królowa Śniegu[5] zaś stroiła się, jak narzeczona na przybycie swego przyszłego małżonka. Ania sypiała przy otwartem oknie, ażeby zapach ogrodu owiewał ją przez noc całą. Uważała to za bardzo poetyczne, podczas gdy Maryla twierdziła, iż igra z życiem.
— Niezadługo będziemy obchodzili Święto Dziękczynienia — mówiła Ania jednego wieczoru, siedząc z Marylą na progu domu i wsłuchując się w dźwięczny chór żab. — Uważam, że odpowiedniejszem jest obchodzić je na wiosnę, niż w listopadzie, kiedy natura usypia i zamiera. W listopadzie zmuszamy się do wdzięczności, nie odczuwając jej wcale, na wiosnę zaś uczucie to rozpiera serce — wydaje się człowiekowi, że jest w raju... Czy trawa tam w dolinie jest zielona, czy złota, Marylo? Dzień, tak cudny, jak dzisiejszy, gdy wszystkie pąki rozkwitły, a wietrzyk, oszalały z radości, nie wie, gdzie się podziać, nie może być piękniejszym nawet w niebie.
Zgorszona Maryla rozejrzała się podejrzliwie dokoła, czy bliźnięta nie słyszą czasem tych bluźnierstw. Właśnie ukazały się z za węgła domu.
— Jak dziś ślicznie pachnie! — rzekł Tadzio, pociągając noskiem i wymachując motyką, trzymaną w brudnych rączkach.
Właśnie powracał z ogródka. Tej wiosny Maryla, pragnąc skierować namiętność Tadzia do grzebania się w błocie i piasku na jakieś pożyteczniejsze tory, darowała jemu i Toli po zagonie ziemi. Każde z nich zabrało się do roboty w sposób charakteryzujący je znakomicie. Tola siała, pełła i polewała spokojnie, starannie i systematycznie, to też na zagonie jej ukazały się już równe rzędy wschodzących roślinek. Tadzio zaś pracował z ogromnym zapałem, kopał, grabił, przesadzał tak energicznie, że naraził większość swych roślin na utratę życia.
— Jak ci się wiedzie w ogródku, Tadziu? — spytała Ania.
— Marnie — odpowiedział z westchnieniem. — Nie rozumiem, dlaczego wszystko tak powoli rośnie. Emilek Boulter mówi, że zapewne siałem podczas nowiu i stąd ta cała bieda. Podczas nowiu nie wolno robić nic ważnego: ani siać, ani zarzynać wieprza, ani strzyc włosów. Nic się nie uda; czy to prawda, Aniu?
— Prawdopodobnie, gdybyś co drugi dzień nie wyciągał z ziemi twoich roślin, ażeby się przekonać jak się rozwijają „na drugim końcu“, rosłyby prędzej — zauważyła Maryla.
— Wyciągnąłem tylko sześć — zaprzeczył Tadzio. — Chciałem zobaczyć, czy na korzeniach były liszki. Emilek po wiedział, że jeśli to nie jest wina nowiu, to muszą być liszki. Ale znalazłem tylko jedną, wielką i grubą lichę. Położyłem ją na kamieniu, przycisnąłem drugim i trrrach! Ślicznie trzasnęło! Żałowałem, że ich nie było więcej... Tola siała w tym samym czasie, co ja, a doskonale wyrosło. To nie może być z powodu nowiu — zawyrokował po krótkim namyśle.
— Spójrz, Marylo, na tę jabłoń! — zawołała Ania. — Jak żywa, wyciąga ramiona i unosi swą różową szatę. Co za wspaniałość!
— Złote renety dają zawsze dużo owocu, a to drzewo specjalnie ugina się pod jego ciężarem — rzekła Maryla z zadowoleniem. — Cieszy mnie to bardzo, bo renety są świetne na pudding.
Ale, niestety, tego roku ani Maryli ani nikomu innemu w Avonlea nie było sądzonem przygotowywać puddingów z tych doskonałych jabłek.
Nadszedł dwudziesty trzeci maja — dzień niezwykle upalny. Nikt nie odczuł tego bardziej, niż Ania i jej gromadka, ślęcząca nad składnią i ułamkami. Przed południem dął gorący wiatr, po południu jednak zamarł i zapanowała ciężka cisza. Około czwartej Ania usłyszała daleki odgłos grzmotu. Natychmiast zwolniła dzieci, ażeby zdążyły do domu przed burzą.
Przechodząc przez dziedziniec, zauważyła jakiś dziwny cień przesłaniający świat cały, mimo iż słońce w dalszym ciągu jasno świeciło.
Aneczka Bell kurczowo ścisnęła jej rękę.
— Niech pani spojrzy, co za straszna chmura!
Ania obejrzała się i krzyknęła przerażona: z północo-zachodu toczyła się skłębiona masa chmur, jakich nigdy w życiu nie widziała — ołowiano-czarne zwały, okolone wystrzępionemi widmowo szaremi brzegami. Nieopisana groza wiała od nich, gdy szybko sunęły, zasłaniając jasne błękitne niebo. Co chwila rozdzierała je błyskawica, po której następował ciężki grzmot. Zdawało się, że sklepienie osunęło się tak nisko, iż prawie dotyka zalesionych wzgórz. Na drodze zaturkotał wóz, a siedzący w nim pan Bell naglił do największego pośpiechu swą parę siwków. Przed szkołą przystanął jednak.
— Wujowi Andrewsowi raz w życiu udała się przepowiednia — krzyknął. — Jego burza przychodzi, tylko trochę za wcześnie. Czyście kiedy widzieli podobne chmury? Hej, bąki! Te, co mieszkają w mojej stronie, pakujcie się na wóz, a reszta niech pędzi na pocztę i tam przeczeka ulewę!
Ania, trzymając Tadzia i Tolę za ręce, biegła ze wzgórza tak szybko, jak tylko tłuste nóżki bliźniąt na to pozwalały. W samą porę dotarli na Zielone Wzgórze, gdzie w dziedzińcu zastali Marylę, zapędzającą pod dach kury i kaczki. Zaledwie wpadli do kuchni, światło dzienne zniknęło, jakby zdmuchnięte przez jakiś potężny oddech. Straszna chmura przesłoniła słońce i ciemność, jak o późnym zmierzchu, okryła ziemię. W tejże chwili przy huku grzmotu i oślepiającem świetle błyskawic posypał się grad i biały huragan zakrył cały krajobraz. Poprzez ryk burzy dochodził trzask łamiących się gałęzi i ostry brzęk tłuczonego szkła. W parę chwil szyby wszystkich północnych i zachodnich okien były wybite i grad bezkarnie wpadał do mieszkania, pokrywając podłogi warstwą kawałków lodu, z których najmniejszy dorównywał wielkością kurzemu jaju.
Przez trzy kwadranse burza szalała z równą gwałtownością; ktokolwiek ją przeżył, nie zapomniał jej nigdy.
Maryla, po raz pierwszy w życiu wytrącona z równowagi, klęczała w kącie przy swym bujaku, łkając i szlochając z trwogi. Ania, biała jak płótno, siedziała na odsuniętej od okna sofie i tuliła do siebie bliźnięta.
Przy pierwszym odgłosie grzmotu Tadzio wrzasnął:
— Aniu, czy to Dzień Sądu? Ja nigdy nie chciałem być niegrzecznym! — a potem ukrył twarzyczkę na jej kolanach i pozostał już tak, drżąc całem ciałkiem.
Tola, bardzo blada lecz spokojna, siedziała bez ruchu z rączkami zaciśniętemi dokoła ramienia Ani. Kto wie, czy nawet trzęsienie ziemi potrafiłoby naruszyć spokój tego dziecka.
Wreszcie, prawie równie nagle jak się pojawił, huragan ucichł. Grad ustal, chmury przesunęły się na wschód i słychać było tylko zdala pomruk grzmotu. Wesołe i promienne słońce wyjrzało na świat tak zmieniony, iż wydawało się nieprawdopodobnem, ażeby w niespełna godzinę mogło zajść takie przeobrażenie.
Maryla, drżąca, słaniająca się, wstała z kolan i opadła na fotel; twarz jej była szara, postarzała o lat dziesięć.
— Czy wszyscy ocaleliśmy? — spytała uroczyście.
— Ma się rozumieć — zapiszczał wesoło Tadzio, czując się znowu w swej własnej skórze. — Ja się nie bałem nic a nic... Tylko troszeczkę z samego początku, bo to tak nagle przyszło. Przyrzekłem prędziutko, że w poniedziałek nie zwalę Edzia Slona, choć mu to obiecałem, ale teraz może już i zwalę. Powiedz prawdę, Tolu, bałaś się?
— Tak, ja się trochę bałam — przyznawała Tola szczerze. — Ale trzymałam się mocno Ani i odmawiałam pacierz raz po raz.
— Ja także byłbym mówił pacierz, gdybym pamiętał o tem. Ale — dodał z triumfem — wyszedłem cało, tak jak ty, chociaż nie modliłem się wcale.
Ania orzeźwiła Marylę szklanką wina porzeczkowego; mocne działanie jego znała aż zbyt dobrze ze swych lat dziecinnych. Poczem wyszły przed dom, ażeby zobaczyć, co się dzieje.
Daleko i szeroko rozciągał się biały kobierzec kamieni gradowych; dom otoczony był istnym wałem. Skoro w parę dni później lód stopniał, dokonane zniszczenie wystąpiło w całej pełni. Każde źdźbło zieloności w ogrodzie i polu znikło bez śladu. Jabłonie straciły nietylko swój kwiat — rozłożyste gałęzie zostały strzaskane. Z dwustu drzewek, zasadzonych przez Miłośników, większa część była wyrwana z korzeniami lub połamana w drzazgi.
— Czyż to może być ten sam świat, co przed godziną? — pytała Ania oszołomiona. — Dla wyrządzenia podobnych szkód potrzebaby chyba więcej czasu.
— Taki huragan nigdy dotąd nie nawiedzał wyspy Księcia Edwarda — zapewniała Maryla. — Nigdy! Pamiętam, gdy byłam młodą dziewczyną, szalała raz okropna burza, ale niema porównania z dzisiejszą. Z pewnością usłyszymy o strasznych spustoszeniach.
— Mam nadzieję, że żadnemu z dzieci nic się nie stało — mówiła do siebie zaniepokojona Ania.
Przewidywania jej sprawdziły się, gdyż dzieci, usłuchawszy rozumnej rady pana Bella, przeczekały ulewę na poczcie.
— Oto nadchodzi Janek Carter — zauważyła Maryla.
Janek brnął przez pokłady lodu z wyraźnym niepokojem w twarzy.
— Jakież to straszne, proszę pani! Pan Harrison zapytuje, co się u was dzieje?
— Wszyscyśmy ocaleli — odparła Maryla. — Żaden piorun u nas nie uderzył. Myślę, że u was też wszystko dobrze?
— Niezupełnie, proszę pani. U nas piorun uderzył. Wpadł przez komin do kuchni, uderzył w klatkę Imbirka, zrobił dziurę w podłodze i dostał się do piwnicy. Tak, proszę pani.
— A co z Imbirkiem? — pytała Ania.
— O, zabity!
Gdy później Ania poszła pocieszyć pana Harrisona, zastała go siedzącego przy stole i głaszczącego drżącą ręką zwłoki Imbirka.
— Biedny Imbirek nie będzie cię już więcej obsypywał wyzwiskami — rzekł smutnie.
Ania nigdy nie przypuszczała, że kiedykolwiek zapłacze z powodu Imbirka, jednakże łzy zakręciły się jej w oczach.
— To było moje jedyne towarzystwo, Aniu... Nie żyje biedactwo. Tak... tak... jestem stary warjat, że się tem przejmuję. Wiem, że gdy tylko przestanę mówić, zaczniesz mnie pocieszać. Nie czyń tego, bo rozbeczę się, jak dziecko... Co to za straszna burza! Teraz nikt już chyba nie będzie się śmiał z przepowiedni wuja Andrewsa. Mam wrażenie, że wszystkie przepowiadane przez niego burze, które nie miały miejsca, złączyły się w tym jednym huraganie. Ale że też to się sprawdziło co do dnia! Patrz, co za nieład u mnie. Muszę wyszukać jakichś desek do załatania dziur w podłodze.
Mieszkańcy Avonlea spędzili cały następny dzień na wzajemnem odwiedzaniu się i porównywaniu wyrządzonych szkód. Chodzili pieszo lub jeździli konno, gdyż drogi, zawalone grudami lodu, były nie do przebycia na kołach. Spóźniona poczta przywoziła złe wiadomości z całego kraju. Wiele domów spłonęło od pioruna, dużo ludzi było zabitych i rannych, linje telegraficzne i telefoniczne zostały doszczętnie zniszczone, wielkie zaś stada młodego bydła wyginęły na pastwiskach.
Wczesnym rankiem wuj Andrews powędrował do kuźni i spędził tam dzień cały. Była to jego godzina triumfu i duma rozsadzała mu serce. Niesprawiedliwością byłoby posądzać go, iż rad był tej strasznej burzy; lecz jeśli już miała się zdarzyć, to sprawiało mu zadowolenie, że on potrafił ją przewidzieć. Co do dnia nawet! Biedaczysko zapomniał, że w swoim czasie zapierał się, jakoby ustalił datę. O niedokładność w godzinie mniejsza.
Gdy Gilbert wieczorem przybył na Zielone Wzgórze, zastał Anię i Marylę zajęte przybijaniem ceraty na miejsce wytłuczonych szyb.
— Bóg raczy wiedzieć, kiedy będzie można dostać szyby — objaśniała Maryla. — Pan Barry był dziś popołudniu w Carmody, ale tam szkła ani śladu — za żadną cenę! Cały zapas szyb został doszczętnie wykupiony przez ludność miejscową już o dziesiątej rano. A w Białych Piaskach dała wam się bardzo burza we znaki, Gilbercie?
— Oczywiście. Burza zaskoczyła mnie w szkole; obawiałem się, że niektóre dzieci poszaleją ze strachu. Troje zemdlało, dwie dziewczynki dostały spazmów, a Tomek Blewett darł się wniebogłosy przez cały czas.
— Ja tylko raz pisnąłem — zawiadomił Tadzio z dumą. — Mój ogródek zupełnie zniszczony — dodał smutnie — ale i Toli także — kończył tonem, który wskazywał, że było to dla niego pewną osłodą.
Ania wpadła do pokoju.
— Gilbercie, słyszałeś wielką nowinę? Piorun uderzył w starą ruderę Boultera; spłonęła docna! Mam chyba bardzo zły charakter, że się z tego cieszę wtedy, gdy burza wyrządziła tyle ciężkich strat. Pan Boulter twierdzi, że to K. M. A. zapomocą czarnej magji sprowadziła burzę.
— Doskonale — roześmiał się Gilbert. — W każdym razie „Spostrzegacz“ ustalił reputację wuja Andrewsa, jako proroka pogody: „Burza wuja Andrewsa“ będzie żyła po wieczne czasy w kronikach miejscowych. Dziwnym zbiegiem okoliczności zdarzyła się w dniu przez nas oznaczonym. Potrochu czuję się winowajcą, jakgdybym w istocie zaczarował ją... Stanowczo powinniśmy się cieszyć, że ta rudera zniknęła z powierzchni ziemi. Dość zmartwienia sprawiają nam zniszczone nasze drzewka.
— Ach, drobnostka — rzekła Ania optymistycznie. — Zasadzimy je znowu na przyszłą wiosnę. To jest takie cudowne na świecie: zawsze można się spodziewać, że przyjdzie nowa wiosna.
W radosny poranek czerwcowy — dwa tygodnie po burzy wuja Andrewsa — Ania wracała z ogrodu, trzymając w ręce parę nędznych narcyzów.
— Spójrz, Marylo — rzekła smutnie, pokazując jej kwiaty, — oto jedyne pąki, które burza oszczędziła, a i one są marne. Tak mi przykro! Pielęgnowałam je troskliwie, ażeby złożyć na grobie Mateusza: to były jego ulubione kwiaty.
— I mnie ich brak — przyznała Maryla. — Lecz uważam, że niema nad czem lamentować wobec straszniejszej katastrofy: wszystkie zbiory zniszczone, cały owoc przepadł.
— Ale wokoło wszyscy powtórnie sieją owsy — pocieszała Ania — i pan Harrison twierdzi, że jeśli pogody dopiszą, zbiory będą jak najlepsze, choć późne. Moje roczne rośliny wschodzą, tylko nic nie zastąpi tych narcyzów. I biedna Helena Gray jest ich pozbawiona; byłam wczoraj wieczorem w jej ogródku — ani jednego kwiatu. Jestem pewna, że będzie tęskniła za niemi.
— Nie powinnaś mówić w ten sposób, Aniu! — rzekła Maryla surowo. — Helena umarła przed trzydziestu laty, i dusza jej jest w niebie... mam nadzieję.
— Tak. Ale wierzę, że nie zapomniała swego ogrodu — odpowiedziała Ania. — Jestem pewna, że jakkolwiek długo byłabym mieszkanką nieba, z wdzięcznością spoglądałabym na dół, na tych, co przystrajaliby mój grób kwiatami. Gdybym miała na ziemi taki ogródek, jak Helena, to nawet po trzydziestu latach w niebie tęskniłabym za nim czasami.
— Dobrze już, dobrze. Niech aby bliźnięta nie usłyszą tych herezyj — niepokoiła się Maryla, zamykając drzwi od kuchni.
Ania wpięła narcyzy we włosy i podążyła ku furtce ogrodowej, ażeby przed rozpoczęciem swych sobotnich zajęć przez chwilę rozkoszować się jeszcze czerwcowem słońcem. Świat zwolna oblekał się w swe dawne szaty; matka przyroda przykładała wszelkich starań, ażeby zmazać ślady huraganu, i chociaż potrzeba było na to całych miesięcy czasu, dotąd już dokazała cudów.
— Dziś chciałabym leniuchować dzień cały — mówiła Ania do ptaszka, pośpiewującego na gałęzi. — Ale poważna kierowniczka szkoły i wychowawczyni bliźniąt nie może oddawać się próżniactwu. Jakiż cudny jest twój śpiew, ptaszyno; odnajduję w nim uczucia, wypowiedziane o wiele lepiej, niż ja potrafiłabym to uczynić... A to kto?
Po drodze toczyła się pocztowa bryczka. Siedziały w niej dwie osoby; wielki kufer umieszczony był ztyłu. W jednej z nich Ania poznała syna pocztmistrza, ale towarzyszka jego była zupełnie obcą. Zanim jeszcze konie zatrzymały się przed furtką, niewiasta owa wyskoczyła pośpiesznie. Była to bardzo przystojna osoba, bliższa pięćdziesiątki, niż czterdziestki, o różowej cerze, ciemnych, błyszczących oczach i lśniących czarnych włosach. Pomimo iż osiem mil jechała zakurzonym gościńcem, wyglądała w swym kapeluszu, przybranym kwiatami, jakgdyby tylko co wyszła z pudełka.
— Czy tu mieszka pan Jakób Harrison? — zapytała żywo.
— Nie, pan Harrison mieszka naprzeciwko — odpowiedziała Ania zdumiona.
— Oczywiście; odrazu domyśliłam się, że to zbyt schludne otoczenie dla Jakóba, chyba, iż tak bardzo się zmienił od czasu, gdy go znałam — szczebiotała nieznajoma. — Czy prawdą jest, że Jakób żeni się z jakąś mieszkanką tej osady?
— Nie, co znowu! — zawołała Ania, rumieniąc się jak winowajczyni, co sprawiło, że nieznajoma spojrzała na nią ciekawie, jakgdyby posądzając ją o matrymonjalne zamiary względem pana Harrisona.
— Ależ czytałam o tem w gazecie — upierała się nowoprzybyła. — Przyjaciółka nadesłała mi ów numer z zakreśloną wzmianką; przyjaciółki zawsze są chętne do takich usług. Imię Jakóba było wypisane nad „niedawno przybyły, lecz wielce szanowany obywatel“.
— Ależ... ależ to był tylko żart — zaprzeczyła Ania. — Pan Harrison nie ma zamiaru żenić się z kimkolwiek. Zapewniam panią!
— Bardzo się z tego cieszę — oświadczyła energiczna niewiasta, powracając śpiesznie do bryczki, — gdyż, niestety, już się był raz ożenił — ja jestem jego żoną. O, nie dziwię się pani zdumieniu. Przypuszczam, że udawał kawalera i zdobywał serca na prawo i na lewo. Ho, ho, Jakóbie — groziła w stronę białego domu — koniec zabawy. Żona przyjechała. Coprawda, nie trudziłabym się do Avonlea, gdyby nie wiadomość o tych twoich zamysłach. Sądzę — zwróciła się znów do Ani — że papuga bluźni tak samo, jak dawniej?
— Papuga... chyba... nie żyje — jąkała Ania, niepewna w tej chwili bodaj własnego imienia.
— Nie żyje! A więc wszystko składa się jak najlepiej — zawołała mniemana pani Harrisonowa radośnie. — Dam sobie radę z Jakóbem, skoro ten ptak nie będzie już bróździł.
Z tym zagadkowym wykrzyknikiem odjechała, Ania zaś, oszołomiona tem, co zaszło, pobiegła do Maryli.
— Kto to był, Aniu?
— Marylo — rzekła Ania uroczyście, ale z niepokojem w oczach. — Czy wyglądam jak niespełna rozumu?
— Nie więcej, niż zwykle — odpowiedziała Maryla bez cienia ironji.
— A czy sądzisz, że nie śnię?
— Aniu, co pleciesz! Pytam, kto tu był?
— Marylo, jeśli nie zwarjowałam i nie śnię, to ona nie może być wytworem fantazji — to człowiek z krwi i kości. A już w żadnym razie nie mogłabym sobie wyobrazić takiego kapelusza. Powiada, że jest żoną pana Harrisona, Marylo!
Zkolei Maryla zdumiała.
— Jego żoną! Ależ, Aniu! Więc dlaczego podawał się za nieżonatego?
— Wcale tego nie czynił — usprawiedliwiała go Ania. — Nigdy nie twierdził, że jest nieżonaty. Poprostu uważaliśmy to za nieulegające wątpliwości. Ach, Marylo, co pani Linde na to powie?
Wieczorem dowiedziały się, co pani Linde o tem myślała. Pani Linde nie była bynajmniej zdziwiona! Pani Linde już oddawna oczekiwała jakiejś niespodzianki! Pani Linde spodziewała się zawsze czegoś podobnego po panu Harrisonie!
— I pomyśleć, że opuścił żonę! — oburzała się. — Coś podobnego mogłoby się zdarzyć w Stanach, lecz któżby posądził o taki skandal spokojne Avonlea?
— Ależ nie jesteśmy wcale pewni, czy pan Harrison ją porzucił — protestowała Ania, zdecydowana wierzyć w niewinność swego przyjaciela, dopóki wina nie zostanie mu udowodnioną. — Nie znamy jeszcze całej prawdy.
— Wkrótce ją poznamy. Idę tam natychmiast — rzekła pani Linde, która nie kierowała się nigdy uczuciem delikatności. — Nie będą mnie podejrzewać, iż wiem o jej przybyciu, a pan Harrison miał dziś przywieźć z Carmody lekarstwo dla Tomasza; będzie to więc dobrą wymówką. Wybadam wszystko, a wracając, wstąpię wam powiedzieć.
Pani Linde bez skrupułów wtargnęła tam, dokąd lękała się wstąpić Ania, której nic nie skłoniłoby do odwiedzenia Harrisonów. Lecz jej łatwo zrozumiane zaciekawienie sprawiło, iż w duszy rada była, że pani Linde odsłoni tajemnicę. Wraz z Marylą napróżno jednak wyczekiwały jej powrotu; pani Linde nie zjawiła się tego wieczoru na Zielonem Wzgórzu. Przyczynę tego wyjaśnił Tadzio, powróciwszy o dziewiątej od Boulterów.
— Spotkałem panią Linde z jakąś obcą damą — opowiadał. — Jakże trajkotały obie naraz! Pani Linde kazała wam powiedzieć, że dziś wieczór będzie za późno na odwiedziny. Aniu, jestem strasznie głodny. Dostaliśmy podwieczorek o czwartej — teraz widzę, że pani Boulter jest naprawdę skąpa. Nie dała nam ani konfitur, ani ciasta... nawet chleba było mało...
— Tadziu, gdy idziesz w gości, nie krytykuj jedzenia, bo to bardzo brzydko — rzekła Ania surowo.
— Dobrze, będę tylko o tem myślał — zgodził się Tadzio chętnie. — Ale daj mi co na kolację!
Ania spojrzała na Marylę, która weszła za nią do śpiżarni, zamykając starannie drzwi za sobą.
— Posmaruj mu chleb konfiturą, Aniu; wiem dobrze, jakie bywają podwieczorki u Boulterów.
Tadzio z westchnieniem ulgi zabrał się do swej kromki.
— Ciężko żyć na świecie — zacytował słyszane nieraz zdanie. — Kot Emilka choruje na konwulsje — przez trzy tygodnie dzień w dzień miał taki napad. Emilek mówi, że wygląda wtedy strasznie zabawnie. Poszedłem dziś umyślnie, żeby go zobaczyć. Ale niegodziwe stworzenie nie drgnęło ani razu, było zdrowe, jak ryba, choć Emilek i ja pilnowaliśmy go przez całe popołudnie i czekaliśmy. Ha, to trudno! — Tadzio rozjaśniał buzię, w miarę, jak słodycz konfitury przenikała do jego żołądka. — Może jeszcze kiedy indziej to zobaczę. Przecież konwulsje nie skończą się tak odrazu, bo on jest do nich przyzwyczajony i nie będzie mógł bez nich żyć, prawda? Ta konfitura jest pyszna!
Konfitura ze śliwek miała cudowną własność leczenia wszelkich Tadziowych smutków.
W niedzielę lało jak z cebra, więc nikt w całej Avonlea nie wyszedł za próg domu. Zato w poniedziałek krążyły najrozmaitsze opowieści o Harrisonach. I w szkole pełno było szeptów o tem, co się stało, to też Tadzio wrócił do domu z całym zapasem nowin.
— Marylo, pan Harrison ma żonę... Nie taką zupełnie nową. Emilek mówi, że przestali być małżeństwem na krótki czas. Ja myślałem, że jeśli się kto ożeni, to musi zawsze być żonaty, a tymczasem Emilek mówi, że jeśli się z żoną nie zgadza, to może sobie odejść. Emilek mówi, że pan Harrison odszedł od żony, bo ciskała w niego różne ciężkie rzeczy; Arcio Slone znowu powiada, że nie pozwala palić mu fajki, a Edzio Clay spiera się, że ona mu wciąż wymyślała. Ja nie porzuciłbym mojej żony dlatego. Tupnąłbym mocno nogą i powiedziałbym: „Pani Tadziowa! Musisz robić, co mnie się podoba, bo ja jestem mąż!“ Na pewno posłuchałaby mnie. Ale Amelka Clay mówi, że to ona go opuściła, bo nie chciał wycierać butów przed drzwiami, i Amelka chwali ją za to. Lecę natychmiast do pana Harrisona zobaczyć, jak też ona wygląda.
Powrócił niezadługo trochę rozczarowany.
— Pani Harrison nie było w domu. Pojechała z panią Linde do Carmody po nowe tapety. A pan Harrison kazał Ani powiedzieć, żeby przyszła, bo chce się z nią rozmówić. Pomyślcie tylko! Podłoga jest wyszorowana i pan Harrison ogolony, chociaż wczoraj nie było żadnego kazania.
Kuchnia Harrisonów przedstawiła Ani oczom widok bardzo niezwykły. Podłoga, zarówno jak i wszystkie sprzęty były wyszorowane do najwyższego stopnia czystości. Piec błyszczał, jak zwierciadło, ściany były wybielone, a szyby lśniły w promieniach słońca. U stołu siedział pan Harrison w swem codziennem ubraniu, które w piątek jeszcze poplamione i podarte, dziś było starannie oczyszczone i wyłatane. Ogolony był bez zarzutu, a resztki włosów przyczesane.
— Siadaj, Aniu, proszę — przywitał Anię pogrzebowym tonem. — Emilja pojechała do Carmody z panią Linde... Nowa przyjaźń na całe życie! Tak, Aniu, moje dobre czasy już minęły... Raz na zawsze! Czystość i porządek muszą teraz panować w domu do końca życia.
Pan Harrison starał się mówić żałośnie, lecz jakieś błyski zadowolenia w oczach zdradziły go.
— Ależ pan cieszy się z przybycia żony — zawołała Ania, grożąc mu palcem. — Niech pan nie udaje, że tak nie jest, bo widzę to doskonale.
Pan Harrison łagodnie się uśmiechał.
— Owszem... owszem. Przyzwyczajam się do tego — ustępował. — Nie twierdzę, że przyjazd Emilji sprawił mi przykrość. Nie można żyć samotnie w naszej osadzie, gdzie z powodu partji szachów, zagranej u sąsiada posądzają człowieka o konkury do siostry tego obywatela i rozpisują się o tem w dziennikach.
— Nikt nie posądzałby pana o konkury do Izabeli, gdyby pan nie udawał kawalera — rzekła Ania.
— Ja nie udawałem. Każdemu, ktoby mnie o to zapytał, powiedziałbym prawdę. Nie wiem, dlaczego ogół był przeświadczony, że jestem nieżonaty. Mnie nie było śpieszno zwierzać się w tej kwestji — zbyt wiele mnie to kosztowało. Jakież to używanie dla pani Linde, jeśliby wiedziała, że żona mnie opuściła!
— Niektórzy mówią, że pan ją porzucił.
— A jednak to była jej sprawka, Aniu. Opowiem ci wszystko, gdyż nie chcę, byś mnie sądziła gorzej, niż na to zasługuję... i Emilję również. Ale wyjdźmy na ganek. Nie mogę znieść widoku tej czystości wokoło — po pewnym czasie przyzwyczaję się, ale teraz wolę patrzeć na dziedziniec, Emilja nie zdążyła go jeszcze uporządkować.
Zasiadłszy wygodnie na ganku, pan Harrison opowiadał historję swych cierpień.
— Zanim tu przybyłem, mieszkałem w Scottsfordzie, w Nowym Brunświku. Siostra prowadziła mi gospodarstwo i pielęgnowała mnie czule. Była w sam raz porządna, nie zamęczała mnie — psuła mnie, powiada Emilja. Umarła przed trzema laty, a przed śmiercią trapiła się bardzo moim losem, aż wreszcie przyrzekłem jej, że się ożenię. Radziła mi ożenić się z Emilją, która pochodziła z zamożnego domu i słynęła, jako wzorowa gospodyni. Broniłem się: Emilja nie spojrzy nawet na mnie. „Oświadcz się tylko“, przekonywała siostra. Przyrzekłem to dla jej spokoju, oświadczyłem się, a Emilja przyjęła mnie. Nic w życiu nie zdziwiło mnie bardziej: miła, ładna kobieta i taki stary chłop, jak ja. Z początku zdawało mi się, że wygrałem wielki los. Pobraliśmy się i po dwutygodniowej podróży wróciliśmy do domu. Przybyliśmy o dziesiątej wieczór i, daję ci słowo, Aniu, w pół godziny potem Emilja już sprzątała mieszkanie. Myślisz sobie zapewne, że mieszkanie moje wymagało tego — masz bardzo wyrazistą twarz, Aniu; twoje myśli czyta się w niej, jak w otwartej książce. Ale tak źle nie było. Przyznaję, że było w zaniedbaniu za moich kawalerskich czasów, lecz przed ślubem kazałem je wymalować i sprzątnąć. Wierzaj mi, gdybyś wprowadziła Emilję do nowo-zbudowanego pałacu z białego marmuru, wzięłaby się do szorowania go, z chwilą, gdy udałoby się jej przypasać jaki stary fartuch. Owego dnia szorowała do pierwszej w nocy, a o czwartej rano już znowu stanęła do roboty. I tak ciągle... bez najmniejszej przerwy. Szorowanie, zamiatanie — cały tydzień aż do niedzieli; a w niedzielę oczekiwanie poniedziałku, ażeby zacząć na nowo. Bawiło ją to widocznie i przystosowałbym się do tego, gdyby mi tylko dała spokój. Lecz w tem sęk właśnie. Postanowiła sobie przerobić mnie, ale zabrała się do tego zapóźno. Nie wolno mi było wejść do mieszkania, jeśli u progu nie zmieniłem butów na pantofle. Nie wolno mi było palić fajki w pokoju, tylko w sieni. I nie wysławiałem się dość gramatycznie — Emilja była w młodości nauczycielką, więc z łatwością spostrzegała błędy. Raziło ją też, gdy jadłem nożem. Miałem tego gderania po uszy, chociaż, muszę przyznać, że i ja nie byłem bez winy. Nie starałem się poprawić, jak to powinienem był uczynić, ale wpadałem w gniew i odpowiadałem jej szorstko. Któregoś dnia odciąłem jej się, dlaczegoż nie zwróciła uwagi na mój zły styl, gdy się jej oświadczałem? Nie było to taktowne z mojej strony. Kobieta przebaczy mężczyźnie raczej złe traktowanie, niż posądzenie, że chciała go złapać na męża. Odtąd sprzeczaliśmy się często o głupstwa, co nie było arcymile, lecz ostatecznie zżylibyśmy się ze sobą, gdyby nie Imbirek. Imbirek był skałą, o którą rozbił się spokój naszego ogniska domowego. Emilja nie lubiła papug, a bluźnierstwa Imbirka denerwowały ją w najwyższym stopniu. Ja zaś byłem przywiązany do tego ptaka ze względu na mego brata — marynarza. Ten brat był mojem oczkiem w głowie jeszcze z czasów dzieciństwa, a umierając, przysłał mi Imbirka na pamiątkę. Nie widziałem powodu, dla którego miałbym go odzwyczaić od przekleństw. Niecierpię przekleństw w ustach człowieka, ale należało być wyrozumiałym dla papugi, która powtarza bezmyślnie tak, jak ja powtarzałbym mowę chińską. Emilja była innego zdania — kobiety nie są logiczne. Starała się odzwyczaić Imbirka od bluźnierstw z takim samym skutkiem, jak mnie od mówienia „jezdem“ i „tamtą razą“. Wydawało się, że im więcej nad nim pracuje, tem on gorzej klnie — zupełnie to samo, co ze mną.
Działo się coraz gorzej, aż nastąpiła katastrofa. Emilja zaprosiła na podwieczorek naszego pastora z żoną i drugiego jeszcze, który bawił u nich w gościnie. Przyrzekłem wynieść Imbirka z pokoju — Emilja nie dotknęłaby jego klatki nawet metrowym kijem — i miałem szczery zamiar uczynić to, gdyż nie życzyłem sobie, ażeby w moim domu pastorowie narażeni byli na słuchanie przekleństw. Niestety, zapomniałem. I nic dziwnego. Toć Emilja tyle kładła mi w uszy o czystym kołnierzyku i gramatyce, że papugę przypomniałem sobie dopiero, gdyśmy siedzieli przy herbacie. I oto w chwili, gdy pastor numer pierwszy odmawiał modlitwę, z ganku rozległ się głos Imbirka. Indyk ukazał się na podwórzu, a widok tego ptaka miał zawsze jak najfatalniejszy wpływ na Imbirka, który też tym razem prześcignął sam siebie. Możesz się uśmiechać, Aniu. Ja sam, przypominając sobie tę scenę, nieraz śmiałem się w duchu, ale wówczas czułem się równie zawstydzony, jak Emilja. Pośpieszyłem wynieść Imbirka do śpichrza, ale straciłem już humor do gości. Mina Emilji nie wróżyła nic dobrego. Po odjeździe pastorów udałem się po paszę dla krów, a po drodze rozmyślałem nad tą całą sprawą. Żałowałem Emilji i tego, że nie byłem dla niej dość uważającym. Przytem obawiałem się, czy pastorowie nie pomyślą, że Imbirek nauczył się przekleństw ode mnie. Koniec końców postanowiłem rozprawić się z Imbirkiem i po powrocie do domu miałem to oświadczyć Emilji. Ale nie zastałem jej. Natomiast na stole leżał list — zupełnie jak w powieści. Pisała, że muszę wybrać pomiędzy nią a papugą, że wraca do swego dawnego mieszkania i czekać będzie mojej odpowiedzi.
Zirytowałem się i powiedziałem sobie, że jeśli tak, to niech czeka do Sądnego Dnia. Zapakowałem jej manatki i odesłałem je. Zakotłowało się jak w ulu. Scottsford nie jest mniej plotkarskiem gniazdem, niż Avonlea, a każdy współczuł Emilji. Byłem zły, rozgoryczony, zrozumiałem, że muszę się stamtąd wyprowadzić, jeśli mi spokój miły. Postanowiłem osiąść na tej wyspie, którą z lat chłopięcych znałem i lubiłem. Emilja nie zamieszkałaby tutaj, gdzie, jak twierdziła, należy unikać przechadzki o zmroku, ażeby nie wpaść w morze. Więc na złość jej przyjechałem tutaj. I oto cała historja. Odtąd nie słyszałem o niej nic zgoła, aż tu w sobotę, po powrocie z pola, zastaję ją szorującą podłogę, a na stole pierwszy porządny obiad od czasu, gdy tu mieszkam. Powiedziała mi, żebym przedewszystkiem zjadł obiad, a potem pogadamy, z czego wywnioskowałem, że nauczyła się postępować z mężem. Jest więc tutaj i pozostanie już na zawsze. Imbirek nie żyje, a wyspa jest większa, niż przypuszczała. Ale... wraca z panią Linde. Zostań, Aniu, zaznajomisz się z Emilją. Bardzo jej się podobałaś — wypytywała, kto jest to śliczne rudowłose dziewczę w sąsiedztwie.
Pani Harrison przywitała Anię serdecznie i zaprosiła na podwieczorek.
— Jakób opowiadał mi, jak dobrą pani była dla niego — rzekła. — Pragnęłabym poznać moich nowych sąsiadów jak najwcześniej. Pani Linde to przemiła osoba, taka serdeczna!
Wieczorem pani Harrison odprowadziła Anię do domu. Szły pachnącą łąką, gdzie tysiące świętojańskich robaczków migotało w trawie.
— Przypuszczam, że Jakób opowiedział pani naszą historję — zagadnęła.
— Owszem.
— Więc nie będę jej powtarzała, bo Jakób jest prawdomówny i sprawiedliwy. Teraz widzę, że wina była nietylko po jego stronie. Zaledwie go opuściłam, już żałowałam mojej popędliwości, lecz wstyd mi było się przyznać. Przekonałam się, że zbyt wiele zamiłowania porządku wymagałam od mężczyzny, a już szaleństwem było zwracać uwagę na błędy gramatyczne. Mniejsza o poprawny język, jeśli ktoś jest skrzętnym gospodarzem i nie zagląda żonie do garnków. Jestem przekonana, że teraz będziemy prawdziwie szczęśliwem małżeństwem. Żałuję, że nie wiem, kto to jest „Spostrzegacz“. Chciałabym mu podziękować, bo mam dla niego duży dług wdzięczności.
Ania nie zdradziła się i pani Harrison nie dowiedziała się nigdy, że „Spostrzegacz“ był doskonale poinformowany o jej wdzięczności. Żartobliwa kronika avonleaska miała nieoczekiwanie daleko idące następstwa: pogodziła zwaśnione małżeństwo i zdobyła rozgłos dla nieznanego proroka.
Na Zielonem Wzgórzu pani Linde opowiadała Maryli dzieje Harrisonów.
— Jakże ci się podoba nasza nowa sąsiadka? — spytała Anię.
— Nadzwyczajnie. Wydaje mi się bardzo miłą osobą.
— Jest nią w istocie — potwierdziła pani Linde z naciskiem. — Właśnie przekonywałam Marylę, że ze względu na nią nie wolno nam zwracać uwagi na dziwactwa Harrisona, powinnyśmy dbać o to, ażeby czuła się w naszej osadzie, jak w domu. Ale muszę już wracać, aby dojrzeć Tomasza. Od czasu przyjazdu Elizy pozwalam sobie na krótkie odwiedziny u znajomych, tem bardziej, że w ostatnich dniach czuje się on lepiej. Lecz niepokoję się o niego, gdy jestem poza domem... Słyszałam, że Gilbert rzuca szkołę w Białych Piaskach — pewnie wybiera się na uniwersytet od jesieni.
Z temi słowy badawczo spojrzała na Anię, która pochyliła się właśnie nad zasypiającym na stole Tadziem. Nie zdołała więc nic wyczytać z jej twarzy. Po chwili Ania opuściła pokój; niosła na rękach Tadzia, przytulając swój delikatny policzek do jego kędzierzawej główki.
Gdy wchodzili na schody, Tadzio objął rączkami jej szyję i ucałował lepkiemi od konfitur ustami.
— Ty jesteś moja najdroższa Ania. Emilek napisał dziś na swej tabliczce do Janki Slone:
Kocham twoje cudne oczy,
Kocham kolor twych warkoczy,
Kocham twoją rączkę małą,
Ciebie, Janko, kocham całą.
A ja tak myślę o tobie, Aniu.
Rozstanie się Tomasza Lindego ze światem było równie ciche, jak całe jego życie. Pani Małgorzata okazała się czułą, cierpliwą, niezmordowaną pielęgniarką. Kiedy był zdrów, zdarzało się nieraz, że, zniecierpliwiona jego ślamazarnością, bywała dlań szorstka, lecz z chwilą, gdy zapadł na zdrowiu, trudno było o łagodniejszy głos, delikatniejsze dotknięcie, bardziej niestrudzone czuwanie po nocach.
— Byłaś mi dobrą żoną, Małgorzato, — dziękował jej, gdy siedząc przy nim o zmroku, trzymała w swej spracowanej dłoni jego wychudłą, bezkrwistą rękę. — Bardzo dobrą żoną. Martwi mnie, żem cię lepiej nie zabezpieczył. Ale dzieci będą pamiętały o tobie. Przecież są dzielne, zdolne... zupełnie jak matka. Dobra kobieta... dobra żona.
Z temi słowy zasnął. A następnego poranku, kiedy białe mgły spełzały ze świerków w dolinie, Maryla weszła cicho do pokoiku na facjatce i zbudziła Anię.
— Tomasz Linde umarł... pastuszek ich przyniósł mi tę wiadomość. Idę natychmiast do Małgorzaty.
Nazajutrz po pogrzebie Tomasza Maryla krzątała się po domu z niezwykle zafrasowaną miną. Od czasu do czasu spoglądała na Anię, jakby chciała coś powiedzieć, lecz tylko potrząsała głową i milczała dalej. Po podwieczorku odwiedziła panią Małgorzatę, a wróciwszy, udała się wprost na facjatkę, gdzie Ania zajęta była poprawianiem kajetów.
— Jakże się miewa pani Linde? — zapytała ta ostatnia.
— Jest spokojniejsza i bardziej zrównoważona — odpowiedziała Maryla, siadając na łóżku, co było dowodem niezwykłego stanu duszy, gdyż wedle gospodarskiego kodeksu Maryli, siadanie na zasłanem łóżku było grzechem nie do wybaczenia. — Ale samotność jej cięży. Eliza musiała dziś pojechać do domu, bo syn jej zachorował.
— Gdy tylko skończę poprawiać ćwiczenia, pobiegnę do pani Linde na chwilę pogawędki — rzekła Ania. — Chciałam coprawda wziąć się dziś do łaciny, ale to może poczekać.
— Zdaje się, że Gilbert jedzie tej jesieni na uniwersytet — zdobyła się wreszcie na odwagę Maryla — czy ty nie chciałabyś się udać na studja?
Ania spojrzała zdumiona.
— Zapewne, chciałabym, ale to niemożliwe.
— Dlaczego niemożliwe? Ja zawsze byłam zdania, iż powinnaś to uczynić. Ubolewałam, że zarzuciłaś tę myśl ze względu na mnie.
— Ależ, Marylo, ja nie żałowałam ani przez chwilę, że zostałam w domu. Byłam bardzo szczęśliwa! Te ostatnie dwa lata spędziłam tak rozkosznie!
— O, wiem, że czułaś się zadowoloną. Ale nie o to chodzi. Musisz kształcić się dalej. Zaoszczędziłaś dosyć na roczny pobyt w Redmondzie, a dochód z folwarku opędzi wydatki następnego roku. Zresztą może i stypendjum dostaniesz.
— Tak, ale nie mogę wyjechać. Twój wzrok poprawił się coprawda, lecz nie zostawiłabym cię samą z bliźniętami, które wymagają ciągłej opieki.
— Nie pozostanę sama. Chciałam właśnie pomówić z tobą o tej sprawie. Miałam dziś długą rozmowę z Małgorzatą, i dowiedziałam się, że pozostała w bardzo ciężkich warunkach. Osiem lat temu, celem wysłania najmłodszego syna na Zachód, zapożyczyli się, ale spłacali tylko procenty. Choroba Tomasza też dużo kosztowała. Trzeba będzie sprzedać farmę, a po spłaceniu długów nic prawie nie zostanie. Małgorzata musiałaby zamieszkać u Elizy, a z rozpaczą myśli o porzuceniu Avonlea. Niełatwo jest kobiecie w jej wieku przenieść się w nowe warunki i zawiązać nowe znajomości. Gdy zwierzała mi się ze swych trosk, przyszło mi do głowy, że byłoby dobrze, gdyby zamieszkała u mnie. Lecz nie chciałam jej tego proponować bez porozumienia się z tobą. Jeślibym miała towarzystwo Małgorzaty, mogłabyś wyjechać na uniwersytet. Co myślisz o tem?
— Myślę... że ktoś darował mi... gwiazdę z nieba. I nie wiem... co z nią zrobić — rzekła Ania oszołomiona. — Co do pani Linde, musisz sama zadecydować, Marylo... Czy jesteś pewna, że dobrze ci z nią będzie? Jest to dobra osoba i miła sąsiadka, ale... ale...
— Ale ma swoje wady, chcesz powiedzieć? Oczywiście. Łatwiej będzie mi jednak narażać się na przykrości z tego powodu, niż rozstać się z nią na zawsze. Brakowałoby mi jej niezmiernie; to moja jedyna serdeczna przyjaciółka. Czterdzieści pięć lat sąsiadowałyśmy ze sobą i nigdy nie było między nami kłótni, chociaż omal nie przyszło do niej w ów dzień, gdy nazwała cię rudym chudzielcem, pamiętasz?
— Pamiętam — odpowiedziała Ania. — Nie zapomina się takich przykrości. Jakżeż nienawidziłam wtedy biedną panią Linde!
— A następnie twoje przeprosiny. Istotnie trudno było dać sobie z tobą radę. Nie zawsze umiałam postępować — Mateusz rozumiał cię lepiej.
— Mateusz wszystko rozumiał — szepnęła Ania czule, jak zwykle, gdy wspominała swego opiekuna.
— Można chyba urządzić tak, aby nie dochodziło do starć między nami. Zdaje mi się, że powodem sprzeczek dwóch gospodyń jest krzątanie się we wspólnej kuchni, gdzie jedna drugiej wchodzi w drogę. Małgorzacie dałabym północną facjatkę na sypialnię, a na kuchnię pokoik obok kuchni, zupełnie nam zbyteczny. Mogłaby tam wstawić piecyk i część mebli, które zatrzyma — mieszkałaby wygodnie i nie byłaby skrępowana. Na utrzymanie wystarczy jej w zupełności — już dzieci będą o to dbały — ja użyczę jej tylko dachu nad głową. Owszem, Aniu, taki stan rzeczy odpowiadałby mi bardzo.
— Więc zaproś ją! — zadecydowała Ania szybko. — Ja sama żałowałabym, gdyby pani Linde musiała się wyprowadzić z Avonlea.
— Z chwilą zaś, gdy się sprowadzi — ciągnęła dalej Maryla, — ty możesz wyjechać na studja. Nie byłoby już powodu do zatrzymywania cię w domu, bo miałabym towarzystwo, a także pomoc w wychowywaniu bliźniąt.
Tego wieczora Ania długo rozmyślała — radość i smutek staczały walkę w jej duszy. Doszła wreszcie — i to nagle i niespodziewanie — do zakrętu gościńca, a za zakrętem znajdował się uniwersytet, opromieniony tęczowemi nadziejami. Jednakże zdawała sobie sprawę, że z chwilą, gdy minie zakręt, pozostawi za sobą wiele drogich sercu spraw: wszystkie proste, codzienne obowiązki, które tak bardzo ukochała w ciągu ostatnich dwóch lat i, z wrodzonym sobie entuzjazmem, otoczyła aureolą piękna i blasku. Musi opuścić szkołę, a była przecież przywiązana do wszystkich swych uczniów, nawet do najmniej zdolnych i najkrnąbrniejszych. Samo wspomnienie Jasia Irvinga kazało jej zastanowić się, czy Redmond wynagrodzi jej ból rozstania.
— Dużo młodych roślinek wzeszło za moją sprawą — dumała, — obawiam się, czy rozstanie ze mną nie uczyni im szkody. Lepiej jednak będzie, gdy odejdę. Maryla ma słuszność: nie istnieje żaden ważny powód, dla którego miałabym pozostać. Muszę wydobyć z ukrycia wszystkie moje zagrzebane ambicje i przewietrzyć je trochę.
Następnego dnia Ania posłała prośbę o zwolnienie z posady; a pani Linde, po serdecznej rozmowie z Marylą, wdzięcznem sercem przyjęła ofiarowaną jej gościnę na Zielonem Wzgórzu. Zamierzała spędzić jeszcze lato u siebie, gdyż farma miała być sprzedana dopiero w jesieni, a tymczasem dużo spraw wymagało załatwienia.
— Nigdy coprawda nie myślałam, że będę musiała mieszkać tak daleko od gościńca — wzdychała w cichości pani Małgorzata. — Ostatecznie jednak Zielone Wzgórze nie leży tak na odludziu, jakby to się mogło zdawać; Ania ma bardzo dużo znajomych, a bliźnięta wnoszą w dom wiele życia. W każdym razie wolałabym mieszkać nawet w mysiej dziurze, niż opuścić Avonlea.
Wiadomość o tych dwóch postanowieniach odrazu usunęła na drugi plan ostatni temat plotek: przybycie pani Harrison. Rozważni kiwali ze zdumieniem głowami nad szybkiem postanowieniem Maryli. Ogólnie twierdzono, że nie będzie zgody na Zielonem Wzgórzu: przyjaciółki różniły się od siebie zbytnio zarówno charakterem, jak przyzwyczajeniami; obiegało wiele smutnych przepowiedni, które jednak nie mąciły spokoju stron zainteresowanych. Te ostatnie porozumiały się co do swych przyszłych praw i obowiązków i miały szczery zamiar trwać przy nich.
— Nie będziemy się wtrącały jedna do drugiej — orzekła stanowczo pani Linde. — Co się tyczy bliźniąt, chętnie zajmę się niemi w miarę możności. Nie podejmuję się tylko odpowiadać na zapytania Tadzia, oto co! Nie jestem encyklopedją, ani adwokatem. Pod tym względem bardzo nam będzie brakowało Ani.
— Często odpowiedzi Ani były równie dziwaczne, jak pytania Tadzia — rzekła Maryla sucho. — Niewątpliwie bliźnięta bardzo odczują jej nieobecność. Lecz nie wolno zaspokajać pragnienia wiedzy Tadzia kosztem przyszłości Ani. Ilekroć na zapytanie jego nie umiem odpowiedzieć, mówię mu, że na dzieci lubię patrzeć, ale nie słyszeć je. Ja otrzymałam takie wychowanie, z pewnością nie gorsze od nowoczesnych warjackich pomysłów.
— Jednak Ani metoda dała świetne wyniki w wypadku Tadzia — uśmiechnęła się pani Linde. — Jego charakter ogromnie się poprawił, oto co!
— Niezły z niego malec — przyznała Maryla. — Nigdy nie przypuszczałam, że polubię tak te dzieci. Tadzio poprostu chwyta cię za serce, a Tola też słodka dziewczynka, chociaż... chociaż...
— Trochę nudna? Właśnie — podpowiedziała pani Małgorzata. — Jak książka, której jedna strona podobna jest do drugiej, oto co! Tola będzie dobrą gospodynią, ale prochu nie wymyśli. Wygodnie jest mieć do czynienia z takimi ludźmi, chociaż nie są bardzo zajmujący.
Gilbert był prawdopodobnie jedyną osobą, której wiadomość o wyjeździe Ani sprawiła przyjemność. Uczniowie jej uważali to za istne nieszczęście; Aneczka Bell spazmowała po powrocie do domu, Antoś Pay dla wyładowania swych uczuć wydał dwie regularne bitwy kolegom; Basia Shaw płakała całą noc, a Jaś Irving zapowiedział z niezwykłą stanowczością swej babce, że przynajmniej przez tydzień nie weźmie do ust kaszki.
— Nie mogę, babciu — mówił. — Wogóle nie wiem, czy będę mógł cokolwiek przełknąć. Zdaje mi się, że mam zasznurowane gardło. Byłbym beczał, wracając ze szkoły, gdyby nie to, że Kuba Donnell bezustannie mnie podglądał. Popłaczę już w łóżku — czy aby jutro nie będzie tego znać po moich oczach? Płacz byłby dla mnie taką ulgą... W każdym razie nie mogę jeść kaszki, chcę zachować całą siłę woli dla przeniesienia tego nieszczęścia, babciu, i nic mi już jej nie pozostanie do zmuszania się do kaszki. O, co ja pocznę, gdy moja ukochana nauczycielka wyjedzie? Emilek Boulter gotów się założyć, że panna Andrews obejmie szkołę. Być może, iż jest ona bardzo miła, ale wiem na pewno, że nie będzie mnie tak rozumiała, jak panna Shirley.
Diana również bardzo pesymistycznie zapatrywała się na przyszłość.
— Jakaż smutna zima nas czeka — biadała, siedząc z Anią w jej pokoiku, zalanym promieniami księżyca, spoglądającego ku nim poprzez gałęzie wiśni. — Nie będzie ciebie, ani Gilberta... ani Allanów. Pan Allan zostaje przeniesiony do Charlottetown’u.
— Mam nadzieję, że nie naznaczą do nas pastora Baxtera — mówiła Ania z przekonaniem. — Kazania jego są takie ponure! Pan Bell powiada, że to stara szkoła, ale pani Linde twierdzi, że wszystkiemu winien jest jego żołądek. Pastorowa jest podobno marną gospodynią, a pani Linde uważa, że jeśli kto dostaje pięć razy tygodniowo kwaśny chleb na wieczerzę, nie może to pozostać bez wpływu na jego kazania. Pani Allan bardzo boleje nad rozłąką z Avonlea; mówi, że, gdy przybyła tu, jako młoda mężatka, doznała od wszystkich tak serdecznego przyjęcia, iż żegna ich z żalem jak najdroższych sercu przyjaciół. Nie może się też przyzwyczaić do myśli o rozstaniu z mogiłką dziecka. Była to wprawdzie maleńka trzechmiesięczna istotka, ale gotowa tęsknić za matką — lęka się pani Allan, choć za nic w świecie nie zwierzyłaby się z tego swemu mężowi. Opowiadała mi, że prawie co wieczór skrada się na cmentarz, aby zanucić swemu maleństwu kołysankę. Mówiła mi o tem wczoraj, gdy składałam wiązankę polnych róż na grobie Mateusza. Przyrzekłam jej, że dopóki pozostanę w Avonlea, będę stroiła kwiatami mogiłkę jej dzieciny, a kiedy wyjadę, to...
— Ja to będę czyniła — dokończyła Diana serdecznie. — Bezwarunkowo! Będę też za ciebie pamiętała o grobie Mateusza.
— O, dziękuję ci bardzo! Chciałam cię właśnie o to prosić. Nie zapomnij też o grobie Heleny Gray. Tyle myślałam i marzyłam o niej, że stoi mi jak żywa przed oczami. Wyobrażam ją sobie w jej cichym, zielonym ogródku. Mam złudzenie, że jeślibym się tam zakradła jakiego wiosennego wieczora w czarodziejskiej godzinie, między zmierzchem a nocą, zastałabym ogród w jego dawnej świetności, pełen róż i narcyzów, a w nim mały domek spowity winem. Po ścieżkach krążyłaby urocza Helena Gray; dotykając koniuszkami palców podnoszące się ku niej główki róż, szeptałaby z niemi tajemniczo. Wtedy zjawiłabym się przed nią cichutko i z wyciągniętemi dłońmi prosiłabym: „Cudna Heleno, ja także kocham kwiaty. Czy pozwolisz mi zostać twoją towarzyszką?“ I zasiadłszy na starej kamiennej ławce, zaczęłybyśmy trochę gawędzić, trochę marzyć. A skoro po wschodzie księżyca obejrzałabym się naokoło, nie byłoby Heleny, ani róż, ani domku, tylko stary opuszczony ogród pełen narcyzów, rozsianych wśród traw, i wiatr smutnie wzdychający pomiędzy gałęziami wisien. I nie wiedziałabym, czy to była rzeczywistość, czy sen tylko.
Diana czuła się nieswojo wobec fantastycznych zwierzeń Ani, to też zapragnęła zmienić temat rozmowy.
— Obawiam się, że z wyjazdem twoim i Gilberta K. M. A. się rozpadnie — zauważyła.
— Niema mowy o tem — zaprzeczyła Ania żywo, powracając z krainy marzeń do spraw codziennych. — Ma zbyt mocne podstawy, szczególniej od czasu, gdy starsze pokolenie tak bardzo się niem interesuje. Pomyśl, wiele uczynili w tym roku dla upiększenia osady. Ja zaś będę w Redmondzie zbierała wskazówki i w zimie przyślę wam referat. Nie patrz tak pesymistycznie na świat, Diano, i nie zatruwaj mi tej godziny zadowolenia i radości. Niezadługo, rozstając się z wami, nie będę miała wesela w duszy.
— Nic dziwnego, że się cieszysz... idziesz na uniwersytet, gdzie mile czas ci zejdzie. Pozawierasz nowe przyjaźni.
— Mam nadzieję, że znajdę nowych przyjaciół — mówiła Ania zadumana. — Myśl ta dodaje życiu tyle uroku! Bez względu na to, jak wielu nowych zdobędę, nigdy nie będą mi tak drodzy, jak dawni, szczególniej pewne czarnookie dziewczę ze ślicznemi dołeczkami. Czy zgadujesz, o kim mówię?
— Ale w Redmondzie będziesz miała tyle inteligentnych koleżanek, ja zaś jestem głupią wiejską gąską, która nawet umie powiedzieć „jezdem“, gdy się nie zastanowi. Ach, naprawdę, ostatnie dwa lata minęły nam rozkosznie! Wiem jednakże o kimś, kto się cieszy, że wyjeżdżasz... Aniu, pragnę ci zadać pytanie, bardzo poważne. Nie gniewaj się i odpowiedz szczerze. Czy lubisz Gilberta?
— Jako przyjaciela — bardzo, ale ani trochę w tym sensie, o który ci chodzi — odpowiedziała Ania spokojnym i stanowczym tonem; zdawało jej się, że to właśnie jest szczera prawda.
Diana westchnęła — pragnęła innej odpowiedzi.
— Czy nie masz zamiaru wyjść zamąż?
— Może... kiedyś... gdy spotkam mój ideał — uśmiechała się Ania z oczami utkwionemi wdal.
— Ale po czem poznasz, że to on jest właśnie? — upierała się Diana.
— Poznam go z łatwością, serce mi to powie. Ty przecież znasz mój ideał.
— Ale ideały ludzkie zmieniają się czasami.
— Nie moje — nie mogłabym kochać człowieka, któryby nie dorósł do moich wymagań.
— A jeśli nigdy go nie spotkasz?
— Wtedy umrę w staropanieństwie — brzmiała wesoła odpowiedź. — Sądzę, że to nie najcięższa śmierć.
— O, śmierć byłaby bardzo lekka, ale żyć, jako stara panna, nie pragnęłabym wcale. Chociaż zgodziłabym się zostać starą panną typu panny Lawendy. Tylko że dla mnie to niemożliwe — mając lat czterdzieści pięć, będę strasznie otyła, a jeśli szczupła stara panna może być poetyczną, to tęga — w żadnym razie... Ale, czy wiesz, Nelson Atkins oświadczył się Ruby Gillis. Opowiedziała mi tę całą historję. Nie miała zamiaru go przyjąć, bo jako jego przyszła żona musiałaby zamieszkać z teściami, ale oświadczył się tak pięknym i wyszukanym stylem, że ją to oszołomiło. Nie chcąc się zdecydować bez namysłu, zażądała tygodnia zwłoki. W parę dni potem, będąc na posiedzeniu Koła Pracy u jego matki, spostrzegła w bawialni na stole „Przewodnik dobrego tonu“. Ruby nie mogła mi opisać uczuć, jakich doznała, gdy w rozdziale, zatytułowanym „Wskazówki dla oświadczających się“, odnalazła calusieńką jego mowę — słowo w słowo. Po powrocie do domu napisała mu list z druzgoczącą odprawą i, jak twierdzi, od tego czasu rodzice na zmianę pilnowali go z obawy, by się nie utopił. Ale Ruby powiada, że niepotrzebnie się lękali, bo w tymże rozdziale „Przewodnika“, we wskazówkach zachowania się odrzuconego konkurenta niema wcale mowy o samobójstwie. Zwierzyła mi się też, że Wacek Blair poprostu usycha z miłości dla niej, ale ją to mało wzrusza.
Ania poruszyła się niecierpliwie.
— Przykro mi jest wyznać, ale nie lubię teraz Ruby. Była mi bardzo bliską, gdyśmy chodziły do szkoły i do seminarjum, chociaż nie tak, jak ty i Janka, oczywiście. Jednak ostatniego roku w Carmody stała się zupełnie inną, taką... taką...
— Już wiem — podchwyciła Diana. — Przywary Gillisów zaczynają obecnie wychodzić najaw. Pani Linde powiada, że jeśli kiedy którakolwiek z Gillisówien myślała o czemś innem, jak o flircie, to z zachowania ich w żadnym razie nie można było tego wywnioskować. Ruby mówi tylko o chłopcach, jakie komplementy jej prawią, jak za nią szaleją w Carmody... A najdziwniejsze, że tak jest naprawdę — dodała z pewnym żalem. — Wczoraj wieczór, gdy spotkałam ją w sklepie Blaire’ów, odrazu szepnęła mi: „Nowe zwycięstwo“. Umyślnie nie zapytałam, kto jest ten nieszczęśliwy, bo widziałam, że aż drży z ochoty wyjawienia mi nazwiska. Tak, ona zawsze o tem marzyła. Pamiętam, jeszcze w szkole mawiała, że gdy dorośnie, musi mieć tuzinami konkurentów i naużywać się życia, zanim wyjdzie zamąż. Jakaż ona inna od Janki! Janka — to taka rozumna, dystyngowana, miła dziewczyna.
— Janka istna perła — potwierdziła Ania — ale — dodała, ściskając pulchną rączkę przyjaciółki, — najlepsza ze wszystkich to moja Diana. Czy pamiętasz nasze pierwsze spotkanie w twoim ogrodzie i obietnicę wiecznej przyjaźni? Dotrzymałyśmy „przysięgi“! Nie było między nami nigdy sprzeczki, ani nawet nieporozumienia. Do końca życia nie zapomnę dreszczu, jaki mnie przebiegł, gdy wyznałaś mi, że mnie kochasz. Moje dziecięce serduszko tak bardzo łaknęło przywiązania! Teraz dopiero zdaję sobie sprawę, jak strasznie samotną i opuszczoną byłam. Nikt o mnie nie dbał, nikt nie chciał, żebym mu była ciężarem. Jakże nieszczęśliwą czułabym się, gdyby nie mój świat marzeń, pełen urojonych przyjaciół i uczuć, których tak łaknęłam. Ale z chwilą przybycia na Zielone Wzgórze wszystko się zmieniło. Potem spotkałam ciebie — nie możesz sobie wyobrazić, czem była twoja przyjaźń dla mnie. Wiecznie będę ci wdzięczna za gorące przywiązanie, którem mnie obdarzyłaś.
— Zawsze będę cię kochała — załkała Diana w odpowiedzi. — Nigdy w życiu nie pokocham nikogo... żadnej przyjaciółki, tak jak kocham ciebie. A jeśli kiedykolwiek będę miała córeczkę, musi nazywać się Ania.
— Dokąd idziesz taka wystrojona, Aniu? — dopytywał się Tadzio przy obiedzie. — Wyglądasz byczo w tej sukni.
Ania miała na sobie nową sukienkę z blado-zielonego muślinu — pierwszy kolorowy strój od śmierci Mateusza. Było jej w tem prześlicznie. Zielona barwa podnosiła jeszcze różaną delikatność jej cery i ognisty przepych włosów.
— Tadziu, wiele razy już ci mówiłam, żebyś nie używał tego wyrazu — strofowała. — Idę do Chatki Ech.
— Zabierz i mnie — napierał się Tadzio.
— Zabrałabym cię, gdybym jechała kabrjoletem; lecz idę pieszo, a to za daleko dla twoich ośmioletnich nóżek. Zresztą Jaś idzie ze mną, a wiem przecież, że niebardzo go lubisz.
— O, teraz lubię go już więcej — rzekł Tadzio, czyniąc jednocześnie spustoszenie w swoim puddingu. — Sam już jestem bardzo grzeczny, więc się nie martwię, że on jest trochę grzeczniejszy. Jeśli wytrzymam tak dłużej, to go dogonię i w grzeczności i potrafię tak daleko chodzić, jak on. Zresztą Jaś jest bardzo dobry dla wstępniaków. Nie pozwala dużym chłopakom wtrącać się do nas i uczy nas różnych gier.
— A jakim sposobem Jaś wpadł wczoraj do strumyka? — spytała Ania. — Spotkałam go na placu zabaw, tak ociekającego wodą, że natychmiast kazałam mu iść do domu zmienić ubranie. Nie zdążyłam nawet zapytać, co się stało?
— Ech, to był trochę wypadek — objaśniał Tadzio. — Głowę wsadził umyślnie, a reszta wpadła sama. Staliśmy wszyscy nad strumykiem i Priscilla Rogerson rozzłościła się o coś na Jasia — to niegodziwa dziewczyna, chociaż jest ładna — i powiedziała, że babka zawija mu na noc włosy w loczki. Jaś nie robiłby sobie nic z tej paplaniny, ale była przy tem właśnie Kasia Andrews i wybuchnęła śmiechem. Wtedy Jaś się zaczerwienił, bo chyba wiesz, że on się kocha w Kasi. Ciągle się z nią bawi, rwie dla niej kwiaty i nosi jej książki aż do domu. Więc zaczerwienił się jak burak i powiedział, że jego babcia nie robi nic takiego, a loki ma już od urodzenia. Położył się jak długi na piachu, a głowę wpakował w źródełko, ażeby im pokazać, że włosy się nie rozkręcą. Nie w to źródełko, z którego bierzemy wodę — uspokajał, zauważywszy oburzone spojrzenie Maryli, — w to małe, tam na dole. Ale brzeg jest strasznie śliski, i Jaś wpadł w wodę. To ci była bycza fontanna. O, przepraszam, Aniu, nie chciałem tego powiedzieć, samo mi się wyrwało. To była wspaniała fontanna. A wyglądał tak śmiesznie, kiedy wylazł mokry i zabłocony, że wszystkie dziewczynki śmiały się, jak szalone. Tylko Kasia miała smutną minę. Kasia jest bardzo ładna, ale ma nos jak kartofel. Gdy ja dorosnę, nie wybiorę sobie narzeczonej z zadartym nosem. Musi mieć taki ładny nosek, jak twój, Aniu.
— Żadna dziewczynka nie zechce spojrzeć na chłopca, który, jedząc pudding, ma tak zababraną twarz sokiem — rzekła Maryla surowo.
— Ale ja umyję twarz, zanim pójdę się oświadczyć — zaprotestował Tadzio, wierzchem dłoni ścierając z buzi dowody swej winy. — I uszy umyję, choć mi nikt nie nakaże. Pamiętałem o tem dziś rano, Marylo, — bardzo rzadko zapominam. Ale — tu Tadzio westchnął głęboko — człowiek ma na sobie tyle miejsc do mycia, że strasznie ciężko pamiętać o wszystkich... Trudno, jeśli nie mogę iść do panny Lawendy, pójdę do pani Harrison. Powiadam wam, to strasznie miła osoba. Trzyma w śpiżarni słój marmeladek tylko dla małych chłopców, a ile razy piecze placek ze śliwkami, pozwala mi wyskrobać blachę. Szkoda, że nie widziałyście, ile tam śliwek zostaje po bokach! Pan Harrison był zawsze bardzo miły, ale jest jeszcze milszy od czasu, gdy się zpowrotem ożenił. Widzę, że kto się ożeni, robi się lepszy. Powiedzcie mi, dlaczego Maryla się nie ożeniła?
Staropanieństwo Maryli nie było dla niej nigdy drażliwą sprawą, to też, zamieniwszy porozumiewawcze spojrzenie z Anią, odpowiedziała poprostu:
— Prawdopodobnie dlatego, że nikt mi się nie oświadczył.
— To dlaczego Maryla się komu nie oświadczyła?
— Ależ, Tadziu! — oburzyła się Tola, zazwyczaj nie wtrącająca się do rozmowy niepytana. — Przecież to mężczyźni muszą się oświadczać.
— Nie rozumiem, dlaczego zawsze mężczyźni — odburknął Tadzio. — Wszystko na świecie każą robić mężczyznom. Czy mogę dostać jeszcze puddingu, Marylo?
— Miałeś już zupełnie dosyć — odpowiedziała Maryla, lecz dodała mu jeszcze niewielką drugą porcję.
— Chciałbym, żeby ludzie żywili się tylko puddingiem. Czemu tego nie robią, powiedzcie mi?
— Bo znudziłby im się prędko.
— Mogę wypróbować to na sobie — ofiarował się Tadzio. — Ale wolę już pudding w święta i gdy są goście, niż wcale. U Boulterów nigdy niema puddingów. Emilek mówi, że gdy u nich są goście, matka jego kraje ser w cienkie plasterki i liczy: po jednym na osobę, a jeden na pokaz.
— Jeśli Emilek to mówi o swojej matce, ty przynajmniej nie powtarzaj tego.
— Jak mi Bóg miły! — Tadzio przyswoił sobie to wyrażenie od pana Harrisona i używał go z rozkoszą. — Emilek chwali się tem. On jest strasznie dumny ze swojej matki, bo ludzie mówią, że ona nawet z umarłego potrafi skórę zedrzeć.
— Zdaje mi się, że kury wyjadają moje bratki — rzekła Maryla, wychodząc śpiesznie z pokoju.
Ale szkalowanych kur nie było wcale w pobliżu kwietnika, zresztą Maryla nie rzuciła nawet okiem w tamtą stronę. Natomiast, usiadłszy na progu piwnicy, śmiała się do łez.
Gdy tego popołudnia Ania z Jasiem przybyli do Chatki Ech, zastali pannę Lawendę z Karoliną w ogrodzie, zajęte na zabój gracowaniem, pieleniem, polewaniem. Panna Lawenda, jak zwykle pogodna i urocza w swych ulubionych falbankach i koronkach, odrzuciła nożyce i z radością witała gości, podczas gdy Karolina Czwarta szczerzyła zęby w szerokim uśmiechu.
— Jak się masz, Aniu! Oczekiwałam cię dziś. Ach, Jasiu, jakżeś urósł — przynajmniej o pół głowy od ostatnich odwiedzin.
— Rosnę jak na drożdżach, powiada pani Linde — rzekł Jaś, dumny z tej oceny. — Babcia uważa, że to wreszcie jest skutek kaszki. Być może — westchnął głęboko — jadłem jej tyle, że każdyby urósł. Mam nadzieję, że teraz, kiedy się to już zaczęło, nie przestanę rosnąć, aż dogonię ojca. On mierzy sześć stóp, wie pani?
O, panna Lawenda dobrze wiedziała. Rumieniec na jej policzkach pociemniał trochę. Wziąwszy Anię i Jasia pod ręce, szła w milczeniu do domu.
— Czy dziś dobry dzień dla ech? — pytał Jaś niespokojnie.
Za pierwszej jego bytności było wietrzno i doznał dużego rozczarowania.
— Tak, najidealniejszy — ocknęła się panna Lawenda z zadumy. — Ale przedewszystkiem musimy się trochę posilić. Niewątpliwie długi spacer lasem zaostrzył wasze apetyty, Karolina zaś i ja nie dajemy się nigdy prosić. Ograbimy śpiżarnię z zapasów — jest w niej obfitość smakołyków. Przeczuwałam dziś miłych gości i uczyniłam odpowiednie przygotowania.
— U pani są zawsze dobre rzeczy w śpiżarni — zawyrokował Jaś. — I u babci jest tak samo, ale babcia nigdy nie pozwala na łasowanie między posiłkami. To też — zastanawiał się — nie powinienem może jeść poza domem, kiedy wiem, że ona tego nie lubi.
— O, z pewnością uważałaby za słuszne, byś się posilił po tak długiej przechadzce. To zupełnie co innego — zapewniała panna Lawenda.
— Przed pójściem spać dostaję zawsze szklankę mleka i kromkę chleba z masłem — zwierzał się Jaś — w niedzielę zaś babcia smaruje mi chleb konfiturą. To też cieszę się zawsze na wieczór niedzielny — ale nietylko dlatego. U nas, nad zatoką, niedziela jest tak strasznie długa, chociaż babcia mówi, że dla niej jest zbyt krótka a i ojciec, gdy był małym, nigdy nie nudził się w niedzielę. I ja nie nudziłbym się, gdyby mi wolno było gawędzić z moim Skalnym Ludkiem. Ale babcia nie pozwala na to w dni świąteczne. Rozmyślam sobie, ale zawsze się boję, że myśli moje są światowe, a babcia mówi, że w niedzielę powinno się mieć tylko religijne myśli. Panna Shirley powiedziała, że każda piękna myśl jest religijna, wszystko jedno, którego dnia. Babcia nie zgadza się na to, bo uważa, że tylko kazania i lekcje w szkole niedzielnej są prawdziwie religijne. Z całego serca — tu Jaś przyłożył rękę do piersi i podniósł poważnie niebieskie oczy ku serdecznie spoglądającej nań pannie Lawendzie — radbym wierzyć mojej ukochanej nauczycielce. Ale, widzi pani, babunia wychowała ojca swoim sposobem i wyrósł na dzielnego człowieka; a panna Ania nikogo nie wychowała. Zajmuje się teraz Tadziem i Tolą, ale niewiadomo, co z nich będzie? Więc nieraz wydaje mi się znowu, że lepiej słuchać babci?
— O, bezwarunkowo! — potwierdziła Ania stanowczo. — Sądzę tylko, że gdybyśmy z babcią porozmawiały szczegółowo o tych rzeczach, zgodziłybyśmy się na jedno. Ty, Jasiu, słuchaj więc babci, która jest doświadczona, a czy moja metoda jest dobra, okaże się, gdy bliźnięta dorosną.
Po podwieczorku wrócili do ogrodu, gdzie Jaś ku zachwytowi swemu zabawiał się dowoli echami, panna Lawenda zaś z Anią gawędziły pod topolą.
— Więc opuszczasz nas w jesieni? — pytała Anię smutnie. — Ze względu na ciebie powinnabym się cieszyć, ale samolub ze mnie — to też strasznie się martwię. Tak bardzo brak mi cię będzie. O, nieraz dochodzę do wniosku, że nie warto zawierać przyjaźni. Przyjaciel zjawia się w twojem życiu i za chwilę znika, pozostawiając ból bardziej dokuczliwy, niż poprzednia pustka.
— Ależ to pogląd Elizy Andrews, a nie panny Lawendy — oburzyła się Ania. — Niema nic gorszego nad pustkę! Ja zaś nie żegnam się z panią na zawsze — są przecież listy i wakacje... Droga pani wydaje mi się tak znużoną i bladą?
— Hu, hu, hu! — krzyczał z za wału Jaś, nie przestający wywoływać ech. Okrzyki jego nie wszystkie brzmiały melodyjnie, ale czarodziej nad rzeką przeobrażał je i odsyłał jako gamę najcudniejszych tonów.
Panna Lawenda uczyniła niecierpliwy ruch swą śliczną ręką.
— Znudziło mnie już wszystko, nawet echa... W życiu mojem niema nic prócz ech — wspomnień o utraconych nadziejach, marzeniach i radościach. Są piękne, lecz szydercze. Och, Aniu, to brzydko z mojej strony, że mówię tak z gościem. Poprostu starzeję się, więc mnie to nie bawi. Wyobrażam sobie, jaka będę zgorzkniała, gdy dobiegnę sześćdziesiątki.
Karolina Czwarta, która zniknęła była podczas podwieczorku, zjawiła się w tej chwili z oznajmieniem, że polana pana Kimballa czerwieni się od poziomek. Czy panna Shirley nie chciałaby trochę zebrać?
— Świetnie! Poziomki do herbaty! — zawołała panna Lawenda. — Nie jestem jeszcze tak stara, jak sobie wyobrażałam. Przygotuję świeżutką bitą śmietankę, a gdy powrócicie z poziomkami, zasiądziemy pod tą srebrną topolą, żeby się niemi uraczyć.
Ania i Karolina udały się na oddaloną nieco polankę, gdzie złociste jak bursztyn powietrze przepojone było cudną wonią kwiatów.
— Ach, jakże tu bosko! — odetchnęła pełną piersią Ania. — Co za odurzające powietrze!
— Tak, p-sze pani. Ja właśnie czuję to samo, p-sze pani — zgodziła się Karolina, która potakiwałaby Ani również, gdyby ta twierdziła, że czuje się jak dziki pelikan. Po każdych odwiedzinach Ani mała służąca śpieszyła do swego pokoiku, ażeby przed lusterkiem naśladować ruchy, mowę i spojrzenie Ani. Dotychczas niebardzo się jej to udawało, lecz „wytrwałością dobijesz się celu“ — uczono ją w szkole. To też w skrytości ducha wierzyła, że zczasem przyswoi sobie ten śliczny ruch głowy, ten nagły błysk gwiaździstych oczu, ten chód łabędzi. Wydawało się to tak łatwem, gdy patrzała na Anię.
Bo Karolina podziwiała ją z całego serca — nie dlatego, iżby ją uważała za piękną. Piękność rumianych policzków i czarnych loków Diany Barry o wiele więcej przypadała jej do gustu niż świetlane szare oczy i przejrzysta cera Ani.
— Wolałabym być podobną do pani, niż piękną — powiedziała kiedyś szczerze.
Ania roześmiała się, przyzwyczajona do komplementów tego rodzaju, gdyż urodę jej oceniano w najrozmaitszy sposób. Ludzie, którym mówiono, że jest ładna, rozczarowywali się na jej widok, ci zaś, którzy spodziewali się ujrzeć brzydką dziewczynę, zdumiewali nad jej wdziękiem. Ania sama nigdy nie uwierzyłaby, że ma prawo nazywania się piękną. W lustrze widziała przecież tylko bladą, drobną twarzyczkę i siedem wyraźnych piegów na nosie. Natomiast nigdy zwierciadło nie odbijało wiecznie zmiennej gry jej fizjognomji, ani też rozmarzenia i wesołości, co zmieniając się kolejno, nadawały tyle uroku jej wielkim oczom.
Przy zbieraniu poziomek Karolina Czwarta zwierzyła się Ani ze swych obaw co do panny Lawendy. Przywiązana dziewczynka była szczerze zmartwiona zmianą, jaką zauważyła w swej ukochanej pani.
— Panna Lawenda musi być chora, psze pani. Jestem tego pewna, choć nigdy się nie uskarża. Bardzo się zmieniła od czasu, gdy pani przyszła z Jasiem po raz pierwszy. Zaziębiła się na pewno tego wieczoru, psze pani. Po pani odejściu do późnej nocy przechadzała się w ogrodzie w cieniutkim szalu. Dużo śniegu leżało na ścieżkach, więc na pewno katar jej się uczepił, psze pani. Właśnie od owej chwili zauważyłam, że jest jakby nieswoja i zmęczona. Nic jej nie zajmuje, psze pani. Już nie udaje, że goście przyjadą, nie szykuje przyjęć, ani nic podobnego. Tylko, gdy pani ma przyjść, rozwesela się trochę. Ale najgorszy znak, psze pani, — tu zniżyła głos, jakby dla wyznania niezwykle groźnego objawu, — że się wcale nie gniewa, gdy zrobię jaką szkodę. Wczoraj, psze pani, stłukłam żółtozielony wazon, co zawsze stał na szafie z książkami. Jeszcze babka panny Lawendy przywiozła go z Anglji. Moja pani strasznie się nim chełpiła, psze pani, więc skurzałam go ostrożnie, aż tu nagle wypada mi z rąk; zanim zdążyłam go przytrzymać, stłukł się na sto tysięcy kawałków. Żeby pani wiedziała, jak się zmartwiłam i jak się bałam! Byłam pewna, że panna Lawenda strasznie mnie złaje, psze pani, i wolałabym już to nawet. Tymczasem weszła, prawie nie spojrzała na skorupy i rzekła: „Mniejsza z tem, Karolino, zbierz skorupy i wyrzuć na śmietnik“. Zupełnie zwyczajnie, psze pani, „zbierz skorupy i wyrzuć na śmietnik“ — jakby nie chodziło o wazon, co to jej babka przywiozła z Anglji! O, moja pani nie jest zdrowa i ja się tem strasznie martwię. Nikt na świecie o niej nie myśli, tylko ja jedna.
Łzy zakręciły się w oczach Karoliny Czwartej. Ania serdecznie pogładziła ciemną rękę, trzymającą różowy pęknięty dzbanuszek.
— A ja sądzę, Karolino, że pannie Lawendzie potrzebna jest pewna zmiana. Za wiele przebywa w samotności. Czy nie udałoby się jej namówić na jakiś wyjazd?
Karolina beznadziejnie potrząsnęła głową, ozdobioną wielkiemi kokardami.
— O, nie, psze pani! Panna Lawenda niecierpi wizyt. Ma tylko troje krewnych, a powiada, że odwiedza ich, aby spełnić obowiązek rodzinny. Ostatnio, gdy wróciła, powiedziała, że odtąd ani myśli więcej spełniać obowiązków rodzinnych. — Wracam z rozkoszą do mej samotni, Karolino, — powiedziała do mnie. — I nigdy już nie opuszczę mojej chatki. Rodzina stara się zrobić ze mnie staruszkę, a to źle na mnie wpływa. — Więc nie trzeba przecież jej namawiać do wyjazdu.
— Pomyślimy, jak zaradzić złemu — rzekła Ania stanowczo, wrzucając ostatnią poziomkę do dzbanka. — Skoro tylko nastąpią wakacje, sprowadzę się do was na cały tydzień. Codziennie będziemy urządzały wycieczki, przyjęcia i niewątpliwie rozweselimy pannę Lawendę.
— Ach, jak to będzie cudownie, psze pani! — zawołała rozpromieniona Karolina Czwarta.
Cieszyła się ze względu na pannę Lawendę, ale i na siebie. Cały tydzień obcowania z Anią! Po tym czasie z pewnością potrafi poruszać się i zachowywać jak ten ideał.
Powróciwszy do domu, dziewczęta zastały pannę Lawendę i Jasia, krzątających się koło nakrycia stolika, ustawionego w ogrodzie.
Jakże pysznie smakowały poziomki ze śmietaną, spożywane pod szafirowem sklepieniem niebios, przy akompanjamencie szmerów leśnych. Po herbacie Ania pomagała Karolinie zmyć naczynia, panna Lawenda zaś zasiadła z Jasiem na kamiennej ławce, by słuchać jego opowiadań o Skalnym Ludku. Wdzięczny był słuchacz z tej kochanej panny Lawendy, ale nagle Jaś zauważył, że przestały ją zajmować losy Starszego Żeglarza.
— Dlaczego pani tak na mnie spogląda? — zapytał.
— Jak, Jasiu?
— Jakgdybym pani kogoś przypominał — odpowiedział Jaś, który nieraz miewał błyski jasnowidzenia tak, że niemożliwem było zachować wobec niego tajemnicę.
— Przypominasz mi osobę, którą znałam dawno temu — odpowiedziała panna Lawenda zamyślona.
— Kiedy pani była młodą?
— Tak, kiedy byłam młodą. Czy wydaję ci się bardzo starą?
— Nie umiem na to odpowiedzieć — zwierzał się Jaś szczerze. — Pani włosy wyglądają staro — nigdy nie widziałem młodej osoby z siwemi włosami. Ale gdy się pani śmieje, to oczy pani są tak młode, jak mojej ukochanej nauczycielki. Wie pani co? — głos i twarz Jasia stały się niezwykle poważne. — Z pani byłaby dobra matka, pani ma takie spojrzenie... Zupełnie jak moja najdroższa matuchna. Jaka szkoda, że pani nie ma własnego chłopczyka.
— Mam własnego wyśnionego chłopczyka, Jasiu!
— O, doprawdy? Ile ma lat?
— Mniej więcej w twoim wieku. Powinienby być starszy, gdyż wymarzyłam go sobie na długo przed twojem przyjściem na świat. Lecz nie pozwolę mu nigdy mieć więcej niż lat jedenaście lub dwanaście, bo w przeciwnym razie opuściłby mnie na zawsze.
— Tak, wiem o tem — potwierdził Jaś. — Osoby wyśnione są dlatego takie miłe, że zawsze mają tyle lat, wiele chcemy. Pani, panna Shirley i ja, wszyscy troje umiemy sobie wyobrażać. Jak to miło, żeśmy się poznali. Przypuszczam, że tacy ludzie zawsze muszą na siebie natrafić. Babunia nigdy nic sobie nie wyobraża, a Marja powiada, że mi brak piątej klepki dlatego, że myślę o Skalnym Ludku. Niech mi pani opowie wszystko o swoim chłopczyku.
— Ma błękitne oczy i ciemne loki. Każdego ranka budzi mnie pocałunkiem. Potem przez cały dzień bawi się tu w ogrodzie i ja bawię się z nim razem, — gonimy się i rozmawiamy z echami, opowiadam mu bajki. A kiedy zmrok zapada...
— Wiem — przerwał Jaś skwapliwie. — Siada obok pani, tak oto — gdyż jest zbyt duży, ażeby wdrapać się pani na kolana — i tuli głowę do pani, o, tak. A pani obejmuje go ramieniem i przyciska go do siebie serdecznie, i opiera policzek o jego głowę, o, właśnie w ten sposób, panno Lawendo!
Ania zastała ich tak przytulonych, gdy stanęła na progu domku. Wyraz twarzy panny Lawendy powiedział jej, że czyni krzywdę przyjaciółce, zabierając malca.
— Niestety, Jasiu, musimy iść do domu. Noc zapada. Panno Lawendo, wkrótce zaproszę się do Chatki Ech na cały tydzień.
— Jeśli przyjedziesz na tydzień, zatrzymam cię na dwa — groziła panna Lawenda.
Nadszedł i minął ostatni dzień szkoły. Uczniowie Ani wywiązali się znakomicie z egzaminów. Na pożegnalnej lekcji wręczono jej list dziękczynny i teczkę pamiątkową. Matki i dziewczynki płakały, nawet niektórzy chłopcy pocichu przyznali się sobie do łez, chociaż głośno wypierali się tego. Panie Andrews, Slone i Bell, powracając do domu, omawiały sprawy szkolne.
— Jaka szkoda, że Ania odjeżdża teraz, gdy dzieci ją tak pokochały — wzdychała pani Slone, która zwykła była nawet żarty kończyć westchnieniem. — Oczywiście — dodała pośpiesznie — i w przyszłym roku będziemy mieli dobrą nauczycielkę.
— Nie wątpię, że Janka będzie spełniała bez zarzutu swe obowiązki — odezwała się oschle pani Andrews. — Nie sądzę, aby opowiadała dzieciom tyle baśni i włóczyła się z niemi po łąkach i lasach. Ale nazwisko jej figuruje na Honorowej Liście i obywatele Nowych Mostów są niepocieszeni, iż opuszcza szkołę.
— Jestem bardzo rada, że Ania idzie na uniwersytet — mówiła pani Bell. — Zawsze tego pragnęła — to jak wymarzone dla niej.
— Tego nie można wiedzieć — pani Andrews była dziś zdecydowana nie podzielać niczyjego zdania. — Nie uważam, iżby Ani potrzeba było więcej wykształcenia. Zapewne wyjdzie zamąż za Gilberta Blythe, jeśli jego zaślepienie przetrwa okres studjów, a naco jej wtedy łacina i greka? Gdyby na uniwersytecie uczyli, jak postępować z mężem, to jeszcze widziałabym w tem jakiś sens.
Wśród kumoszek avonleaskich krążyły słuchy, że pani Andrews nie umiała postępować ze swym mężem, wskutek czego ognisko domowe tej szanownej matrony nie było wzorem szczęścia rodzinnego.
— Zdaje się, że pastorstwo Allan niedługo już nas opuszczą — rzekła pani Bell.
— Nie przed wrześniem — objaśniła pani Slone. — Będzie to wielka strata dla gminy. Chociaż zawsze uważałam, że jak na żonę duchownego, pani Allan ubiera się zbyt jaskrawo. Ale nikt z nas nie jest doskonały. Czyście panie spostrzegły, jak schludnie i dostatnio wyglądał dziś pan Harrison? Nigdy nie przypuszczałam, żeby człowiek mógł się tak zmienić: co niedziela bywa na nabożeństwie i dobrowolnie podpisał składkę.
— Jakże ślicznie wyrósł Jaś Irving — zauważyła pani Andrews. — Gdy tu przybył, było to takie maleństwo, a dziś ledwie go poznałam. Jaki podobny do ojca!
— Bardzo ładny chłopiec! — orzekła pani Bell.
— Ładny, owszem. Ale — pani Andrews zniżyła głos — nie wiem, czy tam u niego w głowie wszystko w porządku. Któregoś dnia Kasia, powróciwszy ze szkoły, opowiadała niestworzone bajki, które on jej naplótł o jakimś „Ludku“, mieszkającym nad zatoką. Zapowiedziałam jej, żeby nie wierzyła tym bredniom. Podobno on sam w nie nie wierzy, ale w takim razie poco je opowiada?
— Ania twierdzi, że Jaś jest genjalny — broniła Jasia pani Slone.
— Być może. Wszystkiego można się spodziewać po dziecku Amerykanki — rzekła pani Andrews. Jej ograniczony umysł pojmował wyraz „genjalny“ jako „zwarjowany“, i z pewnością byłaby się zgodziła z Marją, że Jasiowi brak piątej klepki.
W tym samym czasie w opustoszałej sali szkolnej siedziała Ania, z głową opartą na rękach, wilgotnemi zamyślonemi oczami spoglądając przez okno ku Jezioru Lśniących Wód. Zupełnie tak samo, jak dwa lata temu pierwszego dnia po objęciu kierownictwa szkoły. Rozstanie z uczniami sprawiało jej taki ból, że na chwilę uniwersytet stracił cały swój powab. Ciągle jeszcze czuła na szyi gorący uścisk Aneczki Bell i słyszała jej dziecinne łkanie.
— Nigdy nie będę kochała żadnej nauczycielki tak jak pani. Nigdy, nigdy!
Przez dwa lata pracowała poważnie i sumiennie, popełniając wiele omyłek, lecz ucząc się dzięki nim. Otrzymała swą nagrodę — nauczyła swych uczniów niejednego, ale czuła, że oni nauczyli ją jeszcze więcej: łagodności, panowania nad sobą, znajomości dusz dziecięcych. Być może, iż nie udało jej się wpoić wysokich ambicyj w serca swych wychowańców. Ale przykład jej, więcej jeszcze niż czynione uwagi, wskazywał im, jak postępować łagodnie i subtelnie, kierować się prawdą i dobrocią, unikając wszystkiego, co tchnęło fałszem i pospolitością. Zasady te bez wiedzy uczniów przeniknęły ich dusze i pozostały jeszcze długo potem, gdy nazwa stolicy Afganistanu i daty Wojny Białej i Czerwonej Róży ulotniły się z pamięci.
— Zakończył się drugi rozdział mojego życia — rzekła Ania głośno. Poetyczność tej myśli łagodziła trochę smutek, jaki ją opanował.
Pierwsze dwa tygodnie wakacyj Ania spędziła w Chatce Ech. Namówiła pannę Lawendę na przejażdżkę po sprawunki do miasta i przekonała ją o konieczności sprawienia nowej letniej sukni. Po powrocie zajęły się z zapałem przykrawaniem i szyciem kupionego muślinu, podczas gdy Karolina, uszczęśliwiona myślą o nowym stroju swej pani, zawzięcie pomagała fastrygować i skrzętnie zbierała ścinki.
Panna Lawenda, która niedawno skarżyła się, że nic już jej nie interesuje, rozjaśnionym wzrokiem podziwiała nową suknię.
— Jakież puste ze mnie stworzenie — westchnęła. — Trudno mi uwierzyć, że nowa suknia, choćby nawet z błękitnego muślinu, mogła mnie tak ożywić, podczas gdy czyste sumienie i dodatkowa składka na cele misjonarskie nie potrafiły tego uczynić.
Podczas tych odwiedzin Ania na jeden dzień wróciła do domu, aby wyreparować bieliznę bliźniąt i odpowiedzieć na całą masę czekających na nią pytań Tadzia. Wieczorem udała się nad zatokę do Irvingów. Przechodząc koło niskiego okna bawialni, zauważyła Jasia, siedzącego na kolanach jakiegoś pana. W mgnieniu oka wybiegł na jej spotkanie.
— Ach, panno Aniu — wołał rozpromieniony. Nie może pani sobie wyobrazić, co się stało! Coś cudownego! Ojciec przyjechał! Co pani na to? Ojciec przyjechał! Niech pani pozwoli do pokoju. Ojcze, oto moja ukochana nauczycielka.
Stefan Irving, uśmiechnięty, wyszedł na spotkanie Ani. Był to wysoki, przystojny mężczyzna w średnim wieku, szpakowaty, o głęboko osadzonych, ciemno-niebieskich oczach i smętnej twarzy z pięknie sklepionem czołem.
— Wymarzona twarz bohatera powieści — myślała Ania z dreszczem wewnętrznego zadowolenia.
Jakże rozczarowaną czułaby się, gdyby oczekiwany bohater był łysy lub zgarbiony.
— Więc to jest „ubóstwiana nauczycielka“ mego syna, o której tyle słyszałem — rzekł pan Irving, ściskając serdecznie jej rękę. — Listy Jasia zawierały zawsze tyle opowiadań o pani, że wydaje mi się, iż nasza znajomość trwa już oddawna. Serdecznie jestem pani wdzięczny za wszystko, co pani uczyniła dla Jasia — wpływ jej był właśnie takim, jakiego pragnąłem dla mego dziecka. Matka moja to najdroższa i najlepsza z kobiet, lecz jej praktyczny zdrowy rozsądek nie zawsze był w stanie zrozumieć mego chłopca. Pani uzupełniła to, czego jej brakowało. Dzięki wam obu w ciągu tych dwóch lat wychowanie Jasia było idealnem w tym stopniu, w jakim być niem może wychowanie osieroconego dziecka.
Pod wpływem tej pochlebnej oceny Ania spłonęła rumieńcem, a zmęczony pracą i przeciwnościami losu ojciec Jasia, patrząc na nią, musiał się zgodzić ze swym zapalonym synem, że nigdy nie widział bardziej czarującego dziewczęcia, jak ta młodziutka rudowłosa nauczycielka o wielkich rozmarzonych oczach.
Jaś, bezgranicznie szczęśliwy, usadowił się między nimi.
— Nie marzyłem nawet o tem, że ojciec przyjedzie — opowiadał rozpromieniony. — Nawet babunia o tem nie wiedziała. Była to wielka niespodzianka. Wogóle — Jaś potrząsnął kędziorami, — nie lubię niespodzianek, bo nie mam czasu cieszyć się na przyjemność. Ale tym razem dobrze się stało. Ojciec przyjechał wczoraj wieczorem, kiedy już byłem w łóżku. Skoro się nacieszył babcią, przyszedł na górę, aby mnie zobaczyć, ale nie miał zamiaru mnie budzić. Na szczęście ja się sam zbudziłem i skoczyłem ku ojcu.
— Z uściskiem małego niedźwiadka — dodał pan Irving z uśmiechem, otaczając Jasia ramieniem. — Zaledwie poznałem mego chłopca, tak wyrósł i zmężniał.
— Nie wiem, kto więcej cieszył się ojcem: babunia, czy ja? — prawił dalej Jaś. — Babunia cały dzień dzisiejszy spędza w kuchni, przygotowując ulubione potrawy ojca, bo obawia się, że Marja mu nie dogodzi. Babunia w ten sposób okazuje swą radość, ja zaś wolę siedzieć tutaj i gawędzić z ojcem. Ale teraz odejdę na chwileczkę, bo muszę zapędzić krowy do obory; to jeden z mych codziennych obowiązków.
W nieobecności Jasia pan Irving dalej rozmawiał z Anią o rozmaitych sprawach, lecz Ania czuła, że przez cały czas myślał o czem innem. Wreszcie rzecz się wyjaśniła.
— W ostatnim liście Jaś wspomniał o swych odwiedzinach u ...dawnej mojej znajomej, panny Lewis. Czy znacie się panie dobrze?
— Tak, to moja serdeczna przyjaciółka — brzmiała opanowana odpowiedź Ani, która niczem nie zdradziła nagłego dreszczu, wywołanego tem zapytaniem. „Instynktownie“ poczuła, że oto zbliża się niezwykle poetyczny epizod w jej życiu.
Pan Irving wstał, podszedł do okna i utkwił wzrok w morze, toczące bez przerwy swe spienione fale.
Przez kilka chwil w mrocznym pokoju panowało milczenie. Nagle pan Irving odwrócił się i spojrzał z serdecznym uśmiechem w życzliwą twarzyczkę Ani.
— Radbym wiedzieć, czy pani zna tę sprawę? — zapytał.
— Wiem o wszystkiem — odpowiedziała Ania bez namysłu. — Widzi pan — objaśniała pośpiesznie — panna Lawenda jest moją bardzo serdeczną przyjaciółką; nie mówiłaby każdemu o takich świętościach. Jesteśmy pokrewne dusze.
— Wierzę, że jesteście... Poproszę panią o przysługę. Chciałbym odwiedzić pannę Lawendę; może pani zechce ją zapytać, czy zgodzi się na to?
Czy zechce ją zapytać? O, bezwątpienia! Oto była poezja, prawdziwa, cudowna poezja, wyśniona w najśmielszych marzeniach. Zapewne nieco spóźniona, jak róża, która zamiast zakwitnąć w czerwcu, zakwitła w październiku, ale mimo to zakwitła różą pełną słodyczy i zapachu.
Ania nigdy w życiu nie spełniała skwapliwiej niczyjego polecenia jak tym razem, kiedy nazajutrz rano dążyła lasami do kamiennego domku, aby wywiązać się z powierzonego jej zadania. Niezwykłe podniecenie ogarnęło ją, gdy zbliżała się do siedzącej w ogrodzie panny Lawendy.
— Mam dla pani nowinę... Coś niezwykle ważnego! Czy pani zgaduje, o co chodzi?
Ania na chwilę nawet nie przypuszczała, aby panna Lawenda mogła odgadnąć. A jednak, ku wielkiemu jej zdumieniu, panna Lawenda zbladła, jak płótno, i głosem cichym, bezdźwięcznym, zupełnie niepodobnym do jej zwykłego, spytała:
— Stefan Irving powrócił?
— Skąd pani wie? Kto pani powiedział? — zawołała Ania, rozczarowana, że zdradzono jej wielką tajemnicę.
— Ależ nikt. Po twojem zachowaniu poznałam, że to nie może być nic innego.
— Pragnie zobaczyć się z panią — rzekła Ania. — Czy mogę go zawiadomić, że pani zgadza się?
— Owszem — zmieszała się panna Lawenda. — Dlaczegożby nie? Oczywiście, odwiedzi mnie, jak każdy inny dawny przyjaciel uczyniłby to.
Ale Ania inaczej zapatrywała się na tę sprawę. Wbiegła do mieszkania, aby przy biurku panny Lawendy napisać bilecik do Stefana Irvinga.
— Co za rozkosz żyć jak w powieści — myślała rozradowana. — Wszystko zakończy się doskonale... Jaś będzie miał wymarzoną matkę i wszyscy będą szczęśliwi. Tylko szkoda, że pan Irving zabierze stąd pannę Lawendę i, kto wie, jaki los spotka kamienny domek. To odwrotna strona medalu. Trudno, tak jest ze wszystkiem na świecie.
Po napisaniu tego arcyważnego listu Ania osobiście zaniosła go na pocztę do Graftonu, gdzie czatowała nawet chwilę na listonosza, by jego specjalnej opiece powierzyć tę wysyłkę do Avonlea.
— To nader ważne — zapewniała z przejęciem.
Nie była zupełnie pewną, czy może zaufać pamięci mrukliwego staruszka, nie przypominającego w niczem wysłannika Amora. Wobec tego jednak, że przyrzekł nie zapomnieć, uspokoiła się wreszcie.
Karolina Czwarta czuła tego dnia, że jakaś tajemnica zawisła nad Chatką Ech, tajemnica, do której ona nie miała dostępu. Panna Lawenda w dziwnem jakiemś roztargnieniu snuła się po ogrodzie, Ania zaś, jakby opanowana przez ducha niepokoju, bezustannie krążyła po mieszkaniu, wchodziła na górę, schodziła na dół. Karolina długo przypatrywała się temu cierpliwie. Aż wreszcie, gdy Ania po raz trzeci zupełnie bezcelowo zjawiła się w kuchni, zagabnęła ją z oburzeniem:
— Panno Aniu, psze pani. Widać przecież, że panie mają jakiś sekret. A ja myślę — przepraszam, jeśli jestem zbyt śmiała, psze pani — że to wcale nieładnie mieć przede mną tajemnicę, jeśli dotąd byłyśmy takiemi przyjaciółkami.
— Ach, Karolinko droga, powiedziałabym ci wszystko, gdyby to o mnie chodziło, ale to sprawa panny Lawendy... Zresztą powiem ci, tylko pamiętaj, ani słowa o tem nikomu! Widzisz, Królewicz przyjeżdża dziś wieczór. Był tu już kiedyś, ale, nierozważny, powędrował w świat i zagubił tajemniczą ścieżkę do zaczarowanego pałacu, gdzie stęskniona Księżniczka zalewała się rzewnemi łzami. Wreszcie przypomniał sobie drogę — a Księżniczka wciąż czeka. Bo tylko jej ukochany Królewicz może ją odczarować.
— Ach, psze pani — pytała zaciekawiona Karolina — ale co to znaczy naprawdę?
Ania roześmiała się.
— Naprawdę? Dawny dobry znajomy panny Lawendy przyjedzie ją dziś odwiedzić.
— Jej dawny konkurent, pani myśli? — domagała się wyjaśnień Karolina.
— Tak się to zapewne nazywa naprawdę — odpowiedziała Ania poważnie. — Jest to ojciec Jasia: pan Irving. Kto wie, jak to się skończy? Ale miejmy nadzieję, że jak najlepiej.
— Jestem pewna, że się pobiorą — zadecydowała Karolina. — Niejedna kobieta rodzi się na to, żeby zostać starą panną, psze pani, i taki zapewne będzie mój los, bo nie mam cierpliwości do mężczyzn. A ja martwiłam się tak strasznie, co też moja biedna pani pocznie, gdy ja dorosnę na tyle, że będę musiała jechać do Bostonu. Niema więcej dziewcząt u nas w rodzinie, więc cóżby ona zrobiła, gdyby musiała zgodzić obcą służącą, któraby się śmiała z tych podwieczorków „na niby“ i nie chciała się nazywać Karoliną Piątą? Może nowa nie tłukłaby tyle naczyń, ale z pewnością kochałaby ją mniej niż ja.
I wierna mała służąca skierowała się do komina, ażeby ukryć łzy.
Podwieczorek w Chatce Ech odbył się dnia tego o zwykłej porze, ale jedzenie pozostało nietknięte. Poczem panna Lawenda poszła na górę, ażeby włożyć swą nową szafirową suknię. Obie z Anią były bardzo wzburzone, lecz panna Lawenda udawała spokój.
— Muszę jutro koniecznie zreparować firanki — mówiła, oglądając je, jakgdyby to było najważniejszą rzeczą w tej chwili. — Nie okazały się bardzo trwałemi, mimo iż drogo za nie płaciłam. Ach, Boże, Karolina znowu zapomniała skurzyć poręcz od schodów. Doprawdy, muszę jej dać burę!
Ania siedziała na stopniach ganku, gdy Stefan Irving ukazał się na drodze.
— Jest to chyba jedyne miejsce, gdzie czas się zatrzymał — mówił, wodząc dokoła wzrokiem, pełnym podziwu. — Dom ani ogród zupełnie się nie zmieniły od czasu, gdy byłem tutaj przed dwudziestu pięciu laty. Człowiek czuje się odmłodzonym.
— W zaczarowanym pałacu czas zawsze stoi — odpowiedziała Ania poważnie. — Dopiero, gdy Królewicz przybywa, wypadki odzyskują swój bieg.
Pan Irving uśmiechnął się smutnie, patrząc na jej twarzyczkę, promieniejącą młodością i radością życia.
— Nieraz Królewicz przybywa za późno — zauważył. Nie prosił Ani, by wyraziła to prozą: jak wszystkie, „pokrewne dusze“, zrozumiał odrazu.
— O, nigdy, jeśli rzeczywisty Królewicz przybywa do prawdziwej Księżniczki. — Ania zaprzeczyła ruchem głowy, otwierając jednocześnie drzwi bawialni. Poczem cofnęła się i w sieni spotkała Karolinę roześmianą i uszczęśliwioną.
— Ach, panno Aniu — mówiła bez tchu. — Wyjrzałam oknem kuchennem... Jaki on piękny! I wiekiem odpowiedni dla panny Lawendy. Czy to byłoby co złego posłuchać pode drzwiami, psze pani?
— To byłoby bardzo złe, Karolino — rzekła Ania surowo. — Chodźmy stąd, unikniesz pokusy.
— Robota mi nie idzie, a czekać i nic nie robić — to okropne — westchnęła Karolina. — A jeśli się jednak nie oświadczy, psze pani, co wtedy? Mężczyzn nigdy nie można być pewnym. Moja najstarsza siostra, Karolina Pierwsza, była raz przekonana, że jest zaręczona. Tymczasem nic z tego! Odtąd nie wierzy już żadnemu. Słyszałam i o innym wypadku, gdy chłopiec myślał, że kocha jedną dziewczynę, a tymczasem kochał jej siostrę. Więc jeśli chłopiec sam nie wie, jak się ma, to jakże biedna dziewczyna może być go pewną?
— Chodźmy do kuchni oczyścić łyżeczki — zaproponowała Ania. — Zajęcie to nie wymaga skupienia uwagi, ja bowiem nie potrafiłabym myśleć o niczem dziś wieczór, a przy robocie czas prędzej upłynie.
Minęła godzina. W chwili, gdy Ania odkładała ostatnią lśniącą łyżeczkę, rozległo się skrzypnięcie drzwi wejściowych. Dziewczęta z obawą spojrzały na siebie.
— Ach, panno Aniu! — jęknęła Karolina. — Jeśli tak wcześnie odchodzi, nic z tego nie będzie, psze pani.
Pobiegły do okna. Pan Irving nie miał zupełnie zamiaru odejść. Wraz z panną Lawendą zbliżali się powoli do kamiennej ławki.
— Obejmuje ją ramieniem, psze pani — szepnęła zachwycona Karolina. — Oświadczył się jej z pewnością — inaczej nie pozwoliłaby na to.
Ania chwyciła Karolinę wpół i tak długo tańczyła z nią po kuchni, aż obie zadyszały się ze zmęczenia.
— Karolino — zawołała wesoło. — Nie jestem prorokinią, ale mogę cię zapewnić, że zanim liście klonu poczerwienieją, w Chatce Ech odbędzie się wesele. Czy rozumiesz tę bajkę?
— O, doskonale! Wesele to nie bajka... Ale co to? Pani płacze? Dlaczego?
— Ach! bo to wszystko razem jest takie piękne... i poetyczne... i smutne... — mówiła Ania, ocierając oczy. — Każda szczęśliwa chwila mieści w sobie odrobinę smutku!
— Pewnie, że to ryzykowna rzecz wychodzić zamąż — objaśniała po swojemu Karolina. — Chociaż... mąż nie jest jeszcze najgorszem złem na świecie!
Cały następny miesiąc Ania przeżyła w stanie gorączkowego podniecenia. Jej własne przygotowania do wyjazdu na uniwersytet zeszły na drugi plan. Niezadługo miał się odbyć ślub panny Lawendy i kamienny domek stał się widownią bezustannych narad i planów, które wprawiały w zachwyt i zdumienie Karolinę Czwartą. Zjawiła się krawcowa, a z nią okres rozkoszy i trudów przy wyborze fasonów „do twarzy“ i „nie do twarzy“. Ania i Diana całemi dniami nie opuszczały Chatki Ech. Roztrząsanie zagadnienia, czy słusznie doradziła pannie Lawendzie kolor bronzowy zamiast granatowego na strój podróżny, lub fason „princesse“ na suknię jedwabną, niejednej nocy spędziło sen z powiek Ani.
Zmiana w losie panny Lawendy miała się odbić dodatnio na życiu wszystkich jej bliskich osób. Skoro tylko Jaś dowiedział się od ojca o wielkiej nowinie, przybiegł na Zielone Wzgórze, by pomówić z Anią.
— Wiedziałem, że mogę ufać ojcu, iż mi wybierze miłą drugą mateczkę — mówił z dumą. — Jak to dobrze mieć ojca, na którym można polegać. Ja naprawdę kocham pannę Lawendę. I babunia jest zadowolona; cieszy się bardzo, że ojciec nie żeni się po raz drugi z Amerykanką, bo chociaż pierwszym razem trafił bardzo szczęśliwie, kto wie, co teraz mogło się zdarzyć. Pani Linde też pochwala to małżeństwo i powiada, iż zapewne teraz, gdy panna Lawenda wyjdzie zamąż, porzuci swe dziwactwa i będzie taką, jak inni. Ale ja myślę, że nie porzuci swoich dziwactw, bo ja je bardzo lubię. Nie chciałbym, żeby była, jak wszyscy inni, bo takich zwykłych ludzi jest dosyć wokoło. Pani to rozumie, prawda?
Karolina Czwarta była również rozpromieniona.
— Ach, panno Aniu! wszystko się tak doskonale złożyło, psze pani. Kiedy pan Irving i panna Lawenda powrócą z podróży, zabiorą mnie, jako służącą, do Bostonu... A mam przecież dopiero piętnaście lat. Moje siostry musiały czekać, aż skończą szesnaście. Jaki ten pan Irving jest zakochany! Nie przestaje na nią patrzeć, ubóstwia ziemię, po której ona stąpa. Jestem strasznie rada, że się tak kochają, chociaż niektórzy obchodzą się i bez kochania. Jedna moja ciotka miała już trzech mężów. Za pierwszego wyszła z miłości, a za drugiego i trzeciego z wyrachowania. Mówi, że ze wszystkimi była bardzo szczęśliwa, a martwiła się tylko podczas pogrzebów. Ale mnie się zdaje, że ona ryzykowała, psze pani.
— Jakież to wszystko poetyczne — wzdychała Ania, rozmawiając z Marylą. — Jeślibym nie zabłądziła, idąc wówczas do Kimballów, nie byłabym nigdy poznała panny Lawendy. Nie zaprowadziłabym do niej Jasia, a on nie napisałby o tych odwiedzinach swemu ojcu, wybierającemu się właśnie do San-Francisko. Pan Irving powiada, że otrzymawszy list od Jasia, odrazu postanowił wysłać swego wspólnika do San-Francisko, a sam przybył tutaj. Przed piętnastu laty dowiedział się od kogoś, że panna Lawenda wychodzi zamąż, odtąd już nic o niej nie słyszał, i nie chciał pytać. A teraz dzięki mnie wszystko się dobrze ułożyło! Kto wie, czy pani Linde nie ma słuszności, twierdząc, że przeznaczenie rządzi światem, więc musiało się to spełnić w jakikolwiek sposób. Ale gdyby nawet... miło przecież pomyśleć, że byłam narzędziem w ręku przeznaczenia! Tak, w istocie, to niezwykle poetyczne!
— Nie widzę w tem nic poetycznego — rzekła Maryla dość kwaśno. Uważała, że Ania zbytnio przejmowała się tą sprawą, a i tak miała dosyć zajęcia z własnemi przygotowaniami do wyjazdu. Pocóż więc było „gnać“ pięć razy na tydzień do Chatki Ech? — Gdzież tu poezja? Najpierw dwoje młodych narwańców sprzecza się i obraża na siebie. Potem Stefan Irving jedzie do Stanów, żeni się i jest szczęśliwy. A gdy żona jego umiera, on, przeczekawszy odpowiedni okres czasu, powraca do domu, żeby się przekonać, czy jego pierwsza miłość zechce go przyjąć. Tymczasem ona nie wychodziła zamąż, prawdopodobnie dlatego, że nikt dość sympatyczny jej się nie oświadczył. Spotykają się i wreszcie postanawiają się pobrać. Gdzież tu poezja w tem wszystkiem?
— Zapewne, jeśli oświetlasz sprawę w ten sposób, poezja znika — westchnęła Ania, jakby oblana zimną wodą. — W rzeczywistości tak się to przedstawia, lecz czy nie przyjemniej jest patrzeć przez pryzmat poezji? — zakończyła, odzyskując swój zwykły optymizm.
Maryla, patrząc na rozpromienioną twarzyczkę, powstrzymała się od dalszych gorzkich uwag. Doszła może do wniosku, że dobrze jest posiadać Ani dar patrzenia na świat przez różowe okulary. Ona, zarówno jak i Karolina Czwarta, były go pozbawione.
— Kiedyż odbędzie się ślub? — zapytała po chwili.
— W końcu sierpnia. Będzie miał miejsce w ogrodzie, w altance spowitej w powój, właśnie tam, gdzie przed dwudziestu pięciu laty odbyły się zaręczyny. To jest poetyczne nawet w rzeczywistości, Marylo! Obecni będą tylko: pani Irving z Jasiem, Gilbert, Diana i ja oraz siostry cioteczne panny Lawendy. Wyjadą pociągiem o szóstej w podróż nad Ocean. Gdy zaś powrócą w jesieni, zabiorą Jasia i Karolinę do Bostonu. W Chatce Ech wszystko zostanie po dawnemu — oczywiście sprzedadzą tylko krowę i kury i zabiją deskami okna — bo spędzać w niej będą każde lato. Cieszę się tem niezmiernie. Bolałoby mnie strasznie, gdybym musiała myśleć o pustce i ogołoceniu tego kochanego domku, lub, co gorsza, o obcych ludziach, gospodarujących w jego pokoikach. Ale teraz mogę go sobie wyobrazić tak samo, jak go dawniej widywałam, czekającego cierpliwie, ażeby lato napełniło jego wnętrze gwarem i śmiechem.
Lecz na świecie znajdowała się jeszcze poezja poza tą, która przypadła w udziale narzeczonym z kamiennego domku.
Pewnego wieczoru, idąc ścieżką leśną obok ogrodu Barrych, Ania spostrzegła Dianę, stojącą z Alfredem Wrightem pod starą wierzbą. Diana, w rumieńcach, opierała się o szary pień, Alfred zaś, trzymając ją za rękę, z głową pochyloną ku niej, szeptał coś z powagą i przejęciem. W tej czarownej chwili nie istniał na całej kuli ziemskiej dla tych dwojga nikt poza nimi samymi. To też żadne z nich nie zauważyło Ani, która, ogarnąwszy tę scenę zdumionem spojrzeniem, cofnęła się bez szelestu do lasu i popędziła do domu. Zdyszana wpadła na swą facjatkę i zasiadłszy u okna, starała się zebrać rozproszone myśli.
— Więc Diana i Alfred są zakochani! — westchnęła.
Oddawna żywiła podejrzenie, że Diana nie dochowuje wiary smukłemu, melancholijnemu ideałowi swych wczesnych snów. Lecz, jak wiadomo, to, co się widzi, czyni silniejsze wrażenie, niż to, co się słyszy, lub czego się oczekuje, więc naoczne sprawdzenie tego faktu uderzyło w nią jak piorun. Jednocześnie przeniknęło ją jakieś dziwne uczucie osamotnienia, jakgdyby Diana odeszła w nowy świat, a ją zostawiła za zamkniętemi do niego wrotami.
— Wypadki pędzą z tak oszałamiającą szybkością — myślała Ania smutnie. — Musi to wywołać pewne ochłodzenie naszej przyjaźni. Nie będę już mogła powierzać jej wszystkich moich tajemnic, bo a nuż zdradzi je Alfredowi? Doprawdy, co ona w nim widzi? Jest miły i wesoły... ale to przecież tylko Alfred.
Następnego wieczoru Diana przyszła na Zielone Wzgórze, zamyślona, poważna młoda osóbka — i w mroku facjatki zwierzała się przyjaciółce. Ściskały się, śmiały i płakały naprzemiany.
— Jestem bardzo szczęśliwa — mówiła Diana, — tylko dziwnem mi się wydaje, że jestem zaręczona.
— Co się też czuje, będąc zaręczoną? — pytała Ania ciekawie.
— Zależy od tego, z kim się jest zaręczoną — odpowiedziała Diana tonem wyższości, przybieranym zwykle przez zaręczonych wobec niezaręczonych. — Rozkosznie jest być narzeczoną Alfreda, ale chyba okropnem byłoby być narzeczoną kogokolwiek innego.
— Niewielka to pociecha dla nas innych dziewcząt, wobec tego, że jest tylko jeden Alfred na świecie — zaśmiała się Ania.
— Ach, Aniu, nie zrozumiałaś mnie — tłumaczyła się Diana. — Nie to myślałam. Trudno mi jest ci objaśnić... Ale mniejsza z tem, zrozumiesz sama, skoro przyjdzie kolej na ciebie.
— Ależ, Diano najdroższa, ja już zrozumiałam! Nacoby się zdała bujna wyobraźnia, gdyby nam nie ułatwiała spoglądania na życie oczami naszych bliźnich?
— Musisz być moją druchną, Aniu. Przyrzeknij mi.
— Przyjadę choćby z końca świata! — przyrzekła Ania uroczyście.
— Oczywiście nie będzie to jeszcze tak prędko — rzekła Diana, rumieniąc się. — Najwcześniej za trzy lata, bo ja mam osiemnaście, a matka nie życzy sobie, by która z jej córek wyszła zamąż przed dwudziestym pierwszym rokiem. Zresztą ojciec Alfreda kupuje dla niego farmę Fletchera, a chce spłacić przynajmniej dwie trzecie jej wartości, zanim ją ofiaruje synowi. Ale trzy lata, to wcale nie za długi okres czasu dla przygotowania wyprawy, bo przecież ja nie mam ani jednej sztuki wyhaftowanej. Od jutra zaczynam haftować serwetki deserowe. Mira Gillis miała w swej wyprawie trzydzieści siedem serwetek własnej roboty, a ja postanowiłam mieć przynajmniej tyleż.
— Sądzę, że będzie zupełnem niepodobieństwem prowadzić dom, mając tylko trzydzieści sześć serwetek — przyznała Ania z poważną miną, lecz z roześmianemi oczami.
Diana poczuła się dotkniętą.
— Nie myślałam, że będziesz ze mnie drwiła, Aniu — rzekła z wyrzutem.
— Ależ, najdroższa, nie drwię zupełnie — zawołała Ania. — Przekomarzałam się tylko z tobą trochę. Będziesz niewątpliwie najmilszą gosposią w świecie, i bardzo roztropnie z twej strony, że już układasz plany, jak urządzić twe domowe ognisko.
Zaledwie wypowiedziała to zdanie, gdy pojęcie „ognisko domowe“ tak opanowało jej umysł, że zapragnęła wyobrazić sobie swoje własne. Panem jego był oczywiście dumny, wysmukły brunet. Ale, co najdziwniejsza, w tym obrazie Gilbert nie odstępował jej ani na chwilę, ustawiał meble, zakładał ogród i wykonywał rozmaite polecenia, które melancholijny bohater uważał za niegodne swej osoby. Ania próbowała usunąć postać Gilberta ze swoich zamków na lodzie, lecz ponieważ jej się to nie udawało, a śpieszyła się bardzo, więc zarzuciła te starania i kończyła fantastyczną budowę z takiem powodzeniem, że jej „ognisko domowe“ było wykończone i umeblowane, zanim Diana zaczęła mówić.
— Zapewne dziwisz się, Aniu, że kocham Alfreda, chociaż różni się tak bardzo od mego dawnego ideału — tego wysokiego, smukłego młodzieńca. Jednakże nie chciałabym, aby Alfred był wysoki i smukły... Nie byłby przecież wtedy sobą. Oczywiście — dodała smutnie, — będzie z nas strasznie krępa para. Lepsze to jednak, niż gdy jedno jest małe i grube, a drugie wysokie i chude, jak Marcin Slone i jego żona.
— Cieszę się, że Diana jest szczęśliwa i zadowolona — mówiła do siebie Ania tego wieczoru, układając się do snu. — Lecz kiedy na mnie kolej przyjdzie — jeśli wogóle przyjdzie — musi się to odbyć w bardziej romantycznych warunkach. Coprawda, i Diana tak kiedyś myślała. Nieraz twierdziła, że zaręczy się tylko z tym, kto spełni jakiś niezwykły czyn, by ją zdobyć. Zmieniła się... Może i ja się zmienię? Ale nie, stanowczo nie! Ach, takie zaręczyny naszych najbliższych przyjaciół wstrząsają nami zbyt silnie.
Nadszedł koniec sierpnia, a z nim zbliżył się ślub panny Lawendy. Po upływie dwóch tygodni Ania i Gilbert mieli wyjechać do Redmondu, pani Linde zaś przenosiła się na Zielone Wzgórze. Było ułożone, że umieści swe lary i penaty w pokoiku przy kuchni, odświeżonym już na jej przybycie. Wyprzedała wszystkie zbyteczne sprzęty domowe, a obecnie dzielnie pomagała państwu Allan w ich zajęciach, związanych z przeprowadzką z Avonlea. Następnej niedzieli pan Allan miał wygłosić pożegnalne kazanie. Stary porządek z łatwością ustępował miejsca nowemu, jak to Ania stwierdziła ze smutkiem, przyćmiewającym jej radosne oczekiwanie.
— Zmiany nie są przyjemne, lecz są bardzo pożyteczne — filozofował pan Harrison. — Dwa lata jednostajności — to okres zupełnie wystarczający; gdyby się przeciągnął, zapleśnielibyśmy z pewnością.
Pan Harrison palił fajeczkę na ganku. Jego żona z niezwykłą wyrozumiałością pozwoliła mu palić w mieszkaniu, jeśli to będzie czynił przy otwartem oknie. Pan Harrison wynagrodził to ustępstwo, starając się przy pięknej pogodzie palić zawsze na dworze. Dzięki temu zupełna harmonja panowała między nimi.
Ania odwiedziła ich, ażeby poprosić panią Harrison o kilka żółtych georginij z jej ogrodu. Wraz z Dianą udawała się tego wieczoru do Chatki Ech, ażeby pomóc pannie Lawendzie w ostatecznych przygotowaniach do ślubu, mającego się odbyć nazajutrz. Panna Lawenda nie hodowała georginij, bo nie lubiła ich i nie licowałyby z jej odosobnionym, w staroświeckim stylu utrzymanym ogródkiem. Zresztą, z powodu osławionej burzy wuja Andrewsa, kwiaty były w tym roku rzadkością zarówno w Avonlea, jak sąsiednich osadach. Dziewczęta uznały, że starożytny żółty dzban, używany zwykle do przechowywania orzechów, musi koniecznie, napełniony georginjami, rozjaśniać ciemny kąt przedsionka.
— Obliczyłem, że już za dwa tygodnie wyjedziesz, Aniu — ciągnął pan Harrison. — O, będzie nam ciebie bardzo brak! Podobno pani Linde wprowadza się na Zielone Wzgórze — trudno było zaiste znaleźć lepsze zastępstwo!
Niemożliwem jest doprawdy przenieść na papier całą głębię ironji pana Harrisona. Pomimo przyjaźni, wiążącej jego żonę z panią Małgorzatą, stosunki, panujące między nim a tą ostatnią, w najlepszym razie można było nazwać zbrojną neutralnością.
— Tak, wyjeżdżam za dwa tygodnie — rzekła Ania. — Gdy biorę to rozumowo — radość mnie ogarnia, gdy zaś uczuciowo — muszę się smucić.
— Jestem przekonany, że w Redmondzie będziesz zbierała wszystkie zaszczyty, jakich tam można dostąpić.
— Będę dążyła do niektórych — zwierzała się Ania. — Ale nie dbam już o nie tyle, co dwa lata temu. Z moich studjów uniwersyteckich pragnę przedewszystkiem wynieść jak największą umiejętność sztuki życia. Pragnę się nauczyć, jak rozumieć moich bliźnich i pomagać im.
Pan Harrison chrząknął z zadowoleniem.
— O to właśnie chodzi. Taki powinien być cel uniwersytetu, nie zaś nadawanie dyplomów całemu zastępowi magistrów i kandydatów, tak nadzianych książkową mądrością, że niema już w nich miejsca na nic innego. Masz zupełną słuszność! Tobie nawet uniwersytet nie potrafi zaszkodzić.
Po herbacie dziewczęta udały się do Chatki Ech, zabierając cały plon kwiatów, zdobyty dzięki rabunkowym wycieczkom do cudzych i własnych ogrodów.
Niezwykły ruch panował w kamiennym domku. Karolina Czwarta uwijała się z taką żywością, że jej niebieskie kokardy zdawały się ukazywać jednocześnie wszędzie.
— Dzięki Bogu, że panie przyszły! — zawołała uszczęśliwiona. — Tyle jest jeszcze roboty! Lukier na torcie nie chce stanąć... Całe srebro trzeba czyścić... i duży kufer niezapakowany. A kuraki zamiast na rożnie siedzą jeszcze pod kurnikiem i pieją, psze pani. Na pannę Lawendę nie można dziś wcale liczyć. Byłam bardzo rada, gdy przed chwilą przyszedł pan Irving i zabrał ją na przechadzkę do lasu. Konkury są bardzo na miejscu, psze pani, ale nie można wtedy gotować, ani szorować, bo to na nic. Takie jest moje zdanie, psze pani.
Ania i Diana zabrały się do pracy tak gorliwie, że o dziesiątej nawet Karolina była zadowolona. Zaplótłszy włosy w niezliczoną ilość warkoczyków, zmęczona całodzienną pracą powędrowała do łóżka.
— Jestem pewna, że nie usnę ani na minutę, psze pani. Strach mnie ogarnia na myśl, że w ostatniej chwili coś się nie uda. Śmietanka nie da się ubić, albo pan Irving dostanie jakiego ataku i nie będzie mógł przyjechać.
— Czyż pan Irving miewa jakie ataki? — zapytała Diana, której dołeczki zadrgały od tłumionego śmiechu.
— Wcale nie trzeba ich miewać — odparła Karolina z godnością. — Przychodzą ni stąd, ni zowąd i nic na to nie poradzisz. Każdy może dostać ataku. Pan Irving jest bardzo podobny do mojego wuja, który dostał ataku, zasiadając do obiadu. Ale jednak może wszystko się dobrze skończy! Na tym świecie trzeba spodziewać się dobrego, być przygotowanym na zło, a przyjmować, co Pan Bóg da.
— Moją jedyną troską jest jutrzejsza pogoda — rzekła Diana. — Wuj Andrews przepowiadał deszcz na ten tydzień, a od czasu owego huraganu wierzę jego słowom.
Jednakże Ania, która lepiej niż Diana wiedziała, co miał wspólnego wuj Andrews z przepowiednią „swojej“ burzy, była spokojna. Spała snem sprawiedliwego dopóki, o niezwykłej godzinie, nie została zbudzona przez Karolinę.
— Ach, psze pani, to okropne, że muszę panią budzić tak wcześnie. Ciągle jest jeszcze tyle roboty! — Jęczała przez drzwi. — Ach, panno Aniu, psze pani, boję się, że będzie deszcz. Niech pani wstanie i powie, że na to nie wygląda.
Ania skoczyła do okna, łudząc się nadzieją, że Karolina straszyła, aby ją wyciągnąć z łóżka. Lecz, niestety, poranek zapowiadał się fatalnie. Ogród, zamiast w blaskach wschodzącego słońca, spoczywał w mgle i mroku. Ponad wierzchołkami świerków kłębiły się chmury.
— Jakież to okropne! — rzekła Diana.
— Nie traćmy nadziei — pocieszała Ania. — Jeśli tylko deszcz się nie rozpada, to chłodny, perłowo-szary dzień będzie nawet przyjemniejszy niż żar słoneczny.
— Ależ będzie padać — wzdychała Karolina, wślizgując się do pokoju. Wyglądała pociesznie z głową, z której sterczały we wszystkich kierunkach końce warkoczyków, ściągnięte białemi tasiemkami. — Będzie pochmurno do ostatniej chwili, a wtedy zacznie lać jak z cebra. Goście zmokną, naniosą błota do mieszkania, ślub nie będzie mógł się odbyć w altance. A straszne to nieszczęście, gdy nad panną młodą nie zaświeci słońce. Nie, tego mi już pani nie wyperswaduje, panno Aniu. Wiedziałam, psze pani, że wszystko układa się za dobrze, ażeby mogło tak trwać do końca.
Zdawało się, że Karolina wypowiada poglądy panny Andrews. Jednakże deszcz nie spadł, mimo że niebo pozostawało zachmurzone. W południe pokoje były przybrane, stół pięknie nakryty, a panna młoda w stroju weselnym oczekiwała narzeczonego.
— Ślicznie pani wygląda — zawołała Ania z zachwytem.
— Prześlicznie — wtórowała Diana.
— Wszystko jest gotowe, psze pani, i nic strasznego dotychczas nie zaszło — orzekła z zadowoleniem Karolina, biegnąc przebrać się do swego pokoiku.
Rozpuściła wszystkie warkoczyki i wijące się włosy rozdzieliła na dwa puszyste warkocze, związane już nie dwiema, ale czterema wielkiemi kokardami z nowiutkiej jasno-niebieskiej wstążki. Dwie górne zdawały się wyrastać z jej ramion, jak skrzydła rafaelowskich aniołków. Karolina była niemi zachwycona i włożywszy białą sukienkę, tak sztywno ukrochmaloną, że można ją było postawić, przejrzała się w lustrze z wielkiem zadowoleniem. Krótkotrwałem, niestety! Rozwiało się bowiem, gdy, wyszedłszy ze swego pokoiku, zobaczyła w bawialni smukłą postać w miękko układającej się muślinowej sukni, przypinającą białe astry do falujących kasztanowatych włosów.
— Ach, nigdy nie będę wyglądała tak, jak panna Shirley — myślała biedna z rozpaczą. — Chyba taką trzeba się już urodzić, na nic się nie zda żadne naśladowanie.
Już o pierwszej goście byli w komplecie. W nieobecności pastora Graftonu pan Allan miał dopełnić obrządku zaślubin. Panna Lawenda wyszła do przedsionka na spotkanie narzeczonego, by razem z nim udać się do altanki, gdzie oczekiwał ich pan Allan. Goście otoczyli ich kołem. Ania i Diana stały u kamiennej ławki, Karolina Czwarta drżącemi rękami rozpaczliwie ściskała ich dłonie.
Pan Allan otworzył Biblję i ceremonja się rozpoczęła. W chwili, gdy młoda para zamieniała pierścionki, zdarzył się piękny i nieoczekiwany fakt. Słońce przedarło się nagle przez ołowiane chmury i potok złotego światła oblał szczęśliwą pannę młodą. W mgnieniu oka ogród napełnił się rojem blasków i drżących cieni.
— Co za piękny symbol! — myślała Ania, biegnąc uściskać pannę Lawendę, poczem trójka dziewcząt zniknęła z ogrodu, ażeby w mieszkaniu zająć się przyjęciem dla gości.
— Dzięki Bogu, już po wszystkiem — odetchnęła z ulgą Karolina. — Ślub się odbył, więc teraz niech się dzieje co chce, psze pani. Woreczek z ryżem jest w śpiżarni, stare trzewiki pode drzwiami, a śmietanka do ubicia na schodkach piwnicy.
O wpół do trzeciej państwo Irving odjechali, odprowadzeni na kolej przez całe towarzystwo. Gdy panna Lawenda... to jest pani Irving, przestąpiła próg swego dawnego domu, Gilbert i dziewczęta obrzucili ją ryżem, a Karolina Czwarta cisnęła starym trzewikiem tak zręcznie, że omal nie uderzył pana Allana w głowę. Ale Jasiowi było sądzonem wystąpić z najpiękniejszem pożegnaniem. Nieoczekiwanie wybiegł z przedsionka, potrząsając gwałtownie mosiężnym obiadowym dzwonem, zdobiącym dotąd kominek w stołowym pokoju. Jaś pragnął jedynie tym wesołym dźwiękiem zakończyć uroczystość zaślubin. Tymczasem, w miarę tego jak głos dzwonów zamierał, od wzgórz i ściany lasów nad rzeką przypłynęła nowa fala dzwonów jeszcze jaśniejsza, słodsza i delikatniejsza, jakgdyby umiłowane echa panny Lawendy przesyłały jej pożegnanie. Z tem błogosławieństwem słodkich dźwięków porzuciła ona dotychczasowe życie snów i marzeń dla życia pełnego pracy i obowiązków.
W dwie godziny potem Ania z Karoliną powracały z kolei. Gilbert pozostał za sprawunkami w Graftonie, Diana zaś pośpieszyła do domu, gdzie „ktoś“ czekał na nią. Dziewczęta miały sprzątnąć mieszkanie i zamknąć ostatecznie domek. Ogród był zalany potokami złotego światła, roje pszczół i motyli unosiły się nad kwietnikami, ale kamienny domek nosił już piętno tego smutku i opuszczenia, które zwykle następują po uroczystości.
— Boże, jak tu smutno — chlipała Karolina Czwarta, która w powrotnej drodze ze stacji zalewała się łzami, — ślub, gdy przeminie, nie jest wcale weselszy od pogrzebu, psze pani.
Praca zawrzała. Dziewczęta pośpiesznie chowały drobiazgi, zmywały naczynia, a pozostałe smakołyki pakowały do koszyka na ucztę, przeznaczoną dla młodszych braci Karoliny. Ania nie chciała spocząć ani na chwilę, zanim wszystko nie zostało doprowadzone do zupełnego porządku.
Skoro wreszcie Karolina udała się do domu, Ania raz jeszcze obeszła opustoszałe pokoje i pozapuszczała żaluzje. Zaryglowawszy drzwi wejściowe, znużona spoczęła pod srebrną topolą, aby, czekając na Gilberta, swoim zwyczajem marzyć bez końca.
— Nad czem tak dumasz, Aniu? — zapytał Gilbert, zjawiając się nagle przed nią. Bryczkę z koniem pozostawił na gościńcu.
— Myślę o pannie Lawendzie i panu Irvingu — odpowiedziała. — Czyż to nie cudowne zrządzenie losu? Złączyli się po tylu latach oddalenia i nieporozumień.
— Zapewne — potwierdził Gilbert, uporczywie patrząc we wzniesione ku niemu oczy. — Lecz czy nie czuliby się szczęśliwsi, jeśliby nigdy nie było między nimi żadnego oddalenia i nieporozumień, gdyby ręka w rękę przewędrowali całe życie, a wszystkie wspomnienia dotyczyłyby wspólnych przeżyć?
Na chwilę serce Ani zatrzepotało dziwnie. Po raz pierwszy w życiu spuściła oczy pod spojrzeniem Gilberta, a lekki rumieniec okrasił jej bladą twarzyczkę. Jakgdyby zasłona, okrywająca jej świadomość, uniosła się i odsłoniła nieoczekiwane uczucia. Może, mimo wszystko, miłość nie zawsze zjawia się w życiu, jak wspaniały rycerz poprzedzony fanfarą, otoczony przepychem; może zbliża się bezgłośnie i skromnie jak stary przyjaciel; może ma pozory prozy, dopóki jakaś fala blasków, prześwietlająca nagle jej karty, nie wydobędzie z nich najaw ukrytych rytmów i melodyj; może... może miłość wykwita poprostu z serdecznej przyjaźni, jak złocista róża z zielonego pąka. Zasłona znowu opadła, lecz Ania, idąca teraz ciemną aleją, nie była już tą Anią, która poprzedniego wieczoru dążyła do Chatki Ech. Rozdział życia podlotka został zamknięty niewidzialną ręką. Zaczynało się życie kobiety z całym jego urokiem i tajemniczością, ze wszystkiemi smutkami i radościami.
Gilbert roztropnie nie powiedział nic więcej. Z rumieńca Ani wyczytał dzieje najbliższych lat.
Cztery lata poważnej, radosnej pracy — a w nagrodę zyskanie pożytecznej wiedzy i zdobycie serca ukochanego dziewczęcia.
A poza nimi w ogrodzie kamienny domek dumał wśród cieni. Był opuszczony, lecz nie zapomniany. Nie wyrzekł się jeszcze marzeń, śmiechów i radości życia. — Niejedno rozkoszne lato było mu sądzone. Tymczasem mógł czekać. Ponad rzeką zaś, uwięzione w purpurze, echa też oczekiwały godziny swego wyzwolenia.
- ↑ Avonlea — wym. Ewonli.
- ↑ Strzeże: po angielsku preserves znaczy również konfitury, Tadzio zrozumiał więc „stwarza konfitury“.
- ↑ Opis tego zdarzenia znajduje się w pierwszej części: „Ania z Zielonego Wzgórza“.
- ↑ Mile angielskie.
- ↑ Patrz „Ania z Zielonego Wzgórza“.