Ania zachowywała powagę w czasie całej rozmowy, lecz z chwilą, gdy się znalazła na dole w bawialni, padła na kanapę, śmiejąc się, aż ją boki rozbolały.
— Mogłabyś mi też powiedzieć, co cię tak ubawiło — rzekła Maryla z pewną urazą. — Ja niewiele miałam dziś powodu do śmiechu.
— Ale uśmiejesz się, gdy ci to opowiem — zapewniła Ania. I naprawdę, Maryla śmiała się serdecznie, co dowodziło niezbicie, jak bardzo się zmieniła od czasu zaadoptowania Ani. Ale po chwili ciężko westchnęła.
— Być może, że nie należało mu tego mówić, chociaż słyszałam kiedyś, jak nasz pastor w ten sposób przemawiał do dziecka. Tadzio wyprowadził mnie jednak z równowagi owego wieczoru, gdyś była na koncercie w Carmody a ja sama układałam go do snu. Wyobraź sobie, dowodził, że nie warto mówić pacierza, dopóki jest dzieckiem, bo Pan Bóg na dzieci i tak nie zwraca uwagi. Aniu, doprawdy nie wiem, co my poczniemy z tym malcem? Pierwszy raz w życiu widzę taki okaz — ręce mi opadają.
— O, nie mów tego, Marylo. Przypomnij sobie, jaką ja byłam, gdyście mnie przygarnęli.
— Ty nigdy nie byłaś złą... nigdy. Przekonywam się o tem teraz, gdy mam do czynienia z prawdziwie złem dzieckiem. Chociaż nieraz zawiniłaś, pobudki twoich czynów były zawsze dobre. Tadzio zaś ma niedobry charakter.
— Nie wierzę, żeby tak było. To tylko figle. U nas jest zbyt spokojnie. Chłopiec nie ma rówieśników, brak mu zajęcia. Towarzystwo cichej, grzecznej Toli nie może mu wystarczyć. Czyby nie było dobrze posłać naszą parkę do szkoły?
— O nie — rzekła Maryla stanowczo. — Mój ojciec zawsze mawiał, że nie powinno się zamykać dziecka w czterech ścianach szkoły, dopóki nie skończy lat siedmiu. Pan
Strona:L. M. Montgomery - Ania z Avonlea.djvu/88
Wygląd
Ta strona została uwierzytelniona.