Strona:L. M. Montgomery - Ania z Avonlea.djvu/116

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

siężnych lichtarzy. Staramy się też wyławiać, skąd się da, staroświecką porcelanę. Pani Allan specjalnie zależy na zdobyciu granatowego chińskiego półmiska. Może wiesz, u kogo z naszych znajomych możnaby go znaleźć?
— Widziałam taki u panny Józefiny Barry. Napiszę do niej z prośbą o pożyczenie go nam na tę uroczystość.
— Będę ci bardzo wdzięczna. Myślę, że podwieczorek odbędzie się za dwa tygodnie. Wuj Andrews przepowiada deszcz i burzę na ten czas, a to, jak wiesz, jest rękojmią pięknej pogody.
Przysłowie „nikt nie jest prorokiem we własnym kraju“ doskonale dawało się zastosować do wuja Andrewsa. Był on przedmiotem niemiłosiernych drwin, gdyż jego przepowiednie co do pogody nie sprawdzały się prawie nigdy. Pan Wright, uważany za miejscowego dowcipnisia, twierdził, że obywatele Avonlea nie mają potrzeby udawać się o wskazówki meteorologiczne do obserwatorjum; wystarczało zapytać o nie wuja Andrewsa i oczekiwać wprost przeciwnej pogody. Niezrażony tem bynajmniej wuj trwał przy swych proroctwach.
Ania, wróciwszy do domu, wydobyła z kieszeni list, adresowany do Maryli.
— To zapewne list od wuja naszych bliźniąt — rzekła zaniepokojona, — ciekawam też, co on pisze?
— Najprostsza rzecz otworzyć list i przeczytać — odpowiedziała Maryla trochę szorstko.
Ktoś bardziej spostrzegawczy mógłby zauważyć, że i ona była niespokojna, lecz wolałaby umrzeć, niż zdradzić się z tem. Ania rozdarła kopertę i przebiegła wzrokiem nieczytelne i nieortograficzne pismo.
— Donosi nam, że nie może zabrać dzieci na wiosnę. Chorował prawie całą zimę i ślub jego został odłożony. Pyta, czy zechcemy zatrzymać je do jesieni, a wtedy postarałby się przyjechać po nie. Zatrzymamy je, prawda, Marylo?