Strona:L. M. Montgomery - Ania z Avonlea.djvu/55

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

oczu śledzące je z okien sieni; lecz pomimo że stukały wytrwale i czekały cierpliwie, nikt się nie zjawił. Oburzone dziewczęta opuściły niegościnne progi i nawet optymistka Ania przyznała, że jest zniechęcona.
Ale karta odwróciła się znowu. Nastąpiło kilka siedzib Slonów, gdzie datki płynęły hojnie i odtąd powodzenie towarzyszyło im stale.
Ostatnie odwiedziny wypadły u Roberta Dicksona. Pomimo że dziewczęta były już blisko domu, musiały tu pozostać na podwieczorku, ażeby odmową nie dotknąć bardzo obraźliwej pani Dickson. Były tam jeszcze, gdy nadeszła Jakóbowa White.
— Wracam właśnie od Wawrzyńców, — zawiadomiła — on jest w tej chwili najszczęśliwszym człowiekiem w Avonlea. Bo wyobraźcie sobie, żona obdarzyła go synem, co po siedmiu córkach jest niespodzianką nielada.
Ania nastawiła uszu, a gdy odjeżdżały, rzekła:
— Jedziemy natychmiast do Wawrzyńca White’a.
— Ależ on mieszka na gościńcu do Białych Piasków; jest to nam zupełnie z drogi — zaprotestowała Diana, zresztą Gilbert i Alfred kwestują w tamtych stronach.
— Oni nie zgłoszą się tam przed sobotą, a to już będzie za późno — objaśniła Ania. — Pierwsze upojenie radością minie; pan White jest bardzo skąpy, ale w tej chwili da na każdy cel. Nie wolno nam zaniedbać takiej wyjątkowej sposobności!
Wynik odwiedzin potwierdził przewidywania Ani. Pan White przywitał je w podwórzu, promieniejąc, jak słońce. Z zapałem przychylił się do prośby o składkę.
— Naturalnie, naturalnie. Zapisuję dolara więcej, niż najhojniejszy ofiarodawca!
— To znaczy pięć dolarów... pan Blaire bowiem dał cztery — powiedziała Ania osłupiała.