Strona:L. M. Montgomery - Ania z Avonlea.djvu/165

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— A gdy zahacza o obłok, niektóre z nich wypadają i dostają się do naszych snów.
— Tak, właśnie. Pani to dobrze rozumie. Myślę też, że fiołki są to kawałeczki nieba, które na ziemię spadły, gdy aniołowie wykrawali otwory, przez które gwiazdy mrugają. A jaskry są zrobione ze starych promieni słonecznych, z groszku zaś pachnącego powstaną w niebie motyle. Proszę pani, czy te myśli są takie głupie?
— Nie, drogi chłopcze, wcale nie głupie. Są one oryginalne i piękne w ustach dziecka. I tylko ludzie, którzy nie potrafiliby wymyślić nic podobnego, nawet gdyby myśleli przez sto lat, nazywają je głupiemi. Ale ty, Jasiu, nie porzucaj tych myśli; nie wątpię, że kiedyś zostaniesz poetą.
Po powrocie do domu Ania zastała zupełnie odmienny typ chłopięcości. Tadzio, nadąsany, czekał, by go położyła spać. Zaledwie zdążyła go rozebrać, wskoczył do łóżka i ukrył głowę w poduszce.
— Tadziu, zapomniałeś zmówić pacierza — rzekła Ania z wyrzutem.
— Wcale nie zapomniałem — odparł Tadzio hardo — ale ani myślę mówić więcej pacierza. I już nie będę się starał być grzecznym, bo czy jestem grzeczny, czy nie, zawsze więcej kochasz Jasia Irvinga. Wolę być niegrzeczny i nadokazywać się przynajmniej.
— Wcale nie kocham Jasia więcej — rzekła Ania poważnie. — Kocham Jasia tyleż co i ciebie, tylko inaczej.
— A ja chcę, żebyś mnie kochała tak samo — upierał się Tadzio.
— Nie można jednakowo kochać różnych osób. Czy ty tak samo kochasz Tolę i mnie?
Tadzio namyślał się przez chwilę.
— N... nie — przyznał wreszcie. — Kocham Tolę, bo jest moją siostrą, a ciebie — bo ty jesteś ty.