Strona:L. M. Montgomery - Ania z Avonlea.djvu/107

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

zamykamy oczy. „Pierzchnijcie smutki“... Janko, myślisz o jakiejś przykrości, doznanej wczoraj w szkole!
— Skądże wiesz? — zdumiała się Janka.
— Och, znam ten wyraz twarzy — obserwowałam go nieraz u siebie. Nie myśl o tej przykrości, niechaj poczeka do poniedziałku, a jeśli nie poczeka, tem lepiej! Dziewczęta, spójrzcie na tę łąkę fiołków! Oto coś, co należy umieścić w zbiorze wspomnień. Jako osiemdziesięcioletnia staruszka — jeśli kiedykolwiek nią będę — potrafię w myśli odtworzyć ten obraz tak żywym, jak go teraz widzę. Oto pierwszy cudowny dar dzisiejszego dnia.
— Jeżeli pocałunek mógłby być rzeczą materjalną, to powinienby być fiołkiem — marzyła Priscilla.
Ania promieniała.
— Jakże się cieszę, Priscillo, że tę myśl wypowiedziałaś, zamiast ukryć ją w sobie. Świat byłby bardziej zajmujący — chociaż i tak jest nim dosyć — gdyby ludzie szczerze wypowiadali swe myśli.
— To byłoby zbyt przykre dla wielu osób — wtrąciła Janka rozważnie.
— Tem gorzej dla nich! Czemu miewają brzydkie myśli? My dziś możemy ujawniać wszystko, bo myślimy tylko o rzeczach pięknych. Ale oto dróżka, której nigdy dotychczas nie widziałam. Chodźmy tędy!
Dróżka wiła się, tak wąska, iż gałęzie sosen muskały twarze dziewcząt, mimo że szły gęsiego. Pod sosnami rozpościerały się poduszki aksamitnego mchu, a dalej, gdzie drzewa były rzadsze i mniejsze, zadziwiała obfitość różnorodnej zieleni.
— Jaka moc lwich paszczy! — wykrzyknęła Diana, — nazrywam ich wielką wiązankę, są takie śliczne!
— Skąd ta nazwa do tak niewinnych kwiatów? — zapytała Priscilla.