Strona:L. M. Montgomery - Ania z Avonlea.djvu/246

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Zakończył się drugi rozdział mojego życia — rzekła Ania głośno. Poetyczność tej myśli łagodziła trochę smutek, jaki ją opanował.
Pierwsze dwa tygodnie wakacyj Ania spędziła w Chatce Ech. Namówiła pannę Lawendę na przejażdżkę po sprawunki do miasta i przekonała ją o konieczności sprawienia nowej letniej sukni. Po powrocie zajęły się z zapałem przykrawaniem i szyciem kupionego muślinu, podczas gdy Karolina, uszczęśliwiona myślą o nowym stroju swej pani, zawzięcie pomagała fastrygować i skrzętnie zbierała ścinki.
Panna Lawenda, która niedawno skarżyła się, że nic już jej nie interesuje, rozjaśnionym wzrokiem podziwiała nową suknię.
— Jakież puste ze mnie stworzenie — westchnęła. — Trudno mi uwierzyć, że nowa suknia, choćby nawet z błękitnego muślinu, mogła mnie tak ożywić, podczas gdy czyste sumienie i dodatkowa składka na cele misjonarskie nie potrafiły tego uczynić.
Podczas tych odwiedzin Ania na jeden dzień wróciła do domu, aby wyreparować bieliznę bliźniąt i odpowiedzieć na całą masę czekających na nią pytań Tadzia. Wieczorem udała się nad zatokę do Irvingów. Przechodząc koło niskiego okna bawialni, zauważyła Jasia, siedzącego na kolanach jakiegoś pana. W mgnieniu oka wybiegł na jej spotkanie.
— Ach, panno Aniu — wołał rozpromieniony. Nie może pani sobie wyobrazić, co się stało! Coś cudownego! Ojciec przyjechał! Co pani na to? Ojciec przyjechał! Niech pani pozwoli do pokoju. Ojcze, oto moja ukochana nauczycielka.
Stefan Irving, uśmiechnięty, wyszedł na spotkanie Ani. Był to wysoki, przystojny mężczyzna w średnim wieku, szpakowaty, o głęboko osadzonych, ciemno-niebieskich oczach i smętnej twarzy z pięknie sklepionem czołem.