Przy stole, założonym książkami i zeszytami szkolnemi, siedziała Ania. Był to łagodny wieczór październikowy. Drobno zapisane arkusze, nad któremi pochylała głowę, nie miały jednak nic wspólnego z ćwiczeniami jej uczniów.
— Cóż się stało? — zapytał Gilbert, który, stanąwszy niespodzianie we drzwiach kuchni, usłyszał westchnienie dziewczęcia.
Ania zarumieniła się i wsunęła swą pracę pod zeszyty szkolne.
— Nic strasznego. Próbowałam właśnie spisać niektóre z moich myśli, jak mi to profesor Hamilton radził, nie mogę jednak z tem dojść do ładu. Z chwilą, gdy je ujrzę, spisane czarnym atramentem na białym papierze, wydają mi się sztywne i niedorzeczne. Marzenia są jak cienie, nie można uwięzić tych kapryśnych, pląsających tworów. Może jednak po wielu trudach uda mi się zgłębić ich tajemnicę. Niestety, mam bardzo mało czasu wolnego, Gilbercie. Skoro skończę poprawianie ćwiczeń i zadań szkolnych, jestem zbyt zmęczona, by móc zasiąść do pracy nad sobą.
— Przecież w szkole świetnie ci się wiedzie! Wszystkie dzieci cię uwielbiają — rzekł Gilbert, siadając na kamiennych schodkach.
— Nie, nie wszystkie. Antoś Pay nie lubi mnie i nie polubi; co zaś gorsza, nie szanuje mnie wcale. Poprostu pogardza mną i muszę ci się przyznać, że mnie to strasznie boli. Nie jest on bynajmniej taki zły — nie jest gorszy od innych, tylko niezmiernie krnąbrny. Bywa rzadko nieposłuszny, ale gdy mnie słucha, czyni to z miną gniewną, jakby uważał, że nie warto mi stawiać oporu; w przeciwnym razie byłby gotów do walki. Ma to zły wpływ na resztę dzieci. Już na wszel-
Strona:L. M. Montgomery - Ania z Avonlea.djvu/57
Wygląd
Ta strona została uwierzytelniona.
ROZDZIAŁ VII
Poczucie obowiązku