Przejdź do zawartości

Strona:L. M. Montgomery - Ania z Avonlea.djvu/131

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

tarzu była niewątpliwie przyczyną niejednej z nich, kilka zaś ostatnich zjawiło się podczas tylko co przebytej ciężkiej choroby jej synka. Ale dołeczki pastorowej były równie słodkie jak dawniej, oczy — jasne i czyste, a utraconą piękność dziewczęcą zastąpił wyraz macierzyńskiej czułości i siły charakteru.
— Cieszysz się swemi wakacjami, Aniu — rzekła, gdy opuściły cmentarz.
Ania skinęła głową.
— Bardzo. Jestem pewna, że lato będzie rozkoszne. Przedewszystkiem pani Morgan przyjedzie w lipcu do Kanady i Priscilla przywiezie ją do nas. Na samą myśl o tem czuję jeden z moich dawnych „dreszczów“.
— A więc mile spędzisz lato. Pracowałaś ciężko cały rok ubiegły, ale miałaś też świetne rezultaty.
— O, niezupełnie. Często nie mogłam osiągnąć mego celu. Nie wszystko, co sobie postanowiłam, przystępując do pracy na jesieni, udało mi się przeprowadzić. Nie dorosłam do moich ideałów.
— To się niejednemu z nas zdarza — odpowiedziała pani Allan z westchnieniem, — wiesz przecież „niski cel, nie zaś niepowodzenie jest przestępstwem“. Musimy dążyć do ideału, nawet jeśli nigdy nie uda nam się go dosięgnąć. Życie bez ideału byłoby marną wegetacją, z nim jest piękne i wzniosłe. Wytrwaj przy nim, Aniu.
— Postaram się. Ale zarzuciłam już niejedną z moich teoryi — odpowiedziała Ania z bladym uśmiechem. — Zabierając się do pracy nauczycielskiej, przygotowałam sobie najpiękniejszy ich zbiór. Lecz rozwiewały się jedna za drugą.
— Nawet teorja o karze cielesnej — przekomarzała się pastorowa.
Ania spłonęła rumieńcem.
— Nigdy nie wybaczę sobie tej awantury z Antosiem.