Strona:L. M. Montgomery - Ania z Avonlea.djvu/84

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Maryla, wzburzona, wchodziła, prowadząc, a raczej popychając przed sobą opierającego się, pokrytego pajęczyną Tadzia, którego właśnie była odnalazła w najciemniejszym kącie stajni.
Odsunąwszy malca od siebie, Maryla zasiadła u okna, Ania — zirytowana — przy drugiem, mały winowajca zaś stanął pomiędzy niemi. Maryla, patrząca na obróconego do niej plecami Tadzia, widziała postać potulnego, wystraszonego dziecka. Ale buzia jego, zwrócona ku Ani, miała inny wyraz. W jego zawstydzonych oczach igrał błysk koleżeńskiej poufałości, jakgdyby wiedział, że choć postąpił źle i musi ponieść karę, poźniej, do spółki z nim, Ania uśmieje się z tej całej awantury.
Ale szare oczy Ani nie odpowiedziały mu uśmiechem, jak zwykle bywało, gdy chodziło o urwisowskie sprawki.
— Jak mogłeś tak postąpić, Tadziu? — zapytała smutnie.
Tadzio kręcił się niespokojnie.
— Zrobiłem to dla żartu. Przecież tak długo było cicho. Zachciało mi się napędzić dorosłym trochę strachu. I udało się!
Pomimo wyrzutów sumienia Tadzio uśmiechnął się, przypominając sobie psotę.
— Ale powiedziałeś kłamstwo, Tadziu — rzekła Ania, gniewniej niż kiedykolwiek.
Tadzio zdumiał.
— Kłamstwo? Myślisz chyba łgarstwo?
— Myślę coś, co nie jest prawdą.
— Pewnie, że zełgałem. Gdybym nie zełgał, nie byłybyście się przestraszyły. Musiałem zełgać.
U Ani następowała reakcja po strachu i przejściach dnia. Krnąbrna postawa Tadzia przepełniła czarę. Dwie wielkie łzy zabłysły w jej oczach.