Pułkownikówna/Tom II

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Pułkownikówna
Podtytuł Historya prawdziwa z czasów saskich
Wydawca Maurycy Orgelbrand
Data wyd. 1882
Druk Drukarnia S. Orgelbranda Synów
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


PUŁKOWNIKÓWNA.
HISTORYA PRAWDZIWA
Z CZASÓW SASKICH
przez
J. I. Kraszewskiego.

TOM II.

WARSZAWA.
NAKŁAD MAURYCEGO ORGELBRANDA.

1882.


Дозволено Цензурою.
Варшава, 10 Марта 1882 года.




Warszawa. — Drukiem S. Orgelbranda Synów, Bednarska 20.







Spokojny i cichy Nowogródek potrzeba było widziéć w uroczystą chwilę, gdy się tu trybunał umieścił. Naówczas nie znalazłeś w nim kątka, chatki, poddasza, szopki w któréjby ludzi albo koni nie było.
A że onego czasu pan nie pan, nie tyle z potrzeby co dla popisu, musiał za sobą wlec znaczną liczbę sług, czeladzi, dworzan, koni i że się mało kto obywał jednym wózkiem i jednym pacholikiem — miasteczko ledwie na pomieszczenie starczyło. Szły naturalnie w rekwizycyą klasztory i cele zakonników, refektarze — gospodarskie budynki, żydzi się ściskali do jednéj izdebki, mieszczanie chronili na strychy, a i tak ciasno było.
Wszyscy narzekali na to, lecz że głowy czém innem były zaprzątnięte, że szło każdemu o gardłową sprawę kieszeni, miłości własnéj, los rodziny częstokroć i życie samo, niewiele na niewygody zważano.
Majętniejsi ludzie zawczasu sobie kąt jakiś znośny zamawiali, ubożsi przymuszeni rachować się, a nie mając potrzeby przyjmowania, tulili się po alkierzach.
Lecz mało który deputat, dla honoru ziemi jaką przedstawiał, mało który majętniejszy szlachcic dla próżności i interesu nie potrzebował miéć stołu otwartego. Przyjmowali wszyscy, karmić musiał każdy. Komu na izbę stołową, kuchnię i kucharza nie starczyło, musiał choć zimne przekąski i wino miéć zawsze. Pić bowiem od rana do wieczora było obowiązkiem obywatelskim — koniecznością.
Niejeden szlachcic długo trybunału wydychać nie mógł, lecz czasu tych orgii nie było sposobu się opamiętać. Człowiek wstawał zaledwie po wczorajszém spocząwszy, gdy natychmiast na nowo rozpoczynać był zmuszony.
Często bardzo te gody zdradliwe samych deputatów najjaśniejszego trybunału niezdolnemi czyniły do stawienia się na sądy, i nieraz węgrzyn sprawę rozstrzygnął, głosów ujmując gdy zagrozić mogły.
W mieszkaniach najczynniejszych członków trybunału, po kwaterach magnatów przygotowywało się wszystko, co dla formy potem na ratuszu ogłaszano. Rzadki dekret wypadał insperate, lub inaczéj niżeli go zapobiegliwi ludzie obmyślili.
Miasteczko skutkiem przeludnienia tego chwilowego, całe stanowiło jakby jedno wielkie obozowisko. Dniem i nocą ulice były pełne, kominy dymiły, w oknach świeciło, pieśni i krzyki buchały wszelkiemi szczelinami domostw. Czeladź, kozacy, węgrzynki, dworzanie, służba, przekupnie żydowscy w oblężeniu trzymali dworki i zajazdy. Ubożsi pachołkowie gospodarowali w wozach i pod wozami.
Mnóstwo żebractwa z okolicy, zalegało przystęp do kościołów, wyśpiewując pieśni krzykliwie, kłócąc się, modląc i wołając o litość do przechodniów.
Dodawszy do tego ekwipaże magnatów, dwór marszałka, wojsko straż trzymające, konnych, chłopstwo z okolicy na targ wiozące co potrzebnem było do przeżywienia tych, którzy zapasów z domu nie przyciągnęli za sobą, obraz się składał tak różnobarwny i fantastyczny jak tylko sobie życzyć mógł artysta. Stroje téż ówczesne, pełne rozmaitości, fantazyi i barw jasnych malowały go jaskrawo i żywo.
Szlachcic, który rzadko wychylał się z domu, a odświętne ubranie często po dziadku dziedziczył, stroił się jak przed dwóchset laty, gdy drugi odedworu i stolicy na francuza wyglądał, a inny jak z igły ubrał się modą, którą sobie sam stworzył.
Było na co popatrzéć — bo i łachman w obrazie aksamitom potrzebny.
W środku rynku, a było to około południa, kroczył mężczyzna barczysty, okazały, z wąsem starannie do góry zakręconym, z fantazyą wielką w ruchach, ręką na szabli, wysoką czapką białą na bakier włożoną, twarzy pięknéj, ale tak zarumienionéj, iż go posądzić było można o niedawno spożyte i suto oblane śniadanie. Wargi mu różowo połyskiwały, uśmiechając się.
Suknie na nim świeże, uszyte starannie, wytworne, dobrane barwami dobrze, zmięte już były i potargane. Szedł krokami mierzonemi, jakby polskiego wiódł środkiem rynku, powoli, rozglądając się, — a z drogi znajomi i nieznajomi ustępowali mu, żydzi zaś i chłopi czapki zdejmowali, tak w nim pana znać było.
Co zaś jeszcze państwo jego potwierdzać się zdawało, to że garść ludzi mniéj pozornych, wyglądając na dwór otaczała go, i ciągnęła widocznie pod jego komendą.
Była to wszakże zbierana drużyna, nędznie odziana, w sukniach zleżałych i wypłowiałych, widocznie z kufrów wyjętych niedawno. Niektórzy szare tylko mieli opończe nakształt mieszczańskich ze staroświeckiemi wysokiemi kołnierzami, ale wszyscy szable na rapciach u boku, różnego pochodzenia, wieku i kształtu. Twarze tych ichmościów pod względem charakterystyki nic do życzenia nie pozostawiały. Napiętnowane wyraziście, pofałdowane ostro, z policzki wystającemi, z brwiami i wąsami najeżonemi — śmiały się, srożyły, marszczyły posłuszne komendzie przodownika.
Dwa czy trzy razy wiodący ten zastęp przechodzących zatrzymywał, o coś ich dopytując, lecz nie musiał otrzymać odpowiedzi, bo pytania te powtarzał ciągle, a i towarzysze jego, chcąc go wyręczyć, ludzi po drodze za poły chwytali, usiłując się o coś dowiedziéć.
Już sto tysiącami fur zaczynał klnąć prowodyr, gdy zjawił się równie czupurny ale sam jeden przechodzień butnie sunący naprzeciwko niemu. Uśmiechnęli się sobie.
Szlachcic z przeciwka kroczący, zdawał się nie miéć czasu.
— Lucyi! na Boga żywego — krzyknął do niego idący w kompanii głosem podniesionym, który się rozległ po rynku. — Stój! w jakąż mysią norę skrył się ten mruk, milczek, ten niezdara pińczuk, no — Leńkiewicz, deputat. Żebyś ty o tém niewiedział to nie może być — a ja próżno już dziesięciu pytałem.
Lucyi zagadnięty stanął i śmiał się.
— Co mi dasz, to ci powiem! — odparł.
— Dam ci ale po łbie jeżeli mi powiedziéć niezechcesz! — zawołał żartobliwie pierwszy. — No, gadaj!
— A czegoż ty chcesz od Leńkiewicza? — odrzucił Lucyi.
— To moja sprawa... gadaj — powtórzył pyszny pan.
— Coś bo gromadą do niego idziecie — szepnął Lucyi — coście się to zadarli? hę? ale deputata persona inviolabilis.
— Dałbyś pokój domysłom! idę z supliką — rzekł pierwszy — a że mam przyjaciół, którzy mi wszędzie towarzyszyć zwykli, więc ci zemną idą suplikować.
Uśmiechnął się ironicznie.
Ów Lucyi zdawał się nie mieć czasu, ruszył ramionami i daléj iść myślał, otoczono go i zatrzymano. Z niechęcią więc i jakby dla pozbycia się natrętów wskazał uliczkę w lewo i w niéj trzeci dworek za balasami.
— Ale, słuchaj Wierzejko — rzekł żywo — awantury nie rób, boć już dosyć nabroił, a choć kto i wojewodzinie służy, gdy go do trybunału jako gwałciciela spokoju pociągną, łeb nie pewny.
Wierzejko słysząc to po czole się uderzył.
— O mój łeb bądź spokojny — rzekł — twardy bestya jest... i nie łatwo po niego sięgnąć.
To mówiąc zwrócił się we wskazaną uliczkę, ciągnąc kompanię za sobą. Szedł jednak zadumany poglądając na swoich, jakby mu oni ciężarem byli.
— Mości Łukszta — odwrócił się do najroślejszego, który szedł przodem. — Wiesz asindziéj co? zajdź z ichmościami na piwo do Chaima i tam na mnie czekajcie, pójdę sam.
— Od piwa nie jestem — rzekł schrypłym i zmęczonym głosem Łukszta — gardła pozasychały, ale żeby mostowniczyć znowu sam jeden... nie popadł w jakie niebezpieczeństwo — dyabeł nie śpi....
— A szabla od czego — zawołał Wierzejko — nie ma się co o mnie obawiać. — Idźcie do Chaima, ja nadciągnę. Gdyby, uchowaj Boże, stało się co, toć Olechna zemną, pobieży po was.
Olechna był chłopak wyrostek, który, choć pan jego szablę jedną przypasaną miał, drugą za nim wszędzie i zawsze nosił.
Gromadka tedy odstąpiwszy pryncypała z dobrą fantazyą pociągnęła do Chaima, u którego w izbie wielkiéj gościnnéj już gęsto było i gwarno.
Wierzejko krokiem wolnym, majestatycznie podszedł ku wskazanemu dworkowi.
Była to niemal chałupa bardzo niepozorna, na pół siedząca w ziemi, ze ścianami zczerniałemi, w któréj by się nikt pewnie jaśnie wielmożnego deputata, jaśnie oświeconego trybunału niedomyślił. Wierzejko słusznego wzrostu, aby do sieni wnijść, musiał dobrze ugiąć karku. W chwili gdy do ciemnego wnętrza się dostał, prawe drzwi otwarły się i stara baba odarta, z garnuszkiem w ręku, z głową pokrytą namitką zbrukaną, bosa, ukazała się w progu. Przez drzwi otwarte buchnęła woń silna cebuli i tłustości pomięszanych z kapustą. Wierzejko do dziur takich nie nawykły, bo najwięcéj się około panów obracał, nosem pokręcił i skrzywił się.
— Niemoże to chyba być aby tu Leńkiewicz mieszkał — rzekł do siebie — choćby i dla pińczuka za smrodliwa dziura. — Hej! słuchaj stara, jest tu jaki deputat Leńkiewicz.
Baba, któréj gość równie musiał zaimponować jak ona jemu, utarła nos naprzód, bo czynność ta najpilniejszą być musiała, potem tym samym palcem obrzękłym i kościstym, na przeciwległe drzwi wskazała.
Wierzejko pasa ociągnął, wąsa pokręcił — i odchrząknąwszy, klamki szukać począł. A że ta niewielka była i barwą mało się od drzwi różniła, ledwie ją namacał.
Uchylił potem drzwi, zajrzał i głosem podniesionym zaintonował.
— Niechże będzie pochwalony.
Widok jaki miał przed sobą trochę go zdumiéć musiał, gdyż nierychło i z wahaniem się pewnem próg przestąpił. Izba z małemi okienkami, dosyć ciemna, była przestronną, lecz choć ją deputat zajmował nieprzystrojoną, i zachowała dawny swój charakter wieśniaczo-mieszczański. Do koła jéj biegły grube ławy, piec prosty lepiony zajmował kąt jeden, a pod nim opróżniony i kawałkiem drzewa zastawiony kojec dla kur widać było. W przeciwnym kącie ubogi tapczan, sianem nasłany i skórą łosiową okryty łóżko stanowił, na którem miasto innéj pościeli leżała opończa szara i skórzana stara poduszka. Oparta o krawędź stała tu odpięta od boku szabla duża, krzywa, jakby na straży. Tuż naprzeciw łoża mały stół na cienkich nogach z papierami i kilku foljantami się mieścił, a przy nim dobrego wzrostu ale nie miłéj twarzy, kosooki i ospowaty, blady, z usty zaciętemi, czołem mocno pogarbionem, siedział deputat Leńkiewicz.
Na odgłos wchodzącego musiał pióro rzucić i za ucho je włożywszy, z twarzą zwróconą ku drzwiom, z jedną nogą jakby przygotowaną do wstania trzymał się na prostym stołku.
Po za nim widać było u ściany tłomok rozpostarty, z którego wyglądały suknie i bielizna. Daléj, dla bezpieczeństwa złożone, chomąty i uprzęż, których woń dziegciowa izbę zapełniała, rozrzucone były.
Leńkiewicz siedział rozebrany i prostym chałatem okryty.
Na powitanie ledwie odpowiedziawszy, podniósł się okazując, że wzrostem i ramiony Wierzejce dorównywał.
Wzrok jego z gościa niespokojnie się skierował ku wiernéj towarzyszce szabli.
— Czołem — rzekł Wierzejko, szukając miejsca by zasiąść. Leńkiewicz swój stołek prosty mu podsunął.
Na drugim leżała odzież, którą zrzuciwszy sam na nim usiadł.
— Ja do pana deputata — odezwał się Wierzejko — przychodzę uproszony w sprawie przyjaciela.
Leńkiewicz patrzał milczący.
— Za tym biednym Żywultem.
— A, a, a! — mruknął deputat i czoło mu się więcéj jeszcze pofałdowało.
— Tak, za Żywultem, sprawa czysta, jasna, sprawiedliwa, człek dobry, brat nasz... Hm? — odezwał się Wierzejko.
Leńkiewicz skrzywiony nie odpowiadał.
— Sprawa sama za sobą mówić powinna — począł po namyśle — a jeżeli sprawiedliwa toć ją wygra.
— A wy o niéj jak sądzicie? — pytał skrutując Wierzejko.
— To rzecz sumienia — rzekł zwolna deputat — z tego się niespowiada nikomu. — Ręce zacisnął i śmiało w oczy gościowi patrzéć zaczął.
— Fama bo po mieście chodzi — dodał przybyły — żeście wy więcéj skłonni na stronę tych Borkowskich...
Leńkiewicz się poruszył.
— Panie mostowniczycu — rzekł — w sprawie niema dla mnie ani Borkowskiéj ani Żywulta, jest sprawiedliwość. Gdyby rodzony ojciec mój nie miał jéj za sobą, u mnie by nie wygrał. Ot, co. —
— Fiu! fiu! górno! górno! — zawołał Wierzejko. Tandem niech mi wolno będzie zwrócić jego uwagę na to, że homines sumus, omylić się ludzka rzecz, więc w tém skrutinium sprawiedliwości niekoniecznie na własnéj o niéj opinii polegać należy, ale patrzéć kędy majoritas.
— Hm! hm — zamruczał Leńkiewicz — Majoritatem sequent cielęta i barany, gdy je z chlewa wyganiają, ale człowiek ma swój rozum i idzie tam gdzie on go prowadzi. Za to przed Bogiem odpowiada. Errare humanum est ale zła to rada za trzodą iść.
— Niepodoba się waści rada moja? — zawołał obrażony.
— Niepodoba — odrzekł otwarcie Leńkiewicz. — Niczyjej libertatem sentiendi et opinandi pętać się nie godzi. Ja przy mojéj stoję.
— Więc się asindziéj nieprzyjacielem tych ogłaszasz co inaczéj twierdzą? — zapytał Wierzejko.
— Nie idzie zatem — rzekł spokojnie Leńkiewicz — hanc veniam damus petimusque vicissim. Ja méj swobody bronię ale niczyjéj nie tamuję.
Wierzejko jakby zabawiając się szablą zwieszoną przy stołku wziął między nogi i pobrzękiwać nią począł. Po chwili dumania rzekł.
— Ja z panem deputatem, na słowa i argumenty nie podołam... krótko a węzłowato... kto nie z nami ten przeciwko nam.
— A jam z nikim i przeciw nikomu nie jestem, rzekł Leńkiewicz — ludzi tu u mnie niema a są sprawy.
— Księżna wojewodzina mnie obligowała — jakby niesłuchając dodał Wierzejko — abym ja acana dobrodzieja dla Żywulta pozyskał.
— Szacuję wysoce panią wojewodzinę — odparł Leńkiewicz — i radbym jéj rozkazów usłuchał wszędzie — tylko nie w trybunale gdzie krzyż Chrystusowy rozkazuje, bo go na stole przed sobą mamy.
— Hm! hm — a no Radziwiłłom się narazić ma swe znaczenie — wtrącił Wierzejko.
— Panu Bogu jeszcze straszniéj — odparł Leńkiewicz.
Popatrzyli sobie w oczy i milczeli. Wierzejko wąsa kręcił i szablą ciągle pobrzękiwał.
— Doszły panią wojewodzinę wieści, żeś waszmość jéj protegowanemu nieprzychylny, a téj białéj gąsce, pułkownikównie, co wszystkim głowy zawraca oddany.
— Panna piękna ani słowa, ale przeciw wodzie dla niéj płynąć, żebyś się waszmość nie zachłysnął.
— Co Bóg da! — rzekł Leńkiewicz spokojnie.
— Ani ukąsić tego dyabła — rzekł sobie w duchu Wierzejko — żeby choć z nim zadrzéć się można.
Spojrzał ostro, deputat mu podobnem wejrzeniem odpowiedział. Byłby się może zdobył na przyczepkę jaką Wierzejko i przez Olechnę, który w sieniach stał huknął na swoich... aby upartego porąbać — gdy drzwi się gwałtownie otwarły i strojny, błyszczący, cały od atłasów i aksamitów wbiegł do izby, potykając się z pośpiechu na progu, pan Jan Iwanowski. Zobaczywszy Wierzejkę uśmiechnął się pogardliwie, i do Leńkiewicza, który na widok jego skrzywił się, podszedł podając mu dłoń szeroką.
— Pana deputata!
Servus — zimno odpowiedział Leńkiewicz wstając.
Wierzejko nieruszając się ze stołka, przyglądał się Iwanowskiemu. — Swój do swego! — zamruczał pod nosem, jak łyse konie się znają.
Iwanowski z kolei już nie dłonią ale głową przywitał pogardliwie dosyć Wierzejkę.
— Nieprzerywam waćpanom jakiego ważnego conciliabulum! — zapytał Iwanowski.
— Nie, rozmowa nasza skończona — rzekł gospodarz.
— Ja ją za taką niemam — odezwał się butnie Wierzejko.
— Zatem odejść mam? — zapytał zwrot ku drzwiom czyniąc pan Jan.
— Bynajmniéj, bo tu się żadne arcana nie traktują — przerwał gospodarz. — JPan mostowniczyc przyszedł, ni fallor, zbadać opinię moją w sprawie Żywulta z Borkowską. Ja zaś opinii nie mogę mieć, dopóki się rzecz nie wyklaruje, głosy i repliki nie dadzą słyszéć.
— Tandem — zaśmiał się Wierzejko — wiedzą już inni jaką ta opinia będzie.
— Mądrzejsi są więc odemnie — zimno wtrącił Leńkiewicz.
Gość, który z ukosa na Iwanowskiego patrzał, śmiejąc się począł do niego zwróciwszy.
— Waszmości téż, panie Iwanowski, jako pretendenta do pięknéj rączki panny pułkownikównéj, liczą do rzędu tych co przeciw księżnie wojewodzinie i jéj protegowanemu Żywultowi operują.
Iwanowski nogi rozpostarłszy, na szabli sparty naprzeciw Wierzejki, stanął w postawie wyzywającéj.
— Do jakich mnie liczą, mości Wierzejko, nie wiem — rzekł — ale że waszmości rachują do tych co gotowi unguibus et rostro popierać co księżna Barbara rozkaże, o tém świat cały wie.
Rozśmiał się. — Wierzejko zapłonął cały.
— Myślisz waść żeś mi tem łatkę przypiął? — rzekł. — Co czynię tego się nie wstydam! Książęcy byłem, jestem i będę, a komu to solą w oku niech...
Niedokończył jakoś rozgniewany gość i ze stołka się porwał.
— Ja tego do siebie nie biorę — zaryhotał Iwanowski, nie uląkłszy się ani brzęku szabli ni nasrożonéj miny. — Jeżeli waćpanu z tém dobrze, co komu do tego! Czyj się chleb je, na czyim wózku jeździ, tego piosnkę się śpiewa.
Wierzejko, któremu chciało się awantury, żuł coś w ustach, nie mogąc znaleźć czémby w oczy rzucił przeciwnikowi.
— Choćby was nie dwóch było a dziesięciu — szydersko począł do czapki się biorąc — Iwanowscy i Leńkiewicze mizernego nawet Żywulta nie zjedzą. Za biednym stoi heroina nasza, cnoty wielkiemi jaśniejąca, JW. księżna wojewodzina.... a gdzie ta cnotą swą i rozumem sławiąca się pani idzie, tam i drudzy z oczyma zamkniętemi mogą! Nie wstyd!
— Próżne wasze zabiegi i roboty, nie zwycięży Borkowska, choćby wszyscy panny Tekli adoratorowie za jéj sprawą biegali.
To rzekłszy Wierzejko się ku drzwiom bez pożegnania zabierał, prostując, nadymając, kokosząc okrutnie — ale to wrażenia na spokojnie stojących Leńkiewiczu i Iwanowskim nie czyniło, obaj oni milczeli.
Wierzejko, który się tak z kwitkiem odchodzić niespodziewał, ociągał się idąc, szukając w głowie coby rozmowę przedłużyć mogło, aby choć do otwartéj wojny powód dało. Koncept mu jakoś niedopisywał, a powodu do dłuższego zatrzymania się brakło; gdy w sieniach i na podwórzu głosy osobliwe słyszéć się dały.
Zapomniawszy już o Wierzejce, Leńkiewicz, którego one doszły, jakby piorunem rażony rzucił się ku oknu, pochylił, wyjrzał niem i ręce załamał. Iwanowski biegł ku drzwiom, nierozumiejący co się stać mogło, a ciekawy końca Wierzejko zatrzymał się odstępując nieco od progu. Zapomniano o nim zupełnie.
Drzwi się wtém otwarły szeroko i w nich naprzód ukazała się pułkownikowa Borkowska, wystrojona dziwacznie z wysoką na głowie fryzurą, a za nią w blasku całym swéj niesłychanéj piękności, jak lilia biała, uśmiechniętą anielsko, z gracyą niezmierną idąca — jakby nie do chaty ubogiéj ale na królewskie wstępowała pokoje, panna Tekla.
Zjawiskiem tém olśniony Leńkiewicz stał jak posąg. Iwanowski, który może się spodziewał tych odwiedzin — pierwszy je przywitał u progu. Wierzejko skonfundowany ku piecowi i kojcowi się cofał, ale ujść z placu nie umiał.
Właśnie, gdy nad swojem położeniem rozmyślał, piękna pułkownikówna, która go nie znała, zobaczywszy dorodnego i pokaźnego mężczyznę, a wnosząc z jego przytomności u Leńkiewicza iż do jego towarzystwa należał, wlepiła weń oczy i tak niemi go oczarowała jednem wejrzeniem, któremu uśmieszek towarzyszył, że Wierzejko zmysły postradał.
Leńkiewicz, któremu lice blade pałać zaczęło na widok pułkownikównej, zmienił się, zmalał, zgiął, niewiedział jak tych swych gości przyjmować. Od dawna w pannie rozkochany — zapomniał o całym świecie, ręce podniósł do góry i wykrzyknął.
— O, cóż za szczęście, co za błogosławieństwo, pod moją strzechą! niegodnego sługi. — I cisnął się do ręki pułkownikowéj, która głosikiem drżącym powtarzać zaczęła co już w objeździe deputatów nie jeden raz mówić musiała.
— Biedna wdowa uciśniona, szukająca sprawiedliwości, do acana dobrodzieja ucieka się, do jego serca.
Pułkownikówna dokończyła wzrokiem, który dobił deputata.
— Pułkownikowo dobrodziejko! — zawołał gorąco — dysponuj mną a chociażby życiem mojem.
Iwanowski, który mierzył oczyma ukochaną, niespokojnie spoglądając na rywala, chociaż się go mniéj lękał — równie z nim o Wierzejce zapomniał. Ten u pieca stojąc jak upojony oczu od panny Tekli oderwać nie mógł. Oblicze jego wyrażało taki zachwyt i razem ogłupienie iż panna Tekla, któréj wejrzenia żywo biegały i parę razy na nim spoczęły, uradowana zwycięztwem, bo go była pewna, zdobyczą nową, w chwili gdy żadna do pogardzenia nie była — uśmiechnęła się i dla upewnienia zerknęła nań strzelisto znowu. Przybywszy tu w sprawie wprost interesowi pułkownikowéj przeciwnéj, w roli nieprzyjacielskiéj, — Wierzejko znajdował się w położeniu myśliwego, co polując na wilki do wilczego dostał się dołu.
Takiéj piękności nie widział on jako żyw. Pamięć na księżnę wojewodzinę, na Żywulta, na wierne służby Radziwiłłom — wszystko mu z przed oczów znikło — stała przed niemi jedna pułkownikówna.
Nie mógł się ruszyć z miejsca, choć mu wyjść wypadało. Leńkiewicz tak był zajęty przybyłemi, iż na bytność Wierzejki nie zważał, Iwanowski wpatrzony w pannę zapomniał o nim. Nierychło dopiero deputat, oczy podniosłszy, zobaczył intruza pod piecem.
Wypędzać go z domu nie godziło się. Z oczów czytał, że był wielkim blaskiem piękności panny Tekli skonfundowany. W chwili gdy pani Borkowska jeszcze swe kondolencye i prośby przewlekłe powtarzała, deputat wskazał jéj w mroku stojącego u pieca delikwenta.
— Pułkownikowo dobrodziejko — zawołał — mnie ni prosić ni konwinkować nie macie potrzeby... ale o to jeden jest z tych, co przeciwko wam forytują i podburzają z rozkazu księżnéj, do niego się obróćcie.
Zdumiona i strwożona Borkowska podniosła oczy, a panna Tekla śmiało zmierzywszy Wierzejkę, matkę wyprzedzając podeszła ku niemu. Srebrzystym swym głoskiem, wlepiając w niego oczy czarne, poczęła.
— Możeż to być, abyś acan dobrodziej przeciw biednym a oprymowanym chciał być narzędziem? Nie mogę uwierzyć temu, a jeśli prośba moja miéć u niego jaki walor może...
Wierzejko potęgą tego czarodziejskiego wzroku złamany, postradał całą swą butę i śmiałość — stał się powolnym jak baranek.
— Panno pułkownikówno dobrodziejko! — wykrzyknął — peccavi! biję się w piersi! ale jeślim zgrzeszył to nieświadomością, bom jako żyw panny pułkownikównéj nie oglądał... a oto dziś gdy mam szczęście widziéć cudo kreacyi najpiękniejsze, padam przed niem na kolana i sługą jego się być ofiaruję.
Pułkownikówna na to oświadczenie tak raptusowe, głośnym, wesołym śmiechem odpowiedziała.
— Księżna Barbara — rzekła — która i tak wiele ma zawziętości przeciwko nam, nie darowałaby mi gdybym jéj odebrała tak wiernego przyjaciela. Dość mi na tém będzie, gdy acan dobrodziéj wrogom naszym przestaniesz być pomocą.
— Przysiądzem na to gotowy! — zawołał Wierzejko z zapałem. — Świadkowie są... niech sobie Radziwiłłowie rady dają jako chcą, przeciw pani sukursu im nie dam. Jakom żyw!
To mówiąc z galanteryą wielką posunął się do rączki, którą mu dobrotliwie wyciągnięto, złożył na niéj głośny całus, czapkę do góry podniósł i zawołał wesoło do Leńkiewicza.
— Panie deputacie, świadkiem byłeś cudu!! Veni, vidi, vici może powiedziéć ta dama — a ja odchodzę z życzeniem, aby po sprawie z Żywultem toż powtórzyć mogła.
I z impetem wielkim wyniósł się za drzwi, wołając za sobą Olechnę, który z szablą w kącie przycupnąwszy, już był krztynę sobie usnął.




Ludno było w miasteczku czasu trybunału, ale we dworze wojewodzińskim drzwi się nie zamykały, Brunak nie miał spoczynku. Stół w jednéj z sal od rana do wieczora był zastawiony, a kucharze mięsiwa i rosołów nastarczyć nie mogli. Nie licząc obiadów i wieczerzy obsadzonych tak, że we dwóch salach ław i krzeseł dla gości brakło, śniadania poczynały się o ósméj, a w nocy musiano dawać podkurek, gdy się goście zasiedzieli.
Księżnie jéjmości, oprócz marszałka Brunaka i panny Kleckiéj, niby to miał być pomocą sam książę małżonek. Lecz, prawdę rzekłszy, oprócz tego że jadł, słuchał, śmiał się i czasem bryznął tłustem słowem, bo rubaszny był — nie wiele go tam czuć i słychać było. Pięknego wzrostu, tuszy okazałéj, łagodny, leniwy, książę zdawał wszystko na żonę, a sam już tylko sobie żył — i pragnął spokoju. Więc gdy był wezwany i dla reprezentacyi potrzebny, zjeżdżał, ubierał się jak najwygodniéj, przychodził do gości i lekcyę, jakiéj go nauczono, recytował posłuszny... Z założonemi w tył rękami, albo z wsuniętemi w kieszenie, przesuwał się od jednéj gromadki gości do drugiéj, — wyzywał opowiadania, których słuchać lubił, zwłaszcza gdy wesołe były, usta mu się dobrodusznie otwierały... i stał, stał póki śmiech żywszy zkądinąd pochodzący tam go nie pociągnął.
Funkcyą którą książe spełniał bardzo sumiennie i z zupełnem oddaniem się jéj, było jedzenie. Jadł jak nikt, z przejęciem się ważnością tego czynu, z oderwaniem się od świata, ręce szeroko rozłożywszy, pochylony nad talerzem, głuchy i ślepy na to co go otaczało, nierachujący się już z najdostojniejszemi gośćmi. Mówić do niego gdy jadł było próżno — chcieć go oderwać od obowiązku niepodobna. Skończywszy dopiero powracał do świata i ludzi, uśmiechając się błogo. Pił książę wojewoda dzielnie — lecz napój dla niego był tylko pomocniczym i podrzędnym. — Wody nie tykał nigdy... za napój powszedni używając podpiwku, a dla wzmocnienia węgrzyna. Rumianek dla konkokcyi zjawiał się po obfitych wieczerzach do poduszki.
To co zwano u nas dawniéj hora canonica, godzina pokrzepienia i posiłku, gdyby zabrakło zegarów, wybijała tak regularnie na żołądku książęcym, iż niespokojny jego wzrok lepiéj ją od kompasów zwiastował. Opóźnienie z obiadem, punkt o południu było nieprzebaczoném... Człowiek, który mógł się stać jego przyczyną był jak najgorzéj notowany. Księżna też, która słabości małżonka ulegała, gdy do niéj przybywał najsurowsze wydawała rozkazy co do regularności obiadów i kolacyi. Upodobane księciu półmiski miano na względzie. Trafiało się, że przejęty doskonałością jakiéj potrawy, wojewoda powoływał kucharza, całował go w głowę — i mówił — co było najwyższą pochwałą — Poczciwy!! albo — Psia jucha.
Przezwisko to dostawało się czasami i innym, z których książę był bardzo rad.
Dnia tego było już po obiedzie, i dwór się zupełnie opróżnił z gości, którzy za swemi sprawami i na konferencye się porozchodzili, książe odbywał poobiednią drzémkę w wygodném krześle z głową na poręczy zwieszoną, ustami otwartemi, łysiną od trudu spoconą, i rękami na żołądku założonemi, jakby drogą tę część organizmu swego od wszelkiego chciał osłonić niebezpieczeństwa.
Przez pokój, w którym książe spał, przechodzili wszyscy na palcach, księżna tymczasem, która nie sypiała nigdy po obiedzie, siedziała w kancelaryi i zajmowała się sprawami domowemi.
Między innemi dnia tego była na porządku dziennym wieczerza dla dygnitarzy trybunalskich. Księżna, która więcéj przez chęć okazania swéj potęgi, niż przez jakiś szczególny afekt dla pokornego Żywulta, wszelkiemi sposoby sprawę jego popierała, pragnęła ująć sobie deputatów o których słyszała, że pięknością panny Tekli i pułkownikowéj Borkowskiéj prośbami byli zachwiani.
Wiedziała, że się krzątał i biegał popierając Borkowską pan Jan Iwanowski, że silnie za nią przemawiał Leńkiewicz, że kilku patronów i mecenasów opiniowało, iż Żywult na żaden żywy sposób wygrać nie powinien i nie może.
Uparcie stojąc przy swojem księżna Barbara, miała pomysł genialny. Był naówczas w Wilnie głośny bardzo, poważany i za autoritas w rzeczach prawnych konsyderowany patron Turczynowicz. Słowo jego miało wagę niezmierną, mecenasi inni nie śmieli ani stawać przeciw Turczynowiczowi, ni się jego opinii przeciwić. Chwytany i porywany na wszystkie strony, opłacany sowicie, Radziwiłłów klient dawny, Turczynowicz miał w sprawie Żywulta zjechać osobiście do Nowogródka. Księżna się spodziewała, że uczyni takie wrażenie, iż nikt przeciw Żywultowi nieośmieli się wystąpić.
Wezwanie Turczynowicza trzymane dotąd było w tajemnicy, jak Deus ex machina miał się tego dnia zjawić na wieczerzy u księżnéj i rozgromić samą swą przytomnością zastępy nieprzyjacielskie.
Kolacye te u księżnéj od początku trybunału były codzienne; kuchnia i piwnica, szczególniéj ostatnia, wysilały się na nie. Pijatyka czasem, choć księztwo oboje znikli, przedłużała się pod sterem ludzi dobranych marszałkujących i podczaszujących do świtu.
Dnia tego zaś szczególne i zawcześnie już poczyniono przygotowania, aby deputatów i przybyłego z Wilna gościa przyjąć jak najwspanialéj.
Książe zaspał w fotelu do wieczora, tak że do kolacyi już nakrywać poczęto, a sen po dobrym obiedzie trwał jeszcze. Książe nawet chrapał głośno. Nikt oprócz żony budzić by się go nieośmielił.
Nadeszła téż księżna Barbara i popatrzywszy na uśpionego małżonka, głośno zakaszlała. Książę się zaraz obudził z uśmiechem na ustach, i chcąc powiedzieć coś przyjemnego, zamruczał.
— Psia jucha!
Postrzegłszy żonę, pocałował ją w rękę, księżna oznajmiła mu godzinę, więc ruszył się raźno, oczy przetarł, głowę pogładził, pasa ociągnął i ziewnąwszy był już wpogotowiu do — wieczerzy. Księżna, po długim śnie, który wiele w pamięci rzeczy zaciera, uczuła się obowiązaną odświeżyć dane zrana instrukcye.
— Będziesz że pamiętał cośmy mówili? — zapytała.
— A jakże, rozumie się... Deputatów należy ujmować... Turczynowicz... Żywult... Tak, wiem wszystko... Prędko wieczerza?
— Szczególniéj kilku z tych ichmościów — dodała księżna — którzy są dubii, bo ich ta kwoka i jej córunia angirlandują... pamiętasz?
— Wiem! wiem! — powtórzył książe — który ziewał i na ustach robił krzyżyki.
— Konopka — Czyż — Leńkiewicz.
Książę głową potakiwał.
Pomimo tych zapewnień księżna dała jeszcze wskazówki jak z kim się należało obchodzić.
— Leńkiewicz mruk, chytry, niemajętny, możnaby go jakąś sperandą. Ale nic nie obiecywać... tak tylko. Czyż, próżny jest, temu panie bracie mów, to go ujmiesz i pić lubi. — Konopka koniarz, rozumiesz.
Długo tak szeptała księżna, a książę sobie w głowie układał milczący i posłuszny. Sprawa Żywulta prawdę mówiąc daleko mniéj go obchodziła od wieczerzy, przy któréj się spodziewał szczupaka na zimno, którego lubił bardzo.
O mroku poczęto świece zapalać, a że okazałość połączoną była z oszczędnością, nie inaczéj była jadalnia oświeconą tylko rurkowemi łojówkami. Sam stoliczek księżnéj miał przywiléj, że na nim stawiono woskowe i do nich szczypce srebrne, gdy gdzieindziéj żelaznemi i mosiężnemi dymiące knoty obcinali ludzie. W salach téż nie było wcale jasno, ale tem większa panowała swoboda i konfidencya.
Gdy się już dobrze ściemniło, goście schodzić się zaczęli, jedni gromadkami, drudzy pojedyńczo, prowadzeni przez chłopaków i żydziaków z latarkami. Mało kto przyjeżdżał, lecz byli i tacy, co jeszcze po obiedzie się nie wytrzeźwiwszy, zmuszeni byli wózków użyć.
Księżna już była w bawialnym pokoju na swym posterunku przy stoliczku, do którego przychodził każdy z rewerencyą i kilka słów przemówiwszy, potém już swobodnie po pokojach krążył.
O téj godzinie i książę znajdował się zwykle u boku małżonki, witał, chrząkał... zdawało mu się, że był jéj pomocą, bo słowa jéj śmiechem wyrazistym potwierdzał. Dopiero gdy już goście zgromadzili się wszyscy — odchodził do wesołych gromadek.
Deputatów, chwilowo tak wielkich władzą i dostojeństwem wpośród pospolitéj szlachty łatwo było rozeznać. Na twarzy każdego z nich odbijał się majestat trybunalski, każdy miał swój dwór, klientów i kłaniających się nisko. Oni tu teraz stali po nad wszystkimi górą. Książę téż i księżna czynili im honory, a szczególniéj ona była uprzejmą i umiała do każdego przemówić tak, by go sobie ujęła.
Chwilami nawet książę z uwielbieniem patrząc na politykę małżonki, na jéj talent w obejściu się z ludźmi — w duchu sobie powtarzał — Psia jucha!!
Pokoje już gwarną kompanią napełnione były, a w niektórych gromadkach rozprawiano bardzo głośno i namiętnie, gdy nagle nastała jakby extra ordynaryjnem czémś wywołana cisza, która od progu pierwszéj izby idąc — rozciągnęła się aż do stoliczka księżnéj.
Domyśliła się ona, że wchodził ów pożądany Turczynowicz, którego tu nikt się widziéć niespodziewał, a była to figurka, gdy za kratkami nie stawał, tak niepozorna, iż niktby za nią nie dał trzech groszy, miernego wzrostu, łysy, trochę przygarbiony, z dużem czołem a jeszcze większym nosem, z gębą wykrzywioną i bezzębną już, z wąsikiem siwiejącym jak sznureczek na górnéj wardze zawieszonym, Turczynowicz wiecznie zajętą i bardzo roztargnioną mający minę — nie odznaczał się obiecującą powierzchownością.
Ale tego samego człeczka, co słuchając jedném uchem cudzego głosu gotował się do repliki, dłubiąc w papierach zgarbiony, trzeba było widziéć gdy na niego kolej przyszła. Naówczas, poczynał niby chłodno i głosem maleńkim, że go ledwie posłyszéć było można, — ale wnet rozgrzewał się, wyprostowywał, głos mu potężniał, wyrastały z pod brwi oczy, rozszerzała się pierś, duch pieniactwa wstępował w niego i — nawet śpiący deputaci, najzimniejsi patronowie, skrybenci, i co było ludzi słuchających, porwani siłą jego argumentacyi, wymową w któréj naprzemiany grały oburzenie, ironia, gniewy, błagania, wszystkie struny ludzkiéj duszy — aplaudowali i szaleli.
Bywały takie sprawy, w których Turczynowicz uniesiony, roznamiętniony, gdy dokończył głosu, potrzeba go było niemal na rękach wynosić z izby, tak się wyczerpywał.
Przytém był to umysł ostry i cienki — jeżeli się tak wyrazić godzi, który wciskał się w najtwardsze każdéj sprawy sploty i umiał dojść do ich głębi.
Gdy go ujrzano wchodzącego, a szepnięto — Turczynowicz, ci co go osobiście nieznali, a z reputacyi tylko jaką miał na Litwie całéj, poczęli się cisnąć aby go zobaczyć i zbliżyć się do niego.
Nieomyliła się w swéj rachubie księżna, iż wrażenie miał uczynić wielkie. Przybycie jego zwiastowało, iż tu o coś ważnego rozpierać się miano, bo Turczynowicza dla lada bagateli z Wilna by nie ściągnięto.
Osmólski, który zarówno u księżnéj jak u pułkownikowéj bywał, zawsze się neutralnym głosząc i na dwóch stołkach siedząc — zmiarkował pierwszy, iż nie o co tu chodziło tylko o tryumf Żywulta a o pognębienie Borkowskiéj. A że jéj w duchu więcéj sprzyjał — rzekł na ucho zaraz stojącemu przy nim Lepieszce:
— Wiesz! Borkowskiéj sprawa przegrana! Jak Bóg Bogiem!...
Turczynowicz przeprowadzany oczyma, szedł poprzedzany z należytą atencyą przez Brunaka do stolika księżnéj, przy którym stał jeszcze i małżonek z rękami spokojnie włożonemi w kieszenie.
Chociaż nie wstając, księżna powitała mecenasa nadzwyczaj uprzejmie, wesoło, wdzięcznie, na co on, w towarzystwie milczący, ledwie nic nie znaczącemi kilku, nieśmiałemi odpowiedział słowami.
Wziął go potém książę ku sobie, a ta rozmowa jeszcze mniéj się powiodła — bo oba interlokutorowie nie byli usposobieni do prowadzenia jéj. Turczynowicz nigdy sobą nie szafował w towarzystwie — siły oszczędzał na prawdziwą walkę.
Przybycie jego było sygnałem podawania kolacyjki, jak ją zwała skromnie księżna, a w istocie obfitéj wieczerzy.
Przeczucie księcia, który ku stołom rzucił okiem nieznacznie, sprawdziło się: — niesiono na drewnianych blatach obwiniętych w serwety, zimne olbrzymie szczupaki — książę się uśmiechnął w duchu. Wnet téż marszałkowi podawszy rękę do stołu księżna poprowadziła do niego, chociaż sama się ekskuzowała, że wieczerzy nie jada i asystować jéj nie będzie. Była to fikcya tylko i pia fraus gdyż gospodyni chciała przez to zupełną męzkiemu towarzystwu zostawić swobodę. Niespuściła go jednak z oka, i choć wróciła na chwilę do swojego stoliczka z panną Klecką — obrachowawszy chwilę gdy kieliszki skutkować zaczną, powstała dla odbycia peregrynacyi około biesiadujących.
Tu się dopiero okazała cała gospodyni umiejętność zażywania ludzi. Wojewodzina szła powoli, wybierała swe ofiary, zbliżała się do nich, i do jednych uprzejmie, do drugich szydersko, do innych czule przemawiała.
Ci o których szczerości wątpiła, albo jéj byli podejrzanymi, wytrzymać musieli najstraszniejsze szturmy.
Leńkiewicz chociaż usilnie zaproszony — co księżnę ubodło wielce nie stawił się. Przyjaciel jego Medeksza wymawiał go tém, iż się zdrów nie czuł.
Znaczenie téj abstynencyi było dla wojewodzinéj jasnem. Wolała zresztą tę otwartość niż dwuznaczność innych deputatów, którzy w obu domach bywali, zagadywani obiecywali służyć księżnie pani, a w ostatniéj chwili zdradzić mogli.
Sprawa Żywulta nie była właściwie jego sprawą, ale miała się stać miarą wpływu i potęgi księżnéj i Radziwiłłowskiego domu.
Księżna niewątpiła, że ją wygrać musi, choćby z pomocą Turczynowicza, lecz nie taiła tego przed sobą, że samo to, iż się Borkowska ważyła z nią stawać do boju, było już uwłaczającém. Gdy pomyślała iż na drugiéj ulicy, w najętéj gospodzie, stoły téż były otwarte po całych dniach u Borkowskiéj, — zuchwalstwo to szlachcianki oburzało ją do najwyższego stopnia.
Upokorzyć te jéjmoście stawało się koniecznością. Żywult miał z tego korzystać.
Wieczerza szła w jaknajlepsze, książę szeroko się rozsiadłszy, dojadał drugie dzwono szczupaka, nic nie mówiąc, w skupieniu ducha, spotniały i szczęśliwy. Na Turczynowicza ani na deputatów nie mógł spojrzéć — ani myślał o tém. Następowała pieczeń sarnia.
Księżna, znając męża, już na niego wcale nie rachowała — musiała sama pracować.
Schyliła się do Turczynowicza, który siedział obok jednego z deputatów.
— Cóż mówisz o sprawie, mecenasie? — spytała.
Podniósł oczy prawnik i znacząco popatrzał na księżnę.
— Jaśnie oświecona księżno — ja mam ten obyczaj, że o sprawach nie mówię.
Jeszcze poufałéj schyliła się księżna i szepnęła.
— Cóż acan myślisz? hę?
— Zawikłana — rzekł dwuznacznie prawnik.
— A któżby ją potrafił rozplątać lepiéj i skuteczniéj od acana dobrodzieja, który jesteś Temidy najulubieńszym alumnem?
Skłonił się Turczynowicz.
Księżna zobaczyła Brunaka.
— Marszałku — zawołała z wymówką — kieliszki stoją próżne... nie dobrze spełniasz obowiązki swoje.
Brunak nalewał.
Zbliżyła się do Czyża...
— Panie deputacie ja na waćpana rachuję... Zawiszanką będąc, jak na Zawiszę... pamiętaj!
Czyż się z ławki porwał, całując ręce gospodyni, potém dłonie na piersi skrzyżował, oczy podniósł ku niebu.
— Niech mi tak Bóg na dzieciach błogosławi.
Księżna już stała przy Ponikwickim.
— Szanowny deputat, z którego rodziną mam koligacyą — rzekła — spodziewam się, że jako familiant nie opuścisz mnie.
Ponikwicki śmiał się, bo był do śmiechu skłonnym, ale z oczów mu łzy rozczulenia ciekły, które serwetą ocierał.
Schyliła się wojewodzina do pana Pukszty... i na ucho mu rzekła, iż o jego córce będzie pamiętać. Szło o umieszczenie jéj dla edukacyi przy któréj Radziwiłłównie. I ten był już pozyskany.
Innych brała księżna różnemi sposoby, niepominąwszy nikogo.
Oprócz Brunaka, kilku szlachty, między niemi i Wierzejko mieli polecenie gospodarowania, zachęcania do picia, i animowania gości.
Gotowała się téż niespodzianka, która ów wieczór miała ukoronować w sposób mniéj zwyczajny, a bardzo przyjemny. Przy księżnie bawił fraucymer z kilkunastu ubogich szlachcianek złożony, trzymany w wielkim rygorze. Panny były dorosłe, piękne, dobrych rodzin i staraniem księżnéj wyedukowane jak dla ich stanu przystało.
Ułożono zawczasu tak, aby gdy panowie deputaci w końcu wieczerzy dobrze podchmielą sobie, muzyka zagrała, która była w pogotowiu.
Ktoś miał niby insperate rozpocząć taniec, a inny pannę Klecką obligować, aby fraucymerowi dozwolono pohasać. Książę był w spisku, a uśmiechało mu się to, bo choć przed jéjmością bardzo świątobliwego udawał, na dziewczęta z fraucymeru rad patrzał i w korytarzach je za rumiane policzki szczypał — szepcząc — Psia jucha!
Księżna sama téj nadzwyczajnéj orgii nie miała być przytomną, a dla utrzymania w przyzwoitéj mierze ichmościów panna Klecka starczyła. Nic w tém złego nie było żeby się panny siedzące ciągle za krosnami przetrzęsły... a dla deputatów sposobność zbliżenia się do tych młodych buziaków — musiała być nader miłą — i pociągającą.
Stać się to miało niby bez wiedzy gospodyni — chociaż ona sama niektóre z panien zawczasu nauczała jak się znajdować i kogo kaptować miały.
Byli między deputatami nie żonaci, mogła więc dla ubogich szlachcianek być i speranda trafienia do serca i zaciągnięcia do kobierca...
Gdy kapela książęca nie ciekawa ale huczna, pod koniec wieczerzy, ustawiona u progu drugiéj sali odezwała się zamaszyście, wszystkim się oczy uśmiechnęły, — książę nawet podniósł głowę i minę zrobił hajdamacką...
Niektórzy wąsy pokręcali i tupali nogami.
— Ej, mosanie! — wołano, — gdyby tak było z kim.
Ten i ów wstał od stołu, młodsi poszli do pustéj sali i kręcić się zaczęli. Namówiony Wierzejko popełnił niby gwałt i pannę Śnieżkównę porwawszy gwałtem z pokoju dziewcząt, z wyrywającą mu się rozpoczął kręcić się i wywijać.
Śnieżkówna najsprytniejsza ze wszystkich panien wojewodziny, hoża, z filuternemi oczyma dziewczyna grała doskonale porwaną Sabinkę, ale skakała aż miło...
Kilka głów dziewcząt przybywających jakby chciały stanąć w obronie koleżanki, ukazało się we drzwiach pół otwartych. Młodzież rzuciła się do nich, te wnogi, ale mimo hałasu zabrano je wszystkie i nuż skakać. Książę się trzymał za boki, a że do tańca był za ciężki, nogami w miejscu tupał.
Zmęczone pierwszym tańcem panienki popadały na krzesła nie myśląc już uciekać. Panna Klecka zresztą weszła i, choć czyniła wyrzuty napastnikom, utrzymując, że księżna pani gdy się dowie gniewać się będzie — zaklinała tylko o to aby się ichmość przyzwoicie zachowywali.
Muzyka nie spoczywając rozpoczęła na nowo... w skoki poszli panowie deputaci z okrzykami na cześć księcia i gościnności Radziwiłłowskiéj.
A że ciągle tańcować niepodobna, więc w chwilach spoczynku poprzysiadali tancerze do panien i poskładały się pary tak czułe po winie, iż niejednemu zdało się jakby swą tanecznicę, któréj imienia i nazwiska nie wiedział, znał od wieka...
Śmiechem się sala rozlegała. Upojonych przy stole dobijały oczy niewieście. Wiązały się rozmowy osobliwe.
Panna Śnieżkówna i panna Kildysz, dwie najmędrzejsze, dostały się dwom deputatom nie żonatym a wątpliwym. Jak się to stało, że one na nich czy oni do nich trafili — rzecz niepojęta — ale Śnieżkówna za serce okrutnie pochwyciła Konopkę, a Kildyszówna Ponikwickiego.
Odcinały się im dwuznacznemi słówkami tak dowcipnie, broniły tak śmiało, wyzywały tak drapieżnie, że deputaci głowy potracili. Konopka chciał w końcu klękać przed swoją, a Ponikwicki tak się zwinął, że Kildyszównę świeżą jak różyczkę dopadłszy w kącie pocałował. I tém się zgubił. Jakby się z jéj ust trucizny napił, czy lubczyku — nie mógł już od niéj odstać.
Panna Klecka pilnowała przyzwoitości, lecz w kilkunastu miejscach razem być nie mogła. Na głośniejszy wykrzyk biegła i przybywała, gdy tylko rumieniec świadczył iż się coś stało nadzwyczajnego. Lecz do tego nikt się nie przyznawał. Deputaci przysięgali, że się zachowali jak baranki.
Zabawa ta przeciągnęła się późno w noc, aż nareszcie na jakiś dany przez Klecką tajemniczy znak — panny po jednéj wymykać się i znikać poczęły. Deputaci opatrzyli się téż, że do domów wracać czas było. Książę już w drugim pokoju drzemał w fotelu, a raczéj spał snem sprawiedliwego po szczupaku.




Tegoż samego wieczora w gospodzie najętéj przez panią Borkowską izby stały oświecone, i choć muzyka nie grała, wesoło się zabawiano.

Ciężko to było walczyć o lepsze z księżną wojewodziną, lecz raz wszedłszy na tę fałszywą drogę, pułkownikowa już się cofnąć nie mogła.
Całe więc domostwo u żyda musiano wynająć za drogie pieniądze, a do tego je przystrajać. Lecz że po nieboszczyku pułkowniku siła została tych osobliwości, które on tak namiętnie gromadził, można było większą ich część przewieść do Nowogródka. Kobierce, sprzęty i co tylko służyć mogło do przybrania izb nagich. Sunęły więc furmanki, cała służba się przeniosła do miasteczka, przybijano, zawieszano, myto, szorowano, kadzono. Pisarzowa z córką od rana do wieczora były na nogach same, a panna Tekla tylko, mając najwięcéj smaku, wydawała rozkazy.
Koszta były bardzo znaczne, lecz w tym razie najlepiéj się dawało zastosować przysłowie — Zastaw się a postaw się.
Izby żydowskie wcale teraz pięknie się prezentowały. Było w nich gdzie przyjmować osób choćby trzydzieści i więcéj, a dzięki zabiegom księżnéj, tyle się ich tu niespodziewano. Niebywało jednak zupełnie pusto — przybywali niektórzy ukradkiem przez ciekawość, inni dla dawnéj przyjaźni, najwięcéj dla uroku piękności pułkownikównéj. Starszy Iwanowski, który po zupełném odpędzeniu starosty, zajął tu miejsce, a serce panny po zmarłym Filipowiczu odziedziczył... nieodstępował Borkowskich na chwilę.
Jawnem było, że się o pannę starał, a zakochany w niéj był tak, iż — wedle słów brata — zupełnie oszalał. Lecz któraż miłość, jeśli prawdziwą jest, nie bywa szaloną?
Sypał pieniędzmi nie licząc i nie patrząc, zdrowiem szafował, gardłował, ludziom się narażał i przystał do Tekluni nie jak kochanek ale jak niewolnik, skinienia jéj patrząc tylko.
Z bratem znów byli na noże, i gdy się spotykali w ulicy, jeden się od drugiego odwracał, aby sobie w oczy niespojrzéć, bo wnet do kłótni przychodziło.
Co się działo w sercu panny, ani nawet matka nie wiedziała. Była dla Iwanowskiego czulszą niż innym, nieodpychała go, posługiwała się nim chętnie — przecież, choć naglił ją o słowo, choć na klęczkach prosił, wahała się i odkładała.
Prawda, że tak wielkich nadziei i tak wielkiéj piękności pannie, którą wszyscy uznawali cudem świata — a i ona sama wiedziała dobrze iż tu drugiéj jéj równéj nie było — trudno się przychodziło na pana Jana zdecydować. Patrzała ona i matka, a nuż co świetniejszego się nie zjawi.
Tymczasem zamożnego szlachcica trzymano na przypadek wszelki.
A że miłość miał wielką, która i najtwardsze lody roztapia, były takie szczęśliwe godziny, gdy i jemu i pannie się zdawało, że to ich do ołtarza poprowadzi. Iwanowski przytem mówił głośno, że nie jak Filipowicz półtorakroć zapisze, ale wszystko co ma, przed ślubem darem wiekuistym, u nóg panny złoży.
Wyżynka cum attinentis piękną fortunkę stanowiła. A że pan Marcin Horodniczy zęby na nią ostrzył, właśnie na przekor jemu, Jan chciał co miał przyszłéj żonie zapisać. I mówił to głośno, jawnie, powtarzając codzień, aby koniecznie doszło do brata.
Horodniczy zaś zapowiadał, do ostateczności doprowadzony, iż gdyby do ślubu przyjść miało, inhibicyą w konsystorzu założy, mając jakąś wyszukaną przez siebie consanguinitas, która małżeństwu miała być przeszkodą.
Jan ramionami ruszał słysząc o tém i odgrażał się, że choćby mu do Rzymu pieszo iść przyszło za indultem, to go wyrobi. Poszło na udry między braćmi, co jeszcze namiętność Iwanowskiego wzmogło.
Nikt już nie wątpił, że z tłumu adoratorów, bo ich tam zawsze jeszcze dosyć było, panna wybierze Iwanowskiego, który dla niéj jak w pługu chodził, a kochał ją jak żaden.
Jeden tylko mruk Leńkiewicz, który zdaleka i pocichu kochał się w pannie niemniéj zapalczywie od Iwanowskiego, mruczał sam do siebie.
— Nic nie pomoże, ona moją musi być.
A gdyby go kto był spytał — jak? sam by na to odpowiedziéć niepotrafił.
Chociaż nie tak się z miłością swą popisując, bo przy jego brzydocie niemal by śmieszną była, Leńkiewicz téż w domu pułkownikowéj bywał, atentował, usługi ofiarowywał, a w sprawie z Żywultem on jeden z deputatów jawnie i głośno stał po stronie Borkowskich przeciwko Radziwiłłom.
Zapraszano go z tego powodu, panna była dlań bardzo grzeczną, matka nadzwyczaj uprzejmą — lecz gdy oczy zaczął wywracać, a wydała się w nim miłość, śmiano się z niego po kątach.
Pisarzowa szczególniéj litowała się razem nad nim i niemogła pojąć jak taki brzydal, ni z pierza ni z mięsa, człek małego majątku, mozyrski szlachetka, bez koligacyi, bez znaczenia mógł sobie w głowie ubzdrać, zalecać się takiéj gwiaździe jasnéj jak pułkownikówna.
Teklunia opowiadając Agatce jak wzdychał do niéj i prawił jéj słodycze, nielitościwie sobie z biednego szydziła. Ruszała ramionami, litowała się nad nim.
— Gdybym ja jedna była na tym świecie, a on drugi, to bym go niechciała.
Agatka przecież miała nad nim trochę litości.
Po całych dniach pułkownikowa z córką musiały oczekiwać azali się do nich kto niezjawi, przybywających przyjmować, ugaszczać, karmić i poić.
Iwanowski zastępował miejsce vice-gospodarza i pilnował aby na niczem nie zbywało. On ściągał tu ludzi — on ich zatrzymywał i drzwi zamykał aby nie uchodzili.
Bywało czasem i gęsto, lecz częściéj bardzo obszernie. Obawiała się szlachta księżnéj, a wiadomem było, iż jéj szpiegi stały gdzieś w rogu i donosiły kto bywał u pułkownikowéj. Bojaźliwsi, których oczy panny Tekli pociągały, przekradali się opłotkami, oglądając ze strachem czy ich nie podpatrzono.
Im więcéj księżna intrygowała, tém ze swéj strony Borkowska z pomocą Iwanowskiego starała się ludzi na swą stronę przeciągać. A niemożna było i pannie Tekli odmówić daru wielkiego jednania sobie nieprzyjaciół i obojętnych. Była tak śmiałą i zaufaną w swéj piękności, iż szturmem niemal następowała na ludzi, a kogo miéć chciała i postanowiła — wzięła zawsze.
Byli tacy co się zaklinali, że nie ulegną, zakłady przegrywali. Powiadał nie jeden iż czarownicą była, bo dość jéj było popatrzéć uparcie, a wzroku tego żaden żywy człek nie wytrzymał, żeby go nie przejął do kości.
A nie można było powiedziéć na nią, że jest zalotną, tylko śmiałą; bo dumną się stawiła zawsze i nie pochlebiała nikomu. Chodziła i rozkazywała gdyby królowa.
Wieczora tego, gdy u księżnéj pułapkę zastawiono na deputatów i Turczynowicza sprowadzono z Wilna na pognębienie Borkowskich — chociaż to tajemnicą było jeszcze dla wszystkich, która się dopiero nazajutrz wydać miała — pułkownikówna o południu już o przyjeździe sławnego patrona z Wilna została zawiadomioną.
Zacisnęła usta i łzy się jéj w oczach zakręciły, lecz co było poczynać? Musiały dotrwać do końca. Iwanowski się ofiarował do Turczynowicza iść, Leńkiewicz jako deputat zmuszony się z nim zetknąć, gotował się nań napaść przedstawiając mu jak złéj miał się podjąć sprawy.
Tymczasem, choć się tam sypało wszystko na sławną kolacyjkę do wojewodzińskiego dworu, w skromnéj gospodzie, mało się kogo spodziewając, musiano téż światła pozapalać, wieczerzę sutą sposobić — i czekać azali się kto nie zjawi. Iwanowski upewniał, że od kilku miał najświętsze słowo. Na Leńkiewicza rachowano naturalnie jak na cztery tuzy. Szczyt milczący stawił się zawsze. Było i innych kilku wiernych, ale ludzi mniejszego znaczenia, dobrych tylko aby pustkę zapełnić.
Świec nie żałowano aby zdala choć w oknach widać było, że i tu illuminowano.
Panna Tekla na ten wieczór ustroiła się prześlicznie, a fryzurę miała taką, że Iwanowski ujrzawszy ją zawołał: — Klękajcie narody!!
Pomimo świateł pozapalanych, i najuroczystszych obietnic, długo jednak dość pusto było w gospodzie. Iwanowski który pierwszy się zjawił, zżymał się i przeklinał, a mścić odgrażał. Drugim oczywiście przybył Leńkiewicz.
Szczyt siedział w kącie, do którego gdy się z oburzeniem swém na zdradę ludzką zbliżył Iwanowski, milczący staruszek rzekł mu tylko po cichu:
— Kiep świat i powszystkiem.
Zdala słychać było szumno przejeżdżających i przechodzących tłumnie na wieczór i kolacyę do księżnéj, rozeznawano nawet głosy deputatów i ich towarzystwa, do pułkownikowéj, mimo pięknych oczów panny Tekli nie przybywał nikt.
Niepokój coraz większy ogarniał gospodynię, pannę i ich przyjaciół.
— Infamisy! — zgrzytając zębami wołał Iwanowski.
Nareszcie nie mogąc wytrzymać, porwał za czapkę i wybiegł ku rynkowi, ażali mu się nie uda kogo nawrócić i odciągnąć do Borkowskich. Po wyjściu jego z gospody cisza większa jeszcze zapanowała w pustych izbach.
Leńkiewicz milczący patrzał tylko zdala na pannę. Szczyt wzdychał, pułkownikowa do płaczu skłonna ocierała oczy, pannie Tekli czarne źrenice pałały gniewem.
Długo i pana Jana z powrotem nie było; wpadł nareszcie sam, ciskając czapkę i przeklinając w największéj passyi.
— Kolacyjki księżnéj im smakują — wołał — a jeszcze bardziéj łaska i protekcya książęca.
Przeciwko ich prepotencyi niema rady, niema prawa. — Korz się lub przepadaj.
I zbliżającéj się do siebie pannie Tekli opowiadać począł, jak i kogo spotkał i co mu na zaproszenia, wykręcając się odpowiadano.
Wieczór był późny, a ciągle jeszcze ociągano się z podaniem wieczerzy, myśląc, że się kto ulituje i nadejdzie, nakoniec Pisarzówna przybiegła z oznajmieniem, że się wszystko popali i poschnie w niwecz. — Kazano więc przynosić wieczerzę, do któréj u stołu na dwadzieścia kilka osób przysposobionego zasiadło mniéj dziesiątka, milczących i kwaśnych.
Iwanowski na frasunek nalewał, ale i pić w małéj gromadce ochoty nie było.
Narzekano i stękano. Leńkiewicz siedział zasępiony.
Jedyny deputat — myślał i on jak radzić sprawie, którą wszyscy tak bezwstydnie opuszczali, choć była najsprawiedliwszą. Człowiek sumienny i z sumieniem nieumiejący wchodzić w targi, tem się pocieszał, że przemawiając do obłąkanych kolacyjkami — potrafi ich nawrócić.
— Źle jest, jużci — rzekł po cichu, do Szczyta — ale ja mam nadzieję w Bogu, że tym ludziom oczy otworzę... Gdy przyjdzie do głosowania ozwie się uczciwość.
— Daj to tak prawda była! — mruknął Szczyt pessymista — świat zepsuty... Kto tam na sumienie baczy? im tyle świata co w oknie, a na Boga i sąd jego nieoglądają się!!
Siedziano przy wieczerzy długo, Iwanowski koło panny się umieściwszy adorował ją. Chwila do zalecania się była szczęśliwie obraną. Panna Tekla smutna, potrzebowała pociechy, serce się jéj ściskało, czuła się opuszczoną i myśli czarne snuły się po głowie — głos Iwanowskiego, jego poświęcenie, miłość tak jawna, wreszcie on sam... postawa, wejrzenie, — poruszyły ją.
Przypomniał się i nieszczęśliwy Filipowicz, którego obojętnością swą prawie o śmierć przyprawiła... uderzyło serce. Uczuła, że mogłaby kochać tego człowieka, że wart był wzajemności, a w chwili gdy tę możność uznała — w istocie już go pokochała.
Jedno spojrzenie, cale niepodobne do tych, któremi zwykle obdarzała — dało panu Janowi poznać, że lody prysły. Pochwycił rączkę, która mu się nie wyrywała i uścisnął ją.
Panna Tekla łzy w oczach miała.
Tyle razy szafował słowy i zaklęciami, że w téj chwili wielkiéj i stanowczéj zabrakło mu ich — popatrzali na siebie, pocałował ją w rękę i — oblało go takie szczęście, jakby już... panna Tekla była jego.
Wzrok jéj powiedział mu wyraźnie iż go kochała. Miłość pary urodziła się z boleści téj chwili, z upokorzenia, wreście z tych dowodów poświęcenia jakie jéj dawał Iwanowski. Ten tak poweselał jak gdyby proces był wygrany i tryumf zdobyty. Co go teraz obchodziła sprawa, summa, bogactwo ubóztwo — panna Tekla miała być jego. Świat mógł teraz runąć cały.
Już i smutni współbiesiadnicy spoglądali nań zdumieni, nie mogąc tego zwrotu w humorze wytłumaczyć sobie. Iwanowski śmiał się, pił, kręcił jak szalony. Pułkownikowa była zgorszona, sądziła że się chyba upić musiał i wesołość tę nieprzyzwoitą za złe mu miała. Jedna zarumieniona panna Tekla wiedziała zkąd ona wytrysła.
Późno już, wykradłszy się od księżnéj gdy się tańce rozpoczęły — wpadł Osmólski z raportem. Rzucili się wszyscy ku niemu. Zdyszany, podpiły, spotniały, wystraszony, przynosił wiadomość o przybyciu Turczynowicza, o zabiegach księżnéj, o przyjęciu deputatów i o tańcach z fraucymerem, które do reszty obałamuciły jaśnie oświecony Trybunał.
Osmólski mający słabość dla Borkowskich, oburzony był wielce, — a że wino czyniło go czułym — popłakiwał.
Posmutnieli wszyscy, panna Tekla tylko starała się okazać niewzruszoną i mężną. Leńkiewicz milczał twardo, stał zasępiony.
Z wielkiéj boleści, zmęczony opowiadaniem, Osmólski wypił tu jeszcze parę butelek, a że pora była spóźniona bardzo — goście się rozchodzić zaczęli.
Ostatni został Iwanowski. Panna Tekla dała mu znak.
— Wiesz waćpan co — rzekła — żadnéj już nadziei wygrania naszéj sprawy mieć nie możemy. Łudzić się próżno. Księżna wzięła Żywulta w opiekę, sprowadziła Turczynowicza, poi i zabawia tych niegodnych sędziów. My przemocy téj uledz będziemy musieli.
— Zobaczymy — przebąknął Iwanowski — sprawa jeszcze nie jest na wokandzie, ja pilnuję, mamy trochę czasu przed sobą. Leńkiewicz człowiek uczciwy i państwu oddany — ja choćby karku nadstawić przyszło... zrobię co w mocy ludzkiéj...
— Ani Leńkiewicz, ani waćpan nie potraficie nic — odparła panna. Na co darmo się łudzić.
— Więc — cóż! spytał Iwanowski, juściż im tak za wygraną dać nie możemy?
Panna zmarszczyła brwi nieco.
— Gdy burza nadchodzi, człowiek szukać musi jakiegoś od niéj schronienia i co może ratować — rzekła. Mnie się zdaje, moim kobiecym rozumem, że... ktoś z naszych przyjaciół mógłby podszepnąć Żywultowi komplanacyę i układy.... Któż wie?
Iwanowski głową potrząsał.
— Zapewne, rzekł — lecz nie zdaje mi się aby świętoszek ten, który się pod płaszczyk księżnéj przytulił — dziś co bez niéj chciał przedsiębrać...
Panna Tekla podała mu rękę z poufałością, jakiéj jeszcze nie doznał nigdy i która go do siódmych niebios zaniosła.
— Próbuj pan, szepnęła, mamie mówić o tém nie trzeba...
Z tém odszedł pan Jan, — szczęśliwy bo raz pierwszy przeczytał w oczach panny, że mu obojętną nie była, ale zasępiony okrutnie, bo chciał jéj być posłusznym, a kompromis z Żywultem zdawał mu się niemożliwym.
Czasu owego trybunału, jak zazwyczaj — można powiedzieć że niespano wcale. — Padł kto zmęczony wśród dnia, znalazłszy chwilę, zdrzemnął się, póki go przyjaciele gwałtem do nowéj biby nie pociągnęli. Skrył się czasem w jakiej dziurze i chrapnął, lecz z małemi wyjątkami, spać się kłaść nie było czasu.
Takie kolacyjki najczęściéj przeciągały się ku dniowi, a wychodzący z nich rozochoceni, najczęściéj zabierali się do któregoś z kolegów na poncz, na herbatę jakąś, na ogórki bodaj... — Wielu z młodzieży grywało już w karty, chociaż one jeszcze tak bardzo jak późniéj nie grasowały.
Iwanowski więc po północy wyszedłszy od Borkowskich, a pilno mając na sercu co mu panna powiedziała — mógł nie tracąc czasu — zajść gdzie na radę...
Miasteczko w spóźnionéj téj godzinie nad rankiem miało wielce dziwną fizyognomię. Po kościołach już się na jutrznię odzywały dzwonki, po chatach ubogich wstawały gospodynie i zapalały światło; w wielkiéj austeryi czeladź i ciury wszelkie piły, tańcując po ochrypłych skrzypkach, — we dworkach zajmowanych przez gości trybunalskich szumiało i gorzało.
Chłopki z okolicy ściągali się już na targ o mroku, pracowitym dzień się poczynał, próżniakom się nie skończył jeszcze.
Iwanowski spotykał prowadzonych pod ręce do domów tych którym gościnność nogi poodejmowała. Na progu w kilku domach dopijano strzemienne całując się i ściskając.
Niewiedział dobrze dokąd się ma udać, aby do Żywulta trafić — i polecić go wymacać, gdy Wierzejko, o którym słyszał od Leńkiewicza, nastręczył mu się odprowadzający kilku dygnitarzy z polecenia księżnéj do domów.
Wiedział, że się zaklął iż Borkowskim szkodzić nie będzie, sądził więc, że i pomódz może. Na nieszczęście Wierzejko był tak rozochocony, że z nim mówić było trudno... On i całe towarzystwo, któremu był dodany dla salvi konduktu, śpiewało pieśń pobożną poranną, w tém przekonaniu, że Bóg tą atencyą dla siebie skorumpowany dużo grzechów im przepuścić może. Niesposób było to osobliwe nabożeństwo przerywać. Ryczeli na głos cały. Przeszli — Iwanowski stanął i zadumał się.
Był niegdyś z deputatem Czyżem w bardzo dobrej komitywie, a w kwaterze Czyża świeciło właśnie. Na chybił trafił wszedł do niego.
Czyż tylko co z powrotem z kolacyi, po któréj dużo z fraucymerem tańcował, spocony, zrzuciwszy z siebie odzież, przechadzał się po izbie wielce poruszony. Gościa się niespodziewał wcale i zdziwił tak rannym odwiedzinom.
— Pan Jezus przy dziecięciu! — krzyknął — a ty tu co robisz? Taż to pono na jutrznię dzwonią?
— A tak — rzekł Iwanowski — ależ i ty jeszcześ się spać nie kładł, toć przecie i mnie wolno.
Czyż się rozśmiał.
— Aleś ty przecie u wojewodzinéj nie był? — rzekł. — O to wieczór mieliśmy! Powiadam ci, delicye! Naprzód kolacya książęca, Splendidissime, radziwiłłowska. Potem, mości dobrodzieju, fraucymer nam dali do tańców, dziewczęta jak róże... chichotki, wesołe... ochocze... raj! mówię ci.
— I za ten raj będziecie w piekle siedzieli! — odparł Iwanowski.
— Jakto?
— A jużci, bo go wam darmo nie dają. — Musicie zgubić biedną pułkownikowę.
— W któréj ty córce się kochasz.
— Tak jest — odparł Iwanowski.
— Sprawę ma kiepską — zawołał Czyż zagniewany.
— Po takiéj kolacyi! — dodał przybyły.
Deputat miał się już gniewać, gdy pan Jan obie ręce mu położył na ramionach i począł.
— Myśmy starzy od szkolnéj ławy przyjaciele, nie bundziucz się zemną... gadajmy po ludzku i po ludzku róbmy. Księżna się zawzięła na Borkowskich, starajmy się doprowadzić do zgody.
— Kogo? księżnę z temi paniami? — rozśmiał się Czyż — trafiłeś kulą w płot! Chyba księżnéj Barbary nie znasz...
— Nie o niéj myślę — przerwał Iwanowski — co ci się śni! Żywulta sprawa choćby najlepiéj stała, ludzie sumienie mają, ty sam nim dasz głos namyślić się musisz... Wygra... to niekoniec jeszcze. My znajdziemy sposób by od ekzekucyi się zasłonić i sprawę de noviter repertis przeciągnąć. Lepsza najgorsza zgoda niż najpiękniejszy proces.
— A ty myślisz, że Żywult będący w rękach księżnéj, sam przez się krok postawi? — odparł Czyż.
— Probujmy.
Deputat ziewnął.
— Dajże mi się choć zdrzémnąć — rzekł — zobaczymy. Poprobuję.
— Będziesz miał zasługę.
Rozeszli się a Iwanowskiemu téż dnia tego po wzruszeniach jakich doznał, należał spoczynek. Powlókł się do łóżka.
W kilka godzin jednak był już na nogach i w ulicy, ale napróżno Czyża szukał, bo go już ani w domu, ani na Ratuszu, ani u nikogo ze znajomych wytropić nie mógł. Żywulta téż którego był gotów już sam zaczepić, nigdzie śladu ani o nim wieści. Siedział zwykle we dworze u wojewodzinéj. — Dopiero z południa Czyża przechodzącego pochwycił.
Okazało się, że ten wczorajszéj rozmowy, któréj słuchał oszołomiony, a potém ją zaspał, całkowicie zapomniał.
Jedna z panien fraucymeru księżnéj zajmowała go tak, że dla niéj o wszystkiem zabył. Na usilne jednak natarcie Iwanowskiego, Czyż po namyśle ofiarował się go zaprowadzić do Żywulta, którego prawdopodobnie na kwaterze u żyda zastać mieli.
Dnia tego bowiem z powodu przybycia Turczynowicza i komportacyi dokumentów, zajęty być miał w domu.
Dla obudzenia kommizeracyi, i przez skąpstwo, Żywult mieścił się w alkierzu żydowskiego domu, obok rodziny gospodarza, od któréj przez nieszczelne drzwi wszystkie zapachy kuchni izraelskiéj, łokszyny, cebuli, kapusty, tłustości, stęchlizny, czadu, napełniały małą izdebkę.
Żywulta zastali w istocie, związującego starannie fascykuły papierów, i przybranego do tego zatrudnienia w zabrukany kitel.
Czyż, którego z niezmierną uniżonością powitał, do kolan mu się kłaniając, dość wymownie wyłożył mu cel swych odwiedzin.
Żywult słuchał z pokorą, ukradkiem oczyma mierząc Iwanowskiego, którego przytomność była dlań wiele znaczącą.
Dał się obu posłom wygadać nie przerywając, zawsze jak najuniżeniéj skłaniając głową i przyjmując co mówili z namaszczeniem i przejęciem. Ostrożny wielce, nie odezwał się ze słowem żadnem, nie dał znaku ani sprzeciwienia się ani zgody.
Gdy przyszło do odpowiedzi — namyślał się jeszcze, oczy podnosząc do sufitu i wielkie wewnętrzne okazując poruszenie.
— No cóż! — ozwał się Czyż.
Głos nareszcie dobył się z piersi Żywultowi, grobowy, wątły, słaby, smutny.
— Z jaką wdzięcznością i weneracyą przyjmuje — rzekł — serce moje jaśnie wielmożnego deputata konsylia i admonicye natchnione świętą intencyą zgody i pokoju — Bóg wielki widzi. Piękne słowa, najlepsze intencye, radbym mu być posłusznym... nie mogę...
Tak jest — non possum, zadalekośmy zaszli, trzeba już ażeby stróż sprawiedliwości jaśnie oświecony trybunał rozstrzygnął między nami i wyrzekł kto — winien. Niechcę miéć na sobie makuły. W ręce wasze, na wolę Boską zdaję los mój, poddam mu się humillime. Nie mogę...
Złożył dłonie, spojrzał w niebo.
— Robak jestem mizerny — dodał. — Rzeczono by żem na wdowy i sieroty krzywdę godził, żem cudzego żądał, żem wymógł co mi nie należało. Nie mogę jaśnie wielmożny deputacie, niech trybunał deklaruje aby niewinność moja jasno stanęła przed światem.
Iwanowski się obruszył.
— Komplanacya waćpanu czci nie odejmie — rzekł — a spokój prędszy przyniesie.
— Los mój w ręce miłosiernego Boga oddaję — odparł Żywult — niech się dzieje wola Jego. Niech mi koszulę zdejmą z ciała — posłucham — niech idę z torbami gdym wart — ukorzę się. Nie mogę zgody, żądam sprawiedliwości wymiaru.
Czyż chciał jeszcze nastać na niego, Żywult krok odstąpił, skłonił się nisko i zamilkł. Nadto był pewien wygranéj, krok ten zamiast go zmiękczyć, wbił w przekonanie, iż strona przeciwna zgubę swoją widziała — radował się więc w duszy stękając i u drzwi pożegnawszy przybyłych, gdy się te za niemi zamknęły, podskoczył do papierów powracając. Oczy mu się zaiskrzyły.
Iwanowski milczący poszedł do pułkownikównéj.
Zmierzyła go oczyma, widząc uznojonego i nie spytała nawet co przynosił. Domyśliła się łatwo.
— Trzeba więc kielich wypić do dna — szepnęła panna Tekla wzdychając.
— Królowo moja — odparł Iwanowski — nie frasuj się... Sługa twój odda to co stracicie — bo wszystką fortunę swą u nóg twych kładnie. A z Żywultem zresztą rzecz nieskończona. — Chce prawa, będzie go miał do syta... do dekretu daleko!...




Jmć pan Suseł patron trybunału, który przyjął sprawę Borkowskich i ciągnął z niéj nie małe dla siebie korzyści, chociaż klientce swéj, w obec prepotencyi radziwiłłowskiéj mało obiecywał — zobaczywszy przeciwko sobie stojącego sławnego Turczynowicza, wziął na kieł. Miło mu było z takim walczyć adwersarzem. Starał się w jakikolwiek sposób jednak sprawę odroczyć, tak źle wróżył ze składu trybunału.
Na wybiegach, któreby mu pomogły ściągnąć tak ostateczną rozprawę, ażeby cale w czasie tego posiedzenia sądzoną nie była — polegała cała jego rachuba. Różnemi więc środkami subtelnemi i ubocznemi starał się w regestrach wokandę przeciągnąć.
Udawało się to w początkach, lecz gdy Turczynowicz niecierpliwić się zaczął, a księżna swoich wysłała do kancelaryi i zażądała kategorycznie przywołania — wszystkie zabiegi pana Susła nie pomogły.
W wigilią dnia, w którem się losy Borkowskich rozstrzygnąć miały, u przybyłego na trybunał podskarbiego Sołłohuba było przyjacielskie deputatów przyjęcie.
Sołłohub należał do życzliwych pułkownikowéj i wielbicieli panny Tekli, choć żonatym był i admiracya ta ograniczała się wielbieniem wymowném extraordynaryjnéj jéj piękności.
Zaproszony jak inni deputat mozyrski Leńkiewicz, który pokryjomu i cicho wciąż co mógł czynił, aby kolegów swych na stronę Borkowskiéj nawrócić, co mu się nie udawało — ostatnią jeszcze nadzieję pokładał w poparciu Sołłohuba i gotował się na tym neutralnym gruncie raz jeszcze wystąpić. Tym razem jawnie, głośno i do sumienia ichmościów przemawiając.
Gospodarz, któremu zawczasu o tém oznajmił — nie miał nic przeciwko temu, lecz że musiał i on księżnę wojewodzinę menażować, a narażać się jéj niechciał, prosił Leńkiewicza aby pojedyńczo swych towarzyszów i niezbyt wrzawliwie konwinkował...
Musiał więc pan deputat u stołu siedziéć milczący, cierpliwie i dopiero, gdy się ruszyli niektórzy, tych których spodziewał się nawrócić, zebrał do kąta.
Znano i obawiano się Leńkiewicza, bo był człek dziki, surowy i nie akomodujący się nikomu. Mało jemu podobnych spotykało się naówczas. Zawsze ubogo i niepozornie ubrany, nasępiony, nie zdający się dbać o łaskę pańską, nie ambitny, nie kłaniający się nikomu, nosił szyderskie miano spartanina. W dodatku pić nie lubił, na pochlebstwa się zżymał i prawdę rąbał. Był szorstki i niewygodny.
Ludzie tego rodzaju, choćby poszanowanie obudzali, serc sobie nie jednają. Lekceważyli go jedni, lękali się drudzy, stronili od niego prawie wszyscy. W sprawie do Leńkiewicza trafić żadnym wpływem nie było można — twardy był jak kamień. Prosić się niedawał, nieznano sposobu ujęcia go. Obchodzili się z nim wszyscy oględnie aby nie narazić sobie — lecz gdy mogli — uciekali.
Leńkiewicz już przy obiedzie szepnął tym, z któremi mówić chciał, że ich na krótką konferencyę zaprasza.
Radzi nie radzi, obiecali mu się.
Sołłohub zdala, niedając poznać po sobie, śledził jego ruchy. W kącie izby jadalnéj, deputat mozyrski ściągnął radych nie radych panów kolegów. Z widoczną niecierpliwością czekano z czém wystąpi, aby się prędzéj pozbyć nieznośnego spartanina. Leńkiewicz z zimną krwią począł.
— Jutro na stół przychodzi sprawa pułkownikowéj Borkowskiéj z JMP Żywultem, jawnie przez księżnę wojewodzinę protegowanym. Rzecz tę sumiennie i sine ira et studio roztrząsałem, otóż, rezultatem mojego z nią obeznania jest, że JMPan Żywult słuszności nie ma. Wiém o tém, że za nim wielka siła stoi, starania są możne, głosy znaczące, ale sprawiedliwość iść powinna przedewszystkiem. Bóg na nas patrzy. Czuję się w obowiązku oświadczyć, że ja za Borkowską głosować będę i spodziewam się, że kto sprawę zna, a nie ulegnie prepotencyi, zemną się połączy.
Spojrzał — deputaci stali milczący, jedni z głowami spuszczonemi, drudzy badając siebie, usiłując odgadnąć i szukając kogoś coby odpowiedział w ich imieniu.
Milczenie było długie.
— Cóż tedy? — zapytał chłodno Leńkiewicz. Ja instancyonuję bom w sumieniu skonwinkowany, że krzywdy wdowie i sierocie wyrządzić się dla łaski książęcéj — nie godzi.
— Mości Leńkiewicz — odezwał się głowę podnosząc Konopka — ale to dziwna pretensya, żeby chciéć swoją opinię wszystkim narzucać. Nie każde oko jedno widzi. Tu o łasce książęcéj niema mowy, ale jeśli mi się zda, że jako żywo Żywult ma słuszność?
— Jeśli waćpan w sumieniu masz to przekonanie — rzekł Leńkiewicz — głosuj jak ono każe... ale się asińdziéj wymacaj dobrze.
Drugi głos się odezwał.
— Co tu mówić o wdowie i sierocie. Żywult téż biedniaka jest.
— Mówmy kto ma słuszność, pereat mundus fiat justitia — dodał mozyrzanin. Dla mnie Borkowskiéj sprawa dobra, jasna, święta.
— A panna Borkowska bardzo ładna! — przerywał ktoś ze śmiechem. Leńkiewicz się zarumienił.
— Panna ładna — rzekł — choćby sprawę przegrała i grosza nie miała męża znajdzie... więc to do sprawy nienależy... Ja waszmościów a szanownych kolegów, w imię Zbawiciela wzywam, nie dajcie się ująć magnackiemu wpływowi.
— Tst! tst! — dało się słyszéć.
— Kto waćpanu tym wpływem głowę nabił? — przerwał Konopka. — Dla tego że się bywa u Wojewody, zaraz ma się mu ulegać? Nie wolno więc kawałka chleba złamać i kieliszka wina wypić aby nie być posądzonym?
— Nikogo nie sądzę ni posądzam — rzekł Leńkiewicz — lecz proszę, błagam, sędziami jesteście... rachujcie się z sumieniami.
— Mości panie — zaburczał Ponikwicki. — Mentora rolę grać i kaznodziei każdemu wolno, ależ nie każdy da sobie nauki prawić, bo potroszę swój rozum mamy. Dla czegoż acan dobrodziéj z Mozyra jeden prawdę masz tu przywozić, sprawiedliwość i sumienie, a myż to co? Hm! hm!
Wystąpienie Ponikwickiego wszyscy głośno mruczeniem, wykrzyknikami i śmiechami potwierdzali. Leńkiewicz stał zadumany i smutny.
— Proszę waćpanów — rzekł cicho — przebaczcie mi wystąpienie moje... Złej intencyi w niém nie było. — Uczyniłem com sądził słusznem, zaklinam was jeszcze, wnijdźcie w siebie i w sprawę — zapóźno może kiedyś żałować będziecie uczynionéj krzywdy! Panowie sądzicie wdowę, Bóg was sądzić będzie.
Ostatnie wyrazy wymówił z taką siłą przekonania i smutkiem, iż ci nawet, co sobie wystąpienie jego lekceważyli, — uczuli pewien niepokój. O Bogu i sumieniu u nas nigdy nikt nie mówił napróżno. Zapominano o nich czasem, ale nie lekceważono. W żart obrócić tych rzeczy wielkich i świętych nikt się nie ważył.
Zamilczeli panowie deputaci, a surowego oblicza Leńkiewicz, nie zniżając się do żadnych suplik, z powagą krok od nich odstąpił.
— Dopełniłem powinności mojéj — rzekł — wypowiadając com czuł, czyńcie ichmość swoją... pomnąc, że Pan Bóg krzywdy wyrządzonéj bezbronnym na waszych dzieciach i wnukach poszukiwać będzie.
Odszedł, powiedziawszy to, a panowie deputaci stali pomięszani i kwaśni, dopóki jeden z nich wskazując palcem za odchodzącym nie rzekł.
— Tetryk! dziwak, i po wszystkiem... at, jeszcze byle jaki taki pozór do perory i admonicyi.
Niektórzy się już uśmiechali, Czyż szeptał żeby na kolacyą iść razem do księżnéj.
Tak poczciwe owo wystąpienie Leńkiewicza spełzło prawie na niczém, a przynajmniéj zdało się żadnego nie rokować skutku.
Wieczorem we dworze wojewodzińskim przyjęcie było, jeżeli nie wykwintniejsze od pierwszego, przynajmniéj w niczem mu nieustępujące.
Deputaci jako prawnicy umieli się posługiwać prejudykatami, i gdy raz panny z fraucymeru im wykraść pozwolono do tańca bezkarnie, po wieczerzy, gdy księżna się oddaliła, biegli do wiadomych drzwi, zawsze w nich niby przypadkiem stojące znajdując dziewczęta i niby gwałtem je porywając do sali. Muzyki téż nie brakło. Smakowali w tych wieczorkach niezmiernie wszyscy... a kilku formalnie się zakochało... Inni, nawet żonaci, zabawiali się wesoło.
Tego ostatniego już wieczoru, przed dniem który o losie sprawy miał stanowić, księżna obeszła parę razy deputatów przypominając im dane słowo, rozmaitemi pochlebstwy i obietnicami ich sobie jednając... zabawiła dłużéj niż zwykle, a Brunak i panna Klecka zastępujący ją późniéj, podwajali uprzejmości i hojności w przyjęciu.
Książę też, choć mu się po wieczerzy chodzić nie chciało, i wolałby był siedziéć w krześle, z polecenia żony do coraz nowéj grupy się przyłączał, mruczeniem i śmiechem objawiając wszystkim swe współczucie.
W dworku zajmowanym przez pułkownikowę już nawet postradano nadzieję przyciągnięcia gości, wieczerzę zgotowano dla kilku osób, stół był dla swoich nakryty... świec w większéj izbie nie zapalono. Szczyt, Iwanowski, a późniéj Leńkiewicz składali całe kółko ciche i smutne.
Deputat mozyrski nieugięty, choć niewiele się spodziewał z tego co czynił, do ostatniéj chwili niezaniedbał niczego, cokolwiek na stronę pułkownikowéj mogło nawrócić. Gardłował, naprzykrzał się, chodził, wieczorem samego nawet Turczynowicza złapał i temu verba veritatis wypalił.
Pułkownikówna najmniejszéj nie miała nadziei, ale nieokazywała aby ją wielka strata zbyt obchodzić miała. Iwanowski ledwie panu Bogu nie dziękował za klęskę tę, bo ona widocznie serce panny uczyniła czulszém i zbliżyła ją do niego.
Zmiana w obejściu się jéj z nim była widoczna.
Na chwilę wpadł w czasie wieczerzy pan Suseł z papierami pod pachą, z czupryną potarganą, niezmiernie zaprzątnięty, spieszący się, zafrasowany, aby raz jeszcze potokiem słów bez ładu, narzekaniem, opowiadaniem o nadludzkich staraniach jakie czynił, zawczasu winę z siebie zrzucić i przygotować do ciosu już przewidzianego.
Miał jeszcze nadzieję jakiegoś klina wbić przeciwnikom, o którym jaśniéj nie chciał mówić. Wypił kieliszek wina, pułkownikowę w rękę pocałował, zapewnił, że jutro w głosie swym o pomstę do Boga wołać będzie... i poszedł.
Nazajutrz, od rana było można poznać, iż coś się ważnego w trybunale rozstrzygać miało. Napływ ciekawych był ogromny, sienie, izby poboczne ciżbą stały napełnione. Sprawy, które poprzedzały Żywulta z pułkowinkową, umyślnie pędzono tak, aby koniecznie z regestru ona w tym dniu przypadła. Jak się to zwykle w takich razach działo, mniejsze rozprawy puszczano per non sunt, płacono niektórych aby się kondemnować dali, zbywano innych to odroczeniami, to brakiem formalności — tak że punkt o godzinie, na którą Turczynowicz był przygotowany, przyszła sprawa na wokandę.
Odczytano akta tyczące się jéj, wśród uroczystego milczenia, wystąpił naprzód Suseł z miną gęstą i przemówił. Jakkolwiek nie nowicyusz, ostrzelany, czuł, że nadaremnie siłę szafować będzie, mówił więc bez przejęcia, zimno, a spotykając wzrok Turczynowicza na siebie zwrócony, zmięszał się razy kilka. Mówił z cicha a mało go co słuchano.
Dopiero gdy sławny ów wileński mówca wystąpił przed kratki, cisza zapanowała, uwaga wszystkich zwróciła się na niego. Zwyciężył prawie nim przemówił, tak byli słuchacze przekonani, iż — jest niepokonanym i że zwyciężyć musi.
Swym zwyczajem rozpoczął chłodno, obojętnie, powoli, ale od pierwszych wyrazów czuć było szyderstwo cum grano salis, począł chwalić razem i w niwecz obracać argumenta przeciwnika. Szyderstwo rosło w miarę jak się ożywiał, ironia stawała się coraz dotkliwszą, alluzye do żywota nieboszczyka, do pięknéj córki, do stosunków domowych zręcznie wplątane — uśmiechy wywoływały w słuchaczach.
Żywult przybierał w jego mowie fizygnomią dobrodusznego biedaka, simplicyusza uciśnionego, splątanego intrygami kobiecemi. Wszystko co miała za sobą pułkownikowa zostało pominięte lub prawnemi wybiegami w niwecz obrócone. Sąd, zdaniem Turczynowicza, miał dekretem swym dać wielki przykład sprawiedliwości i naukę ludziom. Mowa była nadzwyczaj zręczną, była świetną — talent patrona w niéj jaśniał — lecz, pomimo to, dla ludzi sumiennych po za temi oratorskiemi blaskami przeglądała prawda więcéj zaćmiona niż zatarta.
Porwanych i ujętych było wielu, nikt się nie czuł przekonanym. Replika Susła, który z takim antagonistą mierzyć się nie mógł, skłopotana, jąkająca się, niezręczna, była spełnieniem obowiązku — nic więcéj. Deputaci wcale jéj niesłuchali — wyjąwszy Leńkiewicza. Dekret był już tak jak przygotowany.
Gdy sędziowie na ustęp poszli — Leńkiewicz nie zrażony niepowodzeniem, wystąpił raz jeszcze... i stało się czego się nikt nie spodziewał.
Deputat mozyrski zwykle poważny i surowy, ironią i szyderstwy Turczynowicza wprawiony w dziwne jakieś usposobienie, zdawał się chciéć rywalizować ze sławnym patronem.
— A cóż? — odezwał się głośno — nie ma tu już co się namyślać... wola książęca, głos pana Turczynowicza, poszanowanie należne Radziwiłłom — zmuszają nas potępić pułkownikowę. Per fas czy nefas Żywult górą — niemasz tu już co się wahać... Kazano... my słuchajmy... Fraszka cześć i sumienie... ktoby tam na te fatałaszki zważał... Zatem Borkowskę od wszystkiego odsądzić... Koszta procesu na nią... a niewinnego baranka Żywulta, sprawa górą!! Górą Żywult...
Wystąpienie to niepodobało się... Niektórzy zaczęli zaczepki szukać do Leńkiewicza, że tu nie miejsce na takie żarty.
— Ale to wcale żarty nie są! — rzekł deputat — co waćpanowie myślicie, ja mówię... dekret gotowy musi być, podyktowany przez księżnę — submitujmy się.
Niektórym się wstyd zrobiło, zachwieli się.
Leńkiewicz odszedł parę kroków, przy stole siadł, podparł się i zamilkł. Nie mieszał się już do narady.
Ci co byli związani słowem wprawdzie choć gniewni nie cofnęli się, ale Żywult który by był miał znaczniejszą większość za sobą, stracił kilka głosów. Ten i ów oponował przeciwko przygotowanemu dekretowi, zaczęły się spory. Była chwila, że ci co wzięli na siebie przeprowadzenie wyroku ulękli się azali — uchowaj Boże — nie zajdzie albo paritas votorum lub nawet gorzéj... większość za Borkowską.
Nie działali jednak jawnie, bojąc się Leńkiewicza, szeptano, zbierano się kupkami, konwinkowano, i Żywult wprawdzie wyszedł zwycięzko, lecz zaledwie dwoma głosami.
Skutek był jeden — lecz moralne znaczenie dekretu wcale inne. Ci których księżna prawie pewną była, zawahali się po wystąpieniu Leńkiewicza i cofnęli. Pozostali — czuli się tą dezercyą napiętnowani. Deputaci rozbili się na dwa obozy. Z kwaśnemi minami powrócił trybunał dla ogłoszenia wyroku spodziewanego i przewidzianego.
Gdy się to działo w sądach, biedna pułkownikowa, którą do ostatniej godziny nie opuszczała jakaś zabobonna nadzieja interwencyi Opatrzności, przez cały ten czas klęczała u Dominikanów przed ołtarzem N. Panny Różańcowéj i płacząc modliła się.
Gdy już zmierzchało, pisarzowa towarzysząca jéj, ledwie ją podnieść mogła, aby do domu odprowadzić, bo i kościół już zamykać miano.
Panna Tekla mężnem sercem czekała w domu wiadomości w towarzystwie panny Agaty. Milcząc chodziła po pokoju, wyglądała oknami, zdawała się pożądać tylko aby się niepewność ta raz skończyła...
Wyrok miał przynieść Iwanowski, który od utrudzenia, lataniny, nieustannéj pracy tak był znużony iż niemal z twarzy nieboszczyka Filipowicza przypominał — bo nawet i mały kaszelek często mu mowę przerywał.
Gdy Teklunia zobaczyła go zdaleka idącego, już z miny i chodu odgadnąć mogła co z sobą przynosił.
Pan Jan wlókł się noga za nogą z głową spuszczoną — stając po drodze, ramionami ruszając... przybity, znękany jakby odroczyć chciał tę nieszczęsną godzinę, w któréj miał ukochanéj cios dotykający ją zwiastować.
Panna Tekla załamała rączki.
— Agatko — rzekła — tylko pakować nam i do Pacewicz... Nie mamy tu już na co czekać. — Wszystko skończone. — I padła na krzesło.
Tak ją osłabłą, ale bez łzy na powiekach zastał wchodzący Iwanowski, który w progu stanąwszy, obejrzał się, słowa nie rzekł, ręce rozstawił i westchnął.
Panna Tekla wstała podchodząc ku niemu.
— Stało się? — rzekła.
— Tak...
— Przegraliśmy?
— Bez apelacyi — wyrok gorszym być nie mógł; Żywultowi przysądzono wszystko.
— Księżna tryumfuje — westchnęła panna.
— Ale pan Bóg mściciel nad nami — dodał Iwanowski. — Nie wygrali tak jak chcieli, bo dekret ledwie przeszedł parą głosami.
Panna Tekla spojrzała na niego długo, czule z wyrazem wdzięczności i rzekła cicho.
— Nocą by nam do Pacewicz potrzeba, aby urągowiska uniknąć. Spocznij pan. Mała garstka przyjaciół nam została — i to pociecha.
— Agatko — rzekła — gdy matka powróci, co potrzebniejsze zabierać — jedziemy. Ja tu godziny dłużéj bawić nie myślę.
I tak dumna a niezłamana jak była wyszła do drugiego pokoju.
Iwanowski ledwie wytchnąwszy, opamiętał się pójść naprzeciw pułkownikowéj, która nie powracała. Chciał jéj pierwszy powiedziéć o nieszczęsnym dekrecie, aby złagodzić wrażenie...
Niepowiodło mu się to, bo wychodzącą od Dominikanów Osmólski spotkał z kondolencyą — i tak niezręcznie się wziął do pocieszania, że staruszka na poły zemdlała. O swéj sile już iść nie mogła, nawet z pomocą pisarzowéj i jego, tak że wózek czyjś na drodze gwałtem wstrzymano, aby ją zawieść do domu.
Chociaż panna Tekla wybierała się jechać nocą, niepodobna było staruszki, która się położyć musiała, narazić na podróż...
Musiano wezwać Szretera, który ruszać się nie pozwolił...
W wojewodzińskim dworze natychmiast po ogłoszeniu dekretu, już księżna była zawiadomioną. Żywult przybiegł sam i plackiem padł jéj do nóg.
Rozjaśniło się lice jaśnie oświeconéj. Niewątpiła o zwycięztwie, lecz pewność jego, upokorzenie nienawistnych szlachcianek — uczyniło ją na chwilę szczęśliwą.
Była to nauka dana maluczkim, aby się przeciwko olbrzymom nie porywali.
W kwadrans jednak potém nadszedł raport szczegółowy, który trochę zachmurzył czoło księżnéj Barbary. Tryumf nie był zupełny — niemal połowa deputatów głosowała za Borkowskiemi.
Ci naturalnie wieczorem na kolacyą i obchód zwycięztwa pokazywać się nie śmieli. Księżna z pewnym niepokojem po kilka razy dopytywała różnych osób.
— A cóż Borkowska?
Nikt odpowiedzieć nieumiał. Drugiego dnia książę wojewoda, który dużo karpia zjadł na wieczerzę, rozchorował się na mocną niestrawność, także musiano Szretera szukać i przyprowadzić. Właśnie wychodził z dworku od Borkowskiéj, gdy go przydybano, i przed księżną tłómacząc się z opóźnienia wspomniał o tém, że była chorą.
Dumna, zarozumiała, despotyczna księżna jéjmość miała przecież niewieście serce, dostępne uczuciom szlachetniejszym. W pierwszym momencie nie dopytywała bliżéj o pułkownikowę, lecz, gdy księciu jakiś olejek zaadministrowano, (angielskim napojem wówczas zwany) który miał porządek przywrócić — trochę niespokojna, niby od niechcenia — zapytała Szretera.
— Cóż tam téj pułkownikowéj?
Niemiec ręką zamachnął w sposób wiele dający do myślenia, skrzywił się brzydko.
— Chora?
— Nie dobre — odparł Szreter — zgryźli się...
Pomyślał i dodał, nieznalazłszy innego wyrażenia nad ludowe.
— Gęgnie...
Księżna drgnęła, nie zrozumiała go zrazu. — Co? spytała.
— Jéj się niewiele należy...
Wyroku tego wojewodzina słuchała zasępiona i odeszła. Odezwało się sumienie, niepokój ją ogarnął.
W ciągu dnia ile razy ci co się jéj przypochlebić chcieli, zaczynali rozmowę o Borkowskich, odwracała się milcząca i zagadywała czém inném. Wieczór powiedziała sobie pocieszając się, że Szreter mógł przesadzić. Nastręczył się jéj Osmólski, o którym wiedziała, że chodził wszędzie i bywał u pułkownikowéj. Zagadnęła go o nią.
— Delirium słyszę ma — szepnął Osmólski — bardzo z nią źle.
Księżna Wojewodzina poszła do swych pokojów. Złe się naprawić nie dawało, a w sumieniu czuła się winną. Posłała na mszę świętą do dominikanów na intencyą choréj.
To ją trochę uspokoiło. Tymczasem, nieśmiejąc bardzo jawnie okazywać współczucia — kogo mogła dopytywała o Borkowską. W miasteczku opowiadano, że choroba się wzmagała — i źle było bardzo.
Tryumf spodziewany stał się dla księżnéj zgryzotą. Okoliczność zaś niespodziewana struła go dotkliwiéj jeszcze.
Żywult, który oddając swą sprawę w ręce jaśnie oświeconéj protektorki, zaprzysięgał się iż wszelkie koszta wynikające z procesu powróci — raz wygrawszy zaparł się wszystkiego.
Pełnomocnikowi księżnéj oświadczył, iż za łaski jéj do zgonu wdzięcznym być nie przestanie, ale... ale ani grosza płacić nie myśli.
Doniesiono o tém wojewodzinie, która się gniewem uniosła, i kazała mu oświadczyć, że złamanego szeląga nie daruje.
Żywult ręce składając, wzdychając, papląc od rzeczy — ostatecznie odpowiedział, że proces i tak byłby był wygrał, bo sprawę miał dobrą, a kosztów jakie magnatki fantazya przysporzyła, nie jest wstanie powrócić.
Słowem między nim a wojewodziną nastąpiło zupełne zerwanie. Zapozywać go miano.
Niewdzięczność tego człowieka, którego księżna, jak się wyrażała, uszczęśliwiła, oburzyła ją do najwyższego stopnia. Zakazano mu na oczy się pokazywać. Książę wysłuchawszy opowiadania żony, nazwał go — skurczypałką.
Tymczasem o stanie zdrowia pułkownikowéj wieści przychodziły coraz bardziéj niepokojące. Iwanowski oprócz Szretera, sprowadził drugiego niemca z Nieświeża, ale i ten niewiele obiecywał. Chociaż stan choréj utrudniał bardzo przewiezienie jéj do Pacewicz, gospoda żydowska tak była niewygodna, a pobyt dłuższy w Nowogródku tak przykry, iż się zdecydowano w landarze łóżko wysłać, i noga za nogą transportować chorą do domu.
Jednego dnia księżna przypadkiem stojąc w oknie, ujrzała tą wlokącą się karetę, jakby pogrzebową, z ludźmi idącemi obok i podtrzymującemi ją, osłoniętą firankami. Domyśliła się kogo wieziono i zbladła stała długo z bijącem sercem, niemogąc się oderwać od tego widoku. Usta jéj mimowolnie złożyły się do modlitwy, a gdy w chwilę potém odwróciła się do panny Kleckiéj, stara panna tak była uderzoną zmianą jéj twarzy, iż po krople bobrowe pobiegła, sądząc, że księżna zachorowała.
Wojewodzina jednak wprędce się przezwyciężyła, ochłonęła i przyszła do siebie. Ale smutek i robak w sumieniu pozostał. O Żywulcie, o Borkowskich nie wolno było jej wspomniéć.
Po wywiezieniu choréj do Pacewicz, do których Szreter miał dojeżdżać, skąpsze były wiadomości o stanie zdrowia. Niechcąc się wydać z tém co czuła, wojewodzina dopytywać nie śmiała. Szczęściem panna Klecka, która ją znała dobrze i czytała w jéj duszy, udając, że nieumyślnie to czyniła, zasięgała z różnych źródeł wiadomości i przynosiła je z właściwemi modyfikacyami.
Zapewniała księżnę, że Szreter, który się jawnie zapijał, choroby nie poznał, że to był prosty katar i że Borkowska miała się lepiéj, a niebezpieczeństwa najmniejszego nie było.
Księżna się uspokoiła. A że na zajęciach czynnéj bardzo pani nie zbywało nigdy, trochę zapomniała o sprawie, którą sobie wyrzucała.
Upłynęło tak kilka tygodni i mowa już była o wyjeździe z Nowogródka, gdy jednego dnia w południe we wszystkie dzwony, u fary, u dominikanów, u dominikanek, u franciszkanów bić zaczęto.
Łatwo rozeznać było w tych rozkołysanych dzwonach, że zwiastowały śmierć czyjąś, i że sute podzwonne poruszało niemi. Niepokój dziwny ogarnął wojewodzinę.
Kleckę, która siedziała przy niéj, posłała się dowiedziéć, pokim tak dzwoniono. Panna po chwili wróciła milcząca i odpowiedziała, że niewiadomo.
Tymczasem dzwony biły a biły, tak niespokojnie drażniąco, jękliwie, przykro jakoś, że księżna powtóre kazała się dowiedzieć koniecznie — po kim dzwoniono.
Klecka powtórnie wróciła, trochę zarumieniona, i wybąknęła, że chłopiec nie wrócił, że podobno zakonnik jakiś umarł.
Wojewodzina rozgniewała się trochę, utrzymując, że po zakonnikach tak nie dzwonią, że ktoś być musiał znaczny.
A dzwony, na których umilknięcie rachowała panna Klecka, biły a biły żałobliwe swe Requiem.
— Ale żeby téż nikt się niemógł pójść dowiedziéć? — zawołała księżna zniecierpliwiona. — To niesłychana rzecz!...
Uparte milczenie Kleckiéj, zaczynało w księżnie niepokój obudzać i obawę. Zdało się jéj, że tak tylko po Radziwiłłach dzwonić mogli we wszystkich kościołach, że chyba umarł ktoś z rodziny.
Panna Klecka wyszła i niepowróciła.
W oknie się nastręczył przechodzący Brunak, który téż wiedział, że księżnie czasem czegoś mówić nie wypadało. Otworzywszy furtkę w oknie spytała go wojewodzina.
— Ale po kim że tak dzwonią?
Stary sługa zamiast odpowiedziéć drapnął ku kościołowi dominikańskiemu, i księżna Barbara została w niepewności.
Klecka niepowracała.
Nie było już sposobu i księżna sama poszła do fraucymeru swego, sądząc że dziewczęta ciekawe, już pewnie dopytały o nieboszczyka.
Tu, począwszy od staréj panny Żywotowiczównéj, wszystkie się zaklinały, że niewiadomo po kim dzwonią. Panny siedziały nad krosienkami z głowami tak pospuszczanemi, szyjąc tak zapalczywie, jakby ich ni żywi ni umarli wcale nie obchodzili.
Dosyć, że Wojewodzina z niczém musiała powrócić do pokoju, rozgniewana na służbę, na Klecką która niepowracała, na Brunaka, na wszystkich.
Na ostatek wszystkie dzwony z tym przedłużonym jękiem bolesnym, który smutniejszy jest niż same ich dźwięki — ustały bić... tylko dominikańskie jeszcze dłużéj nieco przeciągnęły.
Zrobiło się cicho, ostatni stłumiony jęk wielkiego dzwonu dogorywał; w progu ukazał się z wielce ściągniętą twarzą Osmólski, nizko kłaniając się księżnie pani.
— Może mi téż choć waćpan powiesz? — odezwała się głosem poruszonym wojewodzina — po kim tak dzwoniono?
Westchnął szlachcic i coś otarł około oczów.
— Tej biednéj Borkowskiéj się skończyło — rzekł cicho.
Księżna nie odpowiedziała ni słowa... zwróciła się ku oknu i do wchodzącéj Kleckiéj odezwała się.
— Proszę cię, szklankę wody!




W Zahorodziu u pana Marcina Iwanowskiego, który pod ten czas był na wsi, a gości u siebie rzadko miewał, zjawił się kwestarz braciszek Prokop, gdy do stołu dawać miano.
W owych czasach powszechnéj gościnności, gdy wszystkie domy stały otworem, — Zahorodzie było wyjątkiem osobliwym. Nikt tu nie zajeżdżał chyba zmuszony. Pan horodniczy jeść dawał, i pić prosił, odjeżdżających wedle obyczaju wstrzymywał — ale coś miał tak kwaśnego w obejściu się, chłodnego w całym sobie, tak go nigdy nic nie zajmowało oprócz gospodarstwa, procesów i interesów, że ludzie od niego uciekali.
Dla niego na świecie nie było nic okrom grosza i dorobku. Dzień i noc nad tém przemyślał, gryzł się i zamęczał.
Przyjaciół tak jak niemiał, bo z tymi co niemi być chcieli, zawsze w końcu o coś się skłócił.
Zawczasu się ożeniwszy z niepiękną ale bardzo dobrą i cichą, przywiązaną do niego kobietą, Elżbietą Rymgajłówną, po któréj wieś wziął dużą, wyprawę znaczną i kapitalik, dusił tę nieszczęśliwą żonę na wsi, niedając jéj widziéć świata, narzekał na to, że go już czworgiem dzieci obdarzyła — i ani sobie ni drugim spokoju nie dawał.
Miał zwyczaj nieustannie i na wszystko narzekać. Dał pan Bóg urodzaj, desperował że zboże będzie po niczemu — nie powiodło się w polu, klął że praca poszła marnie. Tak samo z ludźmi podejrzliwy był, niespokojny — do zajścia łatwy, uraz do zbytku pamiętny.
Miał się za wielkiego jurystę i to go do nieustannych processów prowadziło. Wypieniaczenie majątku na jakikolwiek sposób zdawało mu się rzeczą zupełnie godziwą i piękną. Zręczny, przebiegły, gdy szło o dopięcie celu, nie przebierał w środkach. Zapalał się gdy spotykał przeszkody.
Dom horodniczego stary, z folwarku przerobiony, wyglądał licho — on wcale o to niedbał. Żona z dziećmi musiała się mieścić w parze izdebek ciasnych, on sam zajmował alkierzyk brudny i ciemny, dla gości przeznaczony pokój ledwie był znośny, — sług było mało i odartych. Iwanowski jeszcze się skarżył, że go dom zawiele kosztował. Prawda, że on w nim nie często przesiadywał, bo procesa i gospodarstwo ciągle go wyganiały.
Tak samo jak po śmierci ojca wołał, że jest w dziale pokrzywdzony, teraz na bracie psy wieszał, że się śmiał żenić i chciał go pozbawić majątku na który czyhał.
Właśnie miano otłuczoną wazkę z krupnikiem na stole postawić i Iwanowski już siadał, krzycząc na żonę aby przychodziła, gdy wózek kwestarza zaturkotał.
Zniecierpliwiony p. Marcin podniósł się wyglądając kto przyjechał.
— Otóż licho go w sam obiad przyniosło — zawołał — dość, że dnia niema żeby człowiek był spokojnym.
Wtém weszła żona z pospiechem i trwogą, którą zły humor męża w niéj budził zawsze, i oznajmiła o bernardynie.
Razem z tém prawie rumiana twarz brata Prokopa pokazała się w progu i — Niech będzie pochwalony! zabrzmiało.
Horodniczy choć zły musiał przybyłego witać uprzejmie i miejsce mu zrobić u stołu.
Braciszek dobrze wiedział, że go tu ani zbyt miłe przyjęcie, ani wielka ofiara nie czeka, bo znał skąpstwo horodniczego, ale z obowiązku żadnego dworu nie pomijał. Któż wie? przy całéj swéj dobroci, może miał trochę przyjemności w nastraszeniu chciwego człowieka... i wydarciu mu dla klasztoru tak ściskanego grosza.
Za to jejmość dobrodziéjkę, panią horodniczynę, biedną, cichą, dobrą, starającą się zawsze naprawić co mąż popsuł, braciszek wenerował.
Iwanowski nie dał mu się witać długo.
— Proszę siadać bo krupnik stygnie.
Prokop mówił — benedicite. — Należała się wódka przed obiadem — lecz o téj nibyto zapomniano. Postawiono bernardynowi krupnik, który on z apetytem bernardyńskim, przy pomocy ogromnego kawała chleba zajadać zaczął. Iwanowski jadł roztargniony, horodniczyna zapytała zkąd jechał kwestarz. Odpowiedział, że ze wsi sąsiedniéj i dla obudzenia konkurencyi pochwalił się parą gęsi i baranem, a nawet faseczką masła — chociaż to (oczém wiedział) było zjełczałe...
— Niech Bóg komornikowi benefaktorowi za nasz ubogi klasztor stokrotnie płaci.
— Ba! ba! klasztor ubogi! — odparł Iwanowski. Wy ze wszystkich dziesięciny ciągniecie i opływacie we wszystko, u was chyba ptasiego mleka brak...
— Opatrzność boska i ichmość nas żywicie — odparł bernardyn — a my się za to noc i dzień modlimy.
— Ale — mruknął po cichu Iwanowski — leżąc do góry brzuchem.
Ksiądz nie dosłyszał, zwrócił się do starszego synka i obiecywał mu po obiedzie obrazek jego patrona.
Iwanowski jadł chmurny i był w humorze najgorszym.
— Cóż tam słychać? — odezwał się — hm...
— Żywult sprawę wygrał! — rzekł kwestarz.
— Cha, cha! królowa Bona umarła — rozśmiał się kwaśno horodniczy — nowina to nie tak świeża.
— No, i pani wojewodzina Żywulta zdysgracyonowała — dodał Prokop. — Wczoraj protegowany dziś skazany na banicyą.
— Hm? — spytał Iwanowski — łaska pańska na pstrym koniu... Byłem tego pewnym. Żywult chwat! Oho! w kaszy go nawet książęta nie zjedzą. Kłaniając się postawił na swojém, a teraz bywajcie mi zdrowi — kwita z przyjaźni. Rozumny człek, dalipan lubię go.
Bernardyn milczał.
— Koło pułkownikowéj Borkowskiéj słyszę źle bardzo, Szreter żadnéj nadziei nie czyni.
Ta nowina była istotnie dla horodniczego nową, zamyślił się. Rachował już jaki to wpływ może wywrzéć na jego brata i staranie o pannę Teklę. Myśląc i przemyśliwając doszedł był do tego wniosku, że Żywulta wygrana nie była pomyślną rzeczą dla niego, bo wszystko do siebie odnosił. Teraz zaś choroba, uchowaj Boże śmierć pułkownikowéj była dlań jeszcze groźniejszą.
Rachował na to, że strata majątku pannę Teklę uczyni łatwiejszą do wyjścia za mąż, a osierocenie i potrzeba opieki gotowe ślub, któremu on chciał przeszkodzić — przyspieszyć. A że wszystko i zawsze brał ze złej strony, zachmurzył się, dowiadując o złem zdrowiu Borkowskiéj.
— Powieźli ją, słyszę, ledwie żywą do Pacewicz... ut fertur, dla tego, że w parafii obok męża chciała być pochowaną — dodał braciszek.
— A dlaczegoż ma zaraz koniecznie umierać! — wybuchnął Iwanowski. — Baba zdrowa, żółć się, jéj tylko zburzyła...
— Szreter źle inauguruje! — mówił Prokop.
— Bo to z pozwoleniem d... — mruknął Iwanowski. — A zaraz ma umierać!
— Bogdajby żyła w najdłuższe lata — odparł bernardyn — my jéj tego życzymy szczerze i modlim się aby ją Pan Bóg przy życiu utrzymał.
Iwanowski, nim podano mięso, krajał chleb niecierpliwie, zadumany posępnie.
— Nie byłeś jegomość w Pacewiczach?
— Owszem, na folwarku byłem, bo we dworze trudno mi się naprzykrzać gdy jest chora.
— Leży? — zapytał horodniczy.
— I deliruje — rzekł bernardyn.
— Powinni byli posłać po innego doktora... Szreter do niczego.
— Był z Nieświeża...
— No, i cóż?
— Także źle wróży. —
Horodniczemu pytania twarda sztuka mięsa przerwała — którą począł krajać zmarszczony patrząc na żonę. Ona poprawiła coś około dziecka. Mięso nie z jéj winy było twarde....
— Był tam kto w Pacewiczach? — zapytał horodniczy.
Bernardyn pomyślał.
— Szanowny brat pański, siedzi nieodstępnie.
Panu Marcinowi brwi się zeszły.
— Sama pora do romansów, gdy matka na śmiertelnéj pościeli. Bardzo i dla panny i dla kawalera wygodnie, bo nikt na nich nie patrzy.
— Mężu! — z cicha szepnęła horodniczyna.
P. Marcin syknął.
— Choć rodzony brat — rzekł — co prawda to prawda. Padnie mościdzieju ofiarą téj jéjmościanki — jeżeli... jeżeli ja dopuszczę.
Bernardyn spojrzał uśmiechając się.
— Albo, przepraszam pana horodniczego, bo ja prawa nieznam, brat młodszy ma władzę jaką nad starszym?... czyli...
Prokop udawał dobrodusznego, horodniczy roznamiętniony w stół bił pięścią.
— Znajdzie się prawo! nie bój się ojcze! — krzyknął — pókim żyw niepozwolę na to... Zobaczycie.
Kwestarz spuścił głowę — rozmowa stawała się za głośną i za burzliwą, niewypadało mu jéj słuchać. Spytał horodniczynéj o jakiś szczegół gospodarski, a ta mu coś cicho odpowiedziała. Iwanowski zaś, choć go niesłuchano, jakby sam do siebie ciągnął daléj, pomrukując przerywanemi słowy, z pasyą wielką.
— Niedoczekanie, żeby z nią ślub miał brać — nie! Nigdy. — Mnie się Wyżynka należy. Wydarli mi ją. — Chciał wojny, pokażę mu że ja téż coś umiem i mogę.
W końcu niedorzeczne te pogróżki skończyły się na niewyraźnym szepcie cichym głosem.
Iwanowski ironicznym śmiechem skrzywione miał usta, złościł się. Żona próżno łagodnie zagadywała o czém innem. Niemógł się uspokoić.
— Już tedy niewyjeżdża nawet z Pacewicz... rozkwaterował się tam! Widziane to rzeczy! Bezwstyd! Infamia! Ale w tym domu zdawna wszystko wolno! Cha! cha!...
Prokopowi nie na rękę był ten gniew i wybuchy, zwrócił rozmowę na kwestę, potrzeby klasztoru i t. p.
Iwanowski udał że nie słyszy, lecz umitygował się.
Wtém Prokop opowiadając o czémś horodniczynéj, napomknął, iż w drodze spotkał rejenta Manusowicza.
Baczny na wszystko Iwanowski ucha nastawił.
— Po drodze spotkałeś rejenta? — spytał. — Zkądże jechał — to chyba z Pacewicz?
Prokop nie zaprzeczył, ale oliwy do ognia niechcąc dolewać zmilczał.
— Jużci z Pacewicz — rzekł horodniczy.
— Być może.
— Być musi! rejent! cóż to się tam święci? — mruknął Iwanowski.
— A cóż? może chora testament zrobiła — rzekł braciszek.
Iwanowski się zamyślił.
— Albo mój pan brat zapis — zawołał — ale, o tém się ja dowiem zaraz. — Juraś! — krzyknął na chłopca — konie do bryczki.
Przez cały ciąg obiadu horodniczy już nie mówił nic, zajęty myślą tą że brat mógł jakiś zapis uczynić.
Jak wszyscy ludzie roznamiętnieni miał pewne jasnowidzenie, przeczucie jakieś. Im dłużéj trutynował przypuszczenie swe, tém mu się ono zdawało prawdopodobniejszém. Na bernardyna już niezważał wcale, spuszczając się z odprawieniem go na żonę i zaledwie od stołu wstali, bryczce kazał zachodzić — siadł i pojechał.
Podróż ta pospiesznie tak przedsięwzięta, źle była obrachowaną — z wielkim pośpiechem jadąc zaledwie nocą mógł stanąć w Nowogródku. W lesie, który miał przebywać, drogę deszcze popsuły tak, iż koni popędzać było niepodobna. Nagląc i łając horodniczy, kazał na objeżdzki chłopcu zawracać, zrobiło się ciemno, deszcz lunął i pobłądzili tak, że sami nie wiedzieli gdzie się już znajdowali. Bicie kułakiem woźnicy po grzbiecie, okazało się bezskuteczném.
Horodniczy musiał sam zleźć z bryczki drogi szukać, i po godzinném błądzeniu doszedłszy małéj drożyny, nią około północy dobił się do gościńca. O pół mili była karczma zwana Wygnanką, do któréj już musiano jechać na nocleg, bo deszcz z wichrem lał jak z cebra.
Konie, woźnica a może i Iwanowski szczęśliw był, że się mógł pod dach dostać. O Nowogródku już ani myśléć.
Pod Wygnanką schodziły się cztery drogi i krzyżowały, choć więc karczmisko było bardzo duże, a szopa na konie jak stodoła ogromna, dla wielkiéj frekwencyi chłopów i szlachty, rzadko się tu pomieścić było można wygodnie. Konie jak konie jeszcze kawałek dachu nie zaciekającego znaleźć mogły, reszta gości, panowie i czeladź musiała się wszystka ściskać w jednéj izbie szynkowéj. Alkierzyk ciasny, cały zastawiony łóżkami i bebechami żydowskiemi ledwie starczył dla rodziny gospodarza.
Świeciło się jeszcze we wszystkich oknach w Wygnance, ale wrota były zaparte i szum słyszéć się dawał zdaleka od izby szynkowéj, w któréj zabrukanych szybach cienie się poruszały, świadczące, że izba była przepełnioną.
Zaczął więc woźnica od tego, że naprzemiany do wrot, do drzwi i do okien szturmować zaczął. Nierychło go usłyszano, bo wiatr wył i drzewa szumiały. Wreszcie arendarz sam otworzył i obmokły horodniczy klnąc na czém świat stał, wpadł do wnętrza.
Pełniusieńka izba była. Około drzwi i u ław przy ścianach stali i siedzieli chłopi, w pośrodku honoratiores... bliżéj ognia, który razem suszyć miał i oświecać. Chociaż blask od komina padał nierówny i więcéj cieniów rzucał, niż dozwalał rozpoznać twarze, horodniczy na pierwszy rzut oka poznał u ognia stojącego brata, pana Jana. Grzał się wpatrzony w ognisko, i nie zważał na wchodzącego. Iwanowski zrazu chciał się cofnąć i bodaj pójść nocować na bryczkę, byle się o brata nieotrzeć bo mu na widok jego z gniewu krew do głowy buchnęła — ale skryć się przed nim było trudno, sami ludzie by zdradzili, a horodniczy nie chciał okazać się tchórzem.
Postąpił więc od progu ciżbę przebijając śmiało, i ku kominkowi się przybliżył. Jan niespostrzegł go jeszcze i dopiero podniósłszy głowę to widmo ujrzał przed sobą. Chwilkę się zaledwie namyśliwszy, parę kroków się cofnął, odszedł w bok i oczy odwrócił.
Marcin widząc, że tamten go ani wita, ani chce znać, stał się zuchwalszym. Może gdyby Jan go pozdrowił, byłby go zbył milczeniem, lecz gdy on milczał, postanowił go zaczepić. Jan był w usposobieniu jakiemś smutném i unikał zetknięcia się. Jakiś czas stali tak w pobliżu, niepewni co poczną.
Przemokły Marcin krzyknął aby mu wódki podano. W głosie jego brzmiała ochota do zwady, ale Jan bokiem stanąwszy cale go widziéć nie chciał.
Żyd pospieszył z buteleczką szabasówki, chlebem i solą na talerzyku. Marcin począł z nim rozmowę podnosząc głos, który wrzał jakimś gniewem, przeciw słocie i wichrowi niby, choć groził komu innemu.
Żyd który wszystkich znał, a o stosunkach braci wiedział dobrze, cichuteńko odpowiadał pół słówkami, gdy z kąta ciemnego, wysunęła się dotąd niepostrzeżona postać, ziewnęła na głos, wyciągnęła ręce, spojrzała w stronę horodniczego i gromkie — Dobry wieczór panie Marcinie, słyszéć się dało.
Był to Wierzejko, który się obudził — i widząc szabasówkę, szedł jéj skosztować.
Po drodze zobaczył pana Jana, domyślił się dla czego bracia do siebie stali bokiem, niby się niewidząc, i miarkując że Marcin był skłonniejszy do rozmowy, skierował się ku niemu.
— A co? mocanie, pora co się zowie śliczna... drogi nam poprawi... pyłu nie będzie...
Marcin klął że pobłądził.
— A lichoż wam nadało pod noc z Zahorodzia tak pilno się wybierać? — pytał Wierzejko.
— Już mnie nie pytaj — mruknął, oczyma mierząc ku bratu Marcin. Tamten jakby nic nie widział i słyszéć nie chciał.
Zakąsywali po szabasówce chlebem z solą.
— Nie co, tylko bieda mnie wygnała z domu — mówił Marcin — człowiek czasem nie tylko siebie ale i drugich pilnować musi, aby w kloakę nie wleźli.
Widać było jak Jan drgnął.
— Hm? — spytał Wierzejko.
— A tak! — rozgorączkowując się po wódce wypitéj, mówił Marcin. — Jużci człowiek co poczciwe imię wziął po rodzicach i nosi je, nie rad aby się ono uwalało. Musi zabiegać aby go i drudzy nie zbrzydzili.
Jan zwrócił się nieco do mówiących — nasłuchiwał bacznie.
Wierzejko zaczynał się domyślać, a że mu wszelka awantura smakowała, nie chciał jéj zapobiegać. Spoglądał na jednego i drugiego.
Była chwilka milczenia, Marcin tém bardziéj się rozpalał, im brata widział cierpliwszym.
— Nie słyszałeś tam waść — spytał — nie idzie czasem zamąż piękna pułkownikówna? Dałbym coś temu, któryby się z nią ożenił. Jużby czas, bo dosyć z paniczami nabroiła, — szlachcicowi sama pora ją wziąć! — Rozśmiał się w głos wyzywająco.
Jan, który widocznie z sobą walczył, już dłużéj strzymać się nie mógł.
— Mości horodniczy — zawołał — życzę usta stulić, abym ich nie zamknął pięcią palcami. Wara mi mówić na pułkownikównę. Chcesz czy nie chcesz za bratowę ją będziesz miał.
Porwał się Marcin gwałtownie ku bratu i już do szabli się brali, ale ogromny i silny chłop Wierzejko, stanął pomiędzy niemi.
— Zapominacie żeście rodzeni — krzyknął Wierzejko, — Bójcie się Boga... Horodniczy pierwszy zaczął... ja przeciw niemu!
Przeciwnicy oczyma się strasznemi mierzyli kipiąc z gniewu. W karczmie która szumiała naraz się zrobiło cicho jak mak siał i wszyscy cisnąć się zaczęli ku Iwanowskim.
— Co ty mi tu będziesz nauki dawał? — zawrzał horodniczy, miotając się próżno przeciwko Wierzejce.
— Hm — rzekł zimno szlachcic — kiedy asindziej rozumu swego nie masz, to cię go nauczyć trzeba. Ja niedopuszczę krzywdy pana Jana, ani bójki w karczmie między braćmi.
— Sameś słyszał — podchwycił Jan, któremu pot na czoło występował — niezaczepiałem go, znać niechcę. Włazi mi w drogę. Nieradbym własnéj krwi przelewać, ale anioł by nie strzymał.
— I gdybym aniołem był téż, nie strzymałbym ignominii — zaryczał Marcin — sromu, fiksacyi takiéj jak twoja...
— A tyś to opiekun mój czy co?
— Bratem mnie twym Pan Bóg pokarał... nie dam ci w kałużę wleźć.
Jan się począł śmiać szydersko.
— Ciekawym co mi zrobisz? ty?
— Nie dam ci się z paniczowską miłośnicą żenić — wołał rzucając się, ciągle przytrzymywany przez Wierzejkę, Marcin. — Nie dam! nie dam! srom! hańba! po Sapiehach i Ogińskich, po nie wiem ilu... panią duszkę brać!...
Jan słysząc to szabli dobył i rzucił się — ale Wierzejko już miał swoją gotową i wytrącił mu ją, razem Marcina sobą odpychając.
Roznamiętnieni oba rzucali się napróżno, a tłum stał przestraszony i zaciekawiony.
Wierzejko głosu dobywszy obu gromił. Jan tymczasem, szablę swą podjąwszy, z podniesioną stał gotów paść na Marcina. Horodniczy karabelę w zniżonéj ręce trzymał jakby się zamierzał nią chlasnąć.
Chwila była, że już Wierzejko, choć przytomny i silny nie wiedział jak ich rozpędzić.
Pierwszy Jan ochłódł nieco, cofnął się i nie chowając szabli, tylko do obrony stał gotów.
Szaleńszemu Marcinowi udało się zręcznie Wierzejce karabelę odebrać i przez głowy ludzi cisnąć do kąta.
Rozbrojony pobiegł za nią, ale ludzie między sobą ją ukryli. Marcin rzucił się na ławę i łajać począł.
Jan słuchał coraz bardziéj ostygając.
— Znajdziemy się gdzieindziéj — rzekł — bądź cierpliwy, kiedy ci się chce krwi trochę upuścić, jam nie od tego... Dawnośmy sobie nie bracia. Nie o pannę tobie idzie ani o to czy ja się z tą lub inną ożenię, tylko byś mi rad wydarł mienie, tak jak drugim je wydzierasz. Otóż wiedz, ty pijawko, żem ja już co mam zapisał i oddał, że grosza niemam i ty po mnie szeląga nie weźmiesz, choćbym tu zaraz trupem padł!
I zaśmiał się głośno.
Marcin zmilczał, ważyć się zdawał te słowa i myśléć...
— Dawaj, dawaj, zobaczymy kto weźmie — zamruczał.
Widać jednak było z tonu tych słów i postawy horodniczego, iż oświadczenie Jana dotknęło go mocno. Zgrzytał zębami, niewyraźnie coś krztusząc.
Wierzejko w pośrodku na straży stał, niespuszczając ich z oka. Żydzi, wieśniacy co było ludu w gospodzie, choć nierozumieli o co szło, końca tego zajścia czekali.
Jan ciągle szablę trzymając w ręku, stołek sobie podać kazał i usiadł naprzeciw ognia. Marcin spoglądał ku niemu, ale się już nie odzywał.
Nagle zerwał się z ławy i począł iść ku drzwiom z izby prowadzącym do szopy, otworzył je i wściekle na chłopca krzyczéć począł, aby konie zaprzęgał.
Ustępował z placu niemogąc inaczéj.
Ponieważ na konie czekać było potrzeba, wrócił do izby i już nie do brata ale sam do siebie pokrzykiwał.
— Będziesz ty mnie znał jeszcze!... ty i twoja godna bohdanka. Zaprę ja wam drogę do ołtarza, i prędzéj gardło stracę niż ślub dopuszczę.
Jan śmiał się urągając.
Powtarzane te pogróżki trwały jeszcze póty, póki żydek z latarką nie dał znać, że konie były gotowe. Marcin pięść podniósł w stronę brata — i wykrzykując wybiegł za drzwi.
Dopiero Wierzejko odetchnął, i skinął na chłopa, który szablę Marcina trzymał pod połą aby mu ją dał do bryczki. Jan siedział nieruchomy na stołku długo.
Po wyjeździe horodniczego uspokoiło się w gospodzie i szeptać tylko poczęto różnie rzecz sobie tłómacząc.
Wierzejko wódki sobie podać kazał.
— Utrapiony człek z tego horodniczego — odezwał się do milczącego Jana — dobrze żem się ja tu znalazł, aby krwi nie dopuścić.
Jan głową skinął.
— Prawdaż to, że się wy żenicie z pułkownikówną?
— Gdy Bóg da matka wyzdrowieje — odparł Jan. — Groźb jego się nie boję... ani jego samego.
— A cóż on wam zrobić może, aby ślubu nie dopuścić? — pytał ciekawy Wierzejko.
— Co? — rzekł Jan ruszając ramionami. — Da pieniędzy w konsystorzu, znajdą pokrewieństwo, choćby dziesiątą wodę po kisielu — alem i ja nie malowany, a grosza nie pożałuję. Tylko że tłuste połcie posmarujemy.
— I zwlecze się! — dodał Wierzejko.
— Cóż począć? — westchnął Jan. — Niema nic gorszego jak z chłopa pan, a z brata nieprzyjaciel. Bóg mnie takim pokarał. Będzieli żyć pułkownikowa, a nie zajdzie żałoba, ze ślubem się uwinę, nim on z konsystorzem.
— Koło starej źle? — pytał Wierzejko.
Jan głową potrząsnął.
Wtem do drzwi karczmy bić poczęto, żydek pobiegł otwierać. Wszedł zbłocony i obmokły parobczak klnąc słotę i zbliżając się z odkrytą głową ku ogniowi.
Jan podniósł oczy, spostrzegł go i krzyknął przelękły.
— Z Pacewicz?
— A tak, jaśnie panie — z ukłonem do kolan i smutną twarzą jęknął zmęczony chłopak.
— Dokąd?
— Do Nowogródka, proszę pana.
— Z czém?
Chłopak się w głowę poskrobał.
— Na podzwonne wiozę, naszéj pani się zmarło! — płaczliwie odezwał się parobczak.
Iwanowski rozpaczliwie zerwał się ze stołka.
— Kiedy? ja z tamtąd jadę? było lepiéj.
— W godzinę po wyjeździe pańskim... Kto go wie jak... Pisarzowa mówiła, że usnęła jak mucha.
Jan ręce załamał i łzy mu się z oczów puściły.
Śmierć pułkownikowej to była żałoba, zwłoka, czas dla Marcina by weselu przeszkadzał i intrygi knował.
Wierzejko, widząc go tak przybitym, starał się pocieszać, lecz słowa nie dobył z niego. Twarz osłoniwszy rękami, siedział jak skamieniały, i nie kiedy tylko z piersi wyrywało mu się westchnienie.
O brzasku oba razem wyjechali, Wierzejko do Nowogródka, Iwanowski nazad do Pacewicz.
Pół roku upłynęło od pogrzebu pułkownikowéj. Po spotkaniu w gospodzie Iwanowscy się już więcéj nie widzieli z sobą, ale wypowiedziana między nimi wojna trwała z powszechnem zgorszeniem. O pojednaniu mowy być nie mogło.
Marcin wszędzie gdzie mógł zabiegał szkodząc bratu i usiłując małżeństwo już postanowione i zapowiedziane jawnie rozerwać. Pomimo starań i wykrętów, wszędzie mu powiadano, że przeszkodzić mógł i zwlec do czasu, ale nie dopuścić niepotrafi. Dalekie pokrewieństwo, jeśli z niego dyspensować niemógł biskup, przez nuncyaturę w Rzymie — przedstawione, musiało być zniesionem jako przeszkoda. W bliższych daleko stopniach powinowactwa nie czyniono trudności.
Jan więc mógł się śmiać z tych próżnych intryg brata, w których bezsilna zła wola jego się objawiała.
Od początku procesu z Żywultem, wierne służby pana Jana coraz bardziéj skłaniając dlań serce panny, wreszcie je zjednały całe dla niego.
Obojętna dotąd dla wszystkich, marząca o jakimś świetnym losie, Teklunia i przez wdzięczność i gorącą miłością Iwanowskiego ujęta — rozkochała się w nim. Sama ona nie wiedziała jak do tego przyszło. Za życia Filipowicza, za czasów Sapiehy i paniczów, ledwie nań patrzéć chciała, niecierpliwił ją czasem natrętnością swoją, zdawał się prostakowaty i śmieszny.
Późniéj ta stała jego i niczem nie zrażająca się miłość ujmować ją zaczęła powoli. Rozkochany nabierał dla niéj jakiegoś uroku, podobał się jéj z głosu, z postawy, ruchów — przeczuwać zaczęła przybycie, a choć się z nim obchodziła dumnie i nie dawała żadnych nadziei, oczy już patrzały inaczéj.
Iwanowski, który prawdziwie kochał, miłości swéj niekłamał i nie powiększał, natchniony nią umiał się zawsze znaleźć tak, że niczem nie zrażał panny.
Późniéj jeszcze zaczęły się niezmordowane jego zabiegi w procesie, poświęcenie się bez granic, ofiary z siebie, z majątku i gdy mu pozwolono starać się o pannę otwarcie, tysiączne małe przysługi codzienne, które dowodziły, że o niéj tylko myślał, dla niéj żył. Któréj że to kobiety nie ujmie!
Od tego pamiętnego wieczoru, gdy Teklunia wzrokiem mu powiedziała — jestem twoją — stosunek się zawiązał jak najczulszy.
Dumna panna Tekla przyznawała się przed Agatką, przed pisarzową, że kocha swego Jasia, że niczyją być niechce tylko jego, że gdyby nawet książę się o nią dziś starał, Iwanowskiego by nad niego przeniosła.
On zaś, tak tém był uszczęśliwiony, że ani pogróżki brata, ani nic w świecie go teraz nie obchodziło.
Z każdym dniem rosło przywiązanie obojga. Iwanowski prawie nie wyjeżdżał z Pacewicz, służył, wyręczał, zajmował się wszystkiem i był uważany w domu jako przyszły mąż panny. Byłyby zaraz i zaręczyny się uroczyste odbyły i o weselu by coś postanowiono, gdyby nie ta ciężka słabość Borkowskiéj, która się raz do łóżka położywszy, już z niego nie wstała.
Iwanowski sam ją idąc około powozu przeprowadzał do Pacewicz, on sprowadzał lekarzy, płacił ich, dostarczał do domu czego tylko dla ciężko choréj było potrzeba. Nieodstępnie siedział tam, a gdy niemógł w pokoju, wartował na ganku.
Opłacało mu się to, bo panna Tekla gdy matka zasnęła, wychodziła do niego, i siadała na cichą rozmowę. Naówczas marzyli oboje o przyszłości, Iwanowski opowiadał o Wyżynce swéj, jak ją dla bohdanki chce urządzić, dopytywał jakiéj maści koni by sobie życzyła — jak ma w domu dla niéj urządzić i t. p. Byli więc z sobą, choć nie po zrękowinach, jakby narzeczeni. Szło tylko o to aby matka wyzdrowiała. Pomimo doktorów, którzy nic wyraźnie mówić niechcieli, córka i zięć przyszły spodziewali się, że choroba szczęśliwie się przesili.
Były dnie, że Borkowska trochę się lepiéj miewała, a przed samą śmiercią złudziła ich nadzieją prędkiego przyjścia do zdrowia, bo się uczuła nagle i silną i przytomną. Ale to był błysk lampy ostatni.
Jak tylko się o zgonie jéj dowiedział Iwanowski, wprost zawrócił do Pacewicz, gdzie kobiety same z głuchym regimentarzem tylko, bo pana Szczyta nie było, rady sobie dać niemogły. Nad rankiem stał już w ganku, nieśmiejąc wnijść do tego domu, który śmierć nawiedziła. Oprócz żalu po matce, Iwanowski przewidywał, że Teklunia w żałobie ślubu brać nie zechce, i że rok i sześć niedziel będzie musiał czekać nim mu odda rękę. Zakochanemu tyle czasu stracić — było boleścią wielką.
Tymczasem nowa służba go czekała. Trzeba było pogrzebem się zająć, inwentarzami — pannie ulżyć ciężarów i niedołężnego opiekuna wyręczyć.
Nie pytając prawa, pan Jan energicznie się wziął zaraz do wszystkiego. Szło mu o to aby prześladowana przez księżnę wojewodzinę pułkownikowa pogrzeb miała co się zowie wspaniały z całym tym ceremoniałem dawnym, który wymagał pysznego castrum doloris, niezliczonych exort i mów, światła kilkadziesiąt kamieni, a nakońcu stypy obfitéj i rzęsisto oblanéj winem.
Iwanowski postanowił, że obywatelstwo być musi liczne, aby przez to sympatyi dowiodło dla zmarłéj, i oprócz listów zapraszających, gotów był sam jeździć po dworach.
Ciało nieboszczki z dosyć wspaniałym konduktem wyprowadzono do kaplicy na cmentarz, a uroczysty pogrzeb odłożono do zebrania się familii bliższéj i dalszéj — w istocie aż do przygotowania wszystkich wspaniałości jakich Iwanowski życzył sobie.
Zgon pani Borkowskiéj, o którego przyczynie wiedzieli wszyscy — wzbudził żal i zajęcie losem pułkownikównéj, liczne więc sąsiedztwo stawić się przyrzekło.
Trzy zakony: dominikański, franciszkanów i bernardynów obiecały wystąpić, przeor jedną exortę, dwie drugie mieli wygłosić najwymowniejsi kapłani.
Obrzęd więc ten odbył się nadzwyczaj wystawnie i wspaniale, tak że przegranéj sprawy i ruiny Borkowskich wcale na nim znać nie było. Z wielkiem podziwieniem Iwanowskiego, księżna wojewodzina, która sama być nie mogła, ze dworu swojego znaczny kontyngens wyprawiła. Z obywatelstwa niebrakło nikogo.
Na stypie Szczyt, Iwanowski i Osmólski gospodarzyli i chleb żałobny wstydu rodzinie nie zrobił. Księży opłacono sowicie. Między innemi gośćmi stawił się i Leńkiewicz, który do panny Tekli z osobliwą przyszedł kondolencyą.
— Jakkolwiek — rzekł do niéj — masz panna pułkownikówna opiekunów i przyjaciół w tém nieszczęściu swem i na tych jéj nie zbywa; niechaj i mnie wolno będzie ofiarować jéj powolne usługi moje — jeśliby kiedy zaszła potrzeba — bo wierniejszego i więcéj oddanego sobie człowieka nademnie nie znajdziesz pani.
Teklunia podziękowała mu pięknie, Leńkiewicz w oczy jéj patrząc powzdychał, — rad by się był może pozostał po pogrzebie, ale pozoru do tego nie było — odjechał więc do domu.
Gdy się potém w Pacewiczach cokolwiek uspokoiło i przyszło do porządku pewnego — potrzeba było coś postanowić na przyszłość. Panna Tekla w obec opiekuna i innych świadków, śmiało wystąpiła i przedstawiła pana Jana jako wybranego przez siebie, któremu rękę oddać postanowiła.
Kląkł przed nią narzeczony ze łzami dziękując, podali sobie ręce, ale co przewidywał to się ziściło. Pułkownikówna żądała donosić święcie żałoby po matce, rok i sześć niedziel.
Przez ten czas miała być przygotowaną wyprawa. Zarząd i opiekę nad majątkiem i interesami brał Iwanowski. Pisarzowa i pisarzówna z regimentarzem zostawali w Pacewiczach, gdzie tryb życia wcale się nie miał zmieniać. Szczyt stary rad był, że z niego wszelka spadała odpowiedzialność.
Gdyby nie żałoba na domu, możnaby powiedziéć, że potem nastąpiły najszczęśliwsze czasy dla dwojga zakochanych, których miłość na tą próbę czasu wystawiona, do najwyższéj urosła potęgi.
Pułkownikówna wymagała od pisarzowéj lub jéj córki, aby zawsze gdy narzeczony przybywał znajdowały się przy niéj, dla oka ludzkiego — ale ani jedna ni druga nie chciały im słodkich owych, cichych rozmów przerywać, i albo zdala siedziały lub coś zawsze w drugim pokoju do czynienia miały, tak że ta para zakochanych do syta się mogła nagadać i nagruchać. A rozmowom tym nie było końca od rana do wieczora i przechadzkom po ogrodzie — przechadzkom do pasieki i do lasów. Z gości teraz mało kto bywał, bo postanowienie panny głośnem się stało, więc tam już nikt się posuwać nie miał ochoty, bo piękne oczy pułkownikównéj, na jednego patrzyły, jednemu świeciły.
Tylko milczący a uparty deputat Leńkiewicz, chociaż najmniejszéj nadziei miéć nie mógł, ulegając sercu swemu, przyjeżdżał regularnie co parę tygodni i po kilka godzin spędzał tu, świadkiem będąc niemym jak panna z narzeczonym gdyby para gołębi wielki sobie afekt ciągle wypowiadali.
Drugiemu by to obmierzło przy stateczném kochaniu, patrzéć na to, że panna miłowała innego, Leńkiewicz takim był, że mu się na nią choć popatrzéć chciało.
Regimentarz, który nań zdaleka spoglądał i penetrował go, powiadał pisarzowéj wskazując deputata.
— Dobra psu i mucha.
Nie okazywał Leńkiewicz nawet zazdrości przeciw Iwanowskiemu, był z nim przyjacielsko i dobrze; a ten szczęśliwy sam, miał nad Leńkiewiczem kommizeracyą i pewną słabość dla niego.
Panna téż, wcale nie kokietując deputata, była dlań życzliwą i grzeczną, można powiedziéć wdzięczną za tę miłość bez nadziei..
Tak się to przewlekło jakoś kilka miesięcy. Iwanowski nie zważając na brata, który mu gdzie i jak mógł szkodził, przygotowywał się do wesela, konie kupował, dwór sztyftował, i między Pacewiczami a Wyżynką na gościńcu ciągle go spotykać było można.
Gdy go czasem trzy dni niebyło, Teklunia z listem posyłała, bo często bardzo pisywali do siebie, choć się ciągle widywali. Pan Jan gdy go co zatrzymało w domu, pędził posłańców z kwiatami, ze zwierzyną, z prezentami.
Nadeszła jesień i najlepszy czas do łowów. Iwanowski bardzo zapalonym nie był myśliwcem, ale jak każdy szlachcic polować lubił. Wielcy łowcy przed Panem, książęta Radziwiłłowie sami téż nieustannie polując, smak do tego rycerskiego zajęcia dawny, odżywili w szlachcie. Rozlegały się lasy od trąbek i psów grania, wyścigano się kto więcéj szczęścia mieć będzie, kto niedźwiedzia lub starego odyńca położy kulą czy na oszczep weźmie.
Po ojcu miał Iwanowski ogary sławne, były i sieci, byli i ludzie. Wpraszali się do lasów jego sąsiedzi, a i on sam rad był zapolować.
Musiał więc sprawić łowy wielkie i niemi się zajmować. Książę miecznik panie kochanku, który naówczas był w samym najgorętszym szale młodości swéj i za sobą wiódł zastęp najszaleńszej, wesołéj młodzieży — wprosił się téż na te łowy Iwanowskiego. Dla Radziwiłła potrzeba było wystąpić co się zowie, aby ani zwierza ni beczek nie brakło.
Rad nie rad Iwanowski na dni kilka absentować się musiał z Pacewicz, ale poczta chodziła regularnie co dzień z listami tam i nazad.
Polowanie z wielkim kosztem i zachodem przygotowane powiodło się nad wszelkie spodziewanie. Ostawiono tak zwierza wszędzie, iż co było w kniejach na strzelców wychodzić musiało. Książę zabił dwa niedźwiedzie, jednego ogromnego, który u sieci człowieka na śmierć podarł i z głowy mu skórę zdjął, drugiego bartnika... Oprócz tego warchlaków kilka zastrzelił.
Dwa dni z rzędu trwały łowy, a noc spędzono w lesie pod namiotami i szałasami. Iwanowski jako gospodarz ciągle biegając, rozgrzany, potem się na gołej ziemi nakrywszy burką spać położył.
Nazajutrz dostał małych dreszczów i trochę gorączki. Poradzono mu ją zapić, lecz gdy książę odjechał do Naliboków, a znaczniejsza część gości z nim, Iwanowski który zaraz do Pacewicz się chciał wybierać — musiał do łóżka iść. Przyrzuciła się gorączka większa. Posłano po Szretera, który przybywszy sam się napił i chorego dla przyspieszenia kryzysu napoił starem winem.
Miała to być niby tercjanna, tymczasem inna gorączka się wzięła — i chory zaczął majaczyć.
Posłano po doktora do Nieświeża, a tymczasem z Iwanowskim coraz było gorzej i gorzej.
Gdy listu przez dwa dni zabrakło w Pacewiczach, panna Tekla wyprawiła ekonoma, a że ten przyniósł wiadomość o chorobie, przelękniona wielce posłała pisarzowę.
Iwanowski jéj nie poznał. Obaj doktorowie choć w początku głosili, że niebezpieczeństwa żadnego nie było — zaczęli głowy tracić. Szreter zawsze pessymista pierwszy powiedział, że nadziei niema.
On leczył go inaczéj, chłodząc, nieświezki rozgrzewając — na przemiany mu dawali leki różne — a choroba się zwiększała. Pisarzowa niedopytawszy słowa z Iwanowskiego, zdesperowana, przelękła, powróciła do Pacewicz.
Przez całą drogę modliła się o natchnienie co — jéj czynić wypadało? czy prawdę mówić o stanie Iwanowskiego, czy pocieszać i kłamać.
Gdy w ganku napadła ją panna Tekla, z oczyma zapłakanemi, żal się jéj zrobiło i poczęła od kłamstwa, zapewniając, że choroba była mało znaczącą, z przeziębienia, że pan Jan już się miał lepiéj i nic mu nie będzie.
Na chwilę dała się tém obałamucić panna pułkownikówna, lecz gdy o szczegóły pytać zaczęła, a pisarzowa plątała się, jąkała, płakała, bałamuciła, wydała się cała prawda.
Padła zemdlona panna Tekla, a gdy ją orzeźwiono, wołać zaczęła, że chce jechać do Wyżynki koniecznie i chorego widziéć, a bodaj pielęgnować. Pisarzowa przerażona, zaklinała ją na wszystko, aby się tak nie kompromitowała w oczach ludzi, lecz pułkownikównie o nic nie chodziło tylko o tego jedynego, któremu wiarę poprzysięgła. Chciała go widziéć koniecznie.
Z największą w świecie trudnością mogła ją następnego dnia utrzymać pisarzowa, dwóch tylko posłańców wyprawiono, aby się dowiedziéć o chorym.
Drugi z nich wieczorem przywiózł wiadomość, że Iwanowski oprzytomniał, odzyskał pamięć, było mu nieco lepiéj, ale prosił koniecznie by mógł widzieć narzeczoną.
Niepomogły już żadne perswazye, kazano pod noc konie zaprzęgać, i do Wyżynki się wybrała pułkownikówna, przez całą drogę płacząc i najgorsze mając przeczucia.
— Taka jest dola moja — mówiła — straciłam Filipowicza przez moją winę, Pan Bóg mi teraz chce tego odebrać. Nie zostaje mi, tylko do klasztoru wstąpić.
W tych łzach i narzekaniu dojechały do Wyżynki. Chory nieco uspokojony zasnął był, musiała więc panna Tekla czekać aż by się przebudził. — Szreter, który wyszedł z drugiego pokoju skinąwszy na pisarzowę, pocichu jéj szepnął, że już najmniejszéj niema nadziei, że chory pociągnąć może, ale żyć nie będzie.
We dworze smutna panowała cisza, a po twarzach ludzi czytać było można śmierci przeczucie. Panna Tekla po nużącéj drodze sama w krześle usnęła niespokojnym snem gorączkowym.
Gdy się przebudziła i Iwanowski już nie spał, dopytując o nią czy nie przybyła. Doktor go powoli przygotowywać musiał do widzenia się z panną, obawiając aby zbyteczne wzruszenie nie przyspieszyło katastrofy.
Tekli wstrzymać nie było podobna, wyrwała się pisarzowéj, odepchnęła doktora, i wszedłszy do pokoju chorego, z płaczem mu się rzuciła na szyję. Szreter myślał, iż go to w miejscu ubije, lecz stało się inaczéj.
Iwanowski z wielkiego szczęścia orzeźwiał, odżył, w ręce całując bohdankę, jakby od niéj czerpał życie. Zrobiło mu się lepiéj. Cud się stał.
Lecz panna Tekla, gdy w mroku pokoju, którego okna były pozasłaniane, oswoiwszy z niem oczy przypatrywać się poczęła twarzy Jana, przerażoną została straszną w niéj zmianą. Dni tych kilku dosyć było, aby prawie do niepoznania wychudł i wyżółkł — oczy tylko żyły jeszcze... i nieschodziły z bohdanki.
Przyczyniło się może do powiększenia choroby jego to, że się obawiał śmierci, że żyć chciał niezmiernie, że sama myśl iż szczęścia, które miał już w ręku nieosiągnie, do rozpaczy go przyprowadzała. Teklunia, chociaż widok Iwanowskiego, straszne w niéj potwierdził przeczucia, starała się go pocieszać i uspokajać.
A że jéj się to po części powiodło, niechciała od łóżka chorego odchodzić, sama mu podając lekarstwa, napoje, poprawiając poduszki i opiekując się nim z nadzwyczajną troskliwością. Biednego Iwanowskiego rozczulało to do łez i płakał. Ona widząc łzy jego, rozrzewniała się i doktor w końcu musiał ich rozdzielić, aż by się oboje uspokoili.
Pisarzowa sądziła, że odwiedziwszy chorego, pułkownikówna powróci zaraz do Pacewicz, lecz o tém ona sobie mówić nawet nie dała.
Przychodziła więc i odchodziła w domu tym, który miał jéj być, gospodarując już i nieszczędząc siebie.
W nocy ledwie ją namówiono aby się spać położyła. Chory, który miał się lepiéj pod wieczór już gorączki dostał silnéj i znowu stan jego się pogorszył. Nadzieja, którą nawet doktor miéć zaczynał, znikła. Musiano wszelkiemi środkami wzmagającą się uśmierzać gorączkę.
Pisarzowa wcale się nie kładnąc, naprzemiany czuwała to przy pułkownikównie, to u drzwi chorego, który przytomność stracił zupełnie. Noc to była straszliwa, jak wiek długa — i dopiero nad ranem Iwanowski jakoś usnął. Panna Tekla na palcach poszła znowu siedziéć przy nim.
Gdy się obudził osłabionym tak był, iż mówić już prawie nie mógł, tylko zobaczywszy przy sobie narzeczonę, ręce jéj pochwycił i łzami je oblewał.
Cały dzień następujący przeszedł w niepewności i trwodze. Stan chorego coraz był gorszy, bo go siły opuszczały. Poić go i karmić musiano, a Szreter upomniał się o księdza. Pisarzowa, która ani duszy gubić nie chciała, ani panny do rozpaczy przyprowadzać, tak się starała to urządzić, aby proboszcz do chorego przybył, gdy panny Tekli nie będzie.
Iwanowski przytomnym był, ale mowy już nie odzyskał, niektóre ruchy i wejrzenie oczów dowodziły, że pojmował co się z nim działo. Po ostatniem pomazaniu, nieco się uspokoił, lecz oczyma ciągle szukał téj dla któréj mu życie drogiem było. Przyszła panna Tekla, aby chorego widokiem paść, omdlała... Ocucono ją, a że Iwanowski ostatkiem sił ręce ku niéj wyciągał, połączyły się raz jeszcze ich dłonie. I znowu chory odżywać począł, pierś się poruszyła, łzy pociekły. Dano mu trochę tyzanny, łyżeczkę lekarstwa, proszek jakiś piżmowy — mruczenie niewyraźne wydały usta blade.
Wracała nadzieja w tych, którzy miéć ją pragnęli. Nie oddalała się już panna Tekla na krok od łóżka, utrzymując, że chory przy niéj spokojniejszym był i do życia się zdawał powracać.
We dworze tymczasem już wiedzieli wszyscy iż żyć nie może i nie będzie, i ludzie jak zwykle, myśleli o sobie.
Horodniczy miéć tu musiał swych zauszników i pomocników, i jak tylko księdza do chorego wezwano, parobczak ze stajni oklep się wyrwał biegnąc do Zahorodzia.
Tam już czekano tylko na to, bo pan Marcin o chorobie wiedział, czuwał i sposobił się z niéj korzystać. Chociaż tak Wyżynka jak cały majątek i wszelkie remanenta za życia, zawczasu ze wszelkiemi prawnemi formalnościami Iwanowski pułkownikównie darem wieczystym przekazał i zapisał, Horodniczy ani myślał woli jego szanować.
Sposobił się więc, jakby tylko brat oczy zamknął, natychmiast zajechać Wyżynkę, zająć dwór, opanować spadek, — o który panna się procesować mogła i skarżyć.
Ludzie w Wyżynce wszyscy pewnie zawczasu ujęci być musieli — tak że oporu się żadnego nie obawiał horodniczy.
Tyle tylko folgował jeszcze, iż póki Jan żył postanowił nie zajmować dworu. W gotowości jednak stało ludzi kilkunastu i sam Marcin szablę przypasawszy, oznajmienia czekał tylko.
Właśnie biedny chory oczy zamknął a stygnąca dłoń jego, skrzepła w rękach narzeczonéj, lodowatym uściskiem oznajmiła jéj że wyrzec się trzeba było szczęścia nadziei, gdy około dworu szmer, treptanie i cichy gwar dał się słyszéć. Horodniczy w czapce wszedł do wielkiéj izby, a ludzie jego dwór dokoła obstępywali, wszędzie się kluczów domagając.
Omdlałą pułkownikównę wynoszono na ręku z izby w któréj zmarł Iwanowski, gdy Marcin zobaczywszy pisarzowę, nie szanując ani téj chwili uroczystéj, ani boleści niczyjéj, zawołał głośno.
— Każcie sobie konie zaprzęgać i ruszajcie z Bogiem. Jam tu pan, a wy nic do czynienia nie macie.
I wskazał ręką na drzwi główne. Szczęściem panna Tekla słyszéć tego nie mogła, z wielkiéj żałości zmysły straciwszy. Gdy cokolwiek przyszła do siebie, pisarzowa nic nie mówiąc, co ich spotkało, do powrotu do Pacewicz nakłaniać zaczęła i — płaczącą niemal gwałtem do karety posadziwszy, chciała uciec co rychlej, ale Marcin miał jeszcze czas wyjść w ganek z urąganiem na pożegnanie, a półkownikówna zobaczywszy go krzyknęła i znowu wpadła w mdłości.
Wystawić sobie można co cierpiała w czasie téj nieszczęsnéj podróży do Pacewicz, do których przybywszy pisarzowa ją do łóżka musiała natychmiast złożyć i po doktora posłać.
Boleść po stracie narzeczonego silniejsze by może wywarła na niej wrażenie, gdyby nie to nieludzkie obejście się brata, i szyderstwo jakiem w oczy jéj cisnął. Obudziło ono dumę, gniew i całą energią charakteru pułkownikownéj.
Wyzwana chciała stanąć do walki. Płakała po narzeczonym, lecz niecnemu bratu nie mogła przebaczyć.
I gdy pisarzowa, a wkrótce potém nadjeżdżający Szczyt, zabierali się ją cieszyć i uspokajać, ujrzeli jednego rana wstającą z suchemi oczyma, z brwiami nasrożonemi, ostygłą jakąś i dopominającą się tylko aby jéj natychmiast po Susła posłano.
Wielki ból umiała stłumić w sobie tak że pisarzowa wydziwić się jéj nie mogła. Pierwszem jéj słowem było.
— Bogdajbym ostatni grosz stracić miała, pomszczę się nad tym niegodziwcem!
Nie siadając na chwilę pułkownikówna, w gniewnéj jakiejś gorączce poczęła chodzić od okna do okna, pytając o Susła, zbierając papiery — nie mówiąc o niczem tylko o procesie. Napróżno opiekun i pisarzowa uspokoić się ją starali, mówić z sobą nie dozwalała.
Suseł zaledwie wieczorem z bryczki zsiadł i wszedł do bawialnéj izby, zastał ją u stolika z papierami.
— Kazałam was poprosić do siebie — rzekła — bo chwili niemamy do stracenia, Wyżynka i wszystko co miał nieboszczyk Iwanowski — do mnie należy. Zapis jest formalny, prawomocny. Horodniczy siłą zajechał... pozywać go natychmiast o gwałt.
Suseł wiedział już o wszystkiem, lecz czy ujęty był przez horodniczego, czy się go obawiał, począł od mitygowania.
— Niech się panna pułkownikówna uspokoi — rzekł — zapewne, nie ma wątpliwości prawo za nami, ale z tym człowiekiem zuchwałym sprawa ciężka.
— Jest przecie sprawiedliwość na świecie — zawołała pułkownikówna — choćby przyszło mi do króla samego iść i do nóg mu się rzucić. To był nie brat ale wróg nieboszczyka, to rozbójnik i najeźdźca.
Drżała mówiąc i Suseł popatrzywszy na nią, pomilczał trochę sądząc, że owo zburzenie przeminie.
Gdy potém znowu łagodząc napomknął, iż możeby na przyjaciół się zdać należało i sprobować jakiegoś układu, panna mu odparła, iż jeśli natychmiast pozwów o wiolencyą nie wyda, innego weźmie prawnika.
— Niech ginie marnie majątek, ale temu zbójcy go nie dam... Wolę na szpitale i ubogich, dla siebie niechcę nic.
Suseł więc napróżno sprobowawszy łagodniejszych wniosków, musiał zmilczéć i spełniać rozkazy.
Horodniczy miał przeciwko sobie nie jedną tylko legalną spadkobierczynią po nieboszczyku, ale znaczniejszą część ludzi, którzy stosunki jego z bratem znali, i winę ich przypisywali Marcinowi.
Oburzenie przeciwko niemu się wzmogło jeszcze, gdy przyszło do pogrzebu Jana. Zabrawszy po nim kilkakroć sto tysięcy wartującą majętność, jeszcze mściwy, choć już trupa miał przed sobą, horodniczy pogrzebu nie chciał sprawić jaki należał bratu.
Przywoławszy proboszcza rzekł mu sucho, że na żadne okazałości tracić nie myśli, i jeśli ksiądz jedną świecę więcéj zapali nad liczbę wyznaczoną, to mu jéj płacić nie będzie. Kilkaset złotych chudych położywszy na stół horodniczy, ani exorty, ani katafalku nie zamówił. Proboszcz człowiek pobożny, w milczeniu okiem nań rzuciwszy — pieniędzy ze stołu nie ruszył i rzekł.
— No to ja go pochowam bez waszmości, panie horodniczy. Tak mi mój obowiązek i przyjaźń dla nieboszczyka nakazuje.
Horodniczy się rozśmiał i owe paręset złotych, złemi tynfami wyliczone zaraz do trzosa zagarnął.
— A, i owszem — rzekł — przyda mi się to na proces z pułkownikówną. Uniżony sługa... chowajcie go sami... nie oponuję... Wiem, że gdybym był pierwszy zdechł, aniby grosza nie dał za moją duszę, ani by za konduktem poszedł.
Pogrzeb w istocie odbył się kosztem plebana, który umyślnie go starał się uczynić okazałym. Przybył i przeor Dominikański, i kilku mnichów, i exorta nie bez aluzyi była wypowiedziana.
Panna Tekla, nie odstąpiła od tego ażeby iść za trumną, i być na pogrzebie przytomną. Nic ją od tego odwieść nie mogło. Ludzie dziwili się widząc jak z podniesioną głową, wyprostowana, śmiało patrząc i nie okazując żadnéj słabości niewieściéj — wytrwała w czasie całych exekwij, odprowadziła ciało do grobu, rzuciła na nie ziemi garść i odeszła do powozu z majestatycznym spokojem.
Horodniczy, który się może obawiał przykrego jakiegoś spotkania i przyjaciół nieboszczyka, wcale się na pogrzebie nie pokazał. Ludzi swych w Wyżynce posadziwszy i opatrzywszy ich w muszkiety na wszelki wypadek, sam do Zahorodzia na ten czas schronił się.
A że na wypadek procesu ludzi potrzebował i zawczasu sobie jednać ich musiał, pojechał zaraz do Nowogródka, gdzie nie pokazując się — przez swoich zabiegać zaczął, iż ojcowizny należnéj sobie bronić musi od napaści kobiety, która kochanką nieboszczyka będąc, zapisy na nim nieprawe podstępnie wymogła.
Suseł choć nie bardzo chętnie, pozwy przeciw zajazdowi i wiolencyi gotował.




W Pacewiczach niegdyś tak ludnych, tak wesołych, gdzie dnia bez gości nie było — teraz cisza panowała i pustki. Rzadko kto zajrzał z najbliższych. Nieszczęściem ludzie się dzielić nie lubią.
Panna Tekla znosiła je mężnie, wyrabiało ono hart duszy, siłę jakąś i dzielność, którą tylko u nas w kobietach, córkach rycerzy spotkać było można. Opłakiwała swojego ukochanego Jasia, po którym, jakby mężem jéj był, postanowiła nosić żałobę — odprawiała nabożeństwa za duszę jego, ale zmuszona zająć się procesem, gospodarstwem, domem, mężnie starała się podołać wszystkiemu.
Ta niegdyś wypieszczona i wydelikacona piękność, która tylko myślała o strojach i zabawach, teraz zaglądała po wszystkich kątach swojego gospodarstwa, wydawała rozkazy ekonomowi i listami nienstannemi budziła z uśpienia wielce opieszałego p. Susła.
O nowych jakichś amorach nie myślała wcale, choć piękność jéj, mimo cierpień, mimo lat ubiegłych, zawsze jeszcze ściągała oczy i zachwycała.
Pierwsze kwiecie młodości już było przeszło dla niéj, lecz nie naruszyło tych rysów, któremi ją natura obdarzyła. Piękną była zawsze.
Starzenie się ludzi, podlega zaprawdę prawom dziwnym. To co w twarzy stanowiło jéj piętno charakterystyczne, jéj właściwość — z wiekiem nie ginie ale się uwydatnia. Tam gdzie piękność stanowiła główny przymiot niewiasty, wyrażała jéj charakter, wiek niemoże pożyć zupełnie wdzięku; wypala się co było lotnem, zostaje co służyło za podstawę fizyognomii. Tak samo inne oblicza z wiekiem stają się maskami wyrazistemi zdradzającemi namiętności, które im panowały.
Twarz panny Tekli nabrała teraz wyrazu powagi, surowości, zadumy, ale rysy owe przepiękne pozostały niepożyte, nietknięte. Uleciało z nich wesele, uśmiechy, nadzieja, marzenia — majestat zachował się cały.
Dawniéj miała w sobie coś zalotnego i wabnego teraz znikło to, bo ani się zalecać, ani wabić, ni przypodobać nikomu nie myślała. Piękna była ale wzbudzała raczéj obawę niż sympatyą. Brwi jéj marszczyły się często, czoło fałdowało, usta przybierały coś ostrego i gniewnego. Rumieńce zgasły, bladość przezroczysta okrywała twarz i w chwilach tylko większych wzruszeń, krew wybiegała na lice.
Jakgdyby już wszystkiego w życiu skosztowała, nie była niczego ciekawą ni żądną. Mówiła sobie, że jéj przeznaczeniem jest nie osiągnąć nigdy czego pragnęła, więc i pragnąć niechciała.
Ale smutek, którym dusza była przepełniona, wcale nie miał tych właściwości niewieścich zwykłych któremi się on u nich odznacza; był milczący, zamknięty w sobie, spokojny, zrezygnowany. Z nadzwyczajną pilnością zajmowała się Teklunia szczególniéj procesem z horodniczym, który z początku sądził, że ją zastraszy i że mu kobietę łatwo pokonać przyjdzie. Przekonywał się teraz że proces z kobietą był może trudniejszym do prowadzenia niż z mężczyzną — bo się do niego mięszała namiętność i miłość własna. O układach, o ustępstwach, o zgodzie panna słuchać nie chciała.
— Ja majątku tego niepotrzebuję dla siebie — powtarzała — oddam go na klasztory i szpitale, ale go odebrać muszę.
— Ten człowiek życie mojemu Jasiowi ukrócił, niema dla niego przebaczenia. Pókim żywa niedam mu spokoju.
Ostatni grosz szedł na koszta téj sprawy, a Suseł umiał wyzyskiwać namiętność Borkowskiéj i darł niemiłosiernie.
Gotowa była klejnoty zastawiać, i pamiątki po ojcu sprzedawać. Szczyt, pani pisarzowa reflektowali ją, lecz uwagi jakie czyniono jeszcze ją więcéj rozdrażniały. Wpadała niemal w passyą gdy się jéj sprzeciwiano.
Pisarzowa była prawie pewną, że po zrzuceniu żałoby, znowu się do Pacewicz zjeżdżać zaczną jak do cudownego obrazu. Ten i ów zajrzał czasem, lecz nie było tu wesoło, panna nie zapraszała i nie bawiła — przestano bywać.
Jeden tylko niejaki pan Padalec, częściéj dojeżdżał, ale okazało się, że nie o pułkownikównie myślał. Począł się przysiadać do panny Agaty, czemu ona wiary jakoś nie dawała — i wzdragała się. Człek był przystojny choć niebardzo młody, postawny, i acz wielkiego nie miał majątku, przecież nie był bez grosza.
Po cichu intencye swe naprzód objawił pisarzowej, po tém i pannie Tekli, na ostatek pannie Agacie, która przekonawszy się, że myślał seryo o ożenku, oprócz tego przez matkę nakłoniona... zwolna się przezwyciężyła i — przyjmowała go nieźle.
Nie był powabny, ale téż nie brzydki, wedle teoryi pisarzowéj sam człowiek na męża, z tych co się przywiązują mocno, bałamutami nie bywają — i którzy przyszłość dają spokojną.
— Mężczyzna — mówiła ona córce — byle trochę był przystojniejszy od dyabła przyzwyczaić się do niego można.
Padalec do pisarzównéj — mimo, że na oczach miał wielką piękność Tekluni, przywiązał się bardzo. Agatka widząc, że go doskonale za nos będzie mogła wodzić — w końcu téż pokochała „basałyka“ bo tak go przezwała żartobliwie — no, i nastąpiły zaręczyny.
Tak tedy, to czego się nikt nigdy nie spodziewał i nieprzewidywał, uboga, niezbyt piękna pisarzówna wyprzedziła na kobierzec tę, która ją zaćmiewała.
Teklunia utrzymując, że wyprawy dla siebie przygotowywanéj nie potrzebuje — część jéj znaczniejszą oddała kuzynce, i obiecała sprawić wesele. Lecz, że żałoba po Iwanowskim trwała, bo jéj zrzucać narzeczona nie chciała, weselisko się musiało odbyć skromnie i w małém kółku. Choć to cudze wesele boleśnie jéj własne — niedoszłe przypominało, choć płakała bardzo panna Tekla, na ten dzień ubrała się biało i poprowadziła jako drużka pannę młodą do ołtarza.
Osób na obiedzie nie było wiele, kilka z rodziny Padalca, z bliższych sąsiadów Pacewicz parę osób, a jako gospodarz funkcyonował Osmólski.
Zachęcał on do wesołości, do kieliszków, ale mimowolnie wzdychał, przypominając sobie lepsze czasy, za życia pułkownika i nawet wdowy po nim... obchodzonych tu Wawrzyńców i Zofie. Jakże się to teraz zmieniło?
Proces przegrany z Żywultem, znaczną część fortuny pochłonął, rozpierzchli się adoratorowie bóstwa... smutno było w Pacewiczach. Sprawa z Iwanowskim wysysająca grosz ostatni, jak miecz Damoklesa wisiała nad tym domem.
Znano horodniczego iż w ostateczności gotów był się rzucić do najniecniejszych środków, a tu sam rodzaj procesu dawał łatwe do potwarzy pole.
Jedna panna Tekla wcale się nie zdawała na to zważać, ani się tego lękać.
Wyjście za mąż Agatki groziło Pacewiczom zupełnem wyludnieniem, bo matka koniecznie chciała być przy córce, a Padalec nic nie miał przeciw temu i sam ją zapraszał. Ulitowawszy się wszakże Tekluni, zacna pani pisarzowa w ostatniéj chwili uczyniła z siebie ofiarę — do czasu pozostała w Pacewiczach, wymawiając tylko sobie, że na wypadek słabości córki, musi być przy niéj koniecznie.
Wkrótce jakoś po tém weselu, gdy już państwo młodzi odjechali do Ciurowa, wsi pana Padalca, jednego poobiedzia, tak cicho zajechawszy że nikt go nie posłyszał, wsunął się do bawialni deputowany Leńkiewicz.
Panna Tekla, która przy oknie siedziała zamyślona, nie poznała go jakoś — a gdy przemówił i zbliżył się, przyjęła go bardzo zimno.
Wydało jéj się dla pamięci nieboszczyka obrażającem to, że Leńkiewicz gotów był — tak przypuszczała — może nie bez myśli jakiejś przybywać.
Chciała mu zaraz dać poznać, że w sercu nosiła żałobę po narzeczonym... i gotowała się dać mu surową odprawę, lecz deputat jakby to przeczuł stawił się bardzo zimnym. Sam naprzód począł, od pochwał nieboszczyka, wyrażając żal swój po nim, — a żadnego sentymentu, o który go posądzano, nieobjawił w niczem.
— Będąc niegdy przyjacielem ś. p. pana Jana — rzekł — za święty to sobie miałem obowiązek stawić się tu, aby zapytać czy jéj nie mogę być w czem użytecznym. Wszak ci funkcyę deputata sprawuję ciągle.
Z tego naturalnie wszczęła się rozmowa o procesie, który pannę najżywiéj obchodził i była nim tak przejętą, że dzień i noc o nim rozprawiała chętnie. Leńkiewicz prawnik i expert w tych rzeczach, w istocie bardzo mógł się tu przydać.
Teklunia przyniosła dokumenta, listy Susła, notatki, rozłożyła je na stole i żywą poczęła rozprawę z p. Leńkiewiczem.
Ten, zimno, rozważnie, powolnie począł się informować — ale, wśród tych wymienianych pytań i odpowiedzi, zdawało się czasem pannie, że czulsze jakieś wejrzenia spotykała i głos bywał zmieniony. Natychmiast więc usuwała się nasępiona i dawała uczuć deputatowi, że tego nie ścierpi.
Leńkiewicz posłuszny stygł zaraz i do prawa powracał.
Lecz że proces wszelki jest ową beczką Danaid, w którą potoki słów wlewać można, nie zapełniając jéj, że przypuszczeń tysiące się rodzi — przeciągnęło się nieznacznie owo posiedzenie do wieczerzy. Deputat, przekonawszy się, że czulszych strun poruszać mu się niegodzi, ograniczył się radami prawnemi.
Brał sprawę do serca, był pierwszym który okazał pannie Tekli współczucie właśnie tam gdzie ona go najgoręcéj pragnęła, a najmniéj miała.
Suseł został potępiony — jednak radził go Leńkiewicz zatrzymać i pilnować.
Sam ofiarował się miéć nań oko.
Zaproszony na wieczerzę Leńkiewicz zdawał się bardzo szczęśliwy, ale trzymał się na wodzy dobrze, i udawał człowieka obojętnego. Panna Tekla zaś dla ostrożności, aby mu przypadkiem nie dać nadziei próżnéj, unikała nawet spojrzéć nań, a gdy oczy jego spotykała, przybierała minę bardzo surową.
Deputat odjechał po wieczerzy. Bada była odwiedzinom jego panna Tekla, czuła w nim bowiem silnego sprzymierzeńca, którym władała. Szło tylko o to aby podejrzanego od dawna o sentyment, w którym zdawał się trwać, nie złudzić nadzieją daremną.
Leńkiewicz, mimo że był człek prawy, zacny, poszanowania godny — z powierzchowności na żaden sposób podobać się nie mógł. Pominąwszy znaki od ospy, oczy trochę kose, sam wyraz twarzy dziwnie skrojonéj, posępnéj, fałdującéj się, zbyt często to blednącéj, to czerwieniejącéj — budził raczej odrazę jakąś niż sympatyą.
Wprawdzie dłużéj z nim będąc, słuchając go gdy mówił, głosem pełnym uczucia i wyrazu, a bardzo miłym i łagodnym — wstręt pierwszy mijał — można się było pogodzić nawet z fizyognomią; coś zawsze jednak zostawało gburowatego, niezgrabnego, dzikiego w tym człowieku, a panna Tekla lubiła piękne maniery i ogładę.
Wreszcie poczciwy deputat miał być ubogim, stosunkami się nie odznaczał, bo pochlebcą i dworakiem być nie umiał.
Nikomu w Pacewiczach na myśl nie przychodziło ażeby kiedykolwiek Leńkiewicz miał, mógł stanąć w liczbie pretendentów. Już sam jego wózek pokryty wyszarzanym kilimkiem i poduszką skórzaną, para koni małych, tłustych, ale niezgrabnych, woźnica w kapocie; strój jego szary i skromny — usuwały myśl wszelką o — konkurach.
Kawalerowie nie zwykli się tak stawić tam gdzie ich serce prowadzi. Każdy występuje raczéj nad możność niż skromnie a ubogo.
I panna Tekla skłonną była przypisywać odwiedziny Leńkiewicza jego pamięci i przyjaźni dla Iwanowskiego, tylko czasem jakieś mętne, czasem zbyt ogniste spojrzenia obawę w niéj wzbudzały.
— Powinien to sobie wyperswadować, gdyby mu nawet zaświtało w głowie — mówiła w sobie — boć jawne niepodobieństwo.
I ruszała ramionami.
Tymczasem sprawa z przeszkodami, które jéj stawił ciągle niewyczerpany w pomysłach i podstępach horodniczy, wlokła się bardzo powoli. Suseł ją prowadził tak jakby umyślnie chciał znużyć i wyczerpać cierpliwość.
W kilka tygodni po bytności Leńkiewicza, panna Tekla widziała się zmuszoną, nie mając w nikim pomocy skutecznéj, bo stary Szczyt jeździł darmo i postawszy pod piecem z niczem powracał — sama się zgłosić do deputata.
Napisała do niego list, prosząc ażeby Susła napomniał i napędził.
We trzy dni zamiast odpowiedzi przybył sam Leńkiewicz. Jeszcze mu więcéj była rada niż pierwszym razem panna Tekla. Twarz się jéj rozjaśniła przy powitaniu, lecz jak tylko spostrzegła, że to zbyt wielkie sprawiło wrażenie na deputacie — ostygła zaraz.
On téż zmienił oblicze i wnet zastygł.
Było to przed obiadem, Leńkiewicz dobył z za kontusza fascykułu, i począł mówić o sprawie, o Susle, o horodniczym. Ożywiła się i panna Tekla, dosiedzieli do obiadu, jurystując oboje. Pułkownikówna uczyła się wiele od Leńkiewicza i wdzięczną mu była, ale gdy rękę mu podała do stołu i zdało się jéj, że ją nieco za mocno uścisnął — zachmurzyła się.
Przy obiedzie deputat był nie zabawny, panna milczącą tak, że pisarzowa została zmuszoną dla utrzymania rozmowy, opowiadać o gospodarstwie i o szczęściu swéj córki. Niemogła się tém nacieszyć, iż Agatce mąż do wiernych rąk oddał wszystko — kassę, rachunki, klucze... Chwaliła go niezmiernie.
Potem głuchy regimentarz, zapytawszy pana Leńkiewicza czy słyszał kiedy jak konfederaci, za Augusta Mocnego, hetmana Pocieja łapali, a on od nich umykał, — i nie czekając odpowiedzi począł zwykłą swą historyę Pociejowską, którą domowi od lat dziesięciu na pamięć umieli.
Obiad skończył się, gdy Pociej drugiego konia dosiadał.
Zaraz po kawie chciał jechać Leńkiewicz, ale panna Tekla względem aktoratów mając wątpliwość, wezwała go jeszcze na małą konferencyjkę.
Tu na uboczu, widać że się spotkała z jakimś nieokiełznanym wzrokiem deputata, bo prędko skończywszy naradę, szybko się oddaliła od stolika. Leńkiewicz się zaraz pożegnał i odjechał.
Nie mówiła nic pułkownikówna pisarzowéj, ale sobie dała słowo, że więcéj już do Pacewicz Leńkiewicza nie poprosi.
Jakoś tak jéj patrzył w oczy — jakby chciał powiedziéć, że bardzo kocha — czuła to wyraźnie, a znieść nie mogła.
Ubolewała nad tém w duchu, że nawet na najrozumniejszego człowieka spojrzéć nie można, ażeby sobie zaraz czegoś nie imaginował.
Odprawiony Leńkiewicz, z powodu (jak słychać było) słabości matki staruszki pojechał w Mozyrskie. Niebytność jego zaraz się czuć dała sprawie. Suseł strzelił ogromnego bąka. Wezwany do Pacewicz dla wytłómaczenia się, wymówił się wielkim pracy natłokiem. W Nowogródku nasiąść na niego nie było komu.
Leńkiewicz niepowracał, no, i wzywać go już panna niechciała, bo — cóżby sobie pomyślał?
Musiała zabrawszy pisarzową jechać sama do miasta.
Tu niemal pierwszą znajomą twarzą, którą w ulicy spotkała, był deputat. Zapomniawszy trochę kazała zatrzymać powóz, Leńkiewicz się zbliżył i dowiedziawszy o co chodziło, ofiarował się sam Susłowi natrzéć uszy, a przyprowadzić go do gospody.
Sprawił się tak doskonale, że panna Tekla, która się kilka dni gotowa była zatrzymać w Nowogródku, choć go dla wspomnień nie lubiła, nazajutrz już mogła powracać do Pacewicz. Dziękowała téż tak czule Leńkiewiczowi, że biedny deputat stracił pomiarkowanie i gorączkowo ją w ręce całować zaczął, co pannę tak przestraszyło, iż niepatrząc już na niego, do powozu siadła i uciekła.
Wkrótce potem sążnistym listem i memoryałem do niego dołączonym, ujął sobie tak pułkownikównę, że słów nie miała na pochwały dla niego.
Pisarzowa słuchając milczała, z głową nad pończochą zwieszoną.
— Jak myślisz, kochana pisarzowo — odezwała się panna Tekla — nie mogę tych usług deputata przyjmować, czemś mu się niewywdzięczając. U nas i we zwyczaju jest przyjaciołom dawać podarki. Nieboszczyk ojciec zawsze o tém pamiętał. Coś bym mu ofiarować chciała?
Pisarzowa zupełnie podzielała zdanie Tekluni i wszczęła się tylko o to rozprawa, co by mu to dać. Kosztownych i pięknych rzeczy po pułkowniku dom był pełny, szło tylko o wybór.
Piękne pistolety tureckie... byłyby właściwe, ale Leńkiewicz wcale nie strzelał; rządzik na konia był darem u nas zwykłym, lecz deputat na koniu się nie rad pokazywał; stanęło na szkatułce hebanowéj, kością słoniową przedziwnie wysadzanéj i rysowanéj, o któréj fama chodziła, że ją komuś Jan III miał dać w prezencie.
Oczyszczono ją z pyłu, oliwą napuszczono zamek i trzymano na podoręczu. Leńkiewicz miał za dni kilka nadjechać dla jakiegoś sprawozdania.
Jak zawsze zasiadła z nim Teklunia do papierów, potem dano do stołu, wrócono do sprawy, a gdy wieczorem miał się żegnać, pułkownikówna własnoręcznie wyniósłszy szkatułkę, z pięknym bardzo komplimentem jako vadium swéj wdzięczności i pamiątkę, prosiła by przyjąć raczył.
Pobladł widocznie Leńkiewicz, przy czem mu na twarzy plamy od ospy wyszły brunatno, bo gdy czerwieniał występowały biało — tylko cofnął się parę kroków i głosem poruszonym, ze złożonemi rękami suplikować począł, ażeby za małe a z serca pochodzące zasługi płaconym nie był. Przy czem tak płaczliwie jakoś odezwał się, tak razem ogniście, a z oczów mu małych strzeliło wejrzenie tak przenikające, iż panna Tekla o mało szkatułki na nogi sobie nie upuściła.
Leńkiewicz w żaden sposób przyjąć jéj niechcąc, wysunął się, lecz pułkownikówna po odejściu jego postawiwszy dar wzgardzony wpadła w zły bardzo humor.
— Wystaw sobie, moja droga — odezwała się rozpaczliwie prawie do pisarzowéj, która nadeszła w tej chwili — nieprzyjął!
Pisarzowa mocno pokręciła głową.
— Cóż ty na to? bo, proszę cię, nie był to dar przecie tak lichy...
— No, ja ci powiem, bo już tu niema co skrywać — rzekła kuzynka. — Ja go obserwuję, ja go spenetrowałam, jemu co innego w głowie.
Panna Tekla gniewnie się zarumieniła.
— A już co to, niech sobie wyperswaduje — śmieszny! z tego nic być nie może.
— Ja téż nie powiadam, żeby coś być miało, lecz że uroił sobie, to jawna rzecz...
— Takim sposobem — odparła żywo panna Tekla — ja go już nawet o radę prosić nie będę mogła.
— Jak uważasz! — rzekła pisarzowa. — Ty, moje serce z tą twoją pięknością, bardzo ostrożną być musisz.
Teklunia westchnęła.
— Gdzie już dziś ta piękność moja — rzekła cicho — łzy ją zmyły, ani śladu.
— Mów zdrowa! drugaby się połową jéj kontentowała. Jeszcze ci dosyć spojrzéć aby oczarować, a ci mężczyźni — im się każdemu zdaje, że Adonis. I takiemu Leńkiewiczowi czułe oczy robić!!
Rozśmiała się pułkownikówna.
— Brzydki jest, ani słowa, no ale człeczysko dobre...
— Niema to nic jedno do drugiego — przerwała pisarzowa — zyz, proszę cię, to dosyć — a do tego ospowaty...
— Zyz nie bardzo znaczny...
Narzekaniem na głupotę mężczyzn się skończyło.
Horodniczy tymczasem coraz zajadlej chodził około processu. Zapis nieboszczyka Iwanowskiego był tak prawomocnym, że gdy zastraszyć nie potrafił, a sprawa poszła do sądów, wygrać ją było prawie niepodobieństwem.
Wściekał się horodniczy i na pannę co mógł wymyślał, rzucając na nią najohydniejsze potwarze. Z tych część jakaś przyległa do biednéj obżałowanéj, reszta jako przesadzona nie wiele jéj szkodziła. Zawsze jednak przykrem było słyszéć te ohydne plotki, i oskarżenia które horodniczy wymyślał.
Parę razy przez litość nad bezbronną niewiastą, ujęli się za nią przyjaciele ojca, naraził się pieniacz na nieprzyjemne starcia, ale to go nie powstrzymało.
Sprawa w niższych instancyach nie rozstrzygnięta szła do trybunału, na następną kadencyę. W téj porze jakoś księżnie wojewodzinie wypadło być w Nowogródku, choć na krótko. Czasu kadencyi trybunalskiej zjechać miała na czas dłuższy.
Horodniczy dowiedziawszy się o przybyciu jéj, pamiętny tego, że Żywulta sprawę popierała, a Borkowskich nie lubiła, przybiegł do Nowogródka, wdział swój odświętny garnitur i udał się z respektem do dworu wojewodzińskiego.
Nie było tu teraz takich przyjęć jak gdy trybunał zasiadał, w kilku pokojach mieściła się księżna Barbara; choć na submitujących się nie zbywało.
Iwanowski pełen najlepszych nadziei, z miną pokorną uciśnionego człowieka szukającego protekcyi stawił się przed księżną.
Rozpoczął od tego jaką rozkoszą napełnione były serca wszystkich, widząc księżnę jejmość po długiej nieobecności, i tęsknocie... obliczem swem rozjaśniającą chmurne horyzonty i t. p.
Uśmiechnęła się pani. Horodniczy siadł i nad losem swym ubolewać zaczął, rozwodząc się nad tém jak uciśnionym był przez Borkowskę.
— W. Ks. mości znana jest ta rodzina — rzekł smutnie. — Ja przez nią zagrożony jestem, że z torbami iść będę musiał. Na bracie mym jawnie słabomyślnym, sztukami swemi niewieściemi wymogła kochanka zapisy.
Dziwnie się wydało horodniczemu gdy to mówił i słuchającą go z roztargnieniem księżnę obserwował, iż zamiast mu okazać należne współczucie — zachmurzyła się i odwróciła od niego.
Skończył jednak — a księżna wojewodzina po pauzie pewnéj odezwała się.
— Znam ci ja tę sprawę, znam. Niemasz co asindziéj opowiadać. Nieboszczyk był po zaręczynach i miał się z nią żenić. Zapis, słyszę, prawomocny...
— Jakto! — wykrzyknął horodniczy chwytając za papiery.
— Nie gorączkuj że się — przerwała wojewodzina — ja to wszystko wiem. Panna biedna, sierota... Dziś mi szczerze żal żem temu niewdzięcznikowi Żywultowi podała rękę, a za nic w świecie pozycyi téj nieszczęśliwéj osoby, pogorszyć jeszcze bym niechciała. Nie rachuj asindziej na mnie!
Horodniczy osłupiał, ręce załamał, potok wyrazów najdobitniejszych popłynął z ust jego, lecz księżna z najzimniejszą krwią patrząc w okno słuchała nieporuszona. Niekiedy tylko ramionami poruszała.
— Asindziej bardzo źle za życia byłeś z bratem — rzekła — to wszystkim wiadomo. Ludzie powiadają żeś go, zajechawszy majętność, nawet pogrzebać niechciał.
— Kalumnie, mościa księżno...
— Proboszcz mi sam opowiadał.
— Wróg mój! chciwiec! rapax! Nieprzyjaciele niewinnego mnie czernią aby zgubili...
Ale księżna wciąż głową trzęsła.
— Ja asindziejowi radzę, pogódź się, sprawy nie wygrasz...
Wystąpienie to księżnéj niepojętem było dla horodniczego, dotknęło go mocno, lecz bynajmniéj nie zachwiało.
— A! to tak! — zawołał wychodząc ze dworu. Z tej beczki księżna jejmość nalewa. No, to ja znajdę na pułkownikównę sposób! Ale żebym miał kobiecéj opresyi uledz! ja! niech mnie pioruny jasne ubiją, niech pójdę na wskroś ziemi. Nie doczekanie téj gąski.
W wielkim gniewie wrócił horodniczy do swojego mieszkania i przez parę dni wcale się nie pokazywał. Co robił, nie było wiadomo. Wyjechał potem do Wyżynki i siedział tam, jak mówiono nad papierami kilka tygodni.
Leńkiewicz, który go potajemnie szpiegował i usiłował dojść co zamyślał, aby wiedziéć jak się bronić — bo sprawę panny brał do serca — pomimo najtroskliwszych zabiegów, dojść nic nie mógł.
Suseł, bojaźliwy a nie przenikliwy wcale — tajemniczemu temi przygotowaniami był niezmiernie zmięszany.
— Co ten człowiek myśli? co on zamierza... kroków prawnych nie przedsiębierze niemal żadnych. Patrona dotąd nawet nie wybrał sobie. Przycupnął pod miedzą, a kiedy taki jak on człek zakradnie się i cicho siedzi — ho! ho! zła, najgorsza sprawa.
Pary nie puszcza!
Wistocie horodniczy znikł i nie było go widać. Dowiedział się tylko pierwszy Leńkiewicz, że potajemnie wynajął najobszerniejszy lokal żydowski w mieście i — pomimo skąpstwa, z którego słynął, prowizye tam wszelkie ze wsi zwożono. Dwie duże beczki węgierskiego wina i kilka pomniejszych antałków już było w lochu. Stoły i ławy przypuszczali cieśle, do wielkości izby je zastosowując...
Skąpstwo horodniczego, który jak żyw się w traktamenta nie wdawał, czyniło te przygotowania tem dziwniejszemi.
— Tonący się brzytwy chwyta! — uśmiechnął się Leńkiewicz. — Toż samo robi czém sobie Borkowska zaszkodziła. Rywalizować będzie z księżną, która i tak go nie lubi.
Rozeszło się już było przyjęcie, jakiego od księżnéj doznał, bo ona sama o niem rozpowiadała, biorąc otwarcie stronę Borkowskiéj. Horodniczy tymczasem sztyftował się na ugoszczenie deputatów.
Panna Tekla także zamierzała zjechać na czas trybunału do Nowogródka, aby sobie osobiście zjednać sędziów. Leńkiewicz nie był od tego.
Niepokoiło jednak wszystkich tajemnicze znajdowanie się Iwanowskiego. Wino jego i traktamenta do których się sposobił, wielkiéj nie obudzały obawy. Na tém jedynie się opierać nie mógł. Musiał więc miéć jakieś skryte środki, na które rachował. Odgadnąć taktyki jego nawet Leńkiewicz nie mógł — Suseł drżał.
— Coś w tém jest — mówił. — Jakąś ten człek zamaskowaną bateryę gotuje na nas... Ale co? ale jaką?
Nikt nie wiedział. Była to prawdziwa zagadka, która siejąc popłoch, już do pewnego stopnia pożyteczną się stawała. Znając horodniczego zajadłość nie można było uwierzyć aby opuścił ręce, lub zdał się na jakieś niepewne losy. Pozorny spokój jego kazał się domyślać jakiejś groźnéj a dobrze osłonionéj roboty. Powtarzali sobie wszyscy.
— Ciekawa rzecz co to będzie?




Zwykłym trybem otwarto trybunał w Nowogródku, który kubek w kubek do poprzedzającego był podobny. Znaczniejsza nawet część deputatów taż sama była. Zjazd obiecywał być licznym, gdyż kilka spraw wielkiéj doniosłości sądzić miano. Były i ciekawe kryminalne procesa, w których mało nie o gardła chodziło; były i znaczne rozprawy o posiadłości pańskie — a na takich które czci ludziom kosztować mogły — nie zbywało. Powinowaci, rodzina, przyjaciele zbiegali się dla forytowania, instancyonowania lub ciekawości.
Księżna Barbara siedziała już niemal najpierwsza przybywszy, wraz z mężem, który jako kompars bywał jéj użytecznym.
Chociaż odprawiony przez wojewodzinę pierwszą razą z kwitkiem, horodniczy stawił się na jednéj z recepcyi, spokojny, dość siebie pewien i milczący.
Zobaczywszy go księżna Barbara, zaciekawiona trochę zbliżyła się do niego.
— A cóż asindziej nie namyśliłeś się na zgodę? — szepnęła mu.
— Nie, mościa księżno — z szyderczym uśmieszkiem rzekł horodniczy — ja niezwykłem zmieniać imprez moich, lecz sit venia verbo, mam nadzieję, że W. Ks. mość, zmienisz swe zdanie i będziesz mnie popierać.
Skłonił się, księżna oburzyła.
— Ja téż nie zwykłam zmieniać moich opinii — rzekła dumnie.
— Tym razem — odparł uparcie Iwanowski — prawie swojego jestem pewnym!
Ustąpił, księżna pogardliwie ruszyła ramionami, wydał się jéj zuchwałym i nieznośnym.
Zdala spostrzegła go ze skrzywioną gębą, z uśmiechem złym, pełnym zarozumiałości, stojącego na uboczu, zerkającego ku niéj, jak gdyby szydził. Odwróciła się gniewna.
Tegoż wieczora horodniczy korzystając z tego iż deputaci prawie wszyscy się znajdowali u książąt, nie wyjmując i Leńkiewicza, począł chodzić od jednego do drugiego coś szepcząc każdemu, kłaniając się i pokornie submitując.
W tym pochodzie ominął tylko jednego mozyrskiego deputata, o którym dobrze wiedział, że Borkowskiej był przyjazny.
Tknęło to Leńkiewicza, troskliwego o pannę Teklę, bo przewidywał, że się coś knuje i owe potajemne horodniczego przygotowanie na wierzch wyjść musi.
Stał niedaleko niego Czyż deputat wileński, który pałkę zalewał i choćby go proszono, a sam chciał, języka nigdy utrzymać nie umiał; do niego więc przybliżył się zaraz po odejściu horodniczego Leńkiewicz i wprost go spytał o co się z Iwanowskim umawiali.
— Alboż to niewiesz? — zawołał Czyż — przecież wszystkich deputatów, ilu nas jest zaprosił na jutro do siebie dla ważnéj jakiejś okoliczności.
— Łatwo zgadnąć, że was chce ująć w sprawie swéj z pułkownikówną — rzekł Leńkiewicz.
— Właśnie i jam to powiedział, ale mi się zaklął — dodał Czyż, że nie o jego sprawę idzie, ale o trybunał, jego cześć i o nas tu wszystkich, marszałka Judyckiego nie wyjmując.
Leńkiewicz się uśmiechnął.
— Za tém będziecie? — zapytał Czyża.
— Muszę, témbardziej iż mi się zwierzył, że prosto z Węgier wino dla nas sprowadził warte gęby — rzekł wileński deputat uśmiechając się. — Domyślam się, że ten skąpiec Iwanowski na konserwę nie kupował wina, musi być lekkie i nie kwalifikujące się do lochu tylko do brzucha. Trzeba mu je wypić, aby nie skwaśniało.
— Pijcie zdrowi — odparł Leńkiewicz — ale patrzcie aby „bajramowanie“ nie skończyło się tak jak kasztelanowi Mińskiemu, który z niego zmarł.
— Ale ba! — zaśmiał się Czyż — albo wszyscy nie poumieramy? A to kwestya czy od bajramowania mu się skończyło, czy że niedopił, bo widzisz asindziéj, kto zwykł do wina, temu niema nic szkodliwszego nad pozbawienie go nagłe. Zatém — dokończył już ruszając się — idę do Brunaka aby losowi Józefowicza nie podpaść.
Po odejściu Czyża, z którym się poważnie rozmówić nigdy nie było można, Leńkiewicz nie wielce ufając powieści jego, poszedł do Ludwika Kościuszki miecznika brzeskiego, i deputata, statecznego człowieka, szukając u niego pewniejszego języka.
Miecznik mu potwierdził to, iż nazajutrz wszyscy deputaci zaproszeni byli do horodniczego, w istocie, jak ów powiadał, dla ważniejszéj niż osobista sprawy.
Czuł w tém jakąś zasadzkę Leńkiewicz, a ponieważ deputaci in gremio, jak się okazywało, byli wezwani — uznał się tém dotkniętym, że jego wyłączono — jako owcę parszywą. Niezwykł się on był tak bardzo o lada jakie uchybienie względem siebie upominać — lecz szło mu o pannę, bo czuł, że coś było takiego, co w związku ze sprawą stać musiało. We drzwiach więc, już się wymykającego horodniczego naszedł i drogę mu zastąpił.
— Mości panie — rzekł — od kolegów wiem, iż deputatów wszystkich na jutro wzywasz do siebie. Niepotrzebuję niczyjego ani jadła ani napoju, na tom nie łasy, ale wyłączonym być niechcę.
Zmięszał się Iwanowski.
— Nie mam łaski u pana deputata, przeto i śmiałości do niego — odparł.
— O łaskę lub niełaskę tu nie idzie — zawołał Leńkiewicz — ale o sprawiedliwość. Powiadają mi, że się rzecz ma tyczeć czci naszéj i trybunału, a ta mi jak innym droga.
— Zatem... zatem — począł się jąkając horodniczy — jeżeli łaska moje progi nawiedziéć... przed sesyą.
Deputat mozyrski głową skłonił — i na swem postawiwszy, odszedł.
Iwanowskiemu to wproszenie się człowieka, którego za nieprzyjaciela liczył, nie do smaku było.
Deputat mozyrski po odejściu jego, namyślił się inaczéj. Dowiedzieć się o tem co miał wnieść Iwanowski na zebraniu, łatwo mu było od drugich, zaraz w izbie na ustępie gdzie się musieli zejść powracający ze śniadania. Upomniawszy się o eksluzyą swą — i honor salwowawszy, niepotrzebował Leńkiewicz iść do horodniczego i postanowił się absentować.
Zasiadł więc od rana w kancelaryi, z któréj okien widać było mieszkanie naprzeciwko najęte przez Iwanowskiego. Mógł ztąd najwygodniej wszelkie czynić postrzeżenia.
Deputaci wszyscy, po jednemu i gromadkami ściągnęli się do gospody, której okna dla dnia ciepłego stały otworem.
Widział Leńkiewicz jak się natłoczyło ludzi różnych i — jak naprzód od solemnizowania poczęto. Wkrótce téż wrzawa się tam wzięła wielka, ożywiło jak w ulu i przez okna widać było coraz namiętniéj poruszających się, rękami szeroko rozmachowujących, a perorujących deputatów.
Mógł rozpoznać, iż gospodarz czemś musiał gości swych roznamiętnić i pogniewać, nie na siebie, bo mu honory robiono — ale przeciw komuś.
Tymczasem widać w interesie było horodniczego oliwy dolać do ognia — i zamiast niéj wina jak oliwa czystego i tłustego dolewał. Rosły krzyki i wołania, przedłużała się biesiada, aż gdy godzina sądów wybiła, nie dobrze się na nogach już trzymający deputaci, wytaczać się zaczęli ku Ratuszowi.
Jakby na dany znak za jednym, wyroili się wszyscy, tłumnie a z butą ogromną i hałasem spiesząc do izby ustępowéj, w któréj Leńkiewicz ich za stołem czekał.
Otwarły się drzwi z łoskotem i cała gromada wtoczyła. Naprzedzie szedł Konopka z licem zaczerwienionem, w ręku niosąc papierów garść, które do góry podnosił.
Zobaczywszy Leńkiewicza — wołać do niego poczęto.
— Coż to waść o honor trybunału nie dbały, żeś zaproszeniu horodniczego zadość nie uczynił?
— Albo co? — spytał chłodno Leńkiewicz.
Tu Konopka innym nakazując milczenie, bo gwar panował okrutny, zwrócił się do mozyrskiego deputata i zawołał.
— Na respekcie należnym prawu i tym co je domierzają, stoi bezpieczeństwo i zdrowie rzeczypospolitéj. Dziś już doszło do tego, że ani prawo ani kapłani jego poszanowani nie są. Zatem przykład dać trzeba...
Za nim Czyż i cały tłum, wołać zaczął na całe gardło.
Sine ulla remissione, sine misericordia! Ukarać... ukarać.
— Ale cóż i kogo? — zapytał Leńkiewicz.
— Słuchajże, kiedyś z nami nie raczył być — krzyknął Konopka — mimo indygnacyi trzeba odczytać, jak tu się w listach swych poufnych do kochanka wyraża o trybunale naszym i o nas panna Borkowska.
— Iwanowski po śmierci brata, w Wyżynce listy te znalazł, są cheroglifami własnemi panny. Oto jak się wyraża z powodu sprawy z Żywultami!
Tu Konopka chciał czytać, ale po śniadaniu oczy mu blachmanem zachodziły. Pochylił się, przybliżył do okna, nie sporo szło, aż trzeźwiejszy Sawicki, komornik brzeski ofiarował się do lektury. Stało się milczenie, niektórzy na krzesła popadali — inni stojąc naradzali burzliwie — komornik czytał.
— Sprawiedliwości u nas szukać próżno, wszędzie prywata, protekcya, łaska pańska, magnatów rozkazy... kogo nie ujmą prezenta, oferty, urzędy, promocye, tego dobrem słowem i uśmiechem się bierze... Księżna Wojewodzina przeciwko nam Żywulta popierając, użyła wszelkich środków, aby wdowę i sierotę pognębić i wydrzéć im niesłusznie ich mienie.
Panowie deputaci zapraszani na kolacyjki, smaczno je zajadali, zapijali dobrze, a dla nich nawet surowo trzymany fraucymer księżnéj do tańca i zabawy wieczornéj stawić się musiał. Na tych to kolacyjkach pozjadali panowie deputaci sumienia swoje, i za nie się zaprzedali w niewolę jejmości.
Poczynały się biesiady owe rozkoszne zawczasu, a ciągnęły czasem do rana. Jakże tu było potém nie potępić Borkowskich, i nie dać Żywultom wygranéj? Patrzyliśmy na to jak się trybunał i deputaci zwalali nikczemnie. Tysiące jest świadków na to.“
Okrzyk zgrozy przerwał czytanie, ale Sawicki nakazał milczenie i — rzekł:
— To nie wszystko! Są jeszcze smaczne kawałki w tych miłosnych liścikach pięknéj panny. I wziął drugą ćwiartkę papieru.
„Co tu mówić o czci i honorze, kiedy one najlżejszej próby nie wytrzymują? Pamiętny będzie ten trybunał przedajny, choć może pieniędzy deputaci nie brali — ale mieli obietnice urzędów, mieli zapisy dożywociem i cessye na starostwa, a najczyściejsi — kolacyjki z pannami i muzyką. — Sumienia nie pytać, gdy pałka zalana...“
I znowu zakrzyczano... Sawicki coś jeszcze chciał czytać, jakiś except z biletu, ale mu nie dano.
— Po co — krzyknął tłukąc pięścią o stół rozogniony Konopka — dosyć tego aby osobę honor nasz tak bezczelnie plamiącą, natychmiast wziąć pod wartę i kryminalnie sądzić!
— Mości panie — przerwał Leńkiewicz mocno głos podnosząc — kobietą jest.
— To co? alboż kobieta od kary za kryminał ma być wolną. Toć kryminał lesae majestatis tribunalitiae! — poczęto wołać...
— Pod wartę! natychmiast... wydać rozkaz... to ujść nie może bezkarnie — krzyknął Konopka.
Wszyscy bez wyjątku zgodnie powtarzali.
— Natychmiast wysłać żołnierzy i jejmościankę inkarcerować... Nic nie pomoże...
— Pod wartę!
Konopka pisarza zdumionego pochwycił za rękę i gwałtownie na stołek rzucił.
— Pisz rozkaz.
— Veto! — przerwał Leńkiewicz. — Zastanówcie się! A toć drażliwością niepomierną na głos jednéj kobiety, która to w żalu wielkim pisała, na śmiech się narazicie. Pałką komara nie zabijać.
— Waćpan trzymasz z Borkowskimi, to wiadoma rzecz! podchwycił Czyż. — Głosu tu nie masz! My wszyscyśmy zgodni — do więzienia ją... a choćby i głowę miała dać za zuchwalstwo — przez jedną gęś długojęzyczną świat nie przepadnie, a drudzy się mores nauczą. Trybunał najjaśniejszy samego Boga i sprawiedliwość jego reprezentuje na ziemi. Targnąć się nań, toż co na ołtarz...
— Ferwor byłby godzien pochwały — odezwał się Leńkiewicz — ale waćpanowie się w piersi uderzcie...
Zahukano go...
— Pisać rozkaz... niech zaraz żołnierzy wykomenderują i pannę biorą — krzyczał Konopka.
— Jakto, bez marszałka? — przerwał Leńkiewicz. — Godziłożby się na niego poczekać.
Spojrzano po sobie.
— Tylko co go nie widać — wyrwał się ktoś. — Na co tu czekać, rozkaz dać, a on się zgodzić musi, bo o honor nasz jest dbały...
Deputat mozyrski, któremu już o zwłokę tylko chodziło, bo pewien był, że ani przekrzyczy rozdrażnionych, ani przekona, a Judycki też im ulegnie, oparł się stanowczo.
— Veto — rzekł — bez marszałka ja nie dam pisać. Czekamy na pana Judyckiego.
Tymczasem zerknął, porozumiewając się, na życzliwego sobie Łopacińskiego pisarza kancelaryi miejskiej, który stał u drzwi. Nie było sposobu ani się do niego zbliżyć, ani mu nic szepnąć, ani samemu w tej chwili wyjść i podać się w podejrzenie. Musiał więc deputat mozyrski na Opatrzność Bożą zdać sprawę i oczyma tylko strzelać, prosząc o zmiłowanie Łopacińskiego...
Lecz czy ten mógł zrozumiéć, że tu szło o to aby jak najprędzej dać znać pułkownikównie i skłonić ją do szukania gdzieś bezpiecznego schronienia?
Inaczej, przy tem rozdrażnieniu jakie okazywali deputaci, następstwa mogły być najnieprzyjemniejsze. Srom, wleczenie panny przez żołdaków środkiem miasta do wieży trybunalskiej, zamknięcie w niéj, a może i doraźny sąd okrutny, bo w tym stanie umysłów za nic ręczyć nie było można.
Leńkiewicz nadaremnie starał się uspokajać i uśmierzać, odpychano go, potrącano, a najpijańsi, jak Czyż, domagali się już kary śmierci.
Nikt oprócz Leńkiewicza nie mówił słowa za oskarżoną, wina była jawna, czarno na białem... jéj ręka.
Horodniczy tryumfował.
Nie mogąc znaleźć innego środka na poparcie sprawy, — uknuł pozbycie się i ostateczne przygnębienie Borkowskiéj. Choćby nawet wymierzona kara nie tak była srogą, jak się większość domagała, dość było wieży in fundo, aby cześć i zdrowie odebrać kobiecie.
Można więc sobie wyobrazić, co się działo z Leńkiewiczem, nie mogącym się ruszyć, ani powiedziéć nic, a wciąż błagające wejrzenia zwracającym ku Łopacińskiemu, który za klamkę trzymał, wahał się, zdawał chcieć wysunąć się — nasłuchiwał odgrażających.
Trwało to dobry kwadrans, nim nareszcie znikł Łopaciński. Lecz czy się dorozumiał co miał uczynić — wielce było wątpliwem, czy się mógł zebrać na potrzebną odwagę??
Leńkiewicz byłby może, na nic nie zważając, sam opuścił izbę i skoczył do pułkownikowéj, ale czuł się tu potrzebnym.
Lada chwila mógł nadejść marszałek Judycki, potrzeba było choć sprobować przez niego wpłynąć na deputatów, aby ich odwieść od mściwego zamysłu.
Judycki z obiadu powracał od księżnéj i wszedł o niczem nie wiedząc, jakby w poruszone gniazdo oss wstąpił.
Niedano się przybliżyć doń czatującemu mozyrzaninowi, natychmiast oskoczyli go najzapaleńsi i Konopka listy panny Tekli dał mu w ręce.
— Czytaj pan! czytaj! patrz co się dzieje! co na nas po świecie noszą. Infamię nam zadają. Ujdzieli to bezkarnie babie, w ulicy nas żydziaki błotem obrzucać będą.
Judyckiemu marszałkowi długo i trudno się było opamiętać i zrozumieć o co szło. Deputaci do koła powtarzali nalegając: — Pod sąd! pod wartę! Stał marszałek niemal osłupiały słowa nie mówiąc, oczyma ich mierząc, rachując swe siły, z widoczną chęcią łagodzenia umysłów — lecz coraz się mocniej przekonywając, że całą swą powagą nic nie zdoła.
— Wszyscy pójdziemy ztąd... nikt zasiadać nie zechce, splugawieni jesteśmy, zemsty prawa potrzeba.
Hubert, kanonik wileński, któremu coś Judycki szepnął, głową potrząsł. Marszałek po chwili wybuchnął:
— Ale mości panowie, reflektujmy się!
— Żadnéj refleksyi, dziewczynę pod sąd — i natychmiast pod wartę... pisać rozkaz... pisać ordynans...
Nie dali mówić marszałkowi, który głowę spuścił. Dyktowano rozkaz — Leńkiewicz przystąpił nareszcie do Judyckiego, lecz ten wskazał mu rozognionych, ramionami ruszył i okazał na migi, że tu już rady niema. Listy w istocie zawierały jawną obrazę majestatu trybunalskiego, zadając mu przedajność i prywatę.
Chociaż opóźniło się nieco wyprawienie żołnierzy, którym nakazano pannę ująć i do wieży prowadzić — Leńkiewicz strachem przejęty nie wiedział, czy się ocalić potrafiła. Wszystko polegało na roztropności i dobréj woli Łopacińskiego.
Ponieważ dnia tego miano także przywoływać głośną sprawę Sapiehy łowczego z Nowosielskim luboszańskim starostą, więc oprócz zajęcia Borkowską, umysły wielce i nią były zaprzątnięte.
Leńkiewicz siadł w kącie — i rzęsisty pot wystąpił mu na czoło. W sercu czuł ból okrutny, a bezsilność go zabijała. Przy najlepszej chęci nie mógł nic, sam jeden przeciwko wszystkim — co miał począć? Łamał głowę nad tem, jakby zapobiedz sądzeniu Borkowskiej, jak jéj dopomódz? Jedném uchem słuchał, ażali się nie dowie o inkarceracyi, drugiem musiał pogróżki, łajania i potwarze chwytać, które na nią miotano. Miał w początkach nadzieję, że sprawa Sapiehy odwróci umysły i da ochłonąć, lecz mniéj ona teraz obchodziła deputatów, rewindykacyą honoru swego zajętych.
Wchodzili i wychodzili nieustannie, dowiadując się czy żołnierze nie powrócili i czy panny nie prowadzono.
Mieszkanie pułkownikównej niezbyt było oddalone, rachował więc Leńkiewicz iż jeśli ją wysłana straż znajdzie w domu, choćby folgę jakąś dała przy aresztowaniu, wprędce ją tu dostawić musi.
Spoglądał na zegarek dobywając go coraz z za żupana, rachując minuty — i w miarę jak czas uchodził nabierając otuchy, że może téż Łopaciński rozumnie się sprawił.
Lecz przychodziły i myśli inne. W popłochu pierwszym najprawdopodobniejsze było, że Borkowska konie zaprzęgać każe i z miasta precz uciekać. Mogli ją gonić i pochwycić. Gdzie się miała schronić??
Deputaci ociągali się téż z wyjściem do izby sądowéj już dla przywołania sprawy Sapieżyńskiej, któréj nikt nie chciał wołać aby się łowczemu nie narazić — już aby doczekać powrotu straży i obżałowanej.
Im więcéj czasu upływało, tém Leńkiewicz się uspokajał bardziej, w Bogu mając nadzieję, że takiego upokorzenia nieszczęśliwéj nie dopuści.
Inni wyglądali i niecierpliwili się. W tém blady, jakby zdyszany w progu ukazał się Łopaciński. Porozumieli się oczyma z deputatem, któremu się zdawało, że coś uspakajającego przyniósł z sobą. Spytać go nie było można, gdyż unikając podejrzeń, udał się zaraz do stołu i począł papiery przewracać.
Wysłanych żołnierzy nie było. Konopka który wybiegł na zwiady, pierwszy powrócił z twarzą rozognioną i gniewną.
— A co? — krzyknął — zdrada!! Musiano pannie oznajmić co jéj grozi, ptaszek uleciał — ale zje licha, choćby się pod ziemię skryła — znaleźć ją i ukarać musimy.
Oskoczyli go ciekawi.
— Cóż? co? jak?
— Znaleźli w domu tylko sługi same, które powiedziéć nie umiały co się z panią stało... Straż koło domu postawiono. Jeżeli o niczem niewie, powracając wpadnie w łapkę.
— O ho! o ho! — zakrzyczał Czyż. — Czy to taka piękna panna przyjaciół niema? Znalazł się pewnie łaskawca co jéj szepnął żeby dmuchnęła. Sługi trzeba wziąć na konfesatę, niech gadają gdzie jest...
Odetchnął lżej Leńkiewicz.
— Państwoście powinni — odezwał się otwarcie — Panu Bogu podziękować, że wam nie dał srogiego głupstwa popełnić. Jeżeli panna ujdzie, a refleksya przyjdzie... tém lepiéj.
Spojrzeli nań koso.
— Jejmościanka nie ujdzie... strzęsą całe miasto... a i ze wsi ją sprowadzimy...
Ponieważ godzina sądów dawno już wybiła, Judycki ruszył do izby, a za nim radzi nie radzi deputaci. Leńkiewicz, który na Łopacińskiego czyhał, aby się od niego czegoś dowiedziéć, bo przeczucie miał iż on Borkowską ratował, pozostał ostatni.
Gdy sami jedni byli, przystąpił żywo do pisarza.
— Na Boga, mów waszmość? czyś co uczynił?
— Dzięki Bogu — szepnął Łopaciński — alem strachu miał dużo i o niewiele szło by wszystko poszło w niwecz. Wyszedłszy ztąd, kopnąłem wprost na kwaterę pułkownikównej, która losu jaki ją miał spotkać, najmniejszego ani przeczucia, ani pojęcia nie miała. Nie było minuty do stracenia. Po drodze jakąś łaską Bożą napotkałem karetę Sołłohuba, która próżno szła i dałem parę dukatów, aby mi posłużyli z nią. Gdym powiedział, że uciekać potrzeba, panna Tekla oparła się, chciała raczéj do więzienia iść niż sromotnie uchodzić. Musiałem ją na klęczkach prosić, pisarzowa zemdlała... Narzuciłem tylko czarną zasłonę na nią i prawie gwałtem uwiozłem. Szczęście że konie przed bramą stały, bo zaprzęgać nie było czasu.
— A dokąd żeś ją zawiózł? — spytał Leńkiewicz trwożąc się.
— Nie było wyboru — odparł Łopaciński — jeden klasztor Dominikanek zostawał, z którego ani trybunał, ani żadna władza świecka dostać jéj nie może... Oczywista rzecz.
Leńkiewicz go uściskał.
— Wystawże sobie strach mój — ciągnął dalej Łopaciński — gdy w rynek wjeżdżamy, a tu nos w nos ze strażą trybunalską zetknęliśmy się, która gdyby była w powóz spojrzała... Ludzie byli szczęściem zajęci tak tém, że ich pannę łapać posłano, iż biegli na nic się nie oglądając... Kazałem co chyżéj do klasztoru. A tu znowu, nim do parlatorium wyszła przeorysza, nim przestraszoną zdołaliśmy ubłagać i nakłonić, aby drzwi klauzury otworzyć kazała, truchlałem na każdy szmer u furty.
Ledwie nieledwie uprosiliśmy pannę starszą, bo się obawiała napaści na klasztor. Możeby się to nie udało nawet, gdyby nie nadszedł prawdziwie opatrznościowy dawny domu przyjaciel, przeor dominikański, który autoritate sua, natychmiast pannę wziąć polecił.
— A panna Tekla — spytał Leńkiewicz — jakże to przyjęła?
— Powiem ci — odezwał się Łopaciński — że takiej kobiety jak ona, a zwłaszcza panny niewidziałem jeszcze jakem żyw. W początkach nieco się strwożyła, zawahała, lecz wnet potem takie jéj męztwo przyszło, że ją tylko mitygować było potrzeba.
Gdy mi wchodząc za klauzurę rękę podała i twarz zwróciła ku mnie, jakby się nic nie stało, miała śliczne oblicze wypogodzone i spokojne.
Wchodzący kanceliści przerwali rozmowę, deputat zawrócił się do izby sądowéj.
Tu sprawa Sapieżyńska na czas jakiś od Borkowskiej odciągnęła. Przywoływano i innych wiele, któremi się deputaci interesowali — zapomniano trochę o pułkownikównie, dopiero wychodząc wszyscy się informować chcieli co i jak się stało.
Po mieście poszedł był rozgłos już o tem co zaszło. Horodniczy sam nieco podpiwszy, zawczasu począł się chwalić po śniadaniu jakim sposobem pożył nieprzyjaciółkę. Był pewien, że ją pod wartę wezmą. Tymczasem stało się inaczéj. Niewiedziano kto dopomógł do ucieczki, kto dał znać, lecz że była już bezpieczną u dominikanek, Horodniczy dowiedział się ze smutkiem. O rekwirowaniu jej z klasztoru, który wedle trądycyi dawnych miał nawet prawo schronienia dla największych złoczyńców — nikt nawet nie myślał.
Jaśnie oświecony trybunał na to się targnąć nie śmiał, a władza duchowna byłaby stanęła w obronie uciśnionéj.
Wieczorem tegoż dnia powracający z sądów do cichej swojéj izdebki w chacie ubogiej deputat mozyrski, w uliczce się spotkał z zadumanym Iwanowskim i sam go zaczepił.
— Powinszować panu należy doskonałéj inwencyi — rzekł kłaniając mu się szydersko, ale Pan Bóg strzegł i nie udało się. Czas zbawca, trochę zimnéj wody na głowy zapalone naleje — trybunał obrazy swéj poszukiwać nie będzie, a proces o wioskę i zagrabione mienie jak był tak będzie, póki albo waćpana sumienie nie ruszy lub dekret nie przyciśnie.
Horodniczy usta zakąsił.
— A, da się to widziéć! — zamruczał — da się to widziéć... czy jeszcze faktorowie panny nie będą pociągnięci do odpowiedzialności.
— Pijesz asindziéj do mnie — rzekł deputat — ja się téż nie zapieram, że uciśnionéj obrońcą byłem i będę. Jak się rzeczy obrócą — Bóg łaskaw — wie jeden... ale choćbyś i zyskał nieprawnie majętność, dzieciom jego jéj nie winszuję, ani zazdroszczę.
To rzekłszy, skłonił się Leńkiewicz i nie oglądając na horodniczego poszedł do domu.
Panna Tekla wychowaną była pobożnie, jak wszystkie naówczas niewiasty polskie, pełniła obowiązki religijne nie przypuszczając nawet aby się od nich uwalniać można — ale w ciągu życia nie czuła nigdy potrzeby dusznéj szukania pociechy u ołtarza. Życie nadto ją od kolebki objęło, opanowało, zbyt z początku nakarmiło słodyczami i nadziejami. Potém nastąpiła walka z ludźmi, do któréj w pomoc nie przyszło jéj na myśl wezwać tych sił tajemniczych, niewidomych, których potędze powierzają się ci, co już zwątpili o własnéj.
Przeżyła tak znaczną część życia prawie nie uroniwszy łzy, ani westchnąwszy do Boga.
Klasztory, których nigdy nie widywała zblizka, wydawały się jéj rodzajem szpitalów dla istot słabych, które się w nich chroniły od boju, leczyły z ran w nim poniesionych. Swobodna i wysoko ceniąca swobodę z trwogą zawsze spoglądała na te mury więzienne, zamknięte, zakratowane okna, drzwi okowane, których próg przestępując potrzeba było wyrzec się wszystkiego tego, co się po za niemi rzucało.
Teraz dziwne losu zrządzenie ją właśnie popychało tu, do tego portu... w tę ciszę grobową...
Wzruszona jeszcze trwogą i gniewem ostatniéj godziny, gdyż więcéj doznała oburzenia niż obawy może; zmuszona do tego kroku przynaglającą radą przyjaciela, weszła panna Tekla niezbyt przytomna w korytarze, których milczenie, godła, malowania, napisy przenosiły ją w świat zupełnie obcy.
Oczy jéj błądziły po tych postaciach w zachwycie, w męczeństwach, w dobrowolnych kaźniach, rozpromienione i szczęśliwe — rozjaśnione i promienne, z jakąś obawą w nie się wpatrując. Byliż to ludzie tacy jak ona, jak wszyscy inni? — mieliż oni także rodziny, ojczyznę ziemską, ojcowski kąt, wspomnienia żywota?
Tego wszystkiego nie znać było ani śladu. Mistyczne postacie w obłokach, ciała unoszące się w powietrzu jak czyste duchy. Chrystus ze skrwawionym bokiem i matka jego z różańcem w dłoni, a jako legendy przy obrazach porywy ku niebiosom i najwyższa ziemi pogarda.
Zdawało się jéj, że te istoty, które tu zbiegły, jak ona klęską jakąś wpędzone — wielce nieszczęśliwe być musiały. Tymczasem ujrzała naprzód przeoryszę, niewiastę niemłodą, rumianą, wesołego oblicza, z oczyma jasnemi, która, usiłując ją uspokoić, pocieszyć, zabawić, prowadziła w głąb klasztoru, szwargocząc wesoło.
Kilka innych zakonnic, które spotkała, piękne były, zdawały się szczęśliwe, a co najdziwniejsza w żadnéj z nich niedostrzegła panna Tekla tego nadziemskiego jakiegoś wyczłowieczenia, tego podniesienia ducha, które się jéj tu zapowiadało.
Były to niewiasty zupełnie takie jak na świecie, w ciaśniejszém kółku zdające się żyć tak samo, jak ich siostry po za kratą.
Z oczów ich patrzała czysto niewieścia ciekawość — i ta serdeczność niewieścia, która nie mogąc wylać się na rodzinę szukała dróg innych i biegła ku niebu i ku towarzyszkom.
W ramach strasznych był to obrazek jasny i niemal wesoły. Klasztor nawet słońcem oblany widny, pełen kwiatów, z ogrodem cienistym w którym śpiewały ptaszki — mimo wizerunków męczeńskich, jakie zawierał, zdawał się uśmiechać.
Z podziwieniem pułkownikówna znalazła się tu jakby w gniazdku ciepłem — po za przykrą wrzawą miasteczka, rynku, sądów, pijanych okrzyków, które tu niedochodziły — i z rozrzewnieniem podziękowała przeoryszy, gdy ją w celi jasnéj i czyściutkiéj, z oknem na ogród umieściła.
Jedna z sióstr, proste dziewczę, które klasztor wychował i nadał mu swe piętno właściwe — pokorne, usłużne, z głosem łagodnym i śpiewnym, dodaną była pannie Tekli dla usług i towarzystwa...
Została samą z myślami. Słychać tylko było dzwonki wołające na modlitwę, ciche stąpanie w korytarzu — szepty gdy przechodzono około jéj celi, szanując spoczynek i cierpienie, dalekie śpiewy w chórze i nieustanny, gwarny szczebiot wróbli, które niepłoszone pod oknem jéj dokazywały. W celi nie było nic oprócz łóżeczka, klęcznika, krucyfiksu, obrazu św. Teressy i nieodbicie potrzebnych sprzętów. Na stoliczku zapomniany w niebieskiem szklanném naczyniu stał bukiet uwiędły...
Panna Tekla wpatrzyła się weń, mimowolnie w losie tych kwiatków widząc swój własny.
Wiązance téj, odciętéj od łodyg na których rosła, zabrakło sztucznego posiłku, wyschła woda, wyczerpały się siły do życia, chęć do niego. Ale jedne już były zeschłe; w drugich jeszcze resztki zieleni zdradzały powolniejsze konanie, inne były zwiędłe, omdlałe, uśpione. Każda z tych wątłych istot miała inny zapas żywota, inne warunki jego, innego czegoś potrzebowała. Rzucone razem, na wspólną związane dolę — cierpiały każda inaczéj. Te które miały najwięcéj barw i najwięcéj pragnień — zeschły najpierwsze — najnędzniejsze konały powoli.
Pannie Tekli wszystko na widok wiązanki przychodziło na myśl — i powiedziała sobie, że — bądź co bądź — ona by odcięta od życia, włożona w to naczynie szklanne, klasztorne, takie świecące i taką barwą śliczną i złoceniem ozdobne — umarła.
Bóg, którego kochała wydał się tu jéj okrutnym dla swego stworzenia; pomyślała nawet bluźnierczo, że był bezsilnym, gdy dzieci swych szczęśliwemi inaczéj uczynić nie mógł, jak zamykając je do klatki.
Samotność po tym boju do którego była nawykła, wydała się jéj duszącą — nieznośną. Myśl biegła po za mury ciekawa tego co się tam działo. Tryumf Horodniczego ją pobudzał do gniewu. Gdzie była sprawiedliwość? jak mógł Bóg patrzéć na to i znosić ten zamęt i nieprawości bezkarne?
Upokorzyć się niechciała, ani do żadnéj własnéj przyznać winy. Za cóż los ją właśnie wyznaczył na prześladowanie?
Dla czego wybraną uczynił ją w kolebce, oblał takim urokiem, — nakarmił nadziejami takiemi, aby potem rzucić ją tak nisko, odrzéć ze wszystkiego?...
Tak — wszystko teraz uchodziło od niéj, piękność, urok, majątek, poszanowanie ludzi, szczęście... nadzieja własnego gniazdka i rodziny...
Spadała z wysoka — ale nie chciała się uznać zwyciężoną, ani wyrzec życia!
Na chwilkę tylko pomyślała sobie — dla czegożbym niemiała pozostać tu, gdzie mnie jakby ręka Opatrzności popchnęła — wskazując przeznaczenie? — I wnet się wzdrygnęła — Nie! nie!!
Wolała najuboższą chatę i swobodę ruchu i jakąś walkę a pracę do któréj się czuła stworzoną.
Wyrzucała sobie nawet, że usłuchała rady Łopacińskiego, że się nie dała wziąć pod straż, że nie stanęła przed sądem, aby mu w oczy wyrzucić jego przedajność. Pragnienie zemsty niemogło się jeszcze ukoić.
Stanież tam kto w jéj obronie? — dumała daléj — Miałaż jeszcze przyjaciół? — Przypomniała tego biednego, pogardzonego Leńkiewicza i zdało się jéj, że go pewnym być mogła...
Mozyrzanin był cichym, milczącym, nieśmiałym, a jednym z najdawniejszych jéj wielbicieli. Wzdrygała się na myśl, że po tylu innych ten człowiek śmiał ją kochać? — ale była pewna jego kochania. Z tych wszystkich co się rozpierzchli, znikli, pouchodzili niewierni, poumierali nieszczęśliwi pozostał on — jeden. Ironia losu, jeden on, którego się niemal wstydziła, z którego inni i ona sama się wyśmiewała!
Było coś strasznego w tém urągowisku doli, która jéj narzucała, jéj najpiękniejszéj, królowéj, ubóstwianéj, — takiego napiętnowanego odrzutka.
Leńkiewicz był straszliwie brzydki, był ubogi, wśród tych świetnych konkurentów pułkownikównéj, nigdy nawet jawnie wystąpić nie śmiał, ale wiedziała dobrze, że to był niewolnik jéj zaprzedany, który dać mógł za nią życie.
Wstyd jéj było zejść na niego, lecz — pozostał jéj jeden... Czuła się nieszczęśliwą.
Wieczorem gdy pozostała samą, ona, co niepłakała nigdy prawie, uczuła łez potrzebę, zaczęła je lać po cichu. A były to łzy na pół boleści nad sobą, pół gniewu na ludzi.
Cisza nocna klasztoru napełniła ją strachem. Wśród ciemności wszystkie dziwne obrazy, które oglądała we dnie, snuły się jéj przed oczyma, na ich tle promieniejące jakiemś światłem straszném. Usnęła nieprędko, a gdy po twardem uśpieniu obudziła się, promyk wesoły słońca zaglądał do zakratowanego okienka i ptaszęta z szyderską wesołością dzikich dzieci lasu, szczebiotały trzpiotowato.
Panna Tekla poszła do chóru na mszę z zakonnicami, pomodliła się machinalnie, ale myślała o tém tylko, czy téż ją kto odwiedzi i przyniesie wieść jaką z zewnątrz.
Co się tam działo! Może ucieczka okazała się bezpotrzebną, i zaraz na plac walki będzie mogła powrócić! Tego sobie życzyła najmocniej.
Wreszcie choćby jakiegokolwiek znaku życia od ludzi.
Najpierwsza zgłosiła się około południa do parlatorium pisarzowa, zapłakana jeszcze i wylękła. Zobaczywszy bladą pannę Teklę za kratą długo się nie mogła uspokoić i przyjść do słowa.
— Cóż słychać? — powtarzała pułkownikówna.
— A, źle! najgorzej! Zajadłość okrutna!! odgróżki straszne! Ani się myśléć na świat wychylać. Czyhają na to... Niektórzy wołają jeszcze, że na gardle obrazę trybunału całego karać potrzeba — wolała pisarzowa, łzy ocierając — Bogu tylko dziękować, że ten poczciwy Łopaciński co się niegdyś też kochał w tobie — w czas przyskoczył i tak skutecznie poradził. Kto wie czyby tych listów do Jasia życiem nie przyszło przypłacić?
Według powieści starej jejmości, ani myśléć było można, o wychyleniu się z klasztoru. Zaklinała aby ma krok nie wychodzić, nawet do kościoła. Trybunał był wściekły — niektórzy dochodzili do tego, że napiwszy się chcieli szturm przypuszczać do klasztoru dominikanek, aby winowajczynię z niego uprowadzić.
Pułkownikówna słuchała tego usta zagryzłszy, me strwożona, ale gniewna, ruszała ramionami z pogardą — nieodezwała się prawie tylko pół słówkami dwuznacznemi.
Trochę późniéj nadszedł Leńkiewicz.
Ten wprawdzie potwierdzał co przyniosła pisarzowa, lecz mówił o wielkim gniewie deputatów z szyderstwem i wzgardą.
— Dziś jeszcze wocyferują i pioruny ciskają — rzekł — ale kto ludzi zna, ten wie, że takie szalone zapędy nigdy nie trwają długo. Za dni kilkanaście przyjdą do rozumu i na Iwanowskiego gniewać się zaczną za to, że rzecz, uwłaczającą trybunałowi, uczynił niepotrzebnie publiczną.
Już dziś pan Ludwik Kościuszko wystąpił z tem zdaniem, że nie zażaloną kobietę, za kilka słów napisanych poufnie do przyjaciela karać należało, ale tego co je światu ogłosił i zrobił z nich plotkę, która Koronę i Litwę obiegać miała, mniéj uwłaczając pannie, niż najjaśniejszemu trybunałowi.
Leńkiewicz radził téż z klasztoru się póty nie ruszać, dopóki by burza nie przeciągnęła. On zaś obiecywał dawnych przyjaciół i wielbicieli panny Tekli, ludzi znaczących, Sapiehów, Sołłohubów, Tyszkiewiczów, Łopacińskich, Massalskich ściągnąć listami do Nowogródka i skłonić aby trybunał przebłagali.
Skazana na niewolę pułkownikówna podała rękę przez kratę Leńkiewiczowi dziękując.
— Zlituj się deputacie — rzekła — choć mi tu juści dobrze, jak to mówią, gdyby u Boga za piecem, jednakże jam za piecami siadywać nie była nawykła, i choć to piec Boży, ja tu zeschnę i zapłaczę się. Rekolekcye odbędę... co robić — lecz, gdyby mi się tu zamknąć przyszło — dokończyła ciszéj — to bym umarła.
Leńkiewicz się wielce litował, ale do cierpliwości nakłaniał. Wyrywając się zawczasu, można się było na niebezpieczeństwo narazić. Horodniczy zły, że mu ofiara uszła, bo rachował na to że pannę spotka kara sromotna — teraz w trwodze o siebie, miał jątrzyć, podbudzać i miłość własną deputatów łechtać, aby przecie bezkarnie takiego atentatu nie puścili.
Zasiedział się deputat w parlatoryum, rozgadał, a ze swéj strony zaręczył, iż nie zaśpi, zaś Susła napędzi aby procesu nie zaniedbywał.
— Przy takiem dla mnie usposobieniu panów trybunalskich — rzekła panna Tekla — nie w porę by było sprawę przyśpieszać. Nie dawajcie jéj upaść, ale i sądzić nie dopuszczajcie... Horodniczy by skorzystał z tego.
Deputat dobrze to rozumiał i uspokoił pułkownikównę.
Drugiego dnia pobytu u dominikanek, nie przyszedł nikt. Pułkownikówna zeszła do ogrodu i znaczną część jego spędziła chodząc sama. W ogrodzie jakoś jéj było lżéj niż w celi, wyobrażała się swobodną, choć coraz to mur widząc przed sobą — więzienie się przypominało. Przykro jéj było że o niéj tak zapomniano i nikt się nie zgłaszał.
Pisarzowa wróciła trzeciego dnia z Pacewicz wioząc zapasy dla klasztoru i podarki, bo panna Tekla darmo chleba tutejszego jeść nie chciała.
W mieście, jak ona powiadała — jeszcze wszystko wrzało i co wieczora na klasztor po pijanemu się wybierano. Ale, o czém nie wiedziała stara pani, że te odgróżki kończyły się już na śmiechach dosyć nieprzyzwoitych i konceptach o młodych mniszkach i t. p. Czyż zwłaszcza, deputat wileński, szaławiła jakich mało, chciał wszystkie nowicyuszki rozebrać pomiędzy deputatów... na gospodynie i tém się pomścić na klasztorze.
Czwartego dopiero dnia Leńkiewicz zapukał do furty, ale się spóźnił, i z niczém odejść musiał. Powrócił potem zrana... oznajmując, że Sołłohub i Łopaciński już rozpoczęli uchadzać deputatów i była nadzieja pewna, że się dadzą przekonać.
Sprawa Białłozorów i Sapieżyńska przeważnie rozgorączkowywały wszystkich — zapomniano trochę o obrazie majestatu trybunalskiego. Może téż odnowione kolacye u wojewodzinéj na które znowu ciągnęli wszyscy, sumienie ichmościów poruszyły.
Pomimo tych nadziei, z horodniczym zajadłym zawsze, sprawa była niebezpieczną. Mógł się na inny jakiś wybieg rzucić i zgotować nową biedę.
— Ja bym po przyjacielsku radził — rzekł deputat — spróbować czy się z nim zgody uczynić nie da. Proces będzie się ciągnął wieki, on tymczasem dobra trzyma, ma czém forytować. Lepiéj wziąć cokolwiek od niego, niż dziesiątki lat się z nim ciągać.
— Zgodzić się z Horodniczym! z tym człowiekiem bez czci i wiary! — przerwała panna Tekla, ręce do góry podnosząc. — Nigdy w świecie! nigdy! Wolę siedziéć w klasztorze, wolę się do siwego włosa procesować. Nie daruję mu, nie daruję!
Leńkiewicz z tonu i wyrazów zmiarkowawszy, że nie czas jeszcze było mówić o zgodzie, zamilkł.
Lecz saméj téj myśli panna mu darować nie mogąc, długo jeszcze wyrzucała, że on, mężczyzna nie miał tyle energii co ona, biedna sierota, i poddać się chciał nieprzyjacielowi.
— Panno pułkownikówno dobrodziejko — rzekł deputat — radziłem tak i radzę, bo nieprzyjaciela tego dobrze znam, a jéj życzę najlepiéj. Najgorsza zgoda lepsza niż najpiękniejszy proces. Pani ucierpiałaś wiele, należy jéj spoczynek i wytchnienie. Po cóż sobie zatruwać życie.
— A!... — zawołała panna Tekla — już mi ono słodkiem nie będzie nigdy! Straciłam przyjaciela najlepszego, matka mi zmarła, majątek rozgrabiono... niech się choć tém pocieszę, że zemstę miéć będę nad wrogiem.
— Otóż bo to kwestya — szepnął deputat. — Człowiek zły na wszystko się ryzykujący — drogi takiego wroga dla nas nieodgadnięte, jak ta którą już raz iść probował... kalumnie przed sądami.
Panna Tekla zarumieniła się.
— Już mnie i te nie obchodzą — rzekła. — W sumieniu czystą jestem, a o ludzkie sądy nie stoję, bom się ludzkich miłości i wszelkich sperand wyrzekła. Starą panną zostanę.
Leńkiewicz popatrzał na nią i westchnął, bo wcale starą nie była, a wzburzenie i podrażnienie jakiego doznawała, naprawdę ją czyniły piękniejszą jeszcze. Wydała mu się za tą kratą jak anioł światłości, lecz anioł pomsty bożéj, z gniewem na licu i w oczach płomieniem.
Nie prędzéj jak w tygodni kilka udało się wreszcie połączonym staraniom przyjaciół panny Borkowskiéj wymódz na deputatach iż poszukiwania krzywdy swéj się wyrzekli. Było to sprawą Sołłohuba szczególniéj, który z dawnéj adoracyi dla pięknéj Tekluni, czułą pamięć zachował. Lękając się zdrady, a dobrawszy chwilę wesołą, na piśmie wymógł u członków trybunału poręczenie iż zemsty za owe listy wywierać nie będą. Same zaś pisma — corpus delicti, wydobył Sołłohub i spalił.
Horodniczy Iwanowski dowiedziawszy się o tém wpadł do izby w któréj się na ustęp zbierano, z narzekaniem i płaczem, ale piwa sobie tém nawarzył, bo ten sam Konopka, który tak gardłował przeciw pannie, teraz na niego wsiadł wyrzucając mu, że rozgłos dał bzdurstwu babskiemu, które niepotrzebnie rozbębniono. Inni też wpadli na horodniczego, tak że salwować się musiał co prędzéj, nie chcąc znacznym ludziom narazić.
Czyża już podówczas nie było, bo po pijanemu strzeliwszy do Łopacińskiego, i chybiwszy porzucił funkcyę swą i drapnął, za co go późniéj u przewozu nagoniwszy Łopaciński zbił na gorzkie jabłko.
Jakże się tu było o honor trybunału upominać, który się tak sam dyshonorował?...
Z radością wielką Leńkiewicz, gdy już skrypt w ręce dostał, poleciał do klasztoru. Człek zawsze sensat, poważny, ów Spartanin co się nigdy nie uniósł a rzadko rozchmurzył, teraz jak młodzik wpadł do klasztoru, a ze dzwonkiem u furty tak się nieprzyzwoicie obszedł iż panna furtyanka myślała, że się co stało... że chyba Tatarzy na Nowogródek nachodzą.
Wywołano pułkownikównę do parlatorium.
— Niech się pani wybiera... konie u furty stoją — tyle tylko wyrzekł rozpromieniony Leńkiewicz, a panna krzyknąwszy i nie podziękowawszy mu nawet, skoczyła po narzutkę aby co prędzéj mury te, które ją dusiły i gniotły — opuścić.
Rzuciwszy się na szyję przeoryszy — leciała sobie kazać otwierać jakby się lękała stracić jednéj chwilki swobody.
Leńkiewicz czekał u progu i pochwyciwszy za ręce z płaczem je całować zaczął. Spojrzała nań panna Tekla i po raz pierwszy ten zbawca wydał się jéj prawie — niebrzydkim.
— Do Sołłohuba naprzód z podziękowaniem — zawołał deputat.
Borkowska nie sprzeciwiała się, pojechałaby była niewiedziała do kogo, tak szczęśliwą się czuła z odzyskanéj wolności. — Przyjął ją dawny adorator ze czcią i radością największą, a że kilka osób u niego zastała, podniosły się zaraz kielichy na cześć pułkownikównéj.
Sołłohub piękny, elegant, człowiek wielkiego świata, sprawił tylko to wrażenie iż znowu poczciwy Leńkiewicz wydał się pannie przy nim bardzo niepoczesną figurą.
Jakby téż czuł tę nikczemność swoją zaszył się w kąt i widziéć nie dawał.
Sołłohub znalazł się szlachetnie, bo, gdy mu panna Tekla dziękowała — rzekł skromnie.
— Ja rzeczywiście przyjąć nie mogę wyrazów téj wdzięczności na którą nie zasłużyłem. Jeżeli kto to oto ten pan — wskazał na deputata mozyrskiego, wszystko uczynił. On wart podzięki.
Leńkiewicz prawie się w kłąbek zwinąwszy, rękami głowę zakrywał. Odprowadził potem razem z innemi oswobodzoną do powozu i końmi Sołłohuba z jedną tylko służącą i sługą na kozłach, wyjechała natychmiast do Pacewicz.
W klasztorze dobrze jéj było, bo siostry wszystkie, widząc ją smutną, uciśniętą, jak mogły osładzały pobyt w nim — pomimo to gdy ujrzała dwór swój, a w ganku stojącą pisarzowę, która nie wiedziała jeszcze co za gość jéj przybywa — panna Tekla się rozpłakała.
Ledwie jednak łzy te oschły, animusz powrócił i zaczęła powiadać jak daléj proces z horodniczym prowadzić myśli, i jak mu nigdy w życiu krzywdy swéj nie daruje.
— No, a z Leńkiewiczem co będzie? — spytała, dawszy się jéj wygadać pisarzowa.
— Jakto? a cóż z nim ma być! — odrzekła panna.
— Ależ, moja ty najdroższa — poczęła pisarzowa — on się dla ciebie tak sakryfikował, tyle narażał... że ja myślałam.
— A cóżeś mogła wymyśleć? — rozśmiała się panna Tekla.
— Prosta rzecz, sądziłam żeś mu słowo dała. Bo że aspiruje do ręki i że kocha, to przecie cały świat wie i widzi. Człeczysko bałwochwalczo do ciebie przywiązane, w ogień i wodę. Toć mu się coś więcéj należy niż szkatułka po Sobieskim, bo gdyby nie on, kto wie co by było!
I głową pokręciła pisarzowa. Zadumała się mocno panna Tekla, lecz nie sprzeciwiła się.
— Moja dobrodziejko — rzekła po chwili — ależ on mnie nigdy nie prosił o to... nie dał nawet do zrozumienia, że chciałby się oświadczyć...
— Bo człowiek utemperowany i nie napastliwy — ciągnęła stara daléj. — Ja nawet wątpię żeby kiedy odwagę miał wystąpić.
— Trudnoż mu się narzucać — dodała panna. — Wcale bo nie piękny jest i mówią że ubogi, partya to — żal się Boże.
— Jak tam uważasz, ale człek fundamentalny. Ja za nim nie gardłuję — mówiła pisarzowa, ani namawiam, myślę tylko, że go wynagrodzić inaczej jak ręką nie można. Do twarzy to tam się przyzwyczai...
Panna Tekla na kolanach ręce załamała.
— Moja droga! — odezwała się — ktoby to był powiedział... że ja zejdę na Leńkiewicza... Miłosierny Boże... po tylu... po takich! I oczy sobie zakryła.
Nie zjawił się deputat aż nierychło i to gdy trzeba było bronić się od nowéj napaści Horodniczego.
Przybywał znowu z radą przyjacielską, aby z tym szatanem kompromis jakiś zrobić, bo go pokonać będzie trudno.
Wśród rozmów, przy obiedzie, pułkownikówna, czy to zapamiętawszy co jéj pisarzowa mówiła, czy sama z siebie, ukradkiem się ciągle przypatrywała Leńkiewiczowi, jak gdyby ważyła i rozmyślała co to za mąż będzie z niego?
Deputat wcale nie zmieniając postępowania, z respektem był największym, oczyma rzucał gdy nań niepatrzała, lecz najmniejszéj alluzyi nie czynił do tego co się w sercu jego działo.
Po południu, gdy panna Tekla wyszła na chwilę, pisarzowa wpadła do bawialni. Z żywością sobie właściwą, przysunęła się do Leńkiewicza.
— A nie bądź że asińdziéj... — zawołała nakazująco — oświadcz się jéj! Choćby się podrożyła, korona ci z głowy nie spadnie.
— Jakto?... ja?
— Ależ powiadam ci, panie deputacie, nie bądź że.... — I natychmiast wybiegła.
Leńkiewicz pozostał jak wryty. Zbladł i zrobiło mu się mdło, choć mężny był. Ukradkiem się przeżegnał.
Powróciwszy panna Tekla zastała go jeszcze na środku pokoju, w tém samém miejscu, w którem porzuciła pisarzowa.
Wypadło tak, że panna Borkowska musiała coś o swéj dla niego wdzięczności napomknąć. Deputat westchnął.
Spojrzała trochę wyzywająco.
— Panno pułkownikówno — odezwał się głosem słabym — małe to są rzeczy to com uczynił, w proporcyi do tego co bym dla niéj pragnął.... co bym gotów, boć i życia nie pożałowałbym.
Panna Tekla rączkę mu podała. Padł na nią z pocałunkami, i aż ukląkł.
— Panno Teklo — zawołał — gdybym śmiał...
— No, to co by było? — przerwała z jakimś smutkiem a figlarnie — to co?
— Padłbym jak długi u stóp jéj szczęścia błagając, a żywot mój i całego siebie jéj oddając.
Ręki nie odbierała panna Tekla, dumała.
— Dziej się wola Boża — rzekła. — Widać żeś był dla mnie przeznaczony... a ja dla niego...
I zapłakała trochę, a Leńkiewicz nogi jéj całował.
Pisarzowa zdaje się, że umyślnie wbiegła na to i w ręce plasnęła.
— Co ja widzę! — zawołała. — A, przecież! Niech Bogu będą dzięki. Matki nie ma to ja w jéj imieniu błogosławię...

Gdy się wieść potem rozeszła, że panna Tekla rękę oddaje Leńkiewiczowi, ci nawet co się domyślali, że się na tém skończyć może — dziwowali się.
— Osobliwa rzecz — bo ten Leńkiewicz ani z pierza ni z mięsa... no, i najpiękniejszą bierze, a rozumną i taką co jego i siebie poprowadzić potrafi!
Drudzy powiadali, że pierza wprawdzie deputat nie miał, ale grunt w nim był poczciwy i na to szczęście zasłużył.
Inni znowu nie zazdrościli mu, mówiąc, że taka piękna żona to niepokój wiekuisty.
Wesele jakoś wkrótce zapowiedzianem zostało, bo pisarzowa szczególniéj nagliła, chcąc odjechać do córki.
Horodniczy gdy się dowiedział o tém, że na zapowiedzie dano, mocno się zmartwił. Posłał do Leńkiewicza przyjaciół, prosząc o zgodę. W jaki sposób wziął się do tego deputat, że przyszłą swą nakłonił do zaspokojenia się trzydziestą tysiącami złotych, które Iwanowski zaliczył gotówką — niewiadomo; dość że stanęła komplanacya, panna się wyrzekła zapisu i pokwitowała horodniczego.
Bądź co bądź, ludzie długo mówili jeszcze o losie najpiękniejszéj panny, która wyszła w końcu za najbrzydszego ze swych wielbicieli. I to się na świecie przytrafia. Historya prawdziwa co do joty.

KONIEC.


Drezno. Wrzesień, 1880.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.